Evelyn Elizabeth Raven — 21 XII 1990 — absolwentka Hogwartu — dom w Hogsmeade — szczęśliwa żona — opiekunka domu Salazara Slytherin herb domu węża z dziada pradziada — z pochodzenia czystej krwi — nauczycielka latania — za czasów szkolnych obrońca w drużynie Ślizgonów, kilka lat po zakończeniu edukacji, doskonalenia umiejętności w zakresie Quidditcha oraz ambitnym dążeniu do osiągnięcia reputacji w świecie sportu, obrońca drużyny Srok z Montrose — krótka, aczkolwiek owocna kariera zakończona okropnym wypadkiem, brakiem możliwości kontynuacji kariery, długotrwałym dochodzeniem do siebie oraz przejściową utratą motywacji do życia — cydr, pióro pegaza, 10 i ¾ cala, niezbyt giętka — bogin: martwy mąż— właścicielka tego czarnego sierściucha
Droga Evelyn,
Nigdy nie przestawaj być tą samą kobietą, która satysfakcję z życia potrafiła odnaleźć w zwykłej codzienności – w czarnym, spasionym kocie, który każdego wieczoru o tej samej porze donośnym miauczeniem przypominał Ci, że właśnie zbliża się dziewiętnasta, a wraz z nią jego regularna dawka pieszczot, poprzedzona porą karmienia; w ledwo co zakończonym treningu, który ponownie okazał się być efektywniejszym od tego poprzedniego; w porannym uśmiechu męża, który kolejną noc z rzędu po powrocie z pracy musiał zanosić Cię z salonowej kanapy do łóżka, bo znów obiecałaś sobie, że tym razem nie zaśniesz aż do jego powrotu i znów nie dałaś rady. Życie lubi zaskakiwać, płatać figle, rzucać kłody pod nogi i wystawiać na przeróżne próby; sama jesteś tego najlepszym przykładem. Wciąż dobrze pamiętasz ten dzień, w którym po raz pierwszy zwątpiłaś w jego sprawiedliwość. Już nigdy więcej nie możesz pozwolić mu na to, żeby po raz kolejny na tak długi okres zmyło uśmiech z Twojej promiennej twarzy. Masz tylko jedno życie, Evelyn. Uśmiechaj się, śmiej i żartuj, nie trać pogody ducha. Tylko szeroki uśmiech może pomóc Ci wyjść zwycięsko w pozbawionym sprawiedliwości starciu z przewrotnym losem.
Nigdy nie wahaj się okazywać swoich uczuć. Łzy są oznaką słabości, ale słabość przecież nigdy nie była czymś, czego należałoby się wstydzić. Słabość wskazuje największe wady i daje najrzetelniejszy pretekst do tego, żeby móc nad nimi pracować; uwydatnia człowieczeństwo, przypomina, że nie ma na świecie ludzi, którzy są niepokonani. Nie bój się okazywać łez, Evelyn – w nich odnajdziesz prawdziwą ulgę. Krzyk jest oznaką bezsilności, ale bezsilność przecież nigdy nie była czymś, czego należałoby się wstydzić. Bezsilność to stan okropnej burzy, jest pozbawiony nadziei na lepsze jutro, ale nie ma takiej burzy, po której nie pojawia się tęcza. Nie bój się krzyczeć, Evelyn – w krzyku odnajdziesz prawdziwe ukojenie. Sprzeciw jest oznaką buntu, ale bunt przecież nigdy nie był czymś, przed czym należałoby się wahać. Bunt to walka i wyrażanie własnego zdania, a o nie w dzisiejszym świecie jest bardzo trudno. Nie bój się buntować, Evelyn – w buncie odnajdziesz prawdziwą siebie. Masz tylko jedno życie. Płacz, kiedy czujesz się słaba; krzycz, kiedy czujesz taką potrzebę i buntuj się, kiedy z czymś się nie zgadzasz.
Nigdy nie przestawaj walczyć. Walcz o siebie, o swoją przyszłość, o teraźniejszość i walcz tym wszystkim, co ostatnimi czasy tak często próbuje wracać do Ciebie pod postacią tych okropnych koszmarów. Pozostań tą samą kobietą, która nie zważając na okoliczności, zawsze dążyła do swoich marzeń. Już raz udowodniłaś, że nie straszna jest Ci ciężka praca nad sobą, a determinacją potrafisz przewyższyć niejednego czarodzieja. Nadszedł czas, żeby dokonać tego po raz drugi. Nie będzie łatwo, Evelyn. Przed Tobą długa droga i chociaż już nigdy nie będzie tak samo jak kiedyś, to nie zapominaj – wiele nowych możliwości wciąż stoi przed Tobą otworem. Masz tylko jedno życie, Evelyn. Nie poddawaj się, walcz.
Nie przestawaj kochać i nie zapominaj o tych, którzy kochają Ciebie. Zawsze potrafiłaś docenić potęgę miłości – nigdy nie pozwól sobie w nią zwątpić, nigdy jej nie lekceważ. Dbaj o James'a, takie skarby zdarzają się bardzo rzadko, wiem o czym mówię! Masz kochającą rodzinę, która zawsze będzie Cię wspierać. Niebawem nadejdzie czas, kiedy i Ty znów będziesz musiała być dla nich dużym oparciem, jakim byłaś przez tak długi czas. Zaopiekuj się swoim rodzeństwem i ojcem, kiedy mnie już dla was zabraknie, Evelyn. Masz tylko jedno życie. Kochaj i pozwól być kochaną.
Ostatnimi czasy wiele wycierpiałaś, córeczko. Kto inny jak nie Ty właśnie zdążył się przekonać, że żyje się raz? Dlatego baw się, tańcz, śpiewaj, płacz, kochaj, krzycz, buntuj, żyj. Nie zmarnuj tego, co zostało Ci dane.
Kocham, mama
FC: Natalie Dormer;
KONTAKT:lady.ariana4455@gmail.com
Kodzik pochodzi z kodziarni bloga American Gods, zajrzyjcie do pani od mężunia!
KONTAKT:lady.ariana4455@gmail.com
Kodzik pochodzi z kodziarni bloga American Gods, zajrzyjcie do pani od mężunia!
[Moja smutna żono <3 Już relacjonowałam kartę w dostępnych mi cząstkach, ale powtórzę się, że jest bardzo smutaśna i ogólnie aż mi jej szkoda :c Nie rób mi za dużo dram o nieobecność w domu i nie krzycz na biednych uczniaków za dużo, bo wiem, że masz ku temu skłonności xD]
OdpowiedzUsuńWiecznie nieobecny w domu i wiecznie z pokiereszowanym ryjem, pan mąż <3
[ Piękna ona, piękny on i taka ładna miłość! Wizualnie państwa Raven tworzą parę idealną, choć łatwo się domyślić, że aż tak idealnie między nimi nie jest. Ale miłości na pewno w nich nie brak! Mam nadzieję, że wypadek stanowi taki przecinek w jej życiu, po którym mimo wszystko nastąpi dalsza i przyjemna część. Tego jej życzymy :)]
OdpowiedzUsuńGrace McCoy
4 luty 2021 roku, godzina 14:30
OdpowiedzUsuńJames Raven krzyżuje ramiona na piersi i z wojowniczym błyskiem w oku obserwuje usadzonego na krześle pośrodku sali czarodzieja. Gość ma przesrane i dobrze o tym wie, podobnie jak dobrze wiedział o tym Raven w chwili w której go w końcu dopadł. Auror czuje cholerną satysfakcję z doprowadzonej niemalże do końca sprawy, która ciągnie się za nim od prawie tygodnia. Sześć dni spędzonych na śledzeniu, grzebaniu za informacjami, dalszym śledzeniu i planowaniu, by w końcu dopaść Gormana. Potem tylko szarpanina, mały pościg zakończony równie małym konkursem na to, kto szybciej rzuci zaklęcie i kto szybciej machnie różdżką. Wszystko to prowadziło do tego chwalebnego momentu w którym oboje znaleźli się w sali Wizengamotu, a czarodzieje i czarownicy wchodzący w skład sędziowski powoli zaczynali zajmować swoje miejsca. Raven nie liczył na przesadnie spory skład sędziowski, bo ten zbierał się niezwykle rzadko, ale jednocześnie niezbyt podobała mu się myśl, że sędziowie mogliby zlać sprawę i się nie pojawić w jakiejś sensownej ilości. W końcu sprawa Gordona Gormana elektryzowała połowę Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów od przeszło miesiąca, odkąd zaczęły pojawiać się pierwsze tropy w sprawie znikających w tajemniczych okolicznościach mugoli. Raven odnajdywał rzeczonych niemagicznych gości, którzy skurczeni do rozmiarów nie większych niż dłoń, byli przetrzymywani w prowizorycznych domkach dla lalek, bądź w czajnikach. Gorman traktował ich jak żywe zabawki i proste w obsłudze obiekty do eksperymentów co było bardzo prostą i szybką ścieżką by trafić do Azkabanu, oczywiście jeśli dałby się złapać.
A Raven zadbał o to, by dał.
- Możemy zaczynać? - odzywa się Starszy Podsekretarz Ministra, który dziś pełni rolę sędzi wiodącego.
- Chyba już więcej się nikt nie pojawi - protokolant poprawia okulary. Sprawa może być ciekawa, ale sama forma rozprawy jest już znaną rutyną, nudnym i powtarzanym w kółko przedstawieniem w którym każdy, prócz osoby oskarżonej, znał swoje role aż zbyt dobrze.
- Panie Gordonie Gorman - odzywa się Podsekretarz - Jest Pan oskarżony o znęcanie się nad mugolami ze szczególnym okrucieństwem, nienależyte użycie czarów, korzystanie z zaklęcia niewybaczalnego, a także narażenie na szwank czarodziejskiej reputacji. Oskarżycielami w sprawie są: Starszy Podsekretarz Ministra, starszy członek Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Świadkiem - oskarżycielem w tym wypadku jest pan Raven działający z ramienia Biura Aurorow…
Auror na szybko i po łebkach liczy ilość sędziów na sali. Trzydzieści sztuk, co daje nieco ponad połowę. Dobry wynik.
- Czy to prawda, ze używał pan mugoli do badania właściwości nalewki z akromantuli, a także testował na nich ewentualne skutki uboczne zaklęcia cruciatus pod kątem uszkodzeń na magicznie zmniejszonym ciele?
- To dla dobra nauki! - Gorman szarpie się na krześle, niepogodzony z losem ani tym bardziej z wiszącym nad nim widmem wyroku.
- Mhm, dla dobra nauki… - Podsekretarz zerka znad okularów na samonotujące pióro, które notuje parę uwag w aktach - Czy jest Pan świadom swoich czynów, jak i tego jaka kara grozi za tak poważne naruszenie zasad i kodeksu?
- Mugole powinni nam służyć - cedzi przez zęby Gorman.
- Panie Raven, czy w miejscu pobytu oskarżonego znalazł Pan coś, co mogłoby posłużyć za dowód w sprawie?
- Jeśli tuzin skurczonych mugoli wciśniętych do czajnika po herbacie jest dla Pana wystarczającym dowodem to tak, znalazłem - burczy pod nosem auror, bo jak dla niego sprawa jest prosta. Gorman był winny i cała ta posiadówka nie miała sensu, odwlekała jedynie nieuniknione. Czekał go Azkaban, a on z miłą chęcią oddeleguje wyznawcę teorii czystej krwi w ręce pilnujących więzienia aurorów.
- Czy ma Pan świadka ewentualnej obrony? - pyta starsza członkini Departamentu Przestrzegania Prawa, wyznająca zasadę, że każdemu należy się chociaż szansa na obronę. Gorman jednak obrońcy nie posiada, ponadto nie chce wcale współpracować z Wizengamotem, wobec czego rada ma tylko jedną opcję. Za skazaniem opowiada się 29 sędziów, a Raven w końcu słyszy słowa, których tak bardzo pragnął od samego początku rozprawy.
Usuń- Głosem większości zostaje pan skazany na dziesięcioletni pobyt w Azkabanie. Zabrać go.
4 luty 2021 roku, godzina 20:06
Raven chowa twarz w dłoniach i ciężko wzdycha. Wciąż tkwi w Biurze Aurorów, w Departamencie Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Mimo tego, że sobie obiecywał, że to koniec, że zamknął sprawę i że pora do domu, to wciąż wynajduje coraz to nowsze zajęcia. A tu raport, a tu odebrać przesyłkę specjalną, a tu jakieś dokumenty, a tam nowe zgłoszenie czy trop. Lubił swoją pracę, naprawdę ją kurde lubił, ale czasem czuł się nią zmęczony. Czasem zastanawiał się, czy ta wygórowana ambicja jest mu aż tak strasznie potrzebna i czy nie mógłby po prostu odejść na emeryturę. Może nawet dostałby się do Hogwartu na posadę nauczyciela OPCM? Wtedy byłby bliżej Ev, może skończyłyby się te kłótnie, może byłoby między nimi lepiej niż ostatnio.
- Znowu nocujesz w pracy? – słyszy za plecami głos i odwraca się. Błękitne spojrzenie ląduje na znajomej, kobiecej twarzy. Anne pracuje nieopodal, bo całe dwa biurka dalej i czasem też zostaje po godzinach, choć zdecydowanie mniej niż on. Łączy ich sympatia, może nawet przyjaźń, choć wbrew ogólnodostępnym plotkom, Raven wcale nie ma zamiaru startować do panny pracującej z nim w biurze i wcale nie jest ona powodem dla którego siedzi tu po nocach.
- Nie planowałem tak w zasadzie – wzrusza ramionami – Ale wiesz, że to się…
- Samo się wynajduje? – kobieta kończy za niego zdanie lekko rozbawiona, bo ten tekst słyszy chyba za każdym razem, kiedy pyta go czy nocuje. Niestety, jej malutki żarcik nie spotyka się z aprobatą, a błękitne spojrzenie zdradza lekkie poirytowanie. Anne unosi obie dłonie ku górze w geście poddaństwa – Już, już James, nie będę. Nie siedź tylko za długo, Evelyn pewnie się będzie o ciebie martwić.
- Bardziej obstawiałbym to, że urwie mi łeb, ale co ja tam wiem – wzdycha ciężko auror, bo akurat prawie tygodniowa nieobecność w domu kwalifikuje się jako idealne podłoże do kolejnej kłótni, której chciałby tak w zasadzie uniknąć. Może to był powód dla którego tak długo tu siedział? – Idź już, do jutra – żegna ostatecznie koleżankę i odchyla się w fotelu. Dłonie zakłada na kark i na krótką chwilę zawiesza spojrzenie na niewielkiej ramce ze zdjęciem, na którym uśmiech posyła mu żona. Chwila spokoju i zadumy nie trwa zbyt długo.
- Raven – w biurze pojawia się Adam, kolejny auror – Podobno mają wyniki z magitestu po tych czajnikach Gormana, chyba powinieneś na to rzucić okiem.
- Oczywiście, że powinienem – parska James i podnosi się z fotela bez cienia zawahania czy może jakiejś sugestii, że już starczy, bo ledwo kontaktuje, bo chciałby iść, bo już późno. A gdzie tam, auror łapie swoją szatę i opuszcza biuro zanim ktoś w ogóle zdąży zasugerować po raz kolejny by wracał do domu.
5 luty 2021 roku, godzina 06:44
Hogsmeade jest zasypane śniegiem. Białego puchu jest praktycznie po kolana, a na dodatek jeszcze wciąż pada. Raven nieszczególnie przepada za ta porą roku, nie jest fanem zimna, nie jest fanem świąt ani tej specyficznej, radosnej aury. Jeśli o niego chodzi, zdecydowanie bardziej pasowałaby mu wiosna, jakieś cieplejsze podmuchy wiatru i parę promieni słońca. I zdecydowanie mniej jebanego śniegu, który przesiąka materiał spodni, moczy buty i ogólnie sprawia, że można nadepnąć na coś, na co w normalnych okolicznościach by się nie nadepnęło.
Dom w którym mieszkają leży na wschodnim krańcu wioski. Tuż obok rośnie cis, którego gałąź czasem puka w szybę sypialni, ale nie przeszkadza mu to, bo zazwyczaj śpi jak zabity, tak po prostu. Poza tym budynek niespecjalnie się wyróżnia, bo w Hogsmeade domki są w sumie do siebie całkiem podobne, przez co ktoś obcy mógłby się tu łatwo zgubić. Zziębnięty i zdecydowanie zbyt zmęczony auror kluczy między budynkami, mija czarnego kota, który jeży się na jego widok. Gdzieś tam za wzgórzem powoli zaczyna pojawiać się słoneczna tarcza, ale jakoś niespecjalnie go to cieszy. Mróz szczypie w twarz, a już szczególnie szczypie w pękniętą skórę na grzbiecie nosa i otarcie zajmujące znaczną część twarzy. Dwie pamiątki po małym konkursie czarowania, kiedy łapał tego buca od czajników.
UsuńDo wnętrza wślizguje się bezszelestnie nie chcąc obudzić Evelyn. Płaszcz ląduje na kołku w ganku, ośnieżone buciory zostawia przy drzwiach. Podłoga lekko skrzypi pod jego krokami mimo najszczerszych starań by jednak tego nie robiła. James rozgląda się, zagląda do salonu na kanapę, zagląda do sypialni, a nawet do gabinetu, ale nigdzie żony nie znajduje, wobec czego jego spojrzenie kieruje się w stronę okna z którego widać majaczący w oddali zamek. Błękitne spojrzenie zdradza delikatny cień irytacji, bo jemu to można wypominać niemieszkanie w domu, ale jak się samej baluje w Hogwarcie to już jak najbardziej można. Przez chwilę nie jest pewien tego co chce zrobić. Z jednej strony chętnie walnąłby się po prostu na łóżko. Z drugiej wolałby jednak zobaczyć się z Eve. Utwierdzić się w przekonaniu, że nic jej się nie stało, że jakimś magicznym sposobem nikt się nagle do szkoły nie włamał specjalnie po nią. Raven wie, że niektóre z tych rozważań zahaczają o pole z tabliczką „absurd”, ale nie potrafi odrzucić podejrzeń i ponurych myśli. Finalnie ubiera się z powrotem w ciepły płaszcz i buciory, dorzuca jeszcze szalik i wychodzi znów z domu, spędziwszy z nim dokładnie 4 minuty i 32 sekundy.
5 luty 2021 roku, godzina 8:15
Boisko do Quidditcha jest mu dobrze znane, podobnie jak droga z zamku. Wiele razy ją pokonywał za czasów szkolnych, albo śpiesząc się na mecz, albo na trening, albo po to by po prostu sobie pooglądać rozgrywkę już jako absolwent. Wydeptana w śniegu ścieżka i świeże ślady jasno sugerują, że jego pamięć jest jak zwykle niezawodna jeśli chodzi o rozkład zajęć jego żony. Evelyn w piątki z samego rana miała lekcje, a te odbywały się albo na błoniach, albo na boisku. Biorąc pod uwagę pogodę, to logicznym wydawało się by zabunkrować się na boisku, które w magiczny sposób oczyszczało się ze śniegu, zamiast zabawa po kolana w puchu na błoniach.
Szanowny pan auror przechodzi przez pomieszczenie w którym zazwyczaj zbiera się drużyna przed meczem, mija parę zostawionych toreb z książkami, mija porzucone nauszniki i szalik w barwach Slytherinu. Jego myśli krążą gdzieś dalej, wracają do znajomego biurka w Biurze Aurorów, a umysł sugeruje, że w sumie to jeszcze może się wycofać i taktycznie spierdolić i tym samym uniknąć ewentualnej kłótni. Jak na zawołanie w głowie formuje się odmienne przekonanie sugerujące, że może w sumie nie będzie tak źle? Bądź co bądź przecież więcej ich łączyło niż dzieliło, a on naprawdę czuł w głębi serduszka, że najzwyczajniej w świecie mu jej brakowało. Cichego głosu z rana, dotyku ciepłych dłoni i błysku irytacji w oczach, kiedy celowo ją drażnił. Raven kręci lekko głową, zastanawiając się kiedy tak właściwie przepadł poddając się uczuciom, ale odpowiedź nie jest jasna. Może na tym cholernym meczu? Może jednak ciut wcześniej, kiedy pomogła mu na eliksirach? A może wtedy, kiedy oboje wpakowali się w niezłe bagno przez nocne wycieczki po zamku w poszukiwaniu tajnych przejść?
W całym tym zamyśleniu nie zorientował się kiedy tak właściwie dotarł na samo boisko. Uczniowie śmigają na miotłach w powietrzu, pokonując jakiś wymyślny tor przeszkód, który najprawdopodobniej ma wyłonić jakieś Quidditchowe talenty. Raven opiera się plecami o zabudowę trybun i po prostu sobie obserwuje, odhacza w głowie także pojedyncze kwestie jakie miał sprawdzić. Żona cała? Jest. Żona żywa? Jest. Lekcje są? Są. Czy świat wygląda jakby zaraz miał się skończyć? Nie. Czyli wszystko było w jak najlepszym porządku i jak zwykle zbyt mocno się martwił, kompletnie niepotrzebnie.
UsuńMąż, który tak w zasadzie nie wie co to będzie
[Ja na początku chcę tylko powiedzieć, że absolutnie kocham Cię za wybór Natalie Dormer na wizerunek! Bardzo się w tej pani zauroczyłam, odkąd zobaczyłam ją w "Grze o tron"...
OdpowiedzUsuńAle to nie buzia się liczy, a postać, której przedstawienie bardzo Ci wyszło! Odniosłam wrażenie, że Evelyn jest skrzywdzoną osobą, ale jednocześnie nie jest typem, który się łatwo poddaje - Caireann z pewnością mogłaby się wiele od Twojej pani nauczyć! Życzę Ci dużo świetnej zabawy na blogu oraz maaasy weny. <3]
Caireann Byrne
[Yay, doczekałyśmy się z Millie opiekuna Ślizgonów! <3 I to jakiego! Evelyn wygląda na naprawdę smutną postać, taką, której życie i przewrotny los faktycznie nie oszczędziły, a bardzo mocno podoba mi się w niej to, że mimo chwilowego załamania, do którego przecież wszyscy w takich chwilach mamy prawo, miała w sobie wystarczająco determinacji, aby podnieść się i przeć śmiało do przodu.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że zadomowicie się na blogu szybko i zostaniecie na długo, bo widzę w tej pani od miotły dużo fajnego potencjału. :) Sama nie będę się pchać w limit, bo szkoda go na moje ślimacze tempo, ale życzę Ci, żeby wena Cię nie opuszczała, a wątki wciągały tak, żeby się spać nie chciało, tylko pisać. Udanej zabawy (i powodzenia w nierównej walce z maturą)!]
