Rodya Dolohov
Rodion Konstantinovich Dolohov. Poczęty pod wpływem amortencji; urodzony szarego, jesiennego wieczoru jako syn śmierciożercy Konstantina Dolohova, młodszego brata Antonina i czystokrwistej czarownicy, która wyrzekła się syna kilka lat po jego narodzinach. Angielska posiadłość w pośpiechu opuszczona po zdradzie jej lokalizacji dokonanej przez matkę; częste zmiany miejsca zamieszkania w ucieczce przed aurorami; od kilku lat wraz z ojcem ukrywa się na ziemiach dawnej ojczyzny — chata położona w syberyjskiej głuszy, chroniona zaklęciem Fideliusa domem. Ku własnej uldze po przekonaniu Tiary Przydziału trafił do Slytherinu, trwa szósty rok jego nauki w Hogwarcie. Spętany słowami wieczystej przysięgi. Uzdolniony czarodziej o niezaprzeczalnym talencie do zaklęć i uroków oraz pojedynków, w trakcie których przypomina toczonego szaleństwem tancerza. Twórca kilku zaklęć i klątw, wydalony z klubu pojedynków, uczęszcza na spotkania klubu zaklęć; włada sztywną, sosnową, trzynastocalową różdżką zasilaną rdzeniem w postaci włosa pogrebina. Jego bogin przybiera postać jego samego torturującego ojca, patronusa nie jest w stanie wyczarować. Zaniki pamięci, niekontrolowane drżenie rąk i napady bólu, które obsesyjnie ukrywa. Wschodni akcent. Albinizm, rodowy pierścień na palcu, blizny i siniaki, metr osiemdziesiąt sześć obleczonych skórą kości, sadyzmu i bólu szukających ujścia. Powiązania.
Kiedy dzień się ochłodzi i opadną liście,
przypominając mi o Tobie i tym, co jest we mnie.
Chciałem tylko popatrzeć na dziki, rajski ogród,
gdzie Ty i ja jesteśmy wdeptani w ziemię.
Nasze dłonie rysują samotny powrót do domu.
Nie czekaj — nikt nie przyjdzie.
przypominając mi o Tobie i tym, co jest we mnie.
Chciałem tylko popatrzeć na dziki, rajski ogród,
gdzie Ty i ja jesteśmy wdeptani w ziemię.
Nasze dłonie rysują samotny powrót do domu.
Nie czekaj — nikt nie przyjdzie.
Mówią, że chować się mamy niczym szczury.
Przemykać zapomnianymi kanałami, zanikawszy w zawilgotniałych cieniach; uciekać, szybko, cicho, w szaleńczych poszeptach paranoika, aby nie odnaleźli, nie odebrali i nie osamotnili, wyrywając z piersi serca. W wygłodniałej matni najadać się trucizną; liczyć kości żeber i kręgi skrzywionych nazwiskiem kręgosłupów. Duszącym dymem zgliszczy wdzierać się do powojennego porządku; żywcem pochowani w rodowych grobowcach brodzić w popiołach, wystawiawszy ślepe od mroku oczy ku dawno niewidzianemu słońcu. I udawać, że nas nie ma, gdy przecież tak boleśnie jesteśmy.
Mówią, że z krwi ojca wierne synowe odbicie.
Krzywić kręgosłup słowami i niewypowiedzianymi nienawistnymi myślami; kaleczyć skórę i nosić ropiejące blizny zadane jedyną różdżką, której smagnięcia się liczą; łamać kości i wystawiać ich biel na parzące słońce; nie garbić się pod naporem, i krzyczeć, wrzeszczeć i drgać w konwulsjach, aby wedrzeć się w świadomość wszystkich, którzy chcieliby zapomnieć. Nosić nazwisko oblepiające członki w odebraniu nieistotnego imienia; słyszeć kpiny, tych, którzy udają, że już się nie boją i słyszeć bolesną ciszę, gdy o strachu im przypomnieć. W przyjęciu odrzucenia przez matkę przełykać gorzką dumę i dławiące rozczarowanie; słyszeć, że świat szpecony jest tymi samymi poojcowskimi rysami; i niczym ojciec przeciągać się w obłapiającej ciało samotności. Straszyć czerwonym widmem w bladych oczach, przypominawszy o cruciatusowych iskrach błyszczących w ojcowskich oczach; niepokoić innością i nieprzystosowaniem; w masochistycznym sadyzmie eksperymentować, naciągać liny swojej wytrzymałości i hamować się, by nie przekroczyć po raz ostatni granicy; odnajdować siebie w szaleństwie ojca, utożsamiać się z jego paranoicznym szarpaniem wyimaginowanych krat. I wraz z nim tęsknić w łkającej ciszy za czasami, gdy nie trzeba było się ukrywać.
