Żywiołem naszym jest wieczysta niedojrzałość.

Charles Dante Gounelle
ur. 17 IX 1990 — szlama — wychowanek Ravenclawuzdrowicielpół Europy zwiedzone i jeszcze więcej szpitali po drodze — prywatne badania nad stworzeniem leku na likantropię — patronus: kameleon — bogin: czekoladowa żaba gigantycznych rozmiarów — różdżka: głóg, włos z ogona testrala, 10 cali, odpowiednio giętka
Urodziłem się we Włoszech, połowę życia spędziłem we Francji, skończyłem w Wielkiej Brytanii. Matka wariatka – bo innym słowem natury tej kobiety określić się nie da – uparła się, żeby na drugie imię dać mi Dante; no wiecie, niby w ramach upamiętnienia miejsca urodzin, na cześć tego sławnego poety, który stworzył utwór o wędrówce po dziewięciu kręgach piekła. No a ojcem moim przecież Francuz był, przepuścić tego mimochodem nie mógł. Więc zgodził się jedynie pod warunkiem, że na pierwsze będzie Charles. Baudleaire, jak się później okazało. Do kompletu brakowało jeszcze William'a – bo rodzicielka Brytyjką jest – ale tego postanowili mi już oszczędzić. Charles William Dante. Albo William Charles Dante? Wyobrażacie sobie? Ja nie.
Jak na syna mugoli przystało, znaczną część swojego dzieciństwa spędziłem istnie po... no właśnie, mugolsku. Zwyczajnie, to znaczy. Bez żadnej magii, latających mioteł czy groźnie bulgoczących w kociołkach wywarów. Wyobrażacie sobie moje zdziwienie, kiedy na kilka miesięcy przed jedenastymi urodzinami otrzymałem tajemniczo opieczętowany list z nieznajomym mi do tej pory herbem widniejącym na przedzie staromodnej koperty? Intrygujące to było, nie powiem. I przerażające przede wszystkim, bo rzecz miała miejsce podczas wakacji; byliśmy daleko od domu, a list zaadresowany był tylko do mnie. Dzień był niesamowicie ulewny, a ja do dziś pamiętam tę biedną sowę, która szukała schronienia przed deszczem wewnątrz naszego domku letniskowego. No, nieważne. "Mamy zaszczyt ogłosić, że został pan przyjęty do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie" – tak brzmiały pierwsze słowa, fantazyjną czcionką zapisane na szorstkim pergamine. Mnie pierwsze w oczy rzuciły się słowa magii i czarodziejstwa. Mojej matce – och, ironio – przyjęty. Normalny człowiek za żadne cuda świata by nie uwierzył. Uznał za żart, zaśmiał się pod nosem, podarł na małe kawałeczki, wrzucił do trzaskającego ogniem kominka. Ale nie ona. Mon fils sera un grand socier! – takimi słowami żegnała się z ludźmi, wsiadając do pociągu powrotnego ze Szwajcarii. Nikt jej nie wierzył, rzecz jasna; w czoła się pukali, omijali szerokim łukiem. Wariatka.
Jedni żyją bardziej z sensem, inni żyją bez sensu, a ja mam wrażenie, że żyję trochę z sensem i trochę bez niego. Zauważyliście już, że lubię sporo gadać, co nie? Jeżeli tutaj dotarliście, to chyba nie mieliście innego wyboru. No właśnie. Ale nie zawsze tak było. Tak dla porównania na przykład, przez całe siedem lat mojej edukacji w tej samej szkole, do której zostałem tak zaszczytnie bez pytania przyjęty, nie było osoby, z którą zaprzyjaźniłbym się na tyle, że swobodnie mógłbym wymieniać z nią tyle zdań, co dzisiaj i tutaj z Wami. Wtedy wolałem się trzymać na uboczu, odgrywać rolę największego kujona w całej szkole, a buszowanie dniami i nocami pomiędzy alejkami biblioteki wydawało mi się jakieś takie... bardziej zachęcające, niż zawiązywanie jakichkolwiek znajomości. Nie pytajcie dlaczego. Sam nie wiem, być może nawet już nie pamiętam. Resztką wspomnień coś mi tylko świta, że określenia typu szlama obcokrajowiec! mogły się do tego w jakimś stopniu przyczynić. Ale nieważne już. Było, minęło. Po zakończeniu Hogwartu wyemigrowałem z kraju, zniknąłem, słuch po mnie zaginął – nie, żeby ktoś za mną tęsknił, oczywiście. Wróciłem z powrotem do Francji. Tam zdobyłem wszystkie uzdrowicielskie kwalifikacje i tam zaangażowałem się w magiczną medycynę na tyle, że nawet ucieczka w utęskniony, mugolski świat po latach nie zdążyła mnie już odciągnąć. Nie wytrzymałem więcej niż dwa lata, wróciłem.
Wcale nie podobało mi się, że z wszystkich możliwych miejsc na świecie postanowiono wysłać mnie akurat z powrotem do Hogwartu. Wierzcie lub nie, (choć przypuszczam, że zdążyliście już wywnioskować) ale do moich ulubionych to wielkie, zimne zamczysko nigdy nie należało. Jeżeli wydało się wam po tym krótkim podsumowaniu, że właśnie się nad sobą użalam, to... gratulacje, macie trochę racji. Ale tylko trochę. Tak zupełnie poza tym, to w wykonywanym przeze mnie zawodzie miejsca na żale nie ma, a ja wciąż jestem tutaj z własnego wyboru. A więc porzucać wszelkiej nadziei, wy, którzy tu [do Skrzydła Szpitalnego] wchodzicie, nie musicie. Wasze połamane kości, poobijane ciała czy bolące brzuchy i głowy będą ze mną bezpieczne. Witajcie.