Milliesant Lloyd
[Dobry wieczór. :) Z taką opiekunką domu Ślizgoni muszą być przeszczęśliwi i być może nawet częściej wpadają w kłopoty, aby z taką nauczycielką pobyć. ;) Muszę przyznać, że z początku w ogóle nie poznałam Natalie. Przecudowne wybrałaś dla niej zdjęcie. <3 List od jej matki został przepięknie napisany i aż samemu chce się wziąć jej słowa do serca i zacząć żyć. I czuć z niego bijący smutek, ale który autor nie lubi narzucać swojej postaci masy problemów, aby później się z nimi mierzyć?:) Mam nadzieję, że razem z Evelyn znajdziecie tu wątki, które nie dadzą wam spać po nocy! ^^
OdpowiedzUsuńOch, no i wizualnie karta również prezentuje się pięknie!<3]
Castor Blackthorne
[Boże, jaka śliczna karta oraz zdjęcie. Nie mogę się napatrzeć ❤️
OdpowiedzUsuńWitam serdecznie panią opiekunkę. Życzę masę weny i ciekawych wątków, a gdyby coś, to zapraszam do siebie. Myślę, że Genny może narobić trochę problemów i napsuć nerwów Evelyn :P]
Geneviev
[ Natalie ma na tym zdjęciu takie spojrzenie, że aż zaczynam współczuć pierwszoroczniakom, którzy popełnią jakieś okropne głupstwo i sprowadzą na siebie właśnie taki wzrok…:) Cieszę się bardzo, że grono pedagogiczne się zapełnia, nawet jeżeli niestety to Ślizgoni mieli szczęście zdobyć opiekuna. Z ogromnym zainteresowaniem przeczytałam kartę i bardzo współczuję Twojej pani, że jej kariera została przerwana w tak dramatycznych okolicznościach. Nic dziwnego, że potrzebny jest czas do oswojenia się ze zmianami w jej życiu… Całe szczęście, że ma przy sobie wspierającą bliską osobę :) Mam nadzieję, że podczas pobytu tutaj uda się popchnąć jej historię w lepszym kierunku i spotka ją wiele dobrego :) ]
OdpowiedzUsuńUrquhart
[ Muszę przyznać, że wizerunek Natalie idealnie pasuje do wychowanki Domu Węża… i w ogóle ma w sobie to coś co sprawia, że niemal w każdej stylizacji, makijażu oraz uczesaniu prezentuje się jak na prawdziwą czarownicę przystało! Wpadłam Cię powitać – chyba ponownie, bo coś mi się kojarzy, że już tu kiedyś u nas byłaś – i pochwalić bardzo przyjemną w odbiorze kartę postaci :) Hogwart właśnie zyskał super nauczycielkę Latania, a moja Emerson wie już, kto jest odpowiedzialny za sędziowanie meczów quidditcha (a tym samym, komu lepiej nigdy nie podpadać). Mam nadzieję, że będziesz się tu dobrze bawiła, i właśnie tego Ci życzę! ]
OdpowiedzUsuńEmerson Bones
[Ja Ci wszystko wybaczam i całkowicie zgadzam się na Twoją propozycję, bo przyznam nieśmiało, że gdy tylko przeczytałam kartę Evelyn, podobna myśl zaświtała mi w głowie. Bardzo podoba mi się pomysł na tego typu relację między naszymi paniami, więc jak tylko widmo matury trochę Ci odpuści, nawet się nie zastanawiaj i śmiało wracaj na wątek. :)]
OdpowiedzUsuńMilliesant Lloyd
[Historia powstania imienia jest wbrew pozorom prosta. Po opuszczeniu jednego z blogów czysto fantasy, przeniosłam elfkę na sf. Imię Niranerh jakoś tak nie pasowało do realiów, więc je skróciłam. Potem się dowiedziałam, że w języku nie-pamiętam-jakim oznacza to "orać", a poza tym to jakiś chiński szczypiorek w sushi... Czego to się czasem człowiek nie dowie. Imię jednak się przyjęło i zostało na dobre.
OdpowiedzUsuńMyślę, że rodzice Gryfoni mogliby być jednak nieco bardziej tolerancyjni niż Ślizgoni, chociaż wszystko zależy od ich charakteru. Sama jeszcze nie wiem, czy się nie porwałam z motyką na słońce z taką historią. Postać brata myślę, że się pojawi, ale raczej jako powiązanie, przynajmniej póki bardziej się tu nie zagnieżdżę i nie wgryzę w realia i wątki. Po dłuższej przerwie i pisaniu jedynie indywidualnych wątków wcale nie jest to takie łatwe, jakby się wydawało - trochę za bardzo przywykłam do braku ograniczeń, jakie czasem narzuca fabuła grupowca. Może dlatego zaczynam tutaj nie na AG.
Nira z kolei częściej bywa w Hogsmeade niż w Hogwarcie, ale jest byłym aurorem, zna Jamesa z dawnej pracy, więc prawdopodobne, że znała też Evelyn. Niby toto więcej w pracy siedziało, dopóki jej nie rzuciło, żeby zastanowić się nad swoim życiem i co z nim dalej robić, ale myślę, że to wariant prawdopodobny. Graczem nigdy nie była, ale samo latanie kocha, nie lubi mówić o rodzinie i ma wyrzuty sumienia z powodu brata. Z samej szkoły myślę, że byłoby naciągane, gdyby się znały, w sensie lepiej znały, ale i tak trochę punktów zaczepienia jest. Poza tym przelewa kwiaty, lubi magiczne stworzenia i wbrew pozorom raczej nie jest zbyt śmiała w zawieraniu jakichkolwiek bliższych relacji, potrzebuje czasu, żeby się przekonać do ludzi.]
Nira Sorel
[W końcu przydreptałam i do Pani Raven! Cześć! Witaj na blogu!
OdpowiedzUsuńListy zawsze będą dla mnie formą opisania postaci w sposób bardziej prywatny, niżeli opis z trzeciej osoby. Chyba też jestem w stanie przywiązać się do takiej postaci szybciej i wejść w jej buty, że tak powiem. Cieszę się, że Evelyn żyje, śmieje się, śpiewa i kocha. Krzyczeć czasami też warto, byle za dużo nie płakać, chyba że ze szczęścia!
Aurora na pewno była wielką fanką twojej pani, bo uwielbia Quidditcha, więc pewnie zawsze byłaby w jej towarzystwie mocno onieśmielona, zresztą jak to Aurora niemalże przy każdym. Noelle tym bardziej, bo gdzieś wiąże z tym swoją przyszłość (mocno jeszcze nie wie, co ją czeka, ale póki co wierzy, że będzie zawodowo latać na miotle). Gdybyś miała ochotę coś z nami popisać, to zapraszam :) Baw się dobrze!]
Aurora // Noelle
[ Dziękuję, bardzo miło mi to słyszeć! Nasze panie na pewno się znały – choćby dzięki grze w quidditcha, Evelyn zajmowała się przecież sędziowaniem meczów swoich uczniów, nieprawdaż? :) No i rzeczywiście tak się akurat złożyło, że Emerson zna również męża swojej pani instruktor. A to wszystko dzięki swojemu ojcu, który współpracował z Jamesem w Ministerstwie Magii, i niekiedy James wpadał w służbowe odwiedziny do rodzinnego domu mojej Mer. Pytanie, na ile Evelyn zdawała sobie z tego sprawę? :) Bo wiadomo, że Emerson nie biegała za nią jak małe dziecko i nie opowiadała na lewo i prawo, że jej tata przyjaźni się z jej mężem :D Ogólnie jesteśmy na etapie ustalania z autorką Jamesa konkretnego zarysu wątku. Na razie stanęło na tym, że Emerson weszła w posiadanie bardzo niebezpiecznej błyskotki, którą odebrała młodszej siostrze. Nie chcąc ściągać na nią ani na siebie gniewu ze strony Dyrekcji Hogwartu albo swoich rodziców, postanowiła oddać ową błyskotkę bezpośrednio w ręce Jamesa, o którym wiedziała, że mieszkał w Hogsmeade. Zakładam, że po drodze pojawią się jakieś kłopoty (żeby nie było nudno…), ale co dalej to jeszcze nie wiem :) No i nie wiem, jakby to wpływało na ewentualne relacje naszych pań, i co byśmy mogły z tego wyciągnąć dla naszego potencjalnego wątku :) Jeśli masz jakieś pomysły lub skojarzenia, to pisz śmiało! ]
OdpowiedzUsuńEmerson Bones
James Raven obserwuje swoją oryginalną wybrankę ciekawskim, błękitnym okiem. Jak to jest, że w biurze jakoś niespecjalnie śpieszy mu się do domu, potem ten brak pośpiechu ewoluuje w niechęć (którą koniec końców bohatersko przezwycięża) do słuchania wyrzutów i udziału w kolejnej kłótni, a z kolei po oficjalnym powrocie jest jakoś tak… znacznie milej i weselej niż było mu jeszcze te pięć minut temu, kiedy swojej Evelyn nie widział. Wciąż i niezmiennie pozostaje to dla niego zagadką dlaczego tak się dzieje; odkąd w sumie Evie powiedziała mu magiczne „tak”, bo już wtedy zdarzało mu się czasem zostać dłużej, albo czasem gdzieś zniknąć, ale nie w takiej skali jak teraz. Wtedy się dorabiał, wtedy był tylko młodszym aurorem. Teraz z kolei był już pełnoprawnym funkcjonariuszem Departamentu, miał swoje sprawy, miał swój styl działania i miał swój kubek w szafce w socjalnym. To już było jego miejsce, zasiedziane, wygrzane i wypracowane w pocie czoła.
OdpowiedzUsuń- Świetna robota Evans, oby tak dalej!
Auror stoi sobie niedbale wsparty plecami o deski trybun i wciąż obserwuje. Dobrze wie, że Evelyn za tym nie przepada, ale za to on bardzo lubi to robić. Lubi ją także drażnić, więc jego małe stalkerstwo zdaje się łączyć jego dwa ulubione zajęcia w jedno i jeśli ktoś by go w tym momencie zapytał o zdanie, to był gotów na każdą prowokację do kłótni i każde niezbyt przychylne spojrzenie. Był gotów to wszystko znieść - choć być może nie z uśmiechem na twarzy – tylko dlatego, że po prostu lubił na nią patrzeć i to pozostawało niezmienne odkąd wpadła mu w oko jeszcze za czasów szkolnych. Wtedy może był bardziej dyskretny, może czasem odwracał wzrok będąc przyłapanym, ale to wciąż było to samo. To samo zauroczenie i to samo uwielbienie jakie wykazywał lata temu i które przez ten całkiem zacny już okres czasu tkwiło w nim i nie zamierzało się nigdzie ulatniać.
- I ty Harris, jeszcze chwila, a uda ci się przejąć prowadzenie!
Śmigający nad głową pierwszoroczni, którzy być może nie są najlepsi w lotnicze klocki wcale mu nie przeszkadzają, mimo tego, że jeden z nich przelatuje naprawdę całkiem blisko, burząc całkiem gustowną fryzurę pana męża. Nie jest to jednak powód do rozpaczy, bo gustowna fryzura zostaje przywrócona do stanu pierwotnego przez jeden ruch ręką, zgarniający przydługawe włosy z twarzy. W tym wszystkim Raven niemalże zapomniał o tym, że ma całkiem niemiłą ranę na nosie, która objawia się głównie tym, że nie może się należycie skrzywić jak to czasem ma w zwyczaju, bo wtedy ledwo co zasklepiona skóra naciąga się i znów rana się otwiera. Nie jest to nic przyjemnego, ale także nie jest to koniec świata. Zwłaszcza, kiedy jego remedium na wszelkie bolączki jest tak blisko, choć nadal nieświadome tego, że prywatny stalker zajął swoje miejsce do taktycznej obserwacji. Specjalnie nie preferował tylko jednego miejsca. Specjalnie raz pojawiał się przy trybunach, czasem na trybunach, czasem na wieży, a czasem spotykali się po drodze. Element zaskoczenia zawsze był po jego stronie w takich sytuacjach i niezmiennie mu to odpowiadało.
- Na Merlina, Lewis, Clarke, czy nie możecie sobie chociaż na te kilkadziesiąt minut odpuścić?! – z zamyślenia wybija go irytacja w głosie szanownej pani Raven. Ku jego niezadowoleniu i niemiłemu zaskoczeniu, blondynka przywołuje do siebie miotłę i zanim zdołał chociażby pomyśleć by zrobić podobnie, ona była już w powietrzu, przez co auror poczuł się niekomfortowo, choć to nie on miał przecież wypadek na boisku. Mimo tego, zawsze kiedy widział ją na miotle to się po prostu martwił. Nie był wtedy obecny, nie było go na tym pierdolonym meczu, co po dziś dzień okazjonalnie sobie wyrzuca w gorszych chwilach. Był wtedy na rozprawie Wizengamotu jako świadek, ale nie było to jakoś kurewsko ważne, żeby przegapić mecz.
Co on wtedy sobie myślał? Dlaczego nie poszedł? Czy to wtedy robił co mógł, żeby w końcu dostać pełne uprawnienia? Nie pamiętał. Tamten dzień wciąż był dla niego zamglony i nie był pewien czy chce odgrzebywać wspomnienia. Pamiętał, że kiedy się dowiedział, to upuścił kubek z kawą, który roztrzaskał się o posadzkę, a kawa zalała parę papierów, które w międzyczasie spały na podłogę. Następne co pamiętał to jasne sale św. Munga, gdzie znalazł się praktycznie natychmiast. Wtedy już nie liczył się Wizengamot, areszty, Azkaban, czy kariera. Pamiętał, że wparował do szpitala i chciał się z nią zobaczyć. Już, teraz, natychmiast. Pamiętał niepewność i wyniszczający go od środka strach, kiedy na korytarzu kręcąc się nerwowo czekał aż zabieg się skończy. Znów, nie pamiętał ile minęło czasu nim z zabiegówki wyłonił się czarodziej w szacie uzdrowiciela, którego dopadł zaraz przy drzwiach i mało elegancko poszarpał za ubiór, żądając pełnego zestawu informacji tu i teraz bo jak nie to kurwa pożałuje. Oberwał wtedy jakimś zaklęciem na uspokojenie i następnym co wyłaniało się w jego wspomnieniach była już sala z pacjentami. Pamiętał, że była wtedy bardzo blada i spała, wykończona po wypadku i po zabiegu. Jasne włosy miała rozrzucone w nieładzie na szpitalnej poduszce, a spod piżamy wystawały opatrunki nasączone jakimiś olejkami, maściami czy innym paskudztwem. Nad salą dla pacjentów widniała tabliczka nieupoważnionym wstęp wzbroniony, ale nie dbał o to. Nie dbał też o upomnienia pomocniczki uzdrowiciela, która w końcu zrezygnowała z prób wyrzucenia go, kiedy potraktował ją paroma naprawdę niemiłymi epitetami i spojrzeniem wkurwionego i zmartwionego męża. Uparcie siedział przy swojej kruchej Evie, głaskał drobną dłoń i czekał. Tak strasznie długo czekał…
Usuń- Czy wy chcecie się mi tutaj pozabijać albo karki połamać? Na ziemię, już. A z tobą... rozliczę się później. No już – znajomy głos wybija go z nurtu smutnych wspomnień, ale widok Evelyn na miotle wciąż nie do końca mu się podoba. Wciąż się boi, wciąż w głębi umysłu tli się podejrzenie, że wypadek nie był taki przypadkowy na jaki mogłoby się wydawać. Już wtedy miał wrogów. Już wtedy miał parę takich osób z którymi miał na pieńku, a które nie bawiły się w grzeczne znaki i ukryte groźby, tylko od razu napierdalały z grubej rury. Raven podejrzewał, że wypadek jego żony był zaplanowany i dokładnie odegrany, punkt po punkcie. Nie miał jednak na to dowodów, nie mógł postawić oficjalnego oskarżenia, a znajomy z Departamentu odradzał mu wystąpienie o oficjalne śledztwo w tej sprawie. Co nie zmienia faktu, że James prowadził rzeczone śledztwo. Nieoficjalnie, po godzinach, czasem zbierając srogi wpierdol i później kłamiąc żonie, że to na akcji. Ale szukał. Czekał. Wiedział, że jeśli miał rację, to prędzej czy później złapie trop.
Intuicja podpowiedziała mu kiedy został zauważony. Wyczuł na sobie spojrzenie nauczycielki, ale zamiast zwiesić głowę i podkulić ogon, to bezczelnie się nadal na nią patrzył. Obserwował jak powoli i wyjątkowo ostrożnie szybuje za uczniami i jak ląduje na boisku i był gotów jej nawet zaklaskać, ale zamiast tego po prostu się uśmiechnął pod nosem, jak to miewał w zwyczaju, czekając aż się do niego zbliży.
- James.
- Pani Raven – lubił się tak do niej zwracać. Podkreślać, że dzielą to samo nazwisko, że są razem. Że on jest jej, a ona jego.
- Ile razy ja ci już powtarzałam, że nie lubię, jak mnie tak obserwujesz z ukrycia... wiesz, że zawsze możesz do mnie dołączyć?
- Ale może ja lubię cię obserwować, Evie? Może lubię jak tak na mnie patrzysz z tym swoim uśmiechem, który zwiastuje kłopoty? Może nawet lubię te kłopoty? – widzi tę jasną brew unoszoną nieco ku górze, czuje wiszącą w powietrzu prowokację, ale ma mocne postanowienie by się nie dać. Żeby być grzecznym Ravenem i jakoś żonie wynagrodzić swoją kolejną, nieco zbyt przydługawą nieobecność.
Usuń- Jak sprawa? Udało się złapać Gormana?
- Złapany, osądzony i odeskortowany do Azkabanu – zdał przykrótkawą relację, czekając aż ostatni pierwszoroczniak zniknie mu z zasięgu wzroku. Dopiero wtedy Raven pozwala sobie złapać drobną dłoń żony i przyciągnąć ją do siebie, prosto w objęcia. Trzyma ją tak przy sobie przez chwilę, nie za długo, nie za krótko, bo w końcu z tyłu głowy nadal czai się pamięć o tym, że być może on nie jest w pracy, ale ona owszem – A u ciebie jak? Ile biednych dzieciaków wysłałaś już na szlaban? – mimo wiedzy o tym, że ktoś tu jest w pracy ciężko mu się tak po prostu odsunąć.
- Pani profesor, bo… - jakaś niska Gryfonka wypada z powrotem na boisko z czerwoną od tłumionej złości twarzą. Na widok groźnie wyglądającego jegomościa z rozwalonym nosem tulącego rzeczoną panią profesor jednak trochę traci pary i widać, że nie za bardzo wie gdzie podziać oczy, bo przecież chłopcy to są fuj. Wobec zaistniałej sytuacji James Raven jedynie wzdycha ciężko i teatralnie - bo jednak liczył na pełną minutę spokoju, a nie tylko czterdzieści dwie sekundy – i niechętnie się odsuwa, by dziewczynka mogła wylać swoje żale i pretensje.
- Pani profesor, bo Lewis i Clarke się biją! – mina pierwszorocznej jest pełna przejęcia i strachu, a James musi tłumić parsknięcie by nie wyjść na nieprofesjonalnego oprycha, czy kogoś w tym stylu. Taktycznie odwraca spojrzenie, że niby on wcale nie widzi, nie słyszał i tak dalej. Lewis i Clarke chyba naprawdę chcieli zarobić szlaban, albo ujemne punkty, bo tak zachodzić za skórę jego żonie… no, pogratulowałby chłopakom zamiłowania do ryzyka, gdyby tylko rozumieli w co tak naprawdę się pakują.
- No, no, pani profesor – podłapuje od dziewczynki, rozbawiony – Czy to nie wymaga interwencji, kiedy młode pokolenie się bije? Tylko wiesz, doceń, że panowie pielęgnują odwieczną i klasyczną nienawiść Ślizgkońsko-Gryfońską.
wyjątkowo odporny na kłótniogenne zagrywki żony i popierający tradycyjną nienawiść Ślizgońsko-Gryfońską, Raven
[Troszkę leń, a troszkę sentyment do postaci. W kreacjach postaci zawsze najpierw powstaje historia (kocham), potem charakter (uwielbiam, bo wynika z historii), na końcu imię. A nie, na końcu jest wizerunek ;p W sensie art/zdjęcie, bo to jak postać wygląda to widzę niemal od razu, tylko za nic nie mogę znaleźć tego, co odzwierciedlałoby wygląd tkwiący w wyobraźni. To mój mały koszmar, który towarzyszy mi od samych początków na onecie.
OdpowiedzUsuńO, to gdzie blogowałaś, zanim zniknęłaś?
Teraz się z jednej strony namnożyły miejsca do pisania: fora i discord, ale w temacie blogów grupowych są aż 3, przynajmniej według spisownika, a jak nie znasz realiów, to się robi ciężej, dlatego w pełni rozumiem problem z HP. Kiedyś się to czytało, kiedyś widziało, kiedyś było oczywiste, a teraz się zastanawiam, który duch był czyj, co oznacza dany skrót i jak to było z rzucaniem zaklęć u nich xD. Mimo wszystko to kiedyś czytałam, bo o AG to nie wiem kompletnie nic, ani książki, ani serialu, nic. Niby zawsze mówią, że nie trzeba znać, ale… żeby stworzyć postać i ją logicznie prowadzić jednak trzeba :/ Przepraszam, rozgaduję się. To się nazywa desperacja :P i rozkminy własne autora.
Z kwestii ustaleń autorskich (bo postacie żyją własnym życiem i czasem mają inne zdanie na ten temat) Nira była partnerem Kruczka w pracy i raczej nadawała na tych samych falach: czyli zamknąć sprawę do końca i bardzo dokładnie wszystko sprawdzić, innymi słowy, raczej nie pomagała wyleczyć go z pracoholizmu tekstem w stylu: leć już do domu, a nie po godzinach siedzisz - Evelyn mogłaby ją za to nie polubić, ale z drugiej strony Jim sam podejmuje decyzje i swój rozum chyba ma, nie ma co winić drugiego aurora. Sprawa z nim po części przyczyniła się też do odejścia z biura i konieczności przeanalizowania własnego życia od nowa, ale o tym Sorel zdecydowanie nie mówi.
Tak czy inaczej wychodzi mi, że znać się znają - z widzenia, ze słyszenia na pewno. Sorel nie jest całkowitym odludkiem, ona jedynie ma problem z wyrażaniem uczuć i odsłanianiem się. W końcu, im bliżej kogoś dopuścisz, tym łatwiej może cię zranić, ale nie jest tak, że nie znosi ludzi i na wszystkich warczy. Ona tylko powoli się otwiera i potrzebuje czasu, żeby poczuć się swobodnie i przejść do zwierzeń czy coś w tym stylu.
Wpadnięcie ze zwierzakiem jest zawsze dobrym pomysłem na zestawienie postaci, zwłaszcza że ustalenia relacji jedno, a w wątku dopiero wychodzi, jak naprawdę się dogadują i w którą stronę zmierza znajomość. Nira jest tam bardziej pomocnikiem niż naczelnym uzdrowicielem, bo tę rolę pełni Heiana, ale pomóc zawsze pomoże, bo też jakąś wiedzą ma. Także ja jestem na tak. Wydaje mi się to też najbezpieczniejszą formą rozpoczęcia, zwłaszcza jak nie wiadomo, jak się relacja rozwinie i jak bardzo się polubią.. lub nie.]