Mówią, że martwy za życia.Bladą skórą stroniącą od słońca przypominać płynące po korytarzach zamku duchy, jedynie prześwitującymi żyłami oszukiwać, że w ciele wciąż tli się cząstka życia; niczym inferius parzyć oczy słońcem i ostrym światłem; ukrywać konwulsyjne drżenie i ból każdej komórki; i udawać, rozpaczliwie tak i kłamliwe, że nadal pozostało w nich coś prócz agonii. Trwać w bez emocyjnej próżni, nie zaprzeczać głośnym plotkom, że nie potrafi odczuwać niczego prócz złości; chwytać się desperacko przytłumionych anhedonią doznań. Nie krzyczeć, nie płakać i nie uśmiechać; tak rzadko wydobywającym się z krtani smutnym śmiechem przypominać skowyt uwięzionego we wnyki wilka. Odpychać smrodem moralnego rozkładu, kolekcjonować krwawe plamy i siniaki szpecące skórę niczym rozlewające się za życia plamy opadowe. I żyć, w psychicznej martwicy.
Przywodzi na myśl syberyjski wiatr; przenika aż do kości, wydziera z ciała spokój i łka w oddali wśród drzew pieśń niezrozumiałą a rozpaczliwą. Bije od niego nieokreślony chłód obecny w niepokojąco jasnych oczach, oszczędnych gestach, dotyku szczupłych dłoni i chropowatym głosie, w którym w dziwnym kontraście pobrzmiewa miękkość wschodniego akcentu. Niczym pogrebin snuje się w cieniu za ludzkimi plecami, w ciszy obserwuje ich nawyki i poczynania, jakby ucząc się na pamięć człowieczych odruchów; nachyla się do uszu tych wybranych wedle tylko znanego sobie klucza, szepcze słowa, zimne, przenikające do głębi i rozdrapujące słabości; wysysa chęci do życia i zniechęca; jakby bojąc się pozostać w smutnej pustce samotnie.
Pachnie lasem, jesiennym deszczem i jej szarym umieraniem, chłodnym wiatrem, zepsuciem i iskrami magii spływającymi z różdżki, sosną i metalicznością kropel krwi niezauważenie ścieranych ze skóry przebitej paznokciami po próbie powstrzymania konwulsyjnego drżenia dłoni. Pachnie zgnilizną toczonego chorobą ciała, mgłą Zakazanego Lasu, do którego wymyka się dla uspokojenia myśli i przypomnienia umysłowi syberyjskiej wolności. Nieokreśloną tęsknotą za czymś ulotnym i nieosiągalnym, za czymś, co desperacko próbuje uchwycić i przy sobie utrzymać, niczym skazaniec, pragnąc przed wykonaniem wyroku ten ostatni raz zachłysnąć się powietrzem poza murami.
Nie szuka już matki i do niej nie tęskni, dawno już zgadzając się z wyplutymi przez nią słowami o potworze, z którego się wywodzi i którym jest on sam; wraca do ojca, kocha go i nienawidzi, śledzi wzrokiem jego postępujące szaleństwo i zaszczucie; i zastanawia się, czy skończy tak jak on. Podąża wyznaczoną przez nazwisko ścieżką; nie zdejmuje z palca rodowego pierścienia, który w kpinie za luźny jest na szczupłe palce; i boi się, że nastanie dzień, gdy straci wszystko i zostanie całkiem sam.
Przemykać zapomnianymi kanałami, zanikawszy w zawilgotniałych cieniach; uciekać, szybko, cicho, w szaleńczych poszeptach paranoika, aby nie odnaleźli, nie odebrali i nie osamotnili, wyrywając z piersi serca. W wygłodniałej matni najadać się trucizną; liczyć kości żeber i kręgi skrzywionych nazwiskiem kręgosłupów. Duszącym dymem zgliszczy wdzierać się do powojennego porządku; żywcem pochowani w rodowych grobowcach brodzić w popiołach, wystawiawszy ślepe od mroku oczy ku dawno niewidzianemu słońcu. I udawać, że nas nie ma, gdy przecież tak boleśnie jesteśmy.
Mówią, że z krwi ojca wierne synowe odbicie.
Krzywić kręgosłup słowami i niewypowiedzianymi nienawistnymi myślami; kaleczyć skórę i nosić ropiejące blizny zadane jedyną różdżką, której smagnięcia się liczą; łamać kości i wystawiać ich biel na parzące słońce; nie garbić się pod naporem, i krzyczeć, wrzeszczeć i drgać w konwulsjach, aby wedrzeć się w świadomość wszystkich, którzy chcieliby zapomnieć. Nosić nazwisko oblepiające członki w odebraniu nieistotnego imienia; słyszeć kpiny, tych, którzy udają, że już się nie boją i słyszeć bolesną ciszę, gdy o strachu im przypomnieć. W przyjęciu odrzucenia przez matkę przełykać gorzką dumę i dławiące rozczarowanie; słyszeć, że świat szpecony jest tymi samymi poojcowskimi rysami; i niczym ojciec przeciągać się w obłapiającej ciało samotności. Straszyć czerwonym widmem w bladych oczach, przypominawszy o cruciatusowych iskrach błyszczących w ojcowskich oczach; niepokoić innością i nieprzystosowaniem; w masochistycznym sadyzmie eksperymentować, naciągać liny swojej wytrzymałości i hamować się, by nie przekroczyć po raz ostatni granicy; odnajdować siebie w szaleństwie ojca, utożsamiać się z jego paranoicznym szarpaniem wyimaginowanych krat. I wraz z nim tęsknić w łkającej ciszy za czasami, gdy nie trzeba było się ukrywać.