Długim, szkolnym korytarzem przechodzi on, Dante, znów gdzieś głowę ma w chmurach, a może nawet ponad chmurami. Ciężko stwierdzić co mu po tej głowie chodzi, kiedy spotyka się go poza Skrzydłem Szpitalnym. W Skrzydle czasem też, jeśli akurat dobrze się trafi. Wtedy, tak zwyczajnie – po ludzku – nie wygląda wcale na osobę, która zajmuje się tym, czym zajmuje się w rzeczy samej; a tym bardziej, że już się zajmując, zajmuje się cholernie dobrze. Gęba się mu nie zamyka, przez co czasem potyka się o własne myśli – no to i nogi raz na jakiś czas się zdarzy. Na biurku walają się mu stosy książek; mugolskiego pochodzenia, rzecz jasna – zupełnie jak ich właściciel (ten sam, który przeklina pod nosem za każdym razem, kiedy przypomni sobie, że w murach szkoły nie może liczyć na wsparcie urządzeń elektronicznych). Od poruszających się samoistnie schodów już całkowicie odwykł, na widok miotły robi się mu słabo, a o mówiących obrazach wciąż zapomina, doznając małych zawałów serca, kiedy zamyśli się już tak totalnie. Wiecie to nie bez przypadku – jeśli kiedyś umrze z przyczyn całkowicie niemagicznych, to wińcie obrazy. Kiedyś unikał przyznawania się do swojego statusu krwi jak ognia. Dziś go wcale nie boli ta cała szlamowatość, ba!, żaden dla niego to powód do wstydu, choć nauczony doświadczeniem tej informacji akurat na lewo i prawo nie rzuca. Domyślić się jednak wcale nie trudno, wystarczy uważnie się przyjrzeć. Wtedy można zauważyć, że poza wszystkim tym, co z uzdrawianiem związane, Charles magii unika.
by emme

12 komentarzy:

  1. [Ja to już wielokrotnie mówiłam co sądzę w kwestii Juliana, ale częściowo się powtórzę, że czuć od niego taką ziomkowatość i dobry kumpel vibe xD A ta czekoladowa żaba w formie bogina będzie mnie chyba bawić już do końca życia, choć teoretycznie nie powinna, skoro chop się jej tak boi...
    Wystarczającej ilości wątków i dużo zabawy tym panem - żebyście się dogadali na linii autor-postać, a potem to już wszystko wyjdzie samo :D]

    top 1 fan , James Raven i Asteria Chernov (która już tam powoli się fatyguje po specyfik na migreny!)

    OdpowiedzUsuń
  2. [Jaki cudowny Pan! <3 bardzo przyjemnie się czytało jej potok słów, jego unikanie magii jest całkiem intrygujące, bardzo mnie to zaciekawiło. Generalnie cały ten pan jest taki... Do przytulenia <3 myślę, że jest to też ktoś, kto mógłby trochę rozumieć Effy :D naprawdę piękna karta, ale po tak zdolnej autorce nie można się spodziewać niczego innego <3 bawcie się dobrze :*]
    Effy

    OdpowiedzUsuń
  3. [Ta czekoladowa żaba mnie strasznie rozczuliła naprawdę :D Dantego udało mi się poznać już wcześniej z czego niezmiernie się cieszę bo uważam, że tworzy wokół siebie taką pozytywną aurę i nie da się go nie polubić <3
    Nie mogę się już doczekać na zderzenie naszego totalnie odmiennego rodzeństwa.]
    Scorpius Malfoy, ale przede wszystkim Raven Addams

    OdpowiedzUsuń
  4. [Jest i on! ♥ Niezmiernie miło mi widzieć Uzdrowiciela z tak czarującą aparycją (te gify <3). Imię Dante tak totalnie do niego pasuje! Patrzę na niego i aż mi smutno, że (wklejimięktóregowciążniemam)będzie go tak dręczyć i na pewno zbyt szybko nie odpuści. :D
    Can't wait!
    Wyczekuj nas. <3]


    tajemnicza Ślizgonka, która uprzykrzy mu życie ♥♥♥
    & Cherry, Annie.

    OdpowiedzUsuń
  5. [Jeśli tylko nie masz oporów względem wątków męsko męskich, to serdecznie zapraszam do siebie :D]

    Nicholas Z./Victor W.

    OdpowiedzUsuń
  6. [Nie wiem, co to takiego, ale pan do góry ma w sobie coś, co nie pozwala przejść obok tej karty obojętnie. Świetnie się czytało, moje gratulacje :) Jestem nie tylko oczarowana, ale i ciekawa tego, jak tę historię rozkręcisz.

    I dzień dobry, to tak w ogóle - przychodzę powitać z delikatnym opóźnieniem i w razie chęci, oczywiście, zapraszam do siebie. Może uda się coś wymyślić :)]

    Elisa Finnigan

    OdpowiedzUsuń
  7. [ Hej, cześć i czołem! Nie mogłam się nie uśmiechać, czytając kartę Twojego Charlesa :) Przedstawia się jako niezwykle interesujący przypadek czarodzieja, którego pochłaniają zagadnienia związane z niesłychanie skomplikowaną magią, a jednocześnie wydaje się nie być do końca przekonany co do swojego znaczenia oraz miejsca w tym dziwnym, zaczarowanym świecie ;) Ostatnio mam jakąś dziwną słabość do wszystkiego, co wiąże się z pracą uzdrowicieli, więc z pewnością będę trzymała kciuki za badania Charlesa nad stworzeniem leku na likantropię! Szczególnie, że moją Mer ten temat dotyka dość osobiście… Życzę Ci ogromu weny w prowadzeniu drugiej postaci! ]

    Emerson Bones

    OdpowiedzUsuń
  8. Chłodne powietrze muskające bladą twarz Bułgara, wcale swym chłodem nie studziło wściekłości, która wypełniała wnętrze młodocianego stażysty. Nicholas nie umiał odnaleźć sposobu, który umożliwi mu pozbycie się wewnętrznego huraganu emocji. Złość była na tyle silna, że z pewnością miał ją również wymalowaną na twarzy. Najchętniej już teraz stanąłby twarzą w twarz ze źródłem cierpienia osoby, która zupełnie nagle stała się dla niego całym światem. Uczucie, które uderzyło w Zachariewa było nagłe, niebywałe silne, ale stale tlące się gdzieś obok serca od czasów szkolnych. Nigdy wcześniej go nie znał, dlatego tym bardziej było ono ekscytujące i ogromnie uzależniające. Nie było słów, które mogły wyrazić, to co czuł podczas ich wspólnej nocy, a tym bardziej nigdy nie sądził, że kiedykolwiek pozwoli jakiejś osobie zbliżyć się do siebie, tak blisko. Oczywiście nie mogło w jego życiu być pięknie oraz kolorowo, a przekorny los podarował ich dwójce naprawdę ogromny problem w postaci zazdrosnego partnera, który przywdziewał maskę idealnego narzeczonego, pod którą krył się zwykły prostak i damski bokser. Nicholas nie był w stanie wyrzucić z głowy obrazu, gdy delikatnie wcierał leczniczą maść w coraz to kolejne siniaki, oraz zadrapania na jej drobnym ciele. Nie był w stanie zapomnieć wyrazu jej twarzy, malującego się bólu, załzawionych oczu i cichego szlochu. Nie zasłużyła sobie na to, a Bułgar czuł się w obowiązku wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę.
    Były Krukon wstał z chłodnego murka wieży astronomicznej, gdy poczuł na swej twarzy pierwsze krople deszczu. Musiał wrócić do swojej komnaty, aby uniknąć przemoczonej szaty, a tym bardziej, że na jego biurku czekał dość pokaźny stosik uczniowskich wypocin, które obiecał dostarczyć nauczycielowi jutro. Pluł sobie teraz w brodę, że sam z siebie zadeklarował się, że może zająć się zaliczeniem esejów. Może i często zarywał noce, ale znacznie bardziej wolał robić to z wybraną przez niego książką, a nie uczniowskim bełkotem. Z ciężkim westchnieniem na ustach, Bułgar powoli schodek za schodkiem pokonywał kręty korytarz, dzierżąc w dłoni różdżkę dzięki, której widział, co znajduje się przed nim. W zupełnym zamyśleniu, wyłączony na bodźce płynące z otoczenia, błądził pomiędzy myślami związanymi z Vivianne, a jutrzejszymi zajęciami, co sprawiło, że stracił czujność, a tym bardziej nie spodziewał się, że zaledwie kilka schodków dalej czai się na niego ogromne niebezpieczeństwo. Nie miał szans na odpowiednią reakcję. Mocne szarpnięcie za szatę, uderzenie prosto w nos, utrata równowagi. Trzy elementy, które sprawiły, że Bułgar jak długi runął z kamiennych schodków, by finalnie uderzyć głową w chłodną posadzkę, na której coraz bardziej intensywnie zaczęły zbierać się ślady krwi płynące z okropnego rozcięcia na linii włosów. Ostatnie, co zdążył w jakikolwiek sposób zarejestrować, to dwukrotne, silne kopnięcia w żebra, przez co wydał z siebie ciche jęknięcie, nie mogąc złapać tchu oraz prawdopodobnie dźwięk łamiącej się różdżki. Dalej już była tylko pochłaniająca go ciemność.

    Zachariew

    OdpowiedzUsuń
  9. Tafla ciemnej wody jest spokojna i nieruchoma, nie marszczy się pod wpływem podmuchu wiatru, nie gości wodnych kręgów spowodowanych ruchliwością ryb. W wodzie trudno dopatrzeć się dna, trudno w zasadzie dopatrzeć się czegokolwiek poza odbijającym się w tafli księżycem i paroma chmurami. Trzcina otaczająca jezioro nie faluje i nie ugina się, stoi na baczność; wysoka trawa także nie szumi i nie kołysze się. Stojąca nieopodal chatka jest ciemna i cicha, otaczający teren las jest milczący i równie ciemny co wodna toń. Cała okolica wydaje się na coś czekać, w powietrzu czuć napięcie, a zamieszkujące las i jezioro życie w postaci zwierząt jakby chwilowo zamarło w tym milczącym oczekiwaniu. Długouchy zając węszy w powietrzu, sowa zajmująca szeroką gałąź potężnego jesionu odwraca głowę wokół własnego ciała. Dzik unosi ryjek do góry przerywając rycie w ziemi w poszukiwaniu żołędzi, dwa wilki nadstawiają uszu, rejestrując wszechogarniającą, głuchą ciszę do której nienawykły. Zwierzęta mają jakiś szósty zmysł, mają przeczucie. Wyczuwają magię nawet będąc od niej daleko, wyczuwają także, że coś się dzieje.
    Wiele, wiele kilometrów dalej, w szkockich górach, gdzieś całkiem niedaleko miasteczka Inverness coś faktycznie się dzieje. Stara, opuszczona ruina zamku po szkockim klanie do tej pory była całkiem zmyślną i dobrze zakamuflowaną kryjówką czarodziei, którzy nie życzyli sobie by ktokolwiek kiedykolwiek wpadł na taki pomysł jak kuracja likantropii. Nie, tym ludziom wydaje się, że jedynym lekarstwem na rasę wilkołaczą jest po prostu eksterminacja i wyrżnięcie absolutnie każdego wilkołaka jaki istnieje, póki cała planeta Ziemia nie zostanie uwolniona od przebrzydłych futerkowców. Grupa przestępcza zajmuje się zorganizowanymi porwaniami, zabójstwami cichymi i głośnymi, specjalizują się w pogróżkach i uprzykrzaniu życia naukowcom i uzdrowicielom, którzy w jakikolwiek sposób próbują szczęścia z lekiem na wilkołactwo. Schemat zawsze jest ten sam; najpierw obserwacja, ustalenie celu, potem porwanie i subtelna perswazja, a kiedy to nie działa, delikwent zostaje zakwalifikowany na cięższy kaliber; na tortury, na zamykanie w klatce z takim wilkołakiem, na męczarnie, na śmierć. I wszystko poszłoby zgodnie z planem, jak zawsze zresztą, gdyby nie to, że obrali sobie zły cel, w złym miejscu i posiadający niefortunne dla nich, porywaczy, kontakty. Obrali sobie na cel Hogwarckiego uzdrowiciela i zamiast rutyny dostali najazd w postaci byłego aurora, jego żony i aktualnego aurora w postaci bardzo dobrego przyjaciela. Obrali sobie na cel Charlesa Gounelle, a ramach bezpłatnego, bonusowego pakietu pt. Impreza u porywaczy dostają także Jamesa Ravena, Evelyn Raven i Low-Keya Lyesmitha, którzy się absolutnie w tańcu nie pierdolą i wchodzą jak do siebie. Jakby Dante był dla nich kimś bardzo cennym, jakby należał do tego małego, przyjacielskiego kółka wzajemnej adoracji sprzed lat. I między wierszami można dojść do takiego wniosku. Między wierszami można dostrzec, że choć w czasach szkolnych z Krukonem za dużo wspólnego nie mieli, to teraz jest traktowany jak swój. A jak powszechnie wiadomo, swoich się nie zostawia; nie zostawia się ich na lodzie, nie zostawia się ich w potrzebie, nie opuszcza się ich nawet w tych dobrych chwilach. A tym bardziej nie opuszcza się, kiedy nagle znikają bez słowa z Hogwartu w bardzo podejrzanych okolicznościach, które byłemu aurorowi od razu zapalają czerwoną lampkę i nakręcają na myślenie paranoiczne.
    Śledztwo jakie wszczął było nieoficjalne i bezprawne, ale nie miało to dla Ravena zbytniego znaczenia. Zawsze robił po prostu to, co uważał za słuszne i w tej chwili słusznym było przerobienie ich domu w Hogsmeade na bazę operacyjną, tak po prostu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tam znosił wszelkie poszlaki i dowody, tam analizował je wspólnie z Evelyn, a w późniejszym etapie także i z Low-Keyem, po którego specjalnie wysłał sowę (zapewniając w liście co najmniej czterdzieści osiem razy, że nic się panu Lyesmithowi nie stanie podczas tej operacji, bo gdyby coś się jednak stało, to musiałby się sam jeden mierzyć z wkurwioną Viną, a tego pan Raven obawiał się prawie tak samo jak konfrontacji z wkurwioną Evelyn). Początkowo uważał, że ich trójka będzie wystarczająca, ale jak się niedługo potem okazało – już przy pierwszej konfrontacji z podejrzanymi – nie zdołał dotrzymać obietnicy i niejaki pan Lyesmith oberwał sectumsemprą, w efekcie czego trzeba było oficjalnie przyznać się przed panią Lyesmith, ponieść karę, oberwać butem i poprosić ją samą o pomoc – bo uzdrowicielka zawsze się przecież przyda. I będąc już w pełnym gronie sprzed lat, mając dużo poszlak i równie dużo domysłów, udało im się po miesiącu zmagań dojść w końcu tutaj, do ruin zamku; do siedziby, do głównej bazy operacyjnej wroga, gdzie według wszystkich znaków na niebie i ziemi, przebywał również Dante.
      Przeprawa nie była lekka, ani prosta, zwłaszcza, że cały czas męczyła go myśl, że coś złego stanie się Evelyn. W końcu była w stanie wyjątkowym i na pewno nie była zaprawiona w napierdalaniu się czarami jak on czy Low-Key (mimo tego, talentu pani Raven odmówić nie można). Raven momentami, pomiędzy jednym zaklęciem a drugim, zastanawiał się czy aby się nie przeliczyli, bo jednak trójka czarodziejów to nie jest jeszcze żadna armia i czy nie powinni byli jednak zabrać ze sobą Viny, którą wszyscy zgodnie zostawili na posterunku w domu w Hogsmeade, by w razie czego mieć się gdzie wycofać i jednocześnie wiedzieć, ze fachowa pomoc już czeka (w końcu słabe zdrowie pani Lyesmith to nie są żarty i lepiej jej niepotrzebnie nie narażać na walki w terenie. Poza tym, o wiele prościej ją przegadać niż taką Evelyn na przykład). Ostatecznie jednak, Gounelle zostaje odnaleziony w brudnej, skąpanej w ciemnościach piwnicy, przykuty ciężkim łańcuchem do metalowego krzesła, a gdyby powiedzieć, że nie prezentuje się w tym momencie najlepiej, to jak nie powiedzieć absolutnie nic.
      — Low-Key, obstaw przejście — zwraca się do przyjaciela, powierzając mu osłanianie jego i Evelyn. Sam w pierwszym odruchu przykłada palce na szyję uzdrowiciela i czeka na puls. Ruch ten ma wyćwiczony, ruch wszedł mu w nawyk, bo nie ma co poświęcać się dla trupa. Gounelle jednak żyje, puls jest wyczuwalny, choć słaby i nierówny. Pierś unosi się w zmiennym rytmie, oddech jest jakiś taki świszczący, ale to już w sumie Ravena nie za bardzo obchodzi. Żył? Żył. Więc wymagał pomocy — Ev, możesz mu jakoś pomóc na szybko? — on sam się w uzdrawianie nie bawił, to jest jego słaby punkt, to jest coś, czego nie ogarnie dosłownie nigdy i woli pozostawić to fachowcom, lub chociaż osobom, które poprawnie potrafią wypowiedzieć zaklęcie i niczego nie sknocić po drodze.
      — James, to nie są jakieś zwykłe zadrapania. Gość oberwał nie tylko fizycznie, musieli go podtruć — on nie wie jak Ev to robi, nie pyta, choć czasem naprawdę go to ciekawi — Źrenice nie reagują na światło, nabrzmiałe, fioletowe żyły — dodaje żona, widząc, że mąż to tak średnio kuma bazę — To nie jest normalne.
      — Musimy go stąd wydostać — stwierdza oczywistą oczywistość Raven, wycelowuje różdżkę w łańcuch i zaklęciem luzuje zamek. Razem z Evelyn szybko uwalniają biednego, niezbyt kontaktującego Dante; James przerzuca sobie jedno ramię uzdrowiciela przez kark i go podtrzymuje, bo bez jego pomocy po prostu poleciałby na ziemię i zapewne już tam został, choć jak żywo (bardzo bełkotliwie) próbuje przekonać wszystkich do tego, że on może sam się teleportować i że najlepiej to do domu.

      Usuń
    2. Niestety nikt nie popiera jego stanowiska, bo uzdrowicielkę zapewnioną mają w Hogsmeade, a nie na jakimś francuskim zadupiu. W międzyczasie drzwi do piwnicy trzeszczą podejrzanie, ktoś w nie łomocze, słychać jakieś krzyki. Za dużo czasu na gadanie to im nie zostało, dlatego Raven mało delikatnie poprawia sobie uchwyt jakim podtrzymuje Dantego i podejmuje męskie decyzje, jak na szefa tej grupy przestępczej przystało:
      — Aportujemy się, nie będziemy się z nimi tłukli jak mamy to, po co przyszliśmy — pada decyzja, a Raven bierze na siebie odpowiedzialność za przeniesienie zarówno siebie jak i Dantego, co jak wiadomo, niesie za sobą o wiele większe ryzyko rozszczepienia niż zwykła, jednoosobowa teleportacja — Kierunek Hogsmeade — zarządza, bardzo profesjonalnie ignorując prośby i żądania półumarniętego obiektu ratowanego.
      *
      Głośny trzask i rozbłysk światła zakłóca nocną ciszę i spokój w Hogsmeade, a cała czwórka czarodziejów pojawia się tuż przed domem państwa Raven. Dom na szczęście wciąż stoi, wciąż nieco na uboczu z wciąż tym samym cisem pukającym gałązką w okno, nic się nie zmieniło, nikt nie próbował się zemścić na nich za prowadzenie śledztwa, nikt nie próbował zburzyć tego osobistego azylu. W oknie pali się światło, z komina ulatuje szary dym potwierdzając, że ktoś w nim wciąż jest i ktoś czuwa. Kimś tym rzecz jasna jest pozostawiona zgodnie przez resztę grupy Vina, która w tej chwili całkiem nielegalnie przysnęła w fotelu. Miała czuwać na posterunku, nie chciała spać, nie chciała się obijać, a wyszło jak zwykle – czyli totalnie na odwrót. Ciało odbiera to, co mu się należy, ciało mówi ja tu rządzę i teraz będziemy spać, siema. I nikt z tym faktem dyskutować nie może, a na pewno nie pani Lyesmith, która z własnym ciałem dogadać się czasami nie może i w tym ciężkim dialogu często wspomaga się różnymi lekami, co by przedwcześnie nie opuścić tego całkiem fajnego miejsca, jakim jest szeroko rozumiany świat żywych.
      — Rozszczepił się! — drze się Raven, który z głośnym pyknięciem pojawił się jako ostatni. Rzeczywiście, zwisający mu bezwładnie w objęciach Dante ma zaniki mięśni klatki piersiowej; skóra wisi jakoś tak bez wypełnienia, gdzieniegdzie w ogóle się rozlazła wypuszczając z organizmu całkiem sporo krwi brudząc tym samym tak byłego aurora, jak i samego biednego uzdrowiciela, któremu w tym wypadku zagraża prawdziwe niebezpieczeństwo i śmierć na miejscu. Bo rozszczepienie to nie przelewki, rozszczepienie z urazem klatki piersiowej polegającym na zaniku mięśni tym bardziej – bo w końcu i samo serce mięśniem jest, a tak gwałtownie osłabione i pozbawione wsparcia trzepocze się w piersi, gubi rytm i finalnie doprowadza do migotania przedsionków, a chwilę później do zawału mięśnia sercowego. Dante ma narastające trudności z oddychaniem, omdlewa co parę kroków, towarzyszy mu także ostry, rozlewający się za mostkiem ból. To jest bezpośredni stan zagrożenia życia; wie o tym Evelyn, wie nawet i James, dlatego do własnego domu wbija się z przysłowiowego buta i już od progu drze się za Viną, która sama nieomal rzeczonego zawału dostaje, podskakuje w swoim fotelu i z prędkością profesjonalnej zawodniczki w Quidditcha przebiega z salonu do kuchni, gdzie Raven już zdążył położyć Charlesa (uprzednio zrzucając ze stołu miskę z owocami i parę gazet).
      — Co się… — zaczyna Vina, ale na widok zakrwawionego i duszącego się mężczyzny nawet nie kończy pytania, tylko dopada do stołu już w pełni przytomna. Sięga po nóż i ostrzem rozcina zakrwawiony ubiór rannego, błękitne tęczówki z uwagą oglądają rozległe rany; zarówno te powstałe w czasie uprowadzenia, jak i te po rozszczepieniu. Pani Lyesmith rozróżnia jedne od drugich, w międzyczasie układa sobie w głowie już plan działania, a ktoś miły w międzyczasie przynosi jej lekarską torbę. Jasnowłosa odbiera przedmiot z mrukliwym „dzięki”, nurkuje dłonią w materiale i grzebie w poszukiwaniu odpowiedniego leku, których w środku ma całą masę.

      Usuń
    3. — Dyptam — mruczy do siebie wydobywając w końcu niewielką fiolkę z kroplownikiem i szybkimi ruchami ją odkręca, w następnej sekundzie skrapia rany po rozszczepieniu miksturą, a te goją się w przeciągu następnych parunastu sekund. Mięśnie znów odzyskują swoją objętość, skóra się zasklepia, mięsień serca stara się odzyskać rytm, ale w wyniku tego co się przed chwilą z nim działo, w tętnicy utworzył się zator, który uniemożliwia mu powrót do normalnej pracy. Vina zakrwawionymi rękami sięga po różdżkę, wykonuje nią bliżej nieokreślony zygzak i mamrocze pod nosem — Vulnera Sanentur — zaklęcie pada dwukrotnie; raz, by spowolnić przepływ krwi i drugi raz by zapoczątkować gojenie się ran. Podczas tego procederu jasnowłosa wypowiada jeszcze parę zaklęć, by sprawdzić ogólny stan rannego, a ogólny stan nie przedstawia się wcale dobrze.
      — Przeżyje? — pomiędzy kolejne zaklęcia i napiętą jak guma z majtek atmosferę wkrada się nieśmiałe pytanie pana tego domu i jednoczesnego dowódcy grupy uderzeniowej LEJ (której nazwa pochodzi od pierwszych liter imion czarodziejów w rzeczony skład wchodzących), który najzwyczajniej w świecie o kolegę się martwi.
      — …Nie wiem — odpowiada mu po dłużej chwili ciszy i przygryzania wewnętrznej strony policzka Vina. Wierzchem dłoni pociera czoło i zostawia sobie na nim piękną, czerwoną smugę, ale wydaje się być tego nieświadoma — Vulnera Sanentur — dorzuca po raz trzeci, by zaklęcie skończyło swój bieg i zasklepiło to, co zasklepić się da — Trawi go też trucizna, jego organizm jest bardzo słaby i wyniszczony. Podam mu jeszcze parę eliksirów, ale nie jestem specem od antidotów. Rokowanie jest… niejasne — błękitne spojrzenie wraca do niekontaktującego za bardzo Charlesa, a Vinie ciężko jest nawet przyznać na złość i oficjalnie, że być może nie będzie w stanie go uratować. Nie lubi tracić pacjentów, nie lubi kiedy kogoś coś boli, kiedy ktoś cierpi i w ramach tego nielubienia podkłada troskliwie pacjentowi kocyk pod głowę i okrywa go drugim, co by się nie wyziębił od tego leżenia.
      — Zostać tutaj też nie może, znajdą go — mruczy pod nosem James, krzyżując ramiona na piersi i zerkając na żonę, jakby oczekując, że Evelyn ma jakiś genialny plan na wszystko i wyjście z każdej sytuacji. Ewentualnie zerka też w kierunku swojego serdecznego, pierdolącego konsekwencje przyjaciela Lyesmitha, gotów wysłuchać każdej opinii w sprawie obiektu uratowanego.

      Głównodowodzący specjalną grupą ratunkową LEJ James Raven i po prostu Vina

      Usuń