Nira Sorel
[Cześć! Z Christine jakoś nie udało nam się nic napisać, ale wątku z Evelyn nie odpuszczę. :D Z jej karty bije taki nieopisany smutek, że trudno nie poczuć ucisku w gardle. Oby rzeczywiście zaczęła teraz żyć zgodnie ze słowami jej mamy. ♥
OdpowiedzUsuńTo jaką relację Ci zaproponuję, zależy od tego czy zdecydujemy się z Iskrą na pewne powiązanie, które rzutowałoby też na Evelyn. Ale będę na bieżąco uzupełniać nasze ustalenia, tymczasem jeśli tylko masz ochotę wpadaj pod kartę Bastiana albo na maila my.deep.psychosis@gmail.com. :D]
Lestrange
[ No tak, nawet udało nam się zacząć wspólny wątek z Jamesem – choć patrząc na to, jak ostatnio wygląda moja praca, chyba można uznać to za mały cud ;D W każdym razie rozumiem, że teraz wtrącanie się Twojej postaci nie ma większego sensu. Ale podoba mi się myśl, że później (gdy już zakończymy ten konkretny wątek z Jamesem), możemy zastanowić się nad zaangażowaniem Evelyn w całą tą pokręconą sprawę. Osobiście nie miałabym nic przeciwko ;) W wolnym czasie postaram się jeszcze pomyśleć nad jakimiś potencjalnymi wąteczkami między naszymi paniami! ]
OdpowiedzUsuńEmerson Bones
[Klimaty potterowskie mają to do siebie, że ciężko ich nie pokochać, chociaż przyznam, dużo bliższe są mi realia Fantastycznych zwierząt i/lub pierwszej wojny z Voldemortem, ewentualnie drugiej niż typowej szkoły, ale to głównie dlatego, że od dawna nie prowadzę już nastoletnich postaci, bo nieszczególnie przepadam za nastoletnimi bohaterami książek/filmów i przez to trudniej mi się w nie wczuć, chociaż nie powiem, w HP nastoletnich bohaterów bardzo lubiłam, ale też od pierwszego tomu byłam fanką SS i nigdy nie wierzyłam w jego zdradę. Póki co nadrabiam zaległości w świecie i namiętnie sobie przypominam tamten klimat i jego smaczki.
OdpowiedzUsuńNo, gdybym rozważała AG, to chyba bóg powiązany ze śmiercią, zapewne neutralny, bo silny. Nie wiem, jak to się ma na AG, ale trudno mi wyobrazić sobie, by ludzie nie wierzyli w śmierć, w końcu trudno nie wierzyć w coś, co jest nieuniknione. Chyba, że wiara wymaga wzywania imienia boga, nie zaś wiary w jego atrybut… tu wychodzi brak znajomości kanonu xD No, ale strach też jest formą wiary, przynajmniej dla mnie. Bóstwo zapewne mocno zblazowane, znudzone, poszukujące nowych rozrywek i raczej nie pasujące do ogólnej, mrocznej wizji śmierci. I tu wychodzi znów nieznajomość kanonu i za duża luka: gdzie to cholerstwo upchnąć, żeby pasowało, żeby mitu i mitologii nie burzyło i… cóż, stary dinozaur nie jest bardzo elastyczny, więc mogłoby być problemy z wpasowaniem i administracja mogłaby postać po prostu odrzucić :/. Innym wariantem mogłaby być bogini tak znudzona życiem przez tysiąclecia, że zazdroszcząca śmiertelnikom śmierci i chętna, by o niej zapomniano. Pomysł zrodzony raczej na szybko i bez większych przemyśleń. Niestety, moja wyobraźnia i chęć do tworzenia od 0 kłóci się z koniecznością stosowania kanonu i mitów i potrzebuję czegoś, w czym mogłabym grzebać bez burzenia wizji administracji… czyli mało znane xD Dobra, wracam do H, po bezczelnym wykorzystaniu, że mogę pogadać z autorką z AG.
Dawno nie pisywałam Nirą-mniej-przyjazną, dlatego opcja wydaje się kusząca (pewnie też lekko mniej bezpieczna, bo nie wiem, jak mi wyjdzie), no i nie powiem, dość prawdopodobna, biorąc pod uwagę to, co mówisz o Evelyn. Z góry nie muszę ustalać nic więcej, bo lubię dawać postaciom pole do popisu, nawet jeśli potem wychodzi z tego totalne nieporozumienie i nie ma nic wspólnego z pierwotną wizją autora 😉 W sumie, Nira zapewne trochę zazdrości Evelyn Kruczka, więc mogłoby być ciekawie pod tym względem. A kto zresztą wie, czy finalnie wbrew nam nie znajdą nici porozumienia. No, chyba że nie lubisz tego typu relacji i wolisz przyjacielskie, to nie będę się upierać]
Nira Sorel
[Regulamin i realia najmniejszy problem, większy to sztywne zasady na AG. Nie można tego, to trzeba zachować, tego nie zmieniać... administracja trochę mocno jak na mój gust narzuca kreację postaci i tu utknęłam. Niby rozumiem, że się trzymają AG i mitów, bo taka ich wizja, ale pamiętam blogi, które trzymały się kanonu i pozwalały bardziej na kreację postaci, w tym dodawanie własnych i nie burzyło to kanonu, przeciwnie. Tu utknęłam na konieczności dopasowania własnych postaci do zasad i szukania dla nich miejsca między mitami, żeby atrybut pasował, wizerunek, imię było znośne, bóstwo nieznane i nie miało narzuconych zbyt wielu powiązań. Nie znam na tyle mitów, by poruszać się tu swobodnie, jakoś nie mam przekonania do wizerunków japońskich czy wschodnich, zbyt oklepane odpadają, bo zbyt znane... w sensie na miejscu odpada grecka, rzymska, nordycka, egipska. Póki co więc obserwuję.
OdpowiedzUsuńMi mało co przeszkadza w wątkach, lubię jak są xD Jak nie ma, to się nudzę i piszę głupoty albo pakuję się w kolejnego bloga czy indywidualne pisanie, a potem się nie obrabiam. Życie. Pisuję w czasie przeszłym, 3cia osoba, mam nadzieję, że to nie będzie problemem, taki odpowiada mi najbardziej.
Na zaczęcie poczekam, jak bardzo nie będziesz mogła daj znać, w razie czego kontakt jest w kp, to wezmę na siebie czy coś w ten deseń.]
Sorel
[A my i tak przyjdziemy, mimo limitów, bo widzimy tutaj opiekunkę Slytherinu, do tego byłego gracza Srok z Montrose. Zakładamy wprawdzie, że młody Pollock woli Nietoperze z Ballycastle, ale mógł śledzić karierę pani profesor. Nie możemy przemknąć tak zupełnie obojętnie, zakładając, że w mojej wizji wątku Vane przyjdzie prosić uniżnie o interwencję panią Raven i załatwienie, by jednak zagrał w meczu, bo za nocne wałęsanie się po nocy spotkałby się ze zbyt surową i wręcz niedopuszczalną dla maniaka Quidditcha karą... ;D]
OdpowiedzUsuńVane Pollock
[Luz, za tydzień pewnie też tu będziemy, nie wybieramy się nigdzie. Czasem znikam też na tydzień, jak się coś skumuluje, także tam, zleci. Narrację każdy jakąś tam preferuje z różnych względów, także wolałam uprzedzić, zwłaszcza że czasem w odpowiedzi cytuję wypowiedzi drugiego autora, bo wtedy jakoś jest lepsza ciągłość dialogu. Kiedyś próbowałam innej, acz na dłuższą metę spowalniała mi akcję i troszkę muliła, a 1 osobę kupiłam chyba tylko u Olgi Gromyko w książkach.]
OdpowiedzUsuńN. S.
- O tak, że lubisz te kłopoty, to zdążyłam wywnioskować już po twojej minie, kiedy zostałeś przyłapany. Nie przyłożyłeś się tym razem, panie stalker. Łatwizna.
OdpowiedzUsuń- Łatwizna? – Raven chętnie podejmuje temat, czując tutaj lekkie wyzwanie. Jak łatwizna to następnym razem wymyśli coś lepszego, choć na samym boisku chyba kończyły mu się powoli opcje. Może powinien zacząć się na serio ukrywać, a nie tylko udawać, że się ukrywa? W zasadzie nie miało to większego znaczenia, bo znając życie i tak prędzej czy później by się pokazał, bo po prostu lubił być zauważonym. Lubił, kiedy była świadoma jego obecności prawie tak samo jak lubił, kiedy tej świadomości nie miała.
- Może powinniśmy stworzyć sobie jakąś punktację; kto przegra w danym miesiącu, ten przez cały kolejny zajmuje się porządkami? Chociaż, w sumie to może lepiej nie... to mogłoby być zbyt ryzykowne dla stanu naszego domu.
- Oj Evie, zawsze myślałem, że z ciebie dobra pani domu i jednak posprzątać umiesz – gładko odwraca kota ogonem, bez mrugnięcia okiem, jakby kompletnie niewrażliwy na przytyki, zaczepki i małe szpileczki, które są w jego kierunku stosowane. Rozumie postępowanie szanownej małżonki, a samo takie droczenie się należy do jednej z lubianych przez pana męża gier wstępnych. Nie ma to jak najpierw sobie powbijać nieco szpileczek, wytknąć komuś mieszkaniu w biurze lub w zamku, a potem spędzić miło czas na kanapie. Ewentualnie pod prysznicem. Albo jeszcze gdzie indziej, pan mąż był w tej kwestii otwarty i czekał na propozycje.
— Jak sprawa? Udało się złapać Gormana?
— Złapany, osądzony i odeskortowany do Azkabanu.
— Gratulacje zatem, panie aurorze.
Doświadczony mąż zauważa przebłysk dumy w oczach swojej żony, a doświadczony auror odnotowuje, że mimo powszechnie wiadomego faktu, że ktoś tu teraz udaje nadąsaną i obrażoną, daje się po prostu pociągnąć w objęcia. I nawet ów ktoś nie protestuje i nie wbija dalej szpileczek, co znów nie umyka doświadczonemu mężowi, który odnotowuje to wszystko w swojej mądrej głowie. Najwidoczniej jego sytuacja nie była jeszcze aż tak zła jak początkowo zakładał. Wojna się jeszcze nie rozpętała, a przeciwny obóz bardziej stawiał na imprezę przy bimberku niż na zbrojenie się do bitwy, co jemu było bardzo na rękę. No bo na co komu te kłótnie, wojny i wytaczanie dział i ciężkiej artylerii? – spytałby pan Raven sam siebie, gdyby nie wiedział, że w ten dziwny i pokręcony sposób jego żona usiłuje mu powiedzieć wracaj częściej i na dłużej. I on by bardzo chętnie wracał i częściej i na dłużej, ale…
I w tym momencie James Raven stwierdza, że nie warto kontynuować tej myśli, więc po prostu ją porzuca. Niedokończoną i snującą się jeszcze gdzieś chwile po umyśle nim całkiem pochłonie ją zapomnienie spowodowane miękkim dotykiem dłoni badającej jego twarz i nową pamiątkę po pracy. Jak to się działo, że zazwyczaj obrywał w twarz? Jak to się działo, że zazwyczaj obrywał w sumie nie tyle co w twarz, co w biedny nos? Auror nie jest pewien, czy czasem jakieś siły wyższe nie biorą w tym wszystkim udziału, ale ponownie, myśl ta nie jest warta kontynuowania i zanika, a on sam nieco przekręca tę pokiereszowaną twarz, by musnąć wargami wewnętrzną część drobnej dłoni swojej żony, co zdaje się oficjalnie kończyć ten brzydki etap nadąsanej i kłującej Evelyn Raven.
— A u ciebie jak? Ile biednych dzieciaków wysłałaś już na szlaban?
— Dzisiaj? Zbyt wcześnie, nie zdążyłam się jeszcze rozkręcić. Za to wiem, kto na czymś zdecydowanie gorszym niż szlaban wylądować może, jeśli zostanie podkablowany przez pierwszoroczniaków za obściskiwanie się na boisku z jakimś strasznym panem z połamanym nosem...
- Mhm – mruczy pan Raven, obserwując panią profesor z iskierką rozbawienia czającą się w błękitnych oczach – Na pewno Longbottom wystosuje specjalną sowę do męża rzeczonej pani Raven, żeby go powiadomić o tym, że jego własna żona obściskuje się z kimś na boisku. Wiesz, taka męska solidarność – igra sobie dalej, ale jego rozbawienie znika w momencie, kiedy w zasięgu wzroku i słuchu pojawia się niewysoka dziewczynka. Gryfonka. James Raven, profesjonalny auror, mąż i kolekcjoner szkiców rzadkich okazów ropuch, posyła biednej dziewczynce jedno ze swoich Spojrzeń, by ewentualnie plotkarze wcale nie mylili się określając go strasznym panem z połamanym nosem.
Usuń— Lewis i Clarke.
— No, no, pani profesor. Czy to nie wymaga interwencji, kiedy młode pokolenie się bije? Tylko wiesz, doceń, że panowie pielęgnują odwieczną i klasyczną nienawiść Ślizgkońsko-Gryfońską.
— Och tak, już prawie zapomniałam, że przecież jesteś największym zwolennikiem tej tradycji.
- Oczywiście, pani profesor. Dawne tradycje trzeba konserwować i pielęgnować z najwyższym zaangażowaniem, w końcu to tradycje – kiwa na potwierdzenie samemu sobie głową, zupełnie jakby zabójcze spojrzenie Evelyn nie zrobiło na nim wrażenia. James Raven po prostu lubi sobie igrać z ogniem, lubi się droczyć i drażnić prawie tak samo jak lubi przyjmować niewielkie szpileczki. Gorzej jeśli takie zabiegi prowadzą do ożywienia w obozie wroga. A tego przecież nie chcemy. - Powinienem dostać jakąś nagrodę za utrzymanie ducha sportu w okładaniu się po mordach i okazjonalnych pojedynkach, nie sądzisz?
Niestety, jego żona zdaje się nie podzielać tych rozmyślań, a przynajmniej nie w równie entuzjastycznym stopniu co on i oddala się by kontynuować wychowanie młodszych pokoleń. Szanowny pan auror, sprawiedliwy obrońca uciśnionych obserwuje żonę i dziewczynkę, póki te nie znikną w przejściu to szatni. W umyśle Jamesa Ravena kiełkuje myśl, którą tym razem ochoczo kontynuuje, mając przedni ubaw. Ależ ci pierwszoroczni będą mieli teraz przepierdolone, myśli sobie radośnie i schodzi z boiska, by podążyć tropem pani profesor i poczekać na nią w bezpośredniej okolicy. W końcu stąd chyba mieli nawet bliżej do Hogsmeade.
*
Oczekiwanie nie trwa długo, nie tak długo jak trwa oczekiwanie Evelyn na to aż on wróci do domu, co w sumie go cieszy. Nie chciałby stać na tym zimnie przez tydzień i wyglądać drobnej sylwetki czarownicy na horyzoncie. W zasadzie w ogóle nie chciałby przebywać na tym mrozie dłużej niż to konieczne, więc docenia to, że pani Raven uwinęła się nad zwyczaj szybko i sprawnie. Teraz jedynie czekał ich jeszcze spacer do domu i można było rozpocząć urlop, którego długości przewidzieć nie potrafił. Teoretycznie, miało być to parę dni, ale James Raven już nauczył się, że w jego pracy parę dni może bardzo szybko zamienić się w parę kurewsko krótkich godzin. Mimo to, tym razem naprawdę liczył na to, że świat przestępców i czarnoksiężników na chwilę o nim zapomni, podobnie jak zapomnieć mogłoby Biuro Aurorów. Chyba doszedł do momentu w swojej karierze, kiedy naprawdę, ale to naprawdę potrzebował chwili na to, żeby pomarudzić na to, że nienawidzi go sierściuch Evelyn, czy żeby posiedzieć sobie z żoną pod ciepłym kocem i coś poczytać. Tak dla odmiany, tak dla resetu, dla pielęgnowania relacji międzyludzkich. Dla przypomnienia, że wciąż ma dom i rodzinę.
— A więc? Czy będę mogła tym razem liczyć na jakąś dłuższą obecność ciebie, mój mężu w domu?
- Teoretycznie – James Raven lubi używać tego słowa, bowiem wskazuje ono, że praktycznie to może wyjść kompletnie co innego i tak naprawdę zostawia otwarte pole pełne niedopowiedzeń. James Raven także bardzo nie lubi używać tego słowa, bowiem wskazuje ono jasno, że nadal jest na zawołanie szefa Departamentu i nie może swojej własnej żonie powiedzieć nic, co jest informacją w stu procentach pewną. Przynajmniej jeśli chodzi o wszelkiej wieści dotyczące jego obecności w domu – Wziąłem cały tydzień wolnego. Gorman to była ostatnia duża sprawa jaką miałem, inne nie zdążyły się pojawić. Drobnicę przekazałem Anne, więc jest szansa na to, że będziesz musiała mnie znosić tych parę dni – auror uśmiecha się kątem warg, jak prawdziwy klasowy rozrabiaka i ujmuje dłoń żony w swoją. Spacerowym tempem kierują się w stronę dobrze znanej ścieżki prowadzącej do Hogsmeade. Droga nie jest wymagająca, choć po tak intensywnych opadach śniegu potworzyły się gdzieniegdzie zaspy, które nieco utrudniały przeprawę, ale żadna przeszkoda w postaci śniegu nie stanowiła dla pary obytej z magią problemu. A w momentach w których nie decydowali się na machanie różdżkami, pan Raven dżentelmeńsko pomagał swojej wybrance przebrnąć przez biały puch.
Usuń- Jak tam sierściuch? – pyta, kontynuując rozmowę o tym co się działo, kiedy go nie było – Chyba ostatnio nie było z nim najlepiej – teoretycznie nie było go w domu, ale praktycznie to i tak wiedział o znacznej większości rzeczy jakie się w nim działy. Wiedział więc także i o lekkich problemach pchlarza (którego zbytnio osobiście nie lubił i tolerował tylko i wyłącznie dla Evie) i czuł się w obowiązku by zaktualizować status zdrowotny domownika numer trzy u samego źródła informacji.
pan dżentelmen, który wciąż w głębi serduszka popiera tradycyjną nienawiść Gryfońsko-Ślizgońską
[To słuchaj co jeszcze wymyśliłam: aby ona Evelyn kojarzyła Vane’a nie tylko z popisów na boisku, ale i tego, że poprosił ją o podpisanie pergaminu, który sprzedał jako „autograf” jakiemuś młodszemu dzieciakowi (dowolny dom), który byłby ogromnym fanem jej boiskowych osiągnięć. Dla Pollocka byłby to tylko świetny żart, że tak zrobił kogoś w ciemno, a sprawa mogłaby za sprawą uczniowskich plotek albo najść od innych uczniów z prośbą o podpisanie czegoś dojść do pani profesor. A teraz przechodząc do naszych ustaleń… tak sobie myślę, że ciekawiej byłoby, gdyby porwał się na ubłaganie jej za szlaban i karę, którą sama mu dała za nocne łażenie po korytarzach, bo byłoby to ciekawsze. Pewnie sam Vane zachodziłby w głowę, aby zaproponować jej inny wymiar ukarania niż ten skupiony na ważnym meczu dla Ślizgonów. ;D]
OdpowiedzUsuńVane Pollock
[Ojej, nie sądziłam, że w ogóle jeszcze będziesz mnie pamiętać!
OdpowiedzUsuńAsklepios i Eros to miało być cudo, ale nie wyszło :c w razie jakiś większych chęci w tę stronę po maturze (powodzenia!), to zapraszam na maila. Zawsze możemy powspominać te wszystkie głupie pomysły XDDD
Co do Vincenta i pani Evelyn, to jak najbardziej (ten łotr zasłużył na niejednokrotne oberwanie miotłą po głowie za wszystkie wyczyny). Sugestia zatem jest jak najbardziej poprawna X'D Nie ma sprawy, możemy nimi na siebie nawzajem narzekać.
Tymczasem trzymaj się tam cieplutko!]
Vince
[A nie szkodzi i też przepraszam! Życie w dobie pandemii jakoś zupełnie inaczej płynie, co mnie strasznie przeraża. Pamiętam zeszły marzec, a tu znowu marzec...
OdpowiedzUsuńCo do moich promyczków: to zawsze lubowałam się w cierpiących postaciach, ale od jakiegoś czasu milej pisze mi się takimi słoneczkami. O Aurorze jeszcze chyba trochę się dowiesz ;)
Powiem Ci, że chyba Evelyn jest zmuszona do poznania Aurory już za czasów szkolnych, bo w sumie zdążyłam ustalić z autorką Jamesa, że ci znają się od tak dawna, więc czemu one by miały nie wiedzieć o swoim istnieniu? :D Proponuję po prostu, by była ich wspólną przyjaciółką, bo wtedy wizyty w ich domu mają większy sens (dodatkowo zostawi tam telefon za pozwoleniem, Evelyn może się skarżyć, że jakieś dziwne płaskie coś wydaje dźwięki ;)
Może nasze panie mogłyby sobie na tyle ufać, by powierzać sobie myśli, które wewnętrznie bardzo je niepokoją? Evelyn jako jedna z nielicznych mogłaby wiedzieć o konflikcie między siostrami Quinnell. Aurora nie lubi mówić o swoich problemach, ale chyba każdy potrzebuje kogoś do "wygadania się", a jednak myśl, że jej starsza siostra obwinia ją oraz magię za śmierć matki, nie daje jej spokoju (mama Aurory zmarła tuż po porodzie).
Czy takie rozmowy Cię interesują? W razie czego pomyślę nad czymś innym :) ]
Aurora
- Pragnę tylko przypomnieć, że to nie ja jestem tą połówką, która więcej czasu spędza poza domem. I to w towarzystwie wielu innych koleżanek z pracy.
OdpowiedzUsuń- Och, bardzo wielu – potakuje złośliwie mąż, bowiem widzi, że jego aktywne starania by być miłym i wyrozumiałym, by być kochającym i stęsknionym nie przynoszą należytych efektów. Evelyn jeszcze nie uwiesiła mu się na szyi, jeszcze nie przypomniał sobie jak miękkie potrafią być jej wargi w pocałunku. Złośliwy mąż wie, że ktoś tu aktywnie w czasach szkolnych pilnował swojego towaru i nie dawał innym koleżankom podjazdu, zgarniając główną nagrodę dla siebie. Raven bardzo lubił zazdrosną Evelyn, bo zazdrosna Evelyn była nieprzewidywalną Evelyn, a to z kolei niosło za sobą przyjemny dreszczyk emocji i napięcia, czy ryzyka, które witał z otwartymi ramionami. Rozpęta się kolejna awantura? A może pani Raven pokaże mu, że nie warto szukać wrażeń u jakiejkolwiek innej kobiety, skoro ona i tak oferuje wszystko co najlepsze? Pan auror spogląda na żonę błękitnym okiem i pozwala by na jego wargach zatańczył ten bandycki uśmiech; by wybrzmiało zaproszenie i prowokacja w jednym. Niech rozpoczną się igrzyska, niech rozpoczną się kłótnie i niech wygra najlepszy.
Wojowniczy duch nie opuszcza szanownego męża przez resztę drogi, choć z pozoru stara się być najmilszym osobnikiem na tej planecie i pyta nawet o tego śmierdzącego futrzaka, który kiedyś narobił mu w pokoju z papierami. Evelyn zapomniała zamknąć drzwi i tak to się właśnie skończyło, co później było sfinalizowane piękną awanturą po której nie odzywali się do siebie przez dobrych parę dni, a on w akcie buntu wolał spać na kanapie niż z panią Raven w jednym łóżku. No, ale to było bardzo dawno temu, bo mniej więcej wtedy, gdy w końcu się do niego przeprowadziła, tutaj, do Hogsmeade. Co prawda zapraszał jedynie żonę, ale ten dodatkowy, zbędny w jego opinii dodatek, także mógł ewentualnie tolerować. W imię miłości, no niech już będzie.
Tematy kocie towarzyszą im aż do samego domu, tego samego domu, który Raven odwiedził już w dniu dzisiejszym na całe 4 minuty i 32 sekundy tylko po to by stwierdzić, że chałupa jest pusta i kompletnie nieinteresująca. Tym razem jest jednak inaczej, jest jakby cieplej, jakby weselej i zdecydowanie milej, nawet mimo wciąż wyczuwalnej w powietrzu nadchodzącej kłótni. Bo teraz Raven jest już pewien, że nic go nie ominie, a pani Raven pokaże na co ją stać prędzej czy później. Może za parę minut, jak poda jej cukier zamiast soli, a może za parę godzin, kiedy znów pierdolnie byle gdzie swoją koszulkę zamiast wrzucić ją jak cywilizowany czarodziej do prania. Przyjemna wizja spokojnego dnia odpływa więc sobie w siną dal, a auror żegna ją smutnym westchnieniem. A łudził się i liczył, trochę się nawet modlił w duchu, ale tak nieoficjalnie, bo oficjalnie to przecież bogów nie było, to i modlić się nie było do kogo.
- Robię dzisiaj śniadanie. Ale tylko dla tego, że nie mam dzisiaj ochoty na twoją firmową jajecznicę.
- Dobrze, pani profesor – usłużnie potakuje pan auror i odwiesza płaszcz na właściwe miejsce. Zdejmuje buciory i oczywiście nie zakłada kapci, bo nie uznaje czegoś takiego jak kapcie. Woli łazić w skarpetkach, a potem marudzić, że mu zimno, a na wszelkie próby zmiany tego nawyku reaguje bardzo niezadowolonym i gburowatym mruknięciem ale po co mi to, bowiem James Raven może być bardzo elastycznym i ambitnym aurorem, ale domownikiem bywa koszmarnym – Pomóc ci w czymś? – zagaduje milusim tonem, choć przecież nie tak dawno temu podjął decyzję o wkroczeniu na ścieżkę wojenną.
Wedle jego rozumowania ścieżka wojenna nie obejmuje jedynie samych negatywów, ale gości także i pozytywy. W końcu wygrałby swoja wojnę gdyby odwiódł Ev od rozpętania trzeciej wojny czarodziejów w ich domu, prawda? Ano prawda. Więc jednak jeszcze stara się załatwić to wszystko ugodowo i podąża za żoną do kuchni. Pani Raven nie daje jednak za wygraną i wciąż kusi los rzucając prowokatorskimi tekstami.
Usuń- A od jutra, zgodnie z pańskim życzeniem, panie Raven, ustępuję ci na jakiś czas tę zacną rolę pani domu.
- A może chcesz jeszcze to przemyśleć, Ev? – zagaduje na luzaku i wyjmuje dwa talerze z kuchennej szafki – Nie wiem czy powierzanie mi tak ważnych zadań wyjdzie nam na dobre. Nie wiem czy pamiętasz jak skończyła się historia z praniem, ale raczej nie chcesz powtórki… - sugeruje delikatnie i całkiem niewinnie, patrząc na żonę nieco z góry, jak to wieżowce mają w zwyczaju. A historia z praniem jest bardzo zabawna, choć tylko dla strony, której ubiór nie brał w tym koszmarze udziału. Otóż dawno, dawno temu, za górami, za lasami, w pobliżu pewnej Szkoły Magii i Czarodziejstwa, kiedy pan Raven bywał jeszcze częściej w domu i bardziej był oficjalnym domownikiem niż przyjezdnym gościem, miało miejsce specjalne wydarzenie w edycji limitowanej. Pani Raven (nieświadoma jeszcze niczego, szczęśliwie zakochana i nieznająca jeszcze pojęcia topienia kogoś w gęsim smalcu) poleciła swemu mężowi by ogarnął pranie. Szanowny mąż, auror aspirujący bardzo wysoko, ambitny niezmiernie, przyjął to wyzwanie i zabrał się do roboty. Zebrał wszystkie szaty Evelyn, zebrał wszystkie jej skarpetki, majtki, biustonosze i tym podobne rzeczy i wrzucił do pięknej miedzianej misy na pranie. Różdżką zmusił tarkę do prania, by ta umieściła się w rzeczonej misie, pojawiła się i woda (diabelnie gorąca zresztą). Dodany został magiczny płyn pani Raven, jeden z dwóch stojących na półce i kolejnym machnięciem różdżki pranie się magicznie stało. I można byłoby na tym etapie zakończyć i zastanawiać się na co ta dziwna, przydługawa wstawka w ogóle jest, gdyby nie fakt, że z praniem stała się rzecz okropna. Otóż na ciemnym materiale pojawiły się białe plamy, niektóre (co delikatniejsze) tkaniny się po prostu przepaliły, a niektóre skarpetki to w ogóle zniknęły i po dziś dzień nie wiadomo co się z nimi tak właściwie stało. Kiedy okazało się, że misja praniowa została zakończona hańbiącym niepowodzeniem pojawił się kolejny, o wiele gorszy problem. Jak przekazać żonie wieść najgorszą, że oto jej ulubiona bluzka może teraz z powodzeniem posłużyć jako kostium do zagrania łaciatej Krasuli? Jak przekazać jej tą wieść najcięższą, że ulubiona szata wyjściowa ma teraz więcej dziur niż on otwartych spraw? Nie było na to łatwego sposobu, a uczciwy funkcjonariusz Biura Aurorów zdecydował się na prostą, nieskomplikowaną prawdę z elementem prawdziwej skruchy. Że on nie zamierzał, że to przypadek, że mu przykro, że strasznie, że tylko mnie kochaj, że nie wsiadaj do tego pociągu byle jakiego i że tu na razie jest ściernisco. Wtedy jako mąż z krótkim stażem łudził się jeszcze, że jakoś to będzie. Że żona okaże mu zrozumienie, ale nie. Może jakaś inna żona by mu je okazała, ale nie Evelyn Raven, która poinformowana o całej sprawie chciała go zabić i to nie z użyciem zaklęcia niewybaczalnego trzeciego stopnia, ale zwykłym krzesłem. Tak wziąć i zatłuc, więc zakończeniem przypowieści tej na pewno nie jest wyświechtany zwrot i zyli długo i szczęśliwie, bo Raven po całej tej akcji na pewno nie był szczęśliwy (i żywy w sumie też częściowo nie).
Tak więc przywoławszy tą arcyciekawą historię auror obserwuje swoją żonę uważnie. Obserwuje jak grzebie w przyprawach, obserwuje ten krótki, bardzo charakterystyczny dla niej moment w którym wiadomo już, że Evelyn Raven podjęła decyzję ostateczną i niniejszym ścieżka wojenna stoi przed nimi otworem. Odwraca się ku niemu, widzi ten zabójczy błysk w błękitnym oku, ale nie może nic na to poradzić, że w tym wojowniczym wydaniu także ją uwielbia, a dreszczyk emocji przebiegający raz po raz po plecach niczego mu już nie ułatwia. Stoją więc tak przez sekundę, może półtora, nim ciężka, wiekowa solniczka zostaje wyrzucona w jego kierunku z prędkością światła, a on umyślnie jej nie unika. Dostaje w czoło, solniczka spada, Raven łapie się za bolące miejsce, solniczka się tłucze, kot zaczyna miauczeć, woda świszczeć w czajniku, a Evelyn Raven dostaje szału.
Usuńprof. dr. hab. nauk o doprowadzaniu ludzi do szału, James Raven
[Dziękuję ślicznie za miłe słowa! A jeśli będziesz miała czas i ochotę na wątek to zapraszam do siebie :)]
OdpowiedzUsuńMartine
[Pani Profesor by się wściekła, a Vane i tak uważałby, że to był przedni żart! Nawet obawiam się, że jeśli Evelyn postanowiłaby wziąć go na stronę to mógłby jej beztrosko wypalić coś w stylu: sama musi pani przyznać, że było to zabawne. ;D
OdpowiedzUsuńPomyślałam od razu o tym, że może dlatego, że Vane znałby Evelyn za sprawą znajomości swojego ojca i jej męża, to mógłby się czuć przy niej znacznie swobodniej niż przy innych nauczycielach, co trochę podchodziłoby pod takie jawne koleżeństwo z jego strony, jeśli wiesz co mam na myśli. Tutaj dodatkowo pani profesor mogłaby mieć pewien konflikt wewnętrzny, bo o ile młody Pollock nie oczekiwałby od niej taryfy ulgowej, to po prostu czułby się trochę pewniej niż jego rówieśnicy. Daj znać co o tym myślisz, bo zaczęcie chyba najsensowniej byłoby, jeśli wyszłoby ono ode mnie. ;>]
Vane Pollock
— Możesz nam zrobić pyszną kawusię. I podać talerze.
OdpowiedzUsuńPan mąż robi co mu każą. Podąża do kuchni za wybranką swego serca i napełnia czajnik wodą. Uprzednio zagląda jeszcze do środka by sprawdzić, czy zalega w nim straszny kamień, ale nie tym razem. Woda więc zostaje wlana bezpiecznie i bez dalszych obaw o to, że kawa będzie jakaś taka nie do końca, lub co gorsza, z kamiennym osadem, a sam czajnik trafia na miejsce by grzał wodę. Potem jest kolej talerzy, ale wtedy pani Raven wraca do bardzo nieprzyjemnego dla pana Ravena tematu. Do sprzątania i do jego nowej roli pani domu, która nijak mu nie leży, nie podoba się i ogólnie to 3x nie, dziękujemy, następny.
— A może chcesz jeszcze to przemyśleć, Ev? – podpytuje więc wielce sprytnie, wielce przemyślanie, a w jego głowie krystalizuje się pewien ryzykowny plan. A że James Raven kocha ryzyko, to podejmowaniu decyzji towarzyszy brak głębokiego wdechu, brak chwili zastanowienia, brak zbędnego pierdolenia się i użalania nad tym, co by było gdyby jednak się pomylił w swoich przewidywaniach i zamiast sprytnie przeprowadzonej kampanii wojennej rozpętałby we własnym domu trzecią wojnę czarodziejów.
— Kiedy ja bardzo chętnie pooglądam sobie ciebie krzątającego się po domu w fartuszku...
— Nie wiem czy pamiętasz jak skończyła się historia z praniem, ale raczej nie chcesz powtórki…
Plan zostaje wprowadzony w życie, sprytna manipulacja wkrada się w słowa aurora by wywołać wielce pożądany efekt w postaci pani Raven, która ma ochotę go rozpierdolić, wbić mu skalpel w udo, zabić krzesłem i ogólnie to sprawdzić na jak wiele sposobów można zostać wdową. I jemu to pasuje. Jemu to jak najbardziej pasuje, bo jego ryzykowny plan zakłada sprawdzenie pewnego starego powiedzonka głoszącego, że im ostrzejszy konflikt, tym słodsze pojednanie; w ten sposób też pan mąż może zrealizować oba swoje cele na ten dzień, które obrał sobie wraz z przekroczeniem progu ich skromnego domostwa. Celem pierwszym było to, by dać się Evelyn wyżyć. Tak po prostu, brutalnie i z premedytacją ją wkurwić i rozpętać piekło kontrolowane. Poczekać aż porzuca sobie rzeczami, pokurwi, powyzywa, może nabije mu nowego siniaka, ale na tym się skończy. Cel drugi natomiast zakładał już o wiele przyjemniejszą rzecz, gdzie zamierzał albo zgrywać ofiarę wymagającą troskliwej opieki, albo po prostu przejąć bieg tej całej imprezy we własne ręce i skierować go na odrabianie straconego na pracy i posiedzeniach w biurze czasu. Najlepiej pod prysznicem, bo Raven lubił prysznice, szczególnie te wspólne.
Tymczasem jednak świeżo wydobyta z szafki mąka ląduje z impetem na blacie tworząc kokainową… nie, przepraszam, bielusieńką, mączną zamieć. Mąka jest wszędzie, wciąż opada w powietrzu, mąka zdobi podłogę i blat, mąka jest nawet w blond włosach Evelyn Raven. Mąka jest deklaracją wojny, mąka jest zerwaniem sojuszów i traktatów, mąka… a nie, przepraszam, to już solniczka. Solniczka pędzi w jego kierunku z prędkością światła, zmienia się w biała smugę, której ludzkie oko nie zdoła wychwycić, niemalże się spala podczas tego krótkiego, acz katastroficznego w skutkach lotu i ostatecznie trafia go w czoło. Ból eksploduje gdzieś w okolicach skroni, czoła, oczodołu i generalnie mózgu, Raven traci na chwilę zdolność widzenia i myślenia, ale nie zdolność do wkurwiania. Łapie się za bolące miejsce, ale przy okazji rzuca żonie wyzywające spojrzenie. Błękitne tęczówki męża zdają się pytać i co, to tyle?, a stłuczona solniczka i zalegająca wszędzie mąka z solą nie są w stanie go powstrzymać przed tym, by w swym wielce wyzywającym spojrzeniu dodać wielce rozczarowane och, Evelyn.
— Jak możesz używać historii z praniem jako swojej karty przetargowej, James'ie Ravenie?!
— Cel uświęca środki – rzecze James Raven, przyczyna konfliktu i zręczny manipulator w jednej osobie. Wciąż trzyma się za bolące miejsce, wciąż ma lekkie mroczki przed oczami i wciąż nieco mu się w tej biednej głowie kręci, bo jednak jego Evie to ma moc w tej swojej smukłej łapce.
— A wiesz, że właśnie będziesz robił to pierdolone pranie? Dopóki się kurwa nie nauczysz! I spróbuj mi coś jeszcze coś tak koncertowo zepsuć jak tamtą koszulkę, a obiecuję, że nawet w tym swoim Ministerstwie Magii się przede mną nie ukryjesz.
Usuń— Nie. – stwierdza krótko, nawet bardzko krótko mąż. I wie, że jego jedno nie użyte w niewłaściwym miejscu i o niewłaściwym czasie znaczy więcej niż tysiąc słów i karton Rafaello. Wie o tym doskonale i nie waha się użyć tego słowa, bo wie także dokąd go to wszystko zaprowadzi. Stawianie się Evelyn nigdy nie kończyło się dobrze, a stawianie się jej kiedy jest jednocześnie stęskniona, wkurwiona i najprawdopodobniej głodna było praktycznie samobójstwem.
— Sam sobie rób te naleśniki. Mnie się już nie chce.
Przez krótką chwilę James wątpi w powodzenie swojego planu na cel numer 1. Przez krótką chwilę naprawdę podejrzewa, że tym razem przegiął, że mógł tak nie robić i generalnie to zjebał koncertowo. Że źle oszacował, bo być może Evie tym razem zamiast turbo wkurwu potrzebowała przytulenia, wełnianego koca i grzecznego męża. Tych parę strasznych sekund dłuży mu się niemiłosiernie, a świszczący czajnik zaczyna wkurwiać nawet jego, pierdoloną oazę spokoju.
— I wyłącz ten czajnik w końcu!
— Nie. – znów odmowa, znów gra ryzykownie i podąża za mężowskim przeczuciem, które podpowiada mu, że Evelyn w obecnym stanie nie potrzebuje miłego i kochającego męża, a worka treningowego, ewentualnie jakiejś twardej ofiary, która nie umrze od jednego rzutu solniczką. I gotów jest jej tą ofiarę zagwarantować, ale nie za darmo. Auror przyjmuje naburmuszony, wkurwiony wyraz twarzy, a błękitne tęczówki jakby magicznie ciemnieją. Żona ciska miską z jajkami o ziemię, czego efektem jest mączno-solno-jajeczna masakra zalegająca na kafelkach i miska, która od siły rzutu odbiła się od podłogi i poleciała gdzieś w ogóle poza kuchnię. Głośny trzask sugeruje, że miska trafiła w zdjęcie stojące na komodzie i je strąciła, powodując tym razem szklano-plastikową katastrofę numer 2. I w tym momencie wkracza mąż, pan bardzo zły, bardzo wkurwiony, bardzo głodny i ogólnie bardzo. Z zabójczą miną zbliża się do żony, ale na panią profesor nie działa ta milcząca sugestia. Kiedy jest już zbyt blisko na rzucanie, zaczyna się okładanie go pięściami po klatce piersiowej, co auror kontruje bardzo szybko i bardzo skutecznie po prostu łapiąc czarownicę za nadgarstki. I trzyma ją tak i dalej wykonuje krok za krokiem. Powoli, metodycznie, powoli, nigdzie się nie śpiesząc. Żona się wyrywa, żona się szarpie, ale niespecjalnie go to w tym momencie obchodzi, póki rzeczona żona nie dostaje jakiejś magicznej podpowiedzi znikąd (co wygląda mu nieco na boską interwencję, ale przecież bogów nie ma) i po prostu uderza go z główki prosto w bolące miejsce. Wrażliwa, naruszona skóra po uderzeniu solniczki i teraz jeszcze po uderzeniu od Evelyn ulega rozerwaniu, auror prócz rany na nosie ma też i pokaźną ranę na czole. Krew spływa sobie powoli po skroni, ale nie wygląda na to by strona konfliktu w postaci wieżowca się przejęła. Kolejny krok i stop, plecy Evelyn opierają się o ścianę, a ona sama znajduje się teraz w tak jakby sytuacji bez wyjścia. Raven w końcu puszcza jej ręce, wspiera ręką o ścianę i obserwuje ją tak ze swojego poziomu wieżowca. Ponure spojrzenie błądzi po ślicznej twarzy żony, a wolną dłonią przeczesuje jej jasne włosy.
— Kiedyś założę ci niebieską kartę – mruczy, niby to strasznie ponurym tonem, a jednak w spojrzeniu czai się pewna iskierka rozbawienia całą tą sytuacją – Albo prędzej sąsiedzi nas podkablują za wieczne awantury.
Raven, który doskonale wie czego chce i który wie, że to dostanie (prędzej czy później)
Trudno było porównywać dwa, zupełnie odrębne zajęcia. Praca w Azylu niosła ze sobą spokój i ukojenie. Dawała satysfakcję z niesienia pomocy i opieki nad tymi, którzy sami o nią nie poproszą. Teraz coraz bardziej rozumiała ulubioną lekturę pióra Newta Scamandra, „Fantastyczne zwierzęta”, opatrzoną komentarzami Rona Weasleya, Hermiony Granger i Harry’ego Pottera. Nie było na tym świecie bestii, były tylko stworzenia niezrozumiałe i zepchnięte na margines, stworzenia, które nie były okrutne, jedynie podążały za własnym instynktem. Wbrew pozorom nie brakowało tu wyzwań, gdy pacjent pojawiał się w nocy, poród niuchaczy następował za wcześnie, a rana gryfa ropiała i nie chciała się goić. Było ryzyko, chociaż inne, bo nie każde stworzenie cieszyła perspektywa grzebania w świeżej, głębokiej na kilka centymetrów ranie, była wdzięczność w oczach stworzeń, chociaż inna, bo one też czuły ukojenie i ulgę, było napięcie i konieczność zachowania zimnej krwi, bez wpadania w histerię, gdy wyczerpane stworzenie zamykało na zawsze oczy.
OdpowiedzUsuńPraca aurora była inna. Przełożeni nie zawsze okazywali wdzięczność, gdy zadawała pytania, których nie powinna zadawać, ofiary często winiły śledczych zamiast oskarżonych, a oskarżeni okazywali się winnymi, chociaż nie tak, jak na to wskazywał akt oskarżenia i proces-farsa przed Wizengamotem. W Azylu nierzadko kończyła podrapana, w Azylu zdarzały się pogryzienia, ale i w pracy aurora często wracała kuśtykając chodnikiem do małego mieszkanka na Pokątnej, czasem sama, częściej w towarzystwie partnera, wsparta na opiekuńczym ramieniu. Zawsze miała skłonność do poświęceń i szukania kłopotów, dlatego często musiała nieść ulgę rannym, protestującym stworzeniom i zasłaniać Kruczka, gdy wpadali w kłopoty. Ani stworzenia, ani Kruczek nie doceniali jej poświęceń, to ich łączyło, to łączyło biuro i Azyl. W biurze powszechnie nazywano ją Panią Kłopot i mało kto potrafił wytrzymać ze ślęczącą nad aktami aurorką, której coś w idealnie ułożonej sprawie nie pasowało i według której wszystko, co dotąd odkryli było poszlakami bez wyraźnych dowodów, fałszywym tropem, który ktoś podłożył dla zatarcia prawdziwych śladów. W Azylu nie było tego problemu. Naczelną uzdrowicielką była Heiana i do niej należał decyzyjny głos. Ona była jej cieniem, pomocą i węzłem komunikacyjnym z magicznymi stworzeniami, bo o ile w kwestii leczenia Hei nie miała sobie równych skromnym i zgoła nieobiektywnym zdaniem Niry Sorel, o tyle zachowania zwierząt przewidywała ona. Jednak nocami, późnymi wieczorami i wczesnymi rankami tęskniła do zakurzonych akt, do ciasnego, zagraconego biura z tablicą, kubka przesłodzonej kawy dla niego i dzbanka gorzkiej i czarnej dla niej. Za nocami, gdy byli już długo po pracy, a on nadal tkwił w jej mieszkaniu, nie kwapiąc się, by odejść i za poczuciem, że to już nie tylko zawodowe pogaduszki. Za kacem po wyjściu z baru po wyjątkowo ciężkiej misji i zbieraniem tyłka z chodnika przez szczerzącego się, równie wstawionego partnera. W gorszych momentach, gorszych chwilach, zastanawiała się, czy to wszystko mogło skończyć się inaczej i nie znajdywała odpowiedzi.
Wszystko zaczęło się od tamtego śledztwa. Gang młodocianych czarodziei znęcający się nad mugolami. Skłamałaby, gdyby powiedziała, że go nie podejrzewała. Skłamałaby, gdyby powiedziała, że miała nadzieję, że to nie był on. Jednak nie skłamałaby, mówiąc, że jej partner nie miał o niczym pojęcia. Nie wiedział, że spotkała się z podejrzanym zanim doszło do tamtej nocy i aresztowania. Pechowe zaklęcie. Dwa zdublowane zaklęcia. Tylko ona, kochająca prawo i przepisy wiedziała, jak bardzo wówczas zawiodła i że gdyby nie było z nią Jima, pozwoliłaby mu odejść. Czy można skazać na Azkaban własnego brata, nawet jeśli był winny? Czy można wymazać trzydzieści jeden lat życia, nawet jeśli nie należała już do rodu Maren od chwili, gdy Tiara Przydziału wydała swój wyrok będący jednocześnie wybawieniem? Czy mogła dłużej strzec prawa, ona, która prawie je złamała?
Teraz znów była na rozdrożu. Zadomowiła się w Azylu, znalazła tu swój kąt i swoje miejsce. Inne, lecz nadal jej. Nadal właściwe. Potem wszystko runęło. Oskarżenie nie zniknęło, lecz propozycja nieoficjalnej pomocy była zbyt kusząca, by mogła odmówić, jednocześnie świadoma, że jeśli to się wyda, nie tylko ona pójdzie na dno. Mimo to kolejną noc spędziła, czatując pod starą mydlarnią i marznąc na mrozie, zbierając dane i pilnując, by nie wpakował się w kłopoty, z wiedzą, że gdyby nie ona, Lis poszedłby tam sam.
UsuńPo nieprzespanej, chociaż kwalifikowanej jako udanej, nocy, nie była do końca sobą. Świeżo wróciła. Machnięcie różdżką i zniknęły ślady błota i śniegu z niedawno czystej posadzki. Drugie i dzbanek powędrował na kuchnię, obiecując ukochany napar w postaci czarnej, mocnej kawy. Śniadania w postaci jajecznicy z chili tym razem nie będzie, bo była sama, czekał Azyl do ogarnięcia i umieszczona w sypialni tablica, wymagająca uaktualnienie zanim zawita na jej progu. Oczy kleiły się, przypominając o tym, jak źle jest odmawiać sobie snu, a wszelkie czynności wykonywała mechanicznie, kierując się podobno zgubną rutyną. Obszerny płaszcz trafił na wieszak, różdżka do kieszeni spodni, bo z różdżką nie rozstawała się nigdy. Botki niedbale zzuła w przedpokoju, nie kłopocząc się czymś takim, jak układanie ich równiutko pod ścianą; słowem, była cholernie dobrą czarownicą i koszmarną panią domu. Może dlatego wciąż była sama, a może bardziej dlatego, że jej całym życiem była praca.
Gorąca woda, chociaż nie wrząca, trafiła do kubka, a nos poczuł wymarzony, mocny napar, który po prostu kochała, a który w mniejszym stopniu służył rozbudzeniu szarych komórek. Dokładnie wtedy, gdy sięgała po kubek, już czując w myśli na języku moc naparu, rozległo się pukanie. Umysł i każda komórka ciała krzyczała, by je zignorować, w końcu każdy miał prawo do odpoczynku, chwili dla siebie i spokojnego delektowania się kawą numer jeden. Kubek przechylił się jeszcze bardziej, a rozkosz stała się faktem. Kochała kawę prawie tak samo jak pracę i satysfakcję, jaką jej dawała i prawie tak samo jak tych, których nieoficjalnie nazywała rodziną, a z którymi nie łączyły ją więzy krwi.
Pukanie powtórzyło się, jeszcze bardziej natarczywe, a odruchy wygrały z przyjemnością. Sorel odstawiła kubek na blat, kierując się w stronę drewnianych drzwi wejściowych. Nieproszeni goście by nie pukali, lecz całkiem niedawno przeżyła włamanie do Azylu, w wyniku którego ucierpiało trochę ceramiki i ukochany skrzydłokwiat Heiany, połatany przez Aurorę, nic dziwnego, że towarzyszyła jej lekka paranoja. Kruk by nie pukał, już to przetestowali, Fin by wcześniej wysłał sowę, a na Alvara czekałaby Heiana. Miri zjawiłaby się bez zapowiedzi, lecz nigdy tak wcześnie, a Brian zawsze pilnował, by uprzedzić o swojej wizycie, jak na Irlandczyka miał wyjątkowo sztywne maniery, lecz mogło to wynikać z faktu, że kiedyś był jej przełożonym. Wizyt rodziny się nie spodziewała, bo rodziny nie miała, a więzy krwi niewiele znaczyły. Nikt z nich nie pamiętał o córce i nie chciał pamiętać, a jedyna osoba, dla której mimo wszystko była Małą Paskudą, tkwiła w Azkabanie.
Różdżka z kieszeni spodni jakoś tak sama trafiła do dłoni czarownicy, gdy stanęła pod drzwiami. Usta nie wypowiedziały Alohomora, lecz myśl była szybsza niż słowa i mocne, dębowe drzwi stanęły otworem, ukazując zgoła niespodziewanego gościa, uśmiechającego się tak, jakby nigdy nic między nimi nie zaszło.
Evelyn.
— Cześć, Nira. Z góry przepraszam, że o takiej barbarzyńskiej godzinie.
- Siódma to nie barbarzyńska pora – odpowiedź była odruchowa, pomimo tego, że za drzwiami stała osoba, co do której miała mocno mieszane odczucia i trudno było określić, czego się spodziewać i oczekiwać. Wiedziała? Nie, nie mogła, bo i skąd? Prawdą było, że bywała budzona wcześniej i w znacznie mniej poważnych sprawach; miała lekki sen i zwykle nawet drobny dźwięk wyrywał ją z krainy snów i koszmarów. Za to pierwsze mogłaby czuć złość, za to drugie jedynie wdzięczność.
— Ale potrzebuję pomocy specjalisty, bo sytuacja jest kryzysowa i wolałam nie zwlekać...
UsuńSpojrzenie szarych oczu powędrowało do tulonego do piersi stworzenia. Kot. Pomoc specjalisty w Azylu oznaczała pomoc stworzonku i wymagało udziału Heiany. Niestety, Heiana nieostrożnie zaliczyła spotkanie z gryfem podczas zmiany opatrunku i ostatnio ograniczyła przyjmowanie, co w praktyce oznaczało więcej obowiązków na barkach i tak już przeciążonej nocnymi wypadami pod mydlarnię Sorel.
— Poharatał się od wewnętrznej strony tylnej łapy i chyba trzeba go będzie pozszywać...
Bystre oczy dostrzegły ślady krwi na bluzce. Rana była jeszcze świeża i obficie krwawiła. Dostrzegła poszarpane uszy, zwichrzoną na karku, morką sierść. Wnętrza uda nie sposób było dostrzec, póki stworzenie było kurczowo przyciśnięte do klatki piersiowej właścicielki.
- Uważaj. Gdy boli mogą być agresywne – ostrzegła, wiedząc, że nawet najsłodszy pupil w takich chwilach mógł zamienić się w potworka. Jednocześnie usunęła się na bok, udostępniając wejście do Azylu. Szare oczy chwilę patrzyły gdzieś nad ramieniem właścicielki z podopiecznym, jakby spodziewała się, że jest tam ktoś jeszcze, po czym drzwi zamknęły się, skrzypiąc i potwierdzając paranoję Sorel. Drzwi musiały skrzypieć, w ten bowiem sposób żaden gość, proszony czy nie, nie mógł niezauważenie wejść do Azylu. – Chwilowo jestem do dyspozycji tylko ja – ostrzegła, testując, jak zostanie przyjęta ta informacja, świadoma przepaści, jaka dzieliła ją i kobietę, nie tylko w przeszłości, lecz i w sposobie bycia.
[Pisane na raty, bo mam lekko niesprawną jedną rękę i stąd poślizgi]
Nira Sorel
— O tak, doprowadźmy do szału Evelyn, żeby nie musieć zajmować się obowiązkami domowymi, bo nawet prania nie umiemy porządnie zrobić. – stwierdza żona, a mąż wzrusza ramionami z rozbawieniem, zdradzając tym samym, że on w to pranie to tak jakby ma wyjebane, bo to nie jego wina była i że tamten James, który się kajał, który przepraszał i który prosił, to już dawno umarł, kopnął w kalendarz i w ogóle to go nie ma. Jest za to James-bandyta, któremu wzruszanie ramionami i wywoływanie wojen weszło tak mocno w krew, że sam już właściwie nie pamięta jak to jest nie być uczestnikiem kłótni. Znaczy, no może jeszcze pamięta, ale jakoś mgliście i niewyraźnie, a poza tym, to co on by tej swojej niestabilnej żony zrobił? Zanudziłby się, zasnął na amen, zamieniłby się w głaz, zdziadział, albo jeszcze coś gorszego. A tak jego skłonności ryzykancie stale znajdowały ujście w postaci rzucającej miskami Evelyn, nikt się nie nudził, nikt nie ryzykował aż tak niepotrzebnie i generalnie wszystko zawsze kończy się dobrze. Dlatego pan Raven nie ma absolutnie żadnych wyrzutów sumienia podczas tego świadomego podkurwiania. James ma za to parę innych pytań, które błądzą po jego aurorskiej głowie, a są nimi: Dlaczego tak właściwie widok żony w wojennym wydaniu tak mocno go nakręca? Dlaczego muszą cierpieć niewinne naleśniki? oraz Dokąd tupta nocą jeż?
OdpowiedzUsuń— Świetny plan, panie Raven.
— Dziękuję, pani Raven – mąż jest uprzejmy i dżentelmeński, dziękuje, kłania się nisko, ale rączek nie całuje, bo wie, że te same cudowne rączki, które jeszcze nie tak dawno gładziły jego twarz na boisku, teraz mogłyby mu wydrapać oczy, wybić szczękę ze stawu i generalnie to poczynić wielką krzywdę, na którą on nie ma aż tak specjalnej ochoty, choć oczywiście uciekać przed rzeczoną krzywdą nie będzie, bo nie jest jakimś tam pipi.
Dalszy rozwój wydarzeń już całkowicie wkracza w fazę zaawansowanych strategii wojennych i wielowymiarowych operacji na wielu płaszczyznach. Pan Raven analizuje dokładnie, spogląda błękitnym okiem i wybiera słowa, które (gdyby były przedmiotem w jakiejś grze) miałyby w opisie szansa na krytyczne wkurwienie +50%. Dlatego też magiczne nie pada nie raz, a dwa razy by mieć absolutną pewność, że krytyczne wkurwienie nastąpi wtedy, kiedy Raven go sobie życzy i kiedy się go spodziewa, a nie na przykład za godzinę czy za dwa dni o piątej. To byłby koszmar i nie, tego nie chcemy. Założenia się jednak spełniają, Evelyn zaczyna się niemiłosiernie drzeć, co zapewne słyszą mieszkający gdzieś niedaleko sąsiedzi, a może i spacerujące w okolicy osoby. Może myślą sobie na brodę Merlina, co tam się dzieje?, może sądzą, że to jakieś wyjątkowo nieszczęśliwe małżeństwo, może wróżą im szybką separację i rozwód, ale nic bardziej mylnego drodze państwo przechodzieniowie, drodzy postronni, drodzy spacerowicze i osoby, którym nic kurwa do tego co dzieje się w kuchni i ogólnie domu państwa Ravenów. Tradycyjna wojna musi zostać rozegrana, ofiary muszą paść, salwy z armat muszą zostać oddane, a jedna ze stron musi skapitulować. I James Raven objął sobie za punkt honoru by nigdy tą kapitulującą stroną nie być, bo jakoś tak mu nie pasuje, poza tym, to on lubi wygrywać, lubi odnosić sukcesy i potem zgarniać nagrodę w postaci zagarnięcia tej niby przegranej, ale jednak także wygranej strony. No bo w końcu na zakończeniu działań wojennych korzystali oboje, czyż nie? A pod prysznicem nie liczyło się już kto wygrał starcie rozegrane dwie minuty i pięćdziesiąt pięć sekund temu, bo wtedy rozgrywała się całkowicie inna partia, znacznie przyjemniejsza i znacznie bardziej angażująca.
James Raven od pozycji wkurwiającego przechodzi do napastnika. Mógłby być także i szukającym (sposobu na jeszcze większe wkurwienie) ale nie tym razem, bo tym razem górę bierze tęsknota i te cieplejsze uczucia, nie zimna kalkulacja w napięciometrach, wkurwometrach i mierniku stopni Celsjusza po mugolsku nazywanym termometrem. Żona jest powoli, ale skutecznie zapędzana w kozi róg, ale nie poddaje się tak łatwo, co już nieco pana aurora dziwi. Dziwi go okładanie po klatce piersiowej, ale nie zatrzymuje. Dziwi go to, ze tak mocno walczy zamiast się po prostu poddać i skapitulować, dziwi go ta malutka zmiana w dzisiejszym rozkładzie dnia, ale absolutnie nie przeszkadza. Uważa nawet, że jest to całkiem urocze i całkiem zabawne, dodaje całemu temu procesowi pikanterii i co najważniejsze, sprawia, że James Raven się absolutnie nie nudzi ze swoją żoną i nawet po tylu latach znajomości wciąż jest od czasu do czasu czymś nowym zaskakiwany.
UsuńZaskoczenie jednak nie ogranicza się do tego małego epizodu w którym Evelyn podejmuje rękawicę i próbuje się z nim niemalże pobić, bo cała ta sytuacja nie kończy się na jednostronnych rękoczynach i oskarżycielskich spojrzeniach, a na tym, że żona po prostu sprzedaje mu uderzenie z główki, przez które auror znów ma lekkie mroczki przed oczami i którego to już w ogóle i totalnie się nie spodziewał. Mimo przeciwności losu udaje mu się opanować całą tą małą, domową wojnę, główna krzykaczka zostaje przyparta o ścianę, a on bardzo profesjonalnie opiera się dłonią o dębowe deski zdobiące rzeczoną ścianę. Czuje, że trochę boli go pierś, czuje, że napierdala go głowa i przede wszystkim czuje potężny głód, ale w sumie spycha to wszystko na bok, bo prócz chęci ugaszenia tych wszystkich potrzeb pojawia się i inna potrzeba, czy uczucie. Jest to uczucie tęsknoty, któremu Raven rzadko się poddaje i któremu w ogóle rzadko daje wyjść na światło dzienne, bo w końcu jest twardym aurorem, twardym funkcjonariuszem Biura Aurorów i generalnie na co dzień to nie ma czasu na takie rzeczy. Choć czasem, kiedy jest już sam w biurze, kiedy jest środek nocy, poświęca tych parę, przydługawych chwil by popatrzeć na stojące na biurku zdjęcie żony. Wtedy pozwala sobie oficjalnie na tą malutką chwilę słabości, na sentymentalne spojrzenie, na ciężkie westchnienie i ukrycie twarzy w dłoniach i stwierdzenie, że owszem, czasem wolałby być w domu z żoną i poleżeć pod wełnianym kocem, zamiast siedzieć w biurze, bo mimo całego swojego pracoholizmu i oddaniu sprawie, nadal miał jakieś uczucia, nadal kochał i nadal tęsknił. Dlatego też w tej chwili, kiedy Evelyn Raven jest przyparta do ściany i poddaje się bez żadnych krzyków i wyzywających spojrzeń James Raven decyduje o tym, że pora na to by być tęskniącym mężem zdolnym do największych poświęceń. Błękitne spojrzenie aurora błądzi przez chwilę po twarzy wybranki, dłoń początkowo przeczesująca włosy wkrada się na czoło pani profesor, gdzie już widać pierwsze oznaki sińca. Palce muskają delikatnie to miejsce, a w błękitnej tęczówce widać iskierkę zmartwienia. On mógłby i oberwać w tej głupi łeb jeszcze bardziej, ale nie chciał żeby cokolwiek złego działo się z jego Evie. Nawet jeśli to był tylko siniak, nawet jeśli w gruncie rzeczy sama go sobie nabiła, no nie chciał i koniec. Każda jej rana jego bolała podwójnie i przywoływała smutne wspomnienia o jej wypadku i o tym jak bardzo się wtedy bał, że już jej więcej nie zobaczy. Że już nigdy niczym w niego nie rzuci, że nie nazwie go głąbem czy czymkolwiek innym. Fala smutnych wspomnień napływa i narasta, piętrzy się w jego umyśle, ale Raven spycha to znów na bok, podobnie jak zepchnął poprzednie potrzeby, które płynęły głównie od strony żołądka.
— Kiedyś założę ci niebieską kartę. Albo prędzej sąsiedzi nas podkablują za wieczne awantury.
Usuń— Wtedy sąsiedzi zadrą nie z tą parą czarodziejów, co trzeba. – Raven uśmiecha się kątem warg, bo w zasadzie to podziela ten punkt widzenia. I uśmiecha się jeszcze szerzej, kiedy dostrzega tą subtelną zmianę w zachowaniu żony i kiedy zauważa, że jej spojrzenie jest już jakieś takie mniej wyzywające i mniej obiecujące srogi wpierdol i kłótnię stulecia. James wita tą zmianę bardzo serdecznie, ale słowem nie piśnie, że właśnie na to czekał, dalej grając tego naburmuszonego i wkurwionego złego męża co zawsze.
— A ty spróbowałbyś tylko.
— Pewnie, że bym spróbował. Ale jednak wolę jeszcze pożyć, więc tego nie zrobię – żartuje sobie pan auror, a małżonka w międzyczasie zmienia nastawienie na całkowicie przyjazne i otwarte na nowe propozycje. Raven dostrzega ten milusi uśmieszek, dostrzega prowokację, dostrzega nieme zaproszenie i z niego korzysta. Pochyla się i w końcu składa pocałunek na miękkich wargach żony. Z początku bardzo niewinny, niemalże nieśmiały, ale to jedynie początek, bo raz złączony z żoną auror nie zamierza się prędko odsuwać i po chwili pocałunki robią się znacznie zachłanniejsze, jakby w tym krótkim okresie czasu chciał nadrobić cały tydzień siedzenia w biurze, jakby chciał jej przez to pokazać jak bardzo się stęsknił i jak bardzo mu jej brakowało. Raven nie podpiera już ściany, a przyciąga Evelyn bliżej siebie, tuli i nie ma zamiaru dawać sobie na wstrzymanie, bowiem ze ścieżki wojennej wkroczyli na ścieżkę pojednania, w której każdy element ubioru wydaje się być zbędny i przeszkadzający.
mąż nadrabiający zaległości
Dla takich chwil warto żyć. Dla takich chwil, kiedy napięcie staje się niemalże namacalne, dla takich chwil, kiedy pojawia się ta metaforyczna biała flaga, a Evelyn Raven mu odpuszcza wszelkie winy i przewinienia, wszelkie wkurwianie kontrolowane i niekontrolowane, każde zniknięcie, każdą nieobecność i każdego nieco zbyt zwiędłego kwiatka. Dla chwil, kiedy nie musi być tym stanowczym panem domu, kiedy nie musi być twardym aurorem i kiedy może pozwolić sobie na okazanie słabości i uczuć jakie żywi wobec tej jednej kobiety. Tej jednej kobiety, z którą związał swój los i której poświęcił dwadzieścia lat życia. Tej za którą gotowy byłby oddać życie i tej, która była gotowa zrobić to samo dla niego. Raven, zawodowy ryzykant i jegomość uzależniony od adrenaliny, naprawdę docenia tą całą karuzelę jaką funduje mu Evelyn. Jego żona stanowi taką małą niespodziankę i zawsze zrobić coś, czego być może nie do końca się spodziewał. Nawet jeśli to on jest inicjatorem części inb, nawet jeśli to on ją wkurwia i celowo doprowadza do szewskiej pasji, nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, Evelyn zdarza się bardzo często zastosować w ich malej grze tak zwaną dziką kartę i totalnie zbić męża z tropu. Rzeczony mąż zawsze sprawia wrażenie kogoś, kto nie za bardzo lubi te dzikie karty, ale tak w głębi ducha to je kurwa kocha, bo to nie pozwala mu się z nią absolutnie nudzić i sprawia, że każda chwila niesie za sobą jakiś taki przyjemny dreszczyk ryzyka. A jak już wszyscy wiemy, Raven ryzyko kocha, uwielbia i ubóstwia, jest uzależniony i ryzyko bierze sobie na śniadanie, dokłada do obiadu i dosmacza nim kolację.
OdpowiedzUsuńW tej chwili jednak nie ma już ryzyka i nie ma dreszczyku emocji. Nie ma dzikiej karty, nie ma też fruwających solniczek. Jest pani Raven i pan Raven, oboje bardzo blisko siebie, oboje jacyś tacy poobijani i oboje jakoś tak trochę zawstydzeni. Evelyn zdecydowanie żałuje swojej akcji z główką i solniczką, on być może trochę żałuje tego, że znów wyprowadził ją celowo z równowagi. Być może, nie wiadomo, to tajemnica, bo w błękitnym oku męża trudno doszukać się jednoznacznej informacji, a on sam nie kwapi się by powiedzieć co mu tam w duszy gra. Lubi być tajemniczy, lubi niedomówienia, ale też nie do przesady, bo nie jest jakimś tam krętaczem, Kłamcą, czy Oszustem, choć czasami przejawia cechy przypisywane tym negatywnym postaciom.
— Nie chciałam. Wiesz, że nie chciałam, prawda?
— Wiem. – potakuje mrukliwie. Niewypowiedziane zostaje ja też nie chciałem, bo do pewnych rzeczy Raven się po prostu nie przyznaje. Bo nie, bo nie chce, bo tak jest ciekawiej. Ale jak najbardziej nie chciał by w efekcie poawanturowym Evie nabiła sobie jakiegoś strasznego siniaka. On to mógł i nawet głowę tu stracić, wszystko mogło mu być i wszystko mogło mu się dziać, zniósłby to. Ale ran, siniaków czy innych historii w odniesieniu do żony przeboleć nie mógł. I być może dlatego tak źle zniósł jej wypadek, szczególnie pod względem psychicznym. Ale nie pora teraz na smęty, upomina sam siebie w duchu i poddaje się czułym dłoniom żony.
— Przepraszam.
— Oj, Evie – mruczy mąż i ujmuje twarz żony w swoje nieco zbyt szorstkie dłonie – Z twoich rąk to nawet mógłbym zginąć i byłoby wszystko w porządku – w ten pokrętny i zdecydowanie dziwny sposób próbuje jej powiedzieć, że się nie gniewa, że w sumie to nawet nie zauważył, że nie boli (mimo tego, że boli), że jest naprawdę w porządku. Nie chce widzieć jej smutnej tak samo jak nie chce jej widzieć rannej.
Tych dwóch stanów mąż zdecydowanie nie lubi, mówi im stanowcze papa i wystawia im walizki za drzwi, bo nie ma dla nich miejsca w tym związku. PO tym symbolicznym wyrzuceniu negatywnych stanów za drzwi, przychodzi w końcu moment na który Raven czekał od dłuższego czasu, a który zawsze sprawia mu niemałą przyjemność – moment pojednania. Inicjuje go, a Evelyn ładnie podłapuje, potem zaraz przejmuje inicjatywę tej zacnej akcji i powoli, powolutku, kieruje go w stronę kanapy. On się poddaje, nie ma żadnego „ale”, czy innych pretensji czy sugestii. On wbrew pozorom lubi sobie poczekać i popatrzeć na to co wymyśli jego szanowna małżonka, lubi dać się zaskoczyć, a potem znów odebrać dowodzenie i rozegrać resztę po swojemu. Dlatego to on ląduje pod nią na rzeczonej kanapie, dlatego to ona jest na górze, dlatego on ma szansę by sobie popatrzeć i popodziwiać gładkie ciało, wcięcie w talii i drobny biust. Dla takich właśnie momentów warto żyć. Dla błysku ekscytacji w błękitnym oku żony, dla ciepłego oddechu owiewającego jego szyję, dla miękkości skóry i cichego westchnienia, kiedy jej dotyka. Dla takich chwil warto żyć.
Usuń*
Dobre, złe, nieważne.
Wrócił do domu szybciej niż zakładał. Wbrew temu co mówił plan, nie musiał wcale siedzieć na posiedzeniu Wizengamotu, nie musiał się bawić w papierkową robotę, bo sprawę w końcowym etapie przekazano Annie do skończenia. Wciąż była początkująca, wciąż miała mniejszy staż niż on, ale nigdy nie przyszłoby mu do głowy by zwalić na nią część własnej pracy. Tym razem jednak polecenie przyszło z samej góry. Puścić Ravena, uziemić biedną Annie na dobrych parę godzin po pracy by wyrobiła się ze wszystkim na jutro. Z jednej strony, było mu jej szkoda; z drugiej zaś wcale nie czuł aż tak mocnych wyrzutów sumienia jak można byłoby się tego spodziewać, bo też potrzebował odpoczynku. Też chciał wracać normalnie do domu, choć z własnej winy najczęściej jednak nie wracał, ale nieważne.
Dobre, złe, nieważne.
W domu było pusto. Nie było ani Evelyn, ani kota jakmutambyło i nie było to dla niego zaskoczeniem. Kot zazwyczaj pojawiał się tylko na porę karmienia, z kolei Evie miała jeszcze zajęcia z pierwszoroczniakami. Był w chałupie sam jak palec, jeśli nie liczyć gałązki cisu pukającej w okno przy mocniejszym podmuchu wiatru i dziwnego wrażenia, że coś tu nie do końca jest tak jak powinno. Znajome uczucie towarzyszyło mu zazwyczaj w pracy, taki szósty zmysł, jakaś magiczna siła przez którą potrafił z całkiem wysokim prawdopodobieństwem określić, kiedy coś jest nie tak, lub kiedy szykują się jakieś kłopoty. Raven zazwyczaj witał je z otwartymi ramionami, zazwyczaj korzystał z jego dobroczynnego wpływu, ale uczucie nadchodzących kłopotów pojawiające się w domu było jedynie powodem do narastania jego paranoi i obaw. Ledwo przekroczył próg domu, a już miał różdżkę w pogotowiu i powoli, ostrożnie przemierzał budynek, sprawdzając po kolei każdy kąt. Sprawdził salon, kuchnię, sprawdził sypialnię, spiżarkę i piwnicę. Sprawdził gabinet i miejsce na drewno do kominka, ale nie znalazł nic, co mogłoby budzić to ostrzegawcze uczucie, ten szósty zmysł i wewnętrzny alarm. Zamiast twardych dowodów, akcji, czy zasadzki, znalazł jedynie parę świeżych listów. Ev pewnie nie zdążyła rano ich pootwierać i posegregować, więc zajął się tym on. Najpierw list od wujka Toma z Polski opisujący lokalną nalewkę z muchomorów. Wujek Tom był kurwa nieśmiertelny jeśli chodziło o nalewki i tym podobne i potrafił zrobić ją chyba ze wszystkiego. No i potrafił przyjąć w siebie takie ilości alkoholu o jakich się uczonym nie śniło. Raven odłożył tych parę poplamionych gorzałą kartek na bok, bo zapewne i Ev chętnie dowie się co znów wyczynia Tom z Polski.
Być może nawet pomyli Polskę z Rosją, jak znaczna większość lokalnych czarodziejów. Potem był list z Ministerstwa adresowany do niego, informujący go o zmianie zabezpieczeń w Biurze. Potem informacja od Gringotta o ulepszeniu zabezpieczeń w skrytkach, czyli nic specjalnie ciekawego. I już miał odłożyć resztę listów i pocztówek na bok, kiedy jego uwagę zwróciła nietypowa, szara koperta z krzywym dopiskiem kierującym przesyłkę do jego żony. James mruży oczy, rozpoznając w przesyłce obiekt potencjalnie podejrzany a jego paranojometr wykurwia poza skalę. Wprawnym ruchem rozrywa papier i wydobywa stamtąd pomięta kartkę wyklejoną losowymi literkami wyciętymi z Proroka. Klasyczna groźba. Tak klasyczna, że aż biłą po oczach, treść zresztą też mieściła się w tym co auror określał mianem „klasyka”.
UsuńDobre, złe, nieważne.
Tak właśnie określa postępowanie swojej żony w sprawie listów. Bo Lis, James Raven, wie już, że to nie pierwszy taki list. Mówi mu to treść, mówi mu to intuicja, mówi mu to doświadczenie, mówi mu to niedopalony strzępek listu wygrzebany z popiołów zalegających w kominku. Paranoja ustępuje strachowi, strach ustępuje zmartwieniu, a to ustępuje irytacji. Dlaczego nic mu nie powiedziała? Dlaczego trzymała to w tajemnicy? Akurat teraz, kiedy echa po sprawie Gormana wcale nie cichły, a w Biurze Aurorów szeptało się o tym, że być może ktoś wpływowy i potężny będzie chciał czarodzieja stamtąd wydostać.
Stół w salonie, tuż naprzeciw niewielkiego przedsionku jest jego punktem obserwacyjnym, ale i miejscem operacji wojennych. Raven siedzi sobie przy nim, noga niedbale założona na nogę, stopa nerwowo drga w zniecierpliwieniu. Błękitne spojrzenie jakieś takie pochmurne, a przed nim na stole rozłożone są dowody. Jest list, jest nadpalony listek, jest gazeta z obszernym artykułem o tym jak posadzili Gormana do Azkabanu. Jest i on, główny oskarżyciel. I jeszcze nie ma jej, głównej oskarżonej, powodu do zmartwień, powodu irytacji; powodu, dla którego tak bardzo bał się, że podczas jego nieobecności naprawdę coś się srogo popierdoli w tym małym, miłym Hogsmeade. A kiedy już słyszy przekręcany zamek, kiedy do domu wpada podmuch zimnego powietrza, kiedy Evelyn ze zdumieniem odkrywa, że jej mąż już na nią czeka, wtedy rozpoczyna się przesłuchanie.
— Co to jest? – pyta, na razie uprzejmie. Przesadnie uprzejmie, a każdy system obronny dowolnej istoty żyjącej już załączyłby katapultę. Bo w tej przesadnej uprzejmości Ravena czai się groźba. Czai się wkurwienie i czai się doświadczenie w tego typu akcjach. Czai się tam również przekonanie, że nie odpuści, póki nie dowie się dosłownie wszystkiego.
Główny oskarżyciel, James Raven
Vows are spoken
OdpowiedzUsuńTo be broken.
James Raven siedzi w swoim krześle, ręce ma skrzyżowane na piersi. Lewa noga niedbale wyprostowana, stopa kiwa się na boki, umysł błądzi różnymi ścieżkami. Zegar tyka, odgłosy wiatru wdzierają się szczelinami domu, ogień trzaska w kominku; zarzut pierwszy leży przed nim w postaci listu. Zarzutem pierwszym jest złamanie obietnic i przysiąg, jest nim brak zaufania, który boli Ravena najbardziej. Obiecywali sobie szczerość, pokładali w sobie nawzajem zaufanie i wyciągali siebie nawzajem z różnych problemów. Stanowili rodzinę na dobre i na złe, byli partnerami na dobre i na złe, byli przyjaciółmi. A przyjaciele, partnerzy i rodzina nie tają przed sobą tak poważnych informacji. Rodzina się wspiera; dodaje otuchy, sprawia, że ludzie czują się bezpieczni. Zawinięci w ciepły kocyk, zaopiekowani, przekonani o tym, że póki wszyscy są razem to nic nie może stać się złego. Partnerzy się wspierają; stanowią podporę, kiedy jedno z nich się sypie. Stanowią gwarant tego, że kiedy jedna strona niedomaga, to wkracza druga i mówi daj, pomogę ci. Teraz będzie już dobrze. Przyjaciele się wspierają; kopią w dupę jeśli trzeba, dają plaskacza w głowę i sugerują, że być może pora na urlop, bo od tej paranoi nigdy nie wyjdzie nic dobrego. Zabierają też na piwo, klepią po plecach i mówią wszystko będzie dobrze, razem na pewno coś wymyślimy.
James Raven bardzo poważnie traktuje przysięgi, obietnice i wszelkie umowy. Jeśli poprzysiągł Evelyn Raven w obecności świadków, że będzie wobec niej szczery to tak właśnie robił. Jeśli poprzysiągł jej wierność i trwanie i w zdrowiu i w chorobie, jeśli poprzysiągł pozostać u jej boku aż do śmierci to tak właśnie zamierzał czynić, bez względu na wszystko. I zgodnie z zamiarem wykonywał swoją część umowy, swoją część przysięgi, ale oczekiwał, że druga strona postąpi tak samo. Dlatego też aurora tak kurewsko boli to, że Evelyn postanowiła zataić przed nim coś tak ważnego jak te listy i pogróżki. Boli go niewiedza, boli go oszustwo, ale przede wszystkim boli go brak zaufania. I siedząc tak teraz przed tym stołem, przed trzema zarzutami, zastanawia się dlaczego? Czy żona wątpiła w jego umiejętności lub osąd? Czy ukochana kobieta nie chciała jego pomocy, bo miała już kogoś innego na jego miejsce? Kogoś, kto zawsze jest pod ręką, kogoś, kto nie znika na całe tygodnie z domu? Auror z bardzo ponurą miną poświęca długą chwilę na wpatrywanie się w ten cholerny stół i zalegające na nim trzy zarzuty. Czuje się zdradzony, oszukany i niepotrzebny.
Words like violence
Break the silence.
James Raven siedzi w swoim krześle, w palcach obraca nadpalony kawałek listu. Dostrzega powycinane i niedbale naklejone litery z gazety, litery z kolei składają się w słowa, które burzą jego spokój. Dostrzega „śmierć”, dostrzega „ból”, dostrzega „pożałujesz”, a cała reszta nie ma dla niego znaczenia, jest jedynie tłem. Kawałek listu jest raz po raz gnieciony w dłoniach i po chwili rozprostowywany, bo James Raven czuje, jak wyklejone słowa burzą jego ciszę, jego spokój i jego cały świat. Nadpalony świstek papieru jest drugim zarzutem, jest przemocą i milczeniem, jest oddaleniem się od siebie i wizją przykrego końca. Zostaje odrzucony niedbale na stół, ale jest zbyt lekki i nie osiąga celu; wirując spada w dół, osiada na podłodze, gdzie dosięga go ponure, błękitne spojrzenie mężczyzny.
Obietnice przemocy zawarte w liście są jego winą. Raven jest tego świadom, godzi się z tym i z przekonaniem, że gdyby nie jego praca to wszystko wyglądałoby inaczej, bierze to na siebie. Nie godzi się natomiast z milczeniem i przepuszczaniem sprawy bokiem, bo takich rzeczy nie wolno nigdy ignorować. Czasem są to drobne pogróżki, bo ktoś myśli sobie za dużo; czasem są to bardzo poważne sprawy, które kończą się tragicznie.
Wiele w życiu już widział; wiele rodzin, które rozbija taka zignorowana pogróżka, która potem kończy się małym crucio w złym momencie, lub co gorsza avadą. Czarodzieje, czarownice, nie ważne, wszyscy wciąż byli ludźmi, mieli swoje słabości i chwile, kiedy tracili kontrolę. Mieli swoje traumy i uprzedzenia, swoje paranoje i strachy. Miał też je i on, a może zwłaszcza on, tak doświadczony przez wykonywany zawód. Milczenie także jest odpowiedzią, milczenie jest wskazówką, a Evelyn milczała. Nie pisnęła słowem, choć miała ku temu każdą sposobność. Nie pojawiła się w Departamencie, nie posłała mu sowy, nie było dosłownie nic. Ponownie w jego głowie kształtuje się dlaczego? które podobnie jak w pierwszym przypadku – pozostaje bez odpowiedzi. Czy była to kwestia braku zaufania i tego, że tak rzadko bywał w domu? Czy można było powiedzieć, że się od siebie oddalili i nie są już tak blisko jak jeszcze rok, czy dwa temu?
UsuńPleasures remain
So does the pain.
James Raven siedzi w swoim krześle, łokcie opiera o blat stołu, a twarz chowa w szorstkich dłoniach. Obok niego leży gazeta z szarpiącym się Gormanem na głównej stanowiąca zarzut trzeci, który zamyka się w jednoczesnej przyjemności i bólu. Zaprowadzenie tego skurwysyna przed Wizengamot było naprawdę kurewsko dobrym uczuciem. Stanie tam obok, obserwowanie reakcji składu sędziowskiego, odprowadzenie go do eskorty do Azkabanu. Dźwięk młotka uderzającego o drewnianą podstawkę, zapach pergaminu, zapach topionego wosku używanego do wykonania pieczęci. Już dawno nic nie sprawiło mu tak chorej satysfakcji jak zapuszkowanie gościa, który zmuszał mugoli do pomieszkiwania w słoikach, czajnikach i innych akwariach, przy okazji faszerując ich toksyczną nalewką w imię badań i wyższych celów. Nie było wyższej wartości niż zdrowie i życie ludzkie, tak mugoli jak rasy czarodziejów, przynajmniej dla niego. I eliminacja każdego czystokrwistego świra niosła za sobą rzekę dumy, samozadowolenia i poczucia dobrze wykonanej roboty. Ta sama rzeka niosła także niepokój, ból i okazjonalne zwątpienie. Bo nie było wyższej wartości niż zdrowie i życie ludzkie, ale nie było też ważniejszych dla niego osób niż rodzina. I żaden czarodziej w tarapatach, czy mugol w niebezpieczeństwie nie mógł tego zmienić. Rzeka niesie ból i świadomość, że jeśli cokolwiek stanie się jego mamie, czy Evelyn, to będzie tylko i wyłącznie jego wina. Bo to on czasem grzebie zbyt głęboko, to on czasem ma wyjebane w konsekwencje, chcąc zbyt ambitnie zakończyć sprawę. To on zbytnio miłuje ryzyko i towarzyszącą mu adrenalinę, a to właśnie ryzyko, które on tak uwielbia niesie za sobą konsekwencję w którą już nie chce i nie może mieć wyjebane. Bo ryzykować sobą samym mógł, mogli robić z nim co chcieli, mogli torturować, bić, nawet zabić. Kiedy jednak stawką była rodzina to nie było już przelewek i ryzykowania, nie było czwartej zasady dobrego znajomego Lyesmitha. Było jedynie pożądanie wiedzy o jak najszerszym zakresie by znaleźć tych, którzy grożą i sieją niepewność w jego głowie.
Can’t you understand?
Oh, my little girl.
James Raven siedzi w swoim krześle i sprawia wrażenie pana i władcy tego miejsca, który ma zamiar egzekwować sprawiedliwość dosłownie tu i teraz. Nie ma śladu po tym co przeżywał niespełna półgodziny temu, za to trzy zarzuty wciąż są obecne na stole. Stanowią jego broń w tej rozmowie, stanowią jego argumenty i sposób na to by Evelyn przycisnąć w razie czego do ściany. Bo auror pożąda prawdy. Chce wiedzieć, chce odzyskać kontrolę nad sytuacją, chce odwrócić bieg wydarzeń jaki podpowiada mu wyobraźnia. Chce pożegnać napływające wspomnienia z Munga w których trzymał drobną dłoń żony w oczekiwaniu na jej pierwszą pobudkę; chce pożegnać rozłamujący go od środka ból; chce się dowiedzieć, czy czasem nie zwróciła się z prośbą ochrony do kogoś innego. Dlatego błękitne spojrzenie nie spogląda ponuro z czającym się na dnie tęczówek smutkiem, bo zamiast smutku gości w nich irytacja i zapowiedź wkroczenia na ścieżkę wojenną.
— Co to jest? – pyta, ton podszyty jest uprzejmą nutą, która w jego wydaniu oznacza zaproszenie do wojny, koniec świata, więcej wojny, stan mamy przejebane i wszystko to, co może być uznane za negatywne w takiej chwili. James pożąda prawdy, jakakolwiek by ona nie była. Pożąda ofiar, pożąda metaforycznej krwi, chce się na kimś wyżyć i pierwszą ofiarą w jego małym epizodzie zamierza być żona, która używa tonu z kategorii uspokajającej, a który przynosi skutek odwrotny do zamierzonego, bo działa na męża jak pierdolona płachta na byka.
Usuń— Po prostu nie chciałam zawracać ci głowy jakimiś głupotami.
— Pierdolone pogróżki utraty życia to dla ciebie głupoty, tak? – pyta znacznie ostrzej i mruży oczy, czując jak fala nieziemskiego wkurwienia zalewa jego umysł i ciało – Mogłaś mi powiedzieć, przecież mieliśmy być wobec siebie szczerzy – wyciąga na światło dzienne zarzut pierwszy, sięga po ten cholerny list i macha jej nim przed nosem parę razy, nim go finalnie wypierdoli gdzieś na bok, nie dbając o to czy w ogóle trafił w blat stołu – Tymczasem zamiast mi powiedzieć, wolałaś zbyć to wszystko milczeniem – zarzut drugi w postaci wymiętolonego kawałka spalonego listu zostaje wskazany oskarżycielsko dłonią, a auror nie odpuszcza – To było celowe działanie, Evelyn, nie jakieś tam machnięcie ręką i może samo przejdzie. Spaliłaś te listy po to żebym się specjalnie nie dowiedział – i już ma sięgać po zarzut trzeci, kiedy w słowo wchodzi mu żona, jakby kompletnie ignorując jego paranoiczne zapędy, przemyślenia i generalny wkurw.
— Sam go posadziłeś, Raven. Pamiętasz? Nie ma się czego obawiać. Praktycznie wszyscy wiedzą, że to ty stoisz za jego zamknięciem. Ktoś musiał stwierdzić, że to dobry powód do głupich żartów. A nawet jeśli faktycznie zaszedłeś komuś za skórę, to i tak nie odważy się posunąć do niczego więcej, niż tylko te głupie listy.
— Wszyscy wiedzą, że to ja za tym stoję – wysyczał – I wszyscy wiedzą, że najprościej jest kogoś złamać przez rodzinę, Evelyn. Wszyscy wiedzą też, że na listach często się nie kończy – wciąż siedzi, ale spojrzenie mówi nie zbliżaj się do mnie. Wciąż siedzi, choć najchętniej rozjebałby to pierdolone krzesło o podłogę, a zaraz po nim stół. Wciąż siedzi, choć najchętniej wyszedłby z domu i wrócił dopiero wtedy, kiedy znajdzie tego jebanego niedojdę, który odważył się wysyłać pogróżki jego żonie. Spojrzenie ciska więc gromy, ręce są skrzyżowane na piersi, wargi są zaciśnięte w wąską kreskę, kiedy auror powstrzymuje się od powiedzenia czegoś naprawdę niemiłego, bo może być zmartwiony i zły, ale nigdy nie był okrutny. Nie wobec osób, które kochał najbardziej na świecie.
All I ever wanted
All I ever needed
Is here in my arms.
— Nie przejmuj się tym, to nie jest teraz ważne. Ważne jest to, panie aurorze, że za równe dziewięć miesięcy zostanie pan ojcem. – Evelyn ignoruje wszystkie znaki na niebie i ziemi, które mówią, żeby nie zbliżać się do męża, bo ten jej zaraz rękę upierdoli. Evelyn Raven ewidentnie korzysta z czwartej zasady Lyesmitha i pierdoli konsekwencje. Evelyn Raven w końcu ujmuje jego twarz w swoje delikatne dłonie i przekazuje mu informację, która generuje w umyśle aurora szereg błędów, sprzeczności i generalnego niezrozumienia. W błękitnych tęczkówkach widać te błędy, to niezrozumienie i zbicie z tropu. Widać, że inkwizytor, oskarżyciel i pan i władca tego domu odszedł gdzieś na bok zwalony z nóg wagą tej informacji. Widać, że sprawa listów jest chwilowo nieistotna, ale widać także, że auror ma solidne problemy z przyswojeniem tej informacji. Podnosi się i uwalnia od jej dotyku; krąży pomiędzy ścianą, a stołem myśląc gorączkowo, roztrząsając słowa na czynniki pierwsze i upewniając się, że aby na pewno dobrze usłyszał. Nie odpowiada nic, nie cieszy się, nie skacze z radości, a chwilowo czuje się jak zwierzak zapędzony do klatki.
Widzi to wszystko co może pójść źle; widzi poronienie, widzi śmierć dziecka w wieku przedszkolnym, szkolnym, młodzieńczym i dorosłym. Widzi jak łatwym będzie celem do eliminacji i nie potrafi pogodzić się z tym faktem, że teraz mogą być narażeni jak nigdy dotąd. Szczególnie Evelyn. Szczególnie jego Evie.
Usuń— Słyszysz James? Jestem w ciąży... za niedługo zostaniemy rodzicami.
James Raven przystaje wpół kroku i poświęca Evelyn bardzo długie i uważne spojrzenie w którym nie gości absolutnie żadna emocja. Błękit tęczówek nie wyraża nic, podobnie zresztą jak twarz aurora. Po prostu stoi i patrzy na żonę, a jego spojrzenie powoli ześlizguje się w dół, na jej brzuch, wciąż płaski brzuch. Znów następuje epizod milczenia i braku reakcji, zupełnie jakby się kompletnie z tego nie cieszył, choć przecież bardzo aktywnie brał udział w staraniach i nigdy nie mówił, że by nie chciał. Zawsze jednak powtarzał, że to ryzyko, że nie wyobraża sobie życia bez niej lub bez Evie i nienarodzonego jeszcze dziecka. Ból utraty byłby zbyt wielki by go znieść i Raven wiedział, że nie dałby sobie z tym rady. Do strachu o żonę, o potomka, dołącza także egoistyczna potrzeba tego, by nie żyć w samotności, z towarzyszącym bólem po stracie. Negatywne myśli krążą, paranoja ma się całkiem dobrze, ale kiedy Raven tak spogląda na Evelyn zaczyna czuć, że po prostu będzie dobrze. Sama jej obecność sprawia, że ta paranoja jakoś się wycisza, a zamiast niej pojawia się przekonanie, że przecież są rodziną i cokolwiek by się nie stało, dadzą sobie radę. Że przejdą przez każdy kryzys, każde załamanie bo są razem, bo jednak sobie ufają, bo dzielą smutki i radości. I to podwaja ich siłę, wzmacnia i sprawia, że są kurwa nie do zdarcia.
W błękitnych tęczówkach pojawia się emocja, pojawia się iskierka radości i zaskoczenia, która ewoluuje w czułość i troskę, a on w końcu pokonuje tę okropnie długą odległość w postaci jednego kroku i obejmuje żonę. Przytula ją do siebie, gładzi włosy i całuje w czubek głowy. Nie mówi nic, bo słowa nie są tu potrzebne, poza tym, powiedział ich już dzisiaj tyle (i to w zdecydowanie tym negatywnym tonie), że teraz woli po prostu milczeć.
Words are very unnecessary
They can only do harm.
Enjoy the silence.
kochający mąż <3
[Jaka piękna jest ta karta *_* tak pięknie napisana i taka zachwycająca graficznie... Bardzo dziękuję za przywitanie/zainteresowanie :D myślę, że na pewno coś nam się uda wymyślić także zapraszam na maila noideasononame@gmail.com]
OdpowiedzUsuńEffy
Co jest kurwa?
OdpowiedzUsuńBystre oko męża dostrzega brak agresji, brak wojny, brak ognia i brak wszystkiego, co należy przypisać na etykietce żony. Nie ma krzyków, nie ma pretensji ani latających przedmiotów. Umysł aurora, choć zajęty trzema zarzutami, wciąż zauważa pewne anomalie i zakrzywienia rzeczywistości, a te w chwili obecnej objawiają się pod postacią jego własnej żony, która nie dąży do wywołania wojny, rozlewu krwi, ani nawet drobnej pyskówki. To trochę wybija go z rytmu, trochę rozstraja i jednocześnie także nieco martwi. Paranoja znów się odzywa, w umyśle pojawia się niechciana myśl; a co jeśli to nie jest twoja Evelyn, Raven? Kwestia ta jest na tyle poważna, że równie poważnie opóźnia dalszą inspekcję i palenie czarownic na stosie. Auror na krótką – a jednocześnie dla niego długą jak cholera– chwilę rozważa cały szereg scenariuszy o tym co mogło się tutaj tak właściwie stać. Widzi więc scenariusz w którym Evelyn porywa czarna wołga, widzi jej przykre przetrzymywanie w jakimś zbyt idealnym wieżowcu; podejrzewa, że mogła trafić w łapy mniejszych lub większych oszustów, kłamców i nicponi, sądzi, że ktoś może się pod nią teraz podszywać. Bo takie zachowanie naprawdę nie jest w stylu kobiety z którą znał się lat dwadzieścia, a której dumnie towarzyszył w życiu jako mąż od całych siedmiu. James Raven zna Evelyn Raven najlepiej na świecie, stąd cały wachlarz podejrzeń i ukłuć strachu rozkłada się jak na zawołanie. Auror nieco się krzywi, trochę go boli wizja porwania, ale ostatecznie chwilowo odsuwa tę wizję na bok. Bo zachowanie – zachowaniem, ale przecież i ona mogła mieć powód by nie odpowiadać w sposób do którego przywykł. To z kolei sprawia, że myśli czarodzieja schodzą na inny tor, równie niemiły i równie paranoiczny, ale tym razem zakładający, że przed nim stoi ta prawdziwa żona z poważnym kurwa problemem. Auror zadaje sobie pytanie: co musiało się stać, by tak diametralnie odmieniło się jej zachowanie? Czy było coś jeszcze o czym mu nie powiedziała, a co przeoczył? Czy może ktoś już posunął się o wiele dalej niż zwykłe listy i dlatego chciała go uspokoić, bo już miała cały rysopis sprawcy i wianuszek świadków napaści? A może spokój wynikał z podanych ewentualnych eliksirów uspokajających w równie ewentualnym szpitalu św. Munga podczas równie ewentualnej – ale wciąż prawdopodobnej – wizyty? Raven niespokojnie rusza się na swoim krześle, chce stąd iść, chce zostać, chce kontynuować przesłuchanie, chce sprawić, żeby było dobrze. Tyle różnych rzeczy na raz chce zrobić, a wszystkie te chcenia gryzą się ze sobą i plączą, bo nie można zrealizować ich wszystkich jednocześnie.
— Pierdolone pogróżki utraty życia to dla ciebie głupoty, tak? – a jednak brnie dalej w oskarżenia i nieprzyjemny ton. Jednak poddaje się aurorowi, poddaje się paranoi i intuicji. Widzi, że ją rani; widzi, że to nie jest właściwa ścieżka, ale w tym momencie inaczej nie potrafi, choć gdzieś w głębi ducha ma ochotę sam sobie sprzedać lepę w ryj za takie podejście do sprawy. Bo przecież można to załatwić inaczej; można usiąść na spokojnie przy kominku, można spytać, można przytulić i zapewnić, że listy rzeczywiście wysyła jakiś mało zabawny zjeb, który prędzej czy później dostanie za swoje, a potem – dla bezpieczeństwa – jednak odeskortować żonę do Hogwartu. Można tak zrobić, można to zrobić na milion innych sposobów, ale James Raven w tej chwili przejmuje jakąś cząstkę swojej żony i nie ma zamiaru zbaczać ze ścieżki wojennej, ma wyjebane w konsekwencje, jest okropny, jest agresywny, jest porywczy i impulsywny, jest Lisem pierdolącym konsekwencje.
— Tak, kochanie. To tylko głupie anonimy, świadczące o tym, że ich nadawca nie byłby w stanie posunąć się o krok dalej niż grożenie ludziom śmiercią przy pomocy zdań złożonych z wycinków z gazety.
— Od tego się zaczyna – fuczy dalej, epizod paranoi powtarza się po raz drugi w tym miesiącu, co jest całkiem dobrym wynikiem jak na aurora, który wszędzie praktycznie widzi czające się zagrożenie i wszędzie dostrzega możliwość ataku. Z kolei epizod paranoi z numerkiem dwa (jeśli weźmie się pod uwagę, że prócz aurora w ciele również tkwi pan mąż), nie jest już tak dobrym wynikiem jak mogłoby się wydawać, bo oznacza to mniej więcej tyle, że mąż już raz zaliczył wywrotę emocjonalną, że już raz zaliczył upadek na samo dno w smutnych wirze zmartwień i strachu o najbliższą mu osobę. Mąż nie lubi tych epizodów, mąż najchętniej by je upchał gdzieś za szafą i nie wracał do tego, bo czasem po prostu nie ma na to siły; czasem żałuje, że jest aurorem, czasem żałuje, że z jego powodu Evelyn czeka tyle niebezpieczeństw. Żałuje, podejrzewa, martwi się, ma swoje obsesje, a jedną z tych obsesji jest jej wypadek podczas meczu. Bo James Raven do dziś się z tą sprawą nie pogodził i do dziś bada jej przyczyny, mimo tego, że minęło już tyle lat. Dlatego też nie rozumie lub udaje, że nie rozumie błękitnego spojrzenia żony, które mówi mu, że próbuje go zrozumieć i prosi o to by i on próbował zrozumieć ją. Ta prośba do niego nie dociera, odbija się od twardej skorupy aurora, niknie gdzieś w przestrzeni przemyśleń i smutnych obrazów ze szpitala św. Munga. Auror to nie mąż, jest nastawiony na chronienie rodziny, a nie rozumienie pobudek jakimi ktoś działa i zataja przed nim informacje; Lis to nie Raven, nie doceni nigdy tego, że zamiast ułatwić mu pracę to ją utrudnia, że sama ryzykuje, skoro to jego domeną było to ryzyko, to jego specjalnością jest czwarta zasada ich dobrego znajomego Lyesmitha. Jednocześnie Raven to Raven, zawsze będzie się martwić o Evelyn o wiele bardziej niż o siebie samego i będzie chciał dla niej jak najlepiej, nawet jeśli kosztem jest zbierająca się w oku łza, czy ból w błękitnej tęczówce. Wszystkie te przebłyski jego osobowości, wszystkie jego pragnienia, niepokoje i zamiary stanowią zaprzeczającą samą sobie mieszankę wybuchową, która przyczynia się do kolejnej wywroty w głowie czarodzieja, a on sam już nie wie kim jest w tym momencie. Lisem? Zwykłym Ravenem? Aurorem?
UsuńNo bo kim jest tak właściwie siedzący w krześle czarodziej półkrwi? Można określić go mianem aurora, bo nim jest. Jest aurorem z krwi i kości, z przekonania i z wyznawanych ideałów. Wierzy w prawość, wierzy w słuszność litery prawa, wierzy w sprawiedliwość i to, że po prostu gra w tej właściwej drużynie. Jest pracoholikiem, jest cholernie ambitnym człowiekiem, jest oddany sprawie i Departamentowi, zawierzył życie Ministerstwu i z zapamiętaniem tropi czarnoksiężników, zbiera dowody by potem władować ich do Azkabanu. Można określić go także zwykłym czarodziejem, mężem, domownikiem, bo nim jest. Jest kochającym i absolutnie wiernym małżonkiem, choć czasem zdarzy mu się zapomnieć o jakiejś rocznicy, czy kupić kwiatki, których żona nienawidzi. Jest także bardziej gościem we własnym domu niż domownikiem, ale nadal nosi ten tytuł z dumą i nie zamierza z niego rezygnować. Jest obok żony, kiedy ta tego potrzebuje, oferuje ramię jeśli istnieje potrzeba wylaniu paru łez, oferuje objęcia jeśli pojawia się potrzeba bliskości i nigdy w życiu nie chciałby, by rzeczone łzy pojawiły się w jej oczach z jego powodu. Jest oddanym partnerem i przyjacielem, jest lekarstwem na bolączki byłej obrończyni Srok z Montrose, jest jej wsparciem i obrońcą. Jest więc auror, jest mąż, ale absolutnie nie można powiedzieć, że to już wszystko, bowiem to samo miejsce, to samo krzesło i to samo ciało zajmuje jeszcze ktoś, kogo nazywają Lisem. Lis jest nieprzewidywalny, skłonny do absolutnie każdego ryzyka i ma zdecydowanie za bardzo wyjebane.
Ma kosmiczne ego, uważa, że jest najlepszy na świecie i nikt nie może się z nim równać. Lis jest skłonny do prowokacyjnego unoszenia brwi do góry, nie lubi jak mu się przeszkadza, ma generalnie swój świat i swoje kredki. Potrafi utkać cztery plany na raz, wyprzedzić przeciwnika o dwadzieścia ruchów naprzód w nieistniejącej grze w kotka i myszkę, potem stwierdzić, że ma koncertowo wyjebane, wywrócić plan do góry nogami i działać na spontana, bo przecież tak jest o wiele bardziej ekscytująco, bo dzięki temu czuje, że żyje. Te trzy główne osobowości zasiadają na krześle i zamykają się w osobie Jamesa Ravena, który jest każdym z nich z osobna i jednocześnie wszystkim na raz co tworzy swoistą mieszankę wybuchową, która nie wiadomo kiedy ulega zapłonowi, nie wiadomo kiedy wygasa. Nic nie wiadomo, trudno przewidzieć. I można byłoby powiedzieć, że życie z takim mężczyzną musi być dla Evelyn trudne i Raven podejrzewa, że w istocie tak może być, ale sam wcale lekko nie ma. Bo Evelyn Raven także ma swoje osobowości, ma swoje rozłamy, ma swoje wywrotki emocjonalne i także trudną ją rozgryźć. Pan auror więc uważa, że pasują do siebie jak ulał. Jak rzucony but do ramienia, jak pięść do nosa, jak gęsi smalec do topienia wrogów.
Usuń— Wszyscy wiedzą, że to ja za tym stoję. I wszyscy wiedzą, że najprościej jest kogoś złamać przez rodzinę, Evelyn. Wszyscy wiedzą też, że na listach często się nie kończy. – tłumaczy cierpliwie auror, ale spojrzenie – ostrzegawcze i nieprzyjemne – rzuca Lis.
— James, proszę cię, nie przejmuj się tym teraz, to nie jest ważne. – w tym momencie Evelyn oficjalnie przegina pałę, wkurwia Lisa, wywołują nawet u spokojnego aurora chęć rzucenia czymś, albo chociaż solidnego przeklnięcia. Bo jeśli nie to jest ważne, to co jest? Jeśli nie kwestia jej życia i bezpieczeństwa to co innego? Raven prycha wkurwiony, wcale nie daje ująć swojej twarzy w jej piękne dłonie i odchyla się w krześle poza jej zasięg. Znów prycha i niedowierza, kręci głową, dłonią przesuwa po twarzy w geście zmęczenia i ogólnego poirytowania. Na wargach gości uśmiech, ale ten niemiły, ten lisi; pełen ironii, sarkazmu, pełen buntu i chęci rozpętania żonie prawdziwego piekła. Szafirowa tęczówka męża kryje w sobie wiele; gniew, frustrację, brak zaufania, ale koniec końców żadna z tych emocji się nie ujawnia. Kotłujące się w nim piekiełko wygasa, pozostaje jedynie dogasający żar, a wystarczył tylko widok toczących się po jasnych policzkach żony łzach. Bo mógł sobie być Lisem, mógł być aurorem i kimkolwiek tam by kurwa jeszcze nie był, ale widok łez Evelyn zawsze i w sposób natychmiastowy przywoływał w nim kochającego męża, wsparcie i łagodnego baranka.
— Ważne jest to, panie aurorze, że za równe miesięcy zostanie pan ojcem. - Raven w końcu opuszcza swoje krzesło, ale zamiast wziąć Evelyn w objęcia, napotyka szereg mniejszych lub większych błędów we własnej głowie. Paranoja typowa dla aurora ma się dobrze, wyjebanie typowe dla Lisa także jest obecne, bo przecież ciąża to nic takiego, prawda? Dużo kobiet ją przechodzi, medycyna jest na wysokim poziomie, nic się nie stanie. Ale jednak przemyśleć swoje musi, musi udać się na krótką wycieczkę pod ścianę i z powrotem i tak parę razy, aż w końcu elementy myślowej układanki nie wskoczą na swoje miejsce.
— James? Powiedz coś, proszę. – żona prosi, żona pragnie, żona potrzebuje, a on nie może i nie potrafi. Jest w tym momencie jak pierdolona skała, po prostu stoi i się gapi, a poza gapieniem nie potrafi zrobić nic innego. Potencjalne scenariusze życia jako ojciec przelatują mu przed oczami, widzi wszystko co może pójść źle, widzi wszystko co może pójść dobrze.
Czuje strach, czuje dumę, czuje miłość, czuje także wiele innych emocji, które w końcu przejmują kontrolę nad stanem paranoicznym i wypierają go, pozwalając mężowi na złapanie oddechu i uwolnienie się od serii błędów wygenerowanych przez jego własny umysł. Spogląda na Evelyn, dostrzega szklące się od łez oczy i sam także ma ochotę się rozkleić. Raz, bo ją doprowadził do takiego stanu, czego żałuje najbardziej na świecie, dwa, że przyniosła mu tak radosną nowinę. Bo w końcu on też gdzieś w głębi ducha tego dziecka pragnął. Też chciał mieć syna, czy córkę, nie było to wcale ważne, chciał i tyle. Tyle razy próbowali i nic z tego, że już zaczynał wątpić, a tymczasem stał się jebany cud. Cud, którym się początkowo nie cieszył, który wygenerował mu same błędy w głowie i cud przez który on sam biedną Evelyn zapędził w kozi róg zarzutami i oskarżeniami. Ale już, już, nie ważne. Teraz już rozumiał, już się cieszył. Podchodzi bliżej, pokonuje tę koszmarnie długą odległość w postaci paru kroków i obejmuje Evelyn, przyciska ją mocno do swojego ciała, szczelnie otacza ramionami, jakby od tego zależało jej życie. Wtula twarz w jasne włosy żony, przymyka oczy i przez dłuższą chwilę tak po prostu stoją. Zegar tyka, płomienie w kominku wciąż tańczą, gdzieś na dworze hula wiatr.
Usuń— Wyobrażasz to sobie? – Evelyn się odsuwa, pociąga nosem, a on nie może się powstrzymać i uśmiecha się delikatnie, jakby przepraszająco. Unosi dłonie i ujmuje twarz żony w swoje, by kciukami otrzeć jej łzy. Nie lubi ich widoku, ranią go do żywego, a jeszcze bardziej rani go myśl, że to on jest ich przyczyną.
— Ja, ty, nasze dziecko. Duma, kiedy nauczy się stawiać pierwsze kroczki, kiedy po raz pierwszy z jego ust padnie mamo lub tato, kiedy po raz pierwszy usiądzie na miotle, rzuci swoje pierwsze w życiu zaklęcie...
— Do tej pory sobie nie wyobrażałem – mruczy mąż, daje jej odejść kolejny krok, daje jej pochwycić swoją dłoń i ułożyć na płaskim brzuchu. Raven mimowolnie zastanawia się ile czasu musi upłynąć by już cokolwiek było widać. Był w tych sprawach kompletnie zielony, nie ukrywał, ale nagle poczuł w sobie jakieś bardzo głębokie pokłady ciekawości, które koniecznie potrzebują zaspokojenia — Pierwsze odprowadzenie do Hogwartu, lub na pociąg, zakupy na Pokątnej… - dodaje do wyliczanki pan auror, który oczami wyobraźni już widzi jak syna lub córkę przydzielają do Slytherinu (bo przecież gdzie indziej?).
— Czujesz, James? Jeszcze tylko dziewięć miesięcy i będziesz mógł zobaczyć go na własne oczy.
— Trzeba kupić jakieś książki. Przecież my nic nie wiemy o dzieciach – stwierdza pan auror z przerażeniem w oczach, bo powoli dociera do niego cała powaga tej sytuacji. I jakoś to tak samo się dzieje, że kiedy on zapomina o Gormanie i listach, to Evelyn nagle odzyskuje władzę nad samą sobą i wraca do tematu. Przypomina, wyłapuje nieścisłości i tym razem to ona przejmuje rolę oskarżycielki i inspektora.
— Listy to jedno. Ale Gorman jest już zamknięty, już nic nie może nam zrobić. A mimo to jeśli faktycznie uważasz, że to nie żadne tam głupoty, to znaczy, że faktycznie zaszedłeś komuś za skórę... O co chodzi, James? Czym wzbudziłeś u kogoś tak wielką nienawiść? Czy jest coś, o czym i ty nie powiedziałeś mi?
— Oho. Szybko wróciłaś do siebie – zmiana zostaje zauważona i doceniona, szafirowa tęczówka aurora błyska rozpoznaniem i świadomością zagrożenia – Ale sprawy Biura to moje sprawy, pani Raven. – gładko wywija się spod ciężaru oskarżenia, bo w końcu tajemnica śledztwa i te sprawy, wcale wszystkie mówić nie musiał. Mimo tego, że przecież to zazwyczaj robił, opowiadał, wtajemniczał, czasem pytał o inne spojrzenie na podjęte przez niego kroki. Ale czasem bywało i tak, że nic nie mówił, że sprawa była ściśle tajna i nic z tego. I Raven chętnie korzysta z tej zasłony dymnej, chętnie i bez mrugnięcia okiem przechodzi w bycie Lisem, a będąc nim, każde kłamstwo przechodzi mu przez usta bez mrugnięcia okiem i bez zająknięcia – Ale być może komuś się nie spodobało to, że sprawa znów jest pod lupą – kłamstwo kłamstwem, ale jednak po części jest i przyznanie się do tego, że znów grzebie nie w tym w czym powinien, co ostatnimi czasy zdarzało mu się coraz to częściej, a co miało bezpośredni związek z tym, że powoli tracił wiarę w słuszność swojego zawodu, jak i słuszność samego Departamentu.
Usuńauror, mąż i Lis w jednym
[Cześć! Jakże ja uwielbiam (Margaery) Natalie na wizerunku :D Pani profesor nie dość, że opiekunka Slytherinu to jeszcze nauczycielka latania więc tutaj nie ma problemu z wątkami. Scorpius posiada niezwykły talent do gry w Quidditcha, który niekoniecznie potrafi utrzymać przez swój słomiany zapał a dodatkowo brak motywacji i większego zainteresowania grą. Ukrywa to, żeby nie robić przykrości ojcu, który i tak po śmierci jego matki jest mocno przybity, więc robi karierę poświęcając dużo czasu na treningi, żeby zostać zauważonym. Z drugiej strony nie słucha kapitana i osób będących nad nim robiąc wszystko po swojemu podświadomie mając nadzieję, że zostanie z drużyny wyrzucony. Natomiast jego nieusłuchanie zazwyczaj wychodzi drużynie na dobre, więc mimo irytacji nikt nie potrafi zrobić tego ryzykownego kroku. Coś możemy tutaj zamieszać :D ]
OdpowiedzUsuńScorpius Malfoy
Szanowny pan auror wie czego może spodziewać się po własnej małżonce. Wie, kiedy Evelyn dostaje szału i wie jak ją do tego stanu doprowadzić. Wie również jak szybko pożegnać wcześniej wspomniany napad; co więcej, wie jak wywołać w niej całą gamę innych stanów, od smutku przez rozbawienie aż do dezorientacji. Wie to wszystko, zna każdy jej wyraz twarzy, zna każde zmarszczenie brwi i spojrzenie. Mimo tej wiedzy, mimo siedmioletniego stażu jako szanowny małżonek, mimo kilkunastoletniego stażu jako partner, mimo przyjaźni trwającej przeszło lat dwadzieścia, nie jest w stanie stwierdzić z którym wydaniem własnej żony ma obecnie do czynienia. Przygląda się jej i analizuje, przywołuje z pamięci zachowane wcześniej anomalie, ale nic tak naprawdę nie pasuje mu do tej spokojnej, niekonfliktowej Evelyn; żadne wspomnienie nie pasuje do tego kojącego głosu, czy spojrzenia mówiącego, żeby się nie denerwował, że to nie ważne. Pani Raven miała tendencje by czasem pierdolić sprawy większego lub mniejszego kalibru, ale takowe pierdolenie objawiało się w kompletnie inny sposób, bo wtedy na scenę wkraczała czwarta zasada ich dobrego znajomego Lyesmitha, której tutaj po prostu brak. James Raven podejrzewa więc, że to jakieś nowe wydanie jego żony; wydanie takie jakby pokojowe, takie spokojne, chcące żeby było po prostu dobrze; skrywające jakiś sekret, który stoi za całym tym spokojem i równowagą, sekret zdolny dać jej na tyle siły by próbowała przelać to ukojenie na niego. Ale to nie działa. A nowe wydanie jego żony w tej chwili zdecydowanie mu się nie podoba, nie podoba mu się to bagatelizowanie listów, nie podoba mu się to, że tak szybko próbuje zepchnąć ten temat na bok. Dlatego nowa Evelyn staje twarzą w twarz z wcale nie takim nowym Jamesem – tym niemiły, najeżonym kolcami i dającym parę ostrzeżeń, nim w końcu stwierdzi, że jebać to wszystko by w następstwie po prostu opuścić pomieszczenie i udać się w długą, samotną podróż donikąd i przed siebie – bez większego celu poza tym, by nie dopuścić do tego by wybuchnąć w obecności swojej małżonki. Bo Raven pamięta, że już raz tak się stało, pamięta swój wielki wybuch i wszystko to, co wtedy zrobił. Pamięta, wyciągnął z tego wnioski, dopadły go zasłużone konsekwencje i absolutnie nie jest zadowolony z tego jak wtedy potoczyły się sprawy. Co więcej, od tamtej pory mocno się pilnuje i zawsze, kiedy jest chociażby ryzyko poddania się emocjonalnemu chaosowi - po prostu wychodzi. Bo tak jest bezpieczniej, bo tak jest łatwiej, zarówno dla niego jak i dla niej. A rękę, którą wtedy na nią podniósł to najchętniej by sobie sam osobiście upierdolił jakimś tasakiem, tak w ramach kary i nauczki zarazem. Ale to było dawno, do tego lepiej nie wracać, lepiej skupić się na teraźniejszości, a ta przedstawia się w niepokojąco błękitno-różowych barwach.
OdpowiedzUsuń— Ważne jest to, panie aurorze, że za równe dziewięć miesięcy zostanie pan ojcem.
Zagadka nowej wersji Evelyn Elizabeth Raven zostaje rozwiązana tak w 83,5% bo auror wciąż ma wątpliwości, wciąż nie jest do końca pewien czy to aby na pewno tylko ta cała nowinka z ciążą ją tak odmieniła, czy nie kryje się za tym coś jeszcze, ale koniec końców postanawia odłożyć na chwilę na bok te wszystkie swoje pytania bez odpowiedzi, podejrzenia i wyłapane z atmosfery wskazówki. Teraz ma o wiele poważniejszy problem, problem nazywa się właśnie ciąża i sprawia, że przez jedną, krótką chwilę pan Raven traci grunt pod nogami. No bo jak to tak? Że teraz? W tym momencie? No niby się z tym liczył, zawsze się z tym liczył, bo Lizzie marzyła o dziecku nie od roku, ani nie od dwóch, ale od bliżej nieokreślonego zawsze, w przeciwieństwie do niego, bo jemu… jemu po drodze z dziećmi raczej nie było.
Głównie przez wykonywany zawód i niebezpieczeństwa jakie się z nim wiązały, przez jego paranoję, przez wieczną nieobecność w domu. No bo nie chciał, żeby to było tak, że Evelyn będzie dziecko wychowywać sama, bo jego nie będzie w pobliżu przez całe tygodnie, albo miesiące; nie był przecież jakimś okropnym tricksterem by tak zrobić, chciałby być przy żonie, chciałby być przy tym ewentualnym dziecku. A jednocześnie wcale nie chciałby żeby ten potomek istniał, bo samym swoim istnieniem mocno naraziłby się na właśnie takie pogróżki, na porwanie, czy jeszcze coś gorszego i zdecydowanie niemiłego. Dlatego Raven do kwestii dzieci podchodził z umiarkowanym zdystansowaniem i stwierdzeniem, że no jak będzie to będzie. I wychodziło na to, że jednak w końcu będzie.
UsuńJego reakcja jest więc mierna, jest tak generalnie to nieistniejąca. James nie wybucha radością, nie zdradza po sobie zadowolenia, nie ma kompletnie nic poza oceanem zdezorientowania ukrytym za maską obojętności. Auror krąży po pomieszczeniu jak zwierzak po klatce, usiłuje poradzić sobie sam ze sobą, nie zwracając przy tym wszystkim uwagi na to jak źle odbiera jego zachowanie żona i jak bardzo ją tym wszystkim krzywdzi i rani. Jeszcze tego nie dostrzega, jeszcze nie pojmuje, zbyt skupiony na sobie i na tym wszystkim co może pójść źle, co może pójść nie tak. I dopiero kiedy te sprawy są posegregowane w odpowiednich szufladkach, dopiero kiedy Raven dojdzie ze sobą samym do ładu, może zwrócić uwagę na stojącą nieopodal czarownicę. Błękitne spojrzenie ląduje na jej twarzy, bada ją, ocenia. Raven widzi, że Ev jest na skraju, że niewiele jej brakuje by po prostu usiąść na środku pokoju i oddać się smutkowi i łzom, a do tego dopuścić nie może, nie chce bo to byłaby tragedia i tego nie chcemy. Pokonuje więc dzielącą ich odległość by w końcu ją objąć i przytulić, a w chwilę później także odgarnąć mokre kosmyki włosów z twarzy, założyć je za ucho pani profesor, jego żony, a także od niedawna przyszłej mamy.
— ...i ta Tiara Przydziału, krzycząca: Slyherin!
— Trochę dziwnie wymówiłaś Gryffindor, ale wybaczam ci. To pewnie przez te hormony – odpowiada pół-żartem, pół-serio pan mąż, teraz już poddając się tej radości jaka zagnieździła się na dobre w pani Raven. Cieszy się razem z nią, chwilowo cała paranoja i wszystkie troski są odsunięte na bok, bo w końcu ile można się martwić i zadręczać? Kiedyś musiał nastać ten czas by po prostu uznać, że pora się czymś nacieszyć, nasycić i nie przejmować niczym innym; uwierzyć także w to, że póki są razem to są kurwa nie do zdarcia i nie do zniszczenia — Trzeba kupić jakieś książki. Przecież my nic nie wiemy o dzieciach. – dodaje po chwili, kiedy pogodzi się z myślą, że ich dziecko ma zadatki na jakiegoś totalnego antychrysta; łączyć będzie w sobie cechy typowe dla Ślizgonów, jak i Gryfonów, a wiadomo, że takie mieszanki to już z teorii mogą być wybuchowe i stanowić chaos sam w sobie. A gdyby wziąć pod uwagę to jacy są jeszcze sami rodzice… Wtedy już można się pogodzić z myślą, że Hogwart już nigdy nie będzie taki sam, a oni powinni przygotować się na sporą ilość wyjców od nauczycieli.
— Oj tak, książki niezbędne. Trzeba też zapisać się na kurs, trzeba powoli zacząć urządzać pokój i udać się na zakupy. Chociaż nie, zakupy może troszkę później, kiedy już dowiemy się co i jak.
Lizzy już sobie planuje, już wybiega myślami w przyszłość i Lis nie ma absolutnie nic przeciwko temu, on się temu przewodnictwu poddaje i zrobi tak jak małżonka sobie tego zażyczy, bo to w końcu ona jest bardziej ogarnięta w temacie dzieci niż on.
Poza tym, nie chce jej przeszkadzać ani wytrącać z transu, bo on lubi to wydanie swojej żony; to rozmarzone, to zalegające gdzieś w dalekiej, kolorowej przyszłości rozgrywającej się być może pod palmami, albo w jakimś innym, bardzo urokliwym miejscu. Dlatego tak sobie zerka na Evelyn i nie może nic poradzić na ogarniające go rozczulenie i ciepło mające swoje źródło gdzieś w okolicy serduszka.
Usuń— i jeszcze... – pan auror unosi lekko brew ku górze, zastanawiając się co jeszcze chciała mu przekazać żona, ale ponownie nie ingeruje i nie przerywa, bo jest grzecznym mężem - ach, no właśnie, prawie bym zapomniała – trzeba umówić się na wizytę u lekarza, więc byłoby miło panie aurorze, gdybyś poprosił swoich kryminalistów, co by dali sobie spokój w przyszłym tygodniu, bo mamy ważniejsze sprawy na głowie.
— Mhm – potakuje w końcu, wcale nic przy tym nie obiecując i nie potwierdzając, bo sam nie wie co będzie jutro czy za godzinę; czy znów nie dostanie jakiegoś pilnego wezwania, czy znów nie znajdą jakiegoś na wpół rozprutego trupa gdzieś w stodole na końcu świata. I gdzieś tam z tyłu głowy kształtuje się pewna myśl, że być może to jest ten znak by w końcu dać sobie spokój? Dokładnie teraz, w tym momencie, w którym tak bardzo zwątpił w słuszność instytucji której poświęcił znaczny kawałek swojego życia? Bo teraz przymknęli oko na sprawę Gormana, ale kto wie ile razy już tak puszczali coś płazem i ile razy jeszcze puszczą? Czy chciał być nadal członkiem Biura, czy chciał nadal przykładać do tego rękę i przesiadywać w Ministerstwie kosztem czasu spędzonego z rodziną? Czasu, którego nikt mu już przecież nie zwróci, ani nie wynagrodzi w złocie czy pochwałach bezpośrednio do akt. Myśl, która dopiero co zaczęła się kształtować, teraz musi zostać od razu odsunięta na bok, na lepsze czasy, bo w czarownicy – dotąd spokojnej i podejrzanej – zachodzi kolejna zmiana, tym razem już bardzo dla aurora rozpoznawalna, bo ma przed sobą już nie jakąś dziwną Evelyn-mamę, czy Lizzie-orędowniczkę-pokoju, a panią Raven wchodzącą w rolę inspektorki i oskarżycielki, która bardzo gładko i płynnie odwraca w całym tym zamieszaniu kota ogonem i teraz to ona zadaje pytania. A on nie zamierza na nie odpowiadać.
— Oho. Szybko wróciłaś do siebie. Ale sprawy Biura to moje sprawy, pani Raven. Ale być może komuś się nie spodobało to, że sprawa znów jest pod lupą.
— A więc sprawa pogróżek to również tylko moja sprawa, panie Raven. – zgodnie z jego wcześniejszymi słowami pani Raven rzeczywiście wróciła do siebie dość szybko. Prowokacyjna i zawsze skora do wojny Evelyn przejmuje kontrolę nad pozostałymi odzwierciedleniami jej osobowości, zgrabnie odbija argument o wyłączności tej ekskluzywnej informacji i powoduje, że tym razem to jasna brew męża szybuje ku górze. Raven przechyla lekko głowę w bok i krzyżuje ręce na piersi zastanawiając się jak bardzo został rozgryziony. Bo znają się nie rok i nie dwa, a przeszło dwadzieścia, są ze sobą lat przeszło kilkanaście, a małżeństwem już od siedmiu. A taki kawał czasu daje już solidne podstawy do tego, by kogoś znać na wylot, znać lepiej niż samego siebie. I James Raven ma w tej chwili problem, ma zagwozdkę, bo nie wie na ile tak właściwie jest już poznany i ile tak naprawdę zdradził sam sobą i swoim zachowaniem. Mruży lekko oczy jak drapieżnik łapiący się nowego tropu, dalej kluczy w labiryncie pytań bez odpowiedzi, ale nie sięgnie po żadne koło ratunkowe, nie spyta wprost czy się domyśliła. Nie. Dalej będzie grał w podchody i grę pozorów, dalej będzie czekać aż ona pierwsza wyłoży karty na stół.
— No chyba, że postanowisz się ze mną nie zgodzić... ale to byłoby jednoznaczne z przyznaniem się, że sprawa Biura nie jest już ani chwili dłużej tylko twoja, a nasza. Nie uważasz?
Pani inspektor wykonuje jeszcze parę kroków w tył i opiera się o stół, przyjmując bardzo podobną pozę do tej, którą obecnie przyjmuje on, choć nadal stoi tam gdzie stał i nie ruszył się o centymetr. Raven dostrzega pewne podobieństwo w zachowaniu żony, wie doskonale od kogo je przejęła, ale on dla odmiany wcale nie zamierza wziąć na przykład takiego buta i nim w nią rzucić, jak nakazałaby logika przy takiej małej wymianie zachowań. Ona staje się po części nim, on z kolei przejmuje na siebie nieco chaosu. Tak to powinno się odbywać i być może tak się w końcu stanie, ale nie tym razem. Lis postanawia, że jego siła woli jest w tym momencie kurwa z tytanu i nie da się wyprowadzić z równowagi pytaniami, rozgryzieniem jego tajemnicy, czy jawnym ukrywaniem sprawy pogróżkowej. O nie, nie, nie droga Evelyn, dziś nakurwiania się solniczkami nie będzie.
Usuń— Wiesz, że nie lubię wchodzić ci w paradę, jeśli chodzi o zawód aurora. Nie znam się, więc się nie mieszam i nie odzywam. Ale nawet twoja reakcja na listy wskazywała na to, że ten temat już nie dotyczy tylko Ministerstwa Magii. Zapytam więc jeszcze raz: w co się wplątałeś, Jimmy?
— Wyniosłem sprawę poza Biuro – auror w końcu decyduje się na wzruszenie ramion i uchylenie rąbka tajemnicy, no bo w końcu to była jego Evie, jej mógł powiedzieć. A przynajmniej częściowo powiedzieć, zaspokoić ciekawość na tyle, by przestała zadawać kolejne pytania. Wszystko oczywiście kierując się jej dobrem – tylko i wyłącznie. — Według mnie sprawa Gormana została spłycona i zamieciona pod dywan, są nowe poszlaki, ale niespecjalnie jest chęć by się nimi zajmować. – mówi dalej dość obojętnym tonem, jakby rozmawiali o pogodzie, czy o tym, że ta cisowa gałązka pukająca w okno może im je w końcu wybić. Nie oczekuje rad ani wskazówek, nie oczekuje prób odwiedzenia go od tego, bo oboje wiedzą, że i tak zrobi po swojemu. Rzuca więc suchym faktem i tyle. Nie dzieli się całym wodospadem przemyśleń i tym oceanem zwątpienia w jaki ostatnio wpadł, bo uważa, że Evelyn ma teraz o wiele poważniejsze sprawy na głowie niż jego przemyślenia odnośnie pracy. Poza tym, mógł nie wiedzieć wiele o ciążach i dzieciach, ale jednego był pewien i ta jego pewność zamyka się w fakcie, że jego żona w obecnym stadium na pewno nie powinna się denerwować, ani stresować. Dlatego też auror uznaje, że jest to oficjalny koniec tego tematu, żegnam, do widzenia, pora na zmianę.
— Wybrałaś już imię dla naszej córki? – pyta, rzucając kolejną potencjalną bombę, bo w scenariuszu zakładanym przez Jamesa Ravena jego ewentualne dziecko oczywiście jest uroczą córeczką. Gryfonką rzecz jasna.
*
To było parę naprawdę szalonych tygodni przepełnionych zdecydowanie zbyt dużą ilością kofeiny i depresyjnych rozmyślań na temat swojej przyszłości i przeszłości, czy życia ogólnie pojętego. To był czas wnikliwej obserwacji zachowań ludzi w Biurze, przerzucania zakurzonych pergaminów z jednej półki na drugą i wychodzenia na patrole z dużo mniejszym zapałem niż dotychczas. Był to czas pretensji wymierzonych w nikogo innego jak w Jamesa Ravena we własnej, aurorskiej osobie; był to czas na zwątpienie, sięgnięcie dna i wypłynięcie na powierzchnię – bo w końcu jego życie nie chyliło się wcale ku końcowi, wręcz przeciwnie. Jeśli coś zmieniać to teraz, jeśli robić wywrotę życia zawodowego to w tej chwili. Teraz, nie potem.
Sprawa Gormana okazała się być przełomem, ale tylko dla niego. W Biurze po prostu opatrzyli to stosowną pieczęcią, a dokumenty trafiły do archiwum. Sam Gorman nadal gnił w Azkabanie, ale Raven podejrzewał, że nie pocieszy się długo życiem więźnia bo kopnie w kalendarz w tajemniczych okolicznościach.
Wszystkie dziwne wskazówki jakie do tej pory odnalazł, wszystkie poszlaki i informacje zostały uznane za zatarte, za dotyczące zamkniętej już sprawy i tyle. Biuro żyło dalej, on z kolei dalej żyć nie mógł, nie w takim zakłamaniu i nie w przeświadczeniu, że oto przymknął właśnie oko na coś grubszego. To nie była jego droga postępowania, to nie był jego styl bycia. Wierzył, głęboko wierzył w ideały, głęboko wierzył w reformy Biura i samego Ministerstwa, które miały ograniczyć lub całkiem wyeliminować korupcję i uleganie wpływom, ale nie oszukujmy się – to były utopijne mrzonki i marzenia ściętej głowy. Póki w instytucjach miał coś do powiedzenia czynnik ludzi, to nigdy nie będzie kryształowo i zawsze zgodnie z prawem. Bo ciągle istnieje szansa, że dotąd dobra pani Krysia spod szóstki nagle uzna, że przyda jej się parę dodatkowych galeonów i cyk – cały plan o czystości i wolności od korupcji idzie się - za przeproszeniem - koncertowo pierdolić.
UsuńZatem nie, Biuro Aurorów, choćby bardzo adekwatne względem jego umiejętności i predyspozycji, nie było najlepszym miejscem na spełnienie zawodowe. Musiał znaleźć coś innego, coś, dzięki czemu nadal będzie mógł utrzymać wysoki status społeczny i majątkowy. Coś, co znowu pozwoli mu uwierzyć, że to co robi ma jakiś głębszy sens. I tak podczas posiedzenia w gabinecie w domu, kiedy za oknem hulał zimny wiatr, a on po raz kolejny zastanawiał się co dalej?, rozwiązanie nadeszło samo. Rozwiązanie majaczyło w oddali, zamykało się w budowli majestatycznego zamku w którym mieściła się Szkoła Magii i Czarodziejstwa. Hogwart.
I w sumie to… czemu by nie?
Formalności trwały kolejny tydzień. Rozmowa z Dyrektorem, rozmowa z szefem Biura, papiery, więcej papierów, kolejne rozmowy, kolejne papiery, więcej rozmów i więcej papierów, wyprowadzka z Departamentu, pożegnanie gmachu Ministerstwa Magii i w końcu formalne przyjęcie na stanowisko nauczyciela Obrony Przed Czarną Magią. Raven czuł się znów jak uczniak, znów jak jakiś początkujący, znów jak auror-świeżak, co o prawdziwych sprawach wiedział tyle, co nic. Nie miał zbytnio doświadczenia w pracy z samą młodzieżą, ale wychodził z założenia, że wszystko jest dla ludzi, wszystko da się opanować. Poza tym, jak czasem obserwował Evelyn w pracy to nie wyglądało to na aż tak trudne. Momentami męczące, momentami doprowadzające do szewskiej pasji, ale chyba jednak warte zachodu – w końcu będąc profesorem miało się wpływ na kształtowanie postaw młodych czarownic i czarodziejów, a o to mu w tym momencie chodziło. Żeby mieć wpływ. Żeby widzieć sens w tym co robi.
Cały swój transfer życia zachował w najgłębszej tajemnicy przed wszystkimi, a już na pewno przed profesor Evelyn Raven. Nie do końca sam rozumiał swoje motywy, ale chyba kierowała nim naiwna chęć zrobienia żonie niespodzianki. Bo tego to na pewno się po nim nie spodziewała, tego w życiu nie zakładała i no, reakcja Liz mogłaby być bardzo interesująca, granicząca rzecz jasna z pewnym ryzykiem – bo to wcale nie jest pewne i zagwarantowane, że szanowna małżonka nagle nie dostanie ataku szału na środku korytarza i po prostu mu podbije oko, albo coś w tym stylu. Jest więc chęć bycia dobrym mężem, jest malutkie ryzyko tak mile przez niego witane w życiu, jest sens istnienia – jest więc wszystko czego potrzeba mu w danej chwili.
- A z tymi rocznikami wyżej co było już wałkowane? – dopytuje stażystki OPCM Vivianne Marceau, która jest jego jedynym źródłem informacji co do tego co tak właściwie było już przerabiane. Stoją w głośnym korytarzu, nieco na uboczu, pod chłodną ścianą.
Raven pod pachą trzyma dwa, grube pergaminy zwinięte w rulon, Viv ma ich całe naręcze; w jedną i drugą stronę płyną falami uczniowie i uczennice; więksi, mniejsi, wyróżniający się mniej lub bardziej, dyskutujący, śmiejący się, czasami przerażeni wizją nadchodzącego testu, czy egzaminu. Nowy nauczyciel i stażystka są więc w większości olewani i traktowani jak element otoczenia, ale nie przez wszystkich. Niektórzy już coś podejrzewają, inni twierdzą, że wiedzą, a jeszcze inni dopiero zauważają. I tak właśnie dopiero zauważa schodząca z szerokich schodów Evelyn Raven, która swojego męża w szkole nie widuje zbyt często. Na boisku – owszem. W jej gabinecie – naturalnie. Ale żeby sobie tak stać z pergaminami i dyskutować z Marceau? No niesłychane, niepodobne, podejrzane, coś tu ewidentnie jest nie tak. I kiedy pani Raven pokonuje ostatnie stopnie, kiedy staje już w korytarzu, słyszy podekscytowane szepty dwóch uczennic Gryffindoru z VI roku:
Usuń- Widziałaś? To ten nowy nauczyciel OPCM, podobno jest byłym aurorem!
- Serio? Ja słyszałam, że pracował w Departamencie Tajemnic…
- Nie, nie, na pewno auror. Kiedy mamy OPCM? Po południu? Kuurde, tyle czasu jeszcze, a ja już nie mogę się doczekać…
mąż-profesor-niespodzianka xD
[Myślę, że najrozsądniej będzie zacząć od ostatniego treningu przed jednym z istotniejszych meczów, który ich czeka. Później można przejść do meczu. Dopiszemy wszystko, myślę, że może się to fajnie rozwinąć. Scorpius w końcu zacznie się zastanawiać co właściwie powinien ze swoim życiem zrobić i którą ścieżkę obrać. Może jego lekkomyślność i nie branie w 100% poważnie Quidditcha i związanej z tym możliwości budowania kariery może być bardzo irytujące dla Evelyn biorąc pod uwagę jej nagły koniec własnej, na co nie miała wpływu.
OdpowiedzUsuńCóż, myślę, że wszystko mamy, reszta wyjdzie w praniu :D Pozostała nam kwestia rozpoczęcia. Która z nas weźmie na siebie to brzemię? :D]
Scorpius Malfoy
[Jakoś tak nie lubię się rozpisywać w kartach, skoro i tak przychodzę tu po wątki głównie. Dziękujemy jednak wraz z Eamonkiem za miłe słowa, dobrze