Mówią, że martwy za życia.Bladą skórą stroniącą od słońca przypominać płynące po korytarzach zamku duchy, jedynie prześwitującymi żyłami oszukiwać, że w ciele wciąż tli się cząstka życia; niczym inferius parzyć oczy słońcem i ostrym światłem; ukrywać konwulsyjne drżenie i ból każdej komórki; i udawać, rozpaczliwie tak i kłamliwe, że nadal pozostało w nich coś prócz agonii. Trwać w bez emocyjnej próżni, nie zaprzeczać głośnym plotkom, że nie potrafi odczuwać niczego prócz złości; chwytać się desperacko przytłumionych anhedonią doznań. Nie krzyczeć, nie płakać i nie uśmiechać; tak rzadko wydobywającym się z krtani smutnym śmiechem przypominać skowyt uwięzionego we wnyki wilka. Odpychać smrodem moralnego rozkładu, kolekcjonować krwawe plamy i siniaki szpecące skórę niczym rozlewające się za życia plamy opadowe. I żyć, w psychicznej martwicy.
Przywodzi na myśl syberyjski wiatr; przenika aż do kości, wydziera z ciała spokój i łka w oddali wśród drzew pieśń niezrozumiałą a rozpaczliwą. Bije od niego nieokreślony chłód obecny w niepokojąco jasnych oczach, oszczędnych gestach, dotyku szczupłych dłoni i chropowatym głosie, w którym w dziwnym kontraście pobrzmiewa miękkość wschodniego akcentu. Niczym pogrebin snuje się w cieniu za ludzkimi plecami, w ciszy obserwuje ich nawyki i poczynania, jakby ucząc się na pamięć człowieczych odruchów; nachyla się do uszu tych wybranych wedle tylko znanego sobie klucza, szepcze słowa, zimne, przenikające do głębi i rozdrapujące słabości; wysysa chęci do życia i zniechęca; jakby bojąc się pozostać w smutnej pustce samotnie.
Pachnie lasem, jesiennym deszczem i jej szarym umieraniem, chłodnym wiatrem, zepsuciem i iskrami magii spływającymi z różdżki, sosną i metalicznością kropel krwi niezauważenie ścieranych ze skóry przebitej paznokciami po próbie powstrzymania konwulsyjnego drżenia dłoni. Pachnie zgnilizną toczonego chorobą ciała, mgłą Zakazanego Lasu, do którego wymyka się dla uspokojenia myśli i przypomnienia umysłowi syberyjskiej wolności. Nieokreśloną tęsknotą za czymś ulotnym i nieosiągalnym, za czymś, co desperacko próbuje uchwycić i przy sobie utrzymać, niczym skazaniec, pragnąc przed wykonaniem wyroku ten ostatni raz zachłysnąć się powietrzem poza murami.
Nie szuka już matki i do niej nie tęskni, dawno już zgadzając się z wyplutymi przez nią słowami o potworze, z którego się wywodzi i którym jest on sam; wraca do ojca, kocha go i nienawidzi, śledzi wzrokiem jego postępujące szaleństwo i zaszczucie; i zastanawia się, czy skończy tak jak on. Podąża wyznaczoną przez nazwisko ścieżką; nie zdejmuje z palca rodowego pierścienia, który w kpinie za luźny jest na szczupłe palce; i boi się, że nastanie dzień, gdy straci wszystko i zostanie całkiem sam.
Krzyż na mej piersi
i wyryte na nim przeklęte imię.
i wyryte na nim przeklęte imię.
Cześć! Nigdy nie umiałam w powitania i autoreklamę, więc przywitam się tylko z Wami cicho i radośnie oraz zaproszę Was do wspólnych wątków z Rodyą. <3 Dziękuję Kosmosowi za możliwość stworzenia Aleksandrowi kuzyna. <3
Powiązania pojawią się niebawem.
Na wizerunku Dagsen Love, cytaty to przetłumaczone na polski słowa z piosenek Polnalyubvi, której muzyka towarzyszyła mi przy pisaniu karty Rodiona.
✉ msparseltongue@gmail.com
Powiązania pojawią się niebawem.
Na wizerunku Dagsen Love, cytaty to przetłumaczone na polski słowa z piosenek Polnalyubvi, której muzyka towarzyszyła mi przy pisaniu karty Rodiona.
✉ msparseltongue@gmail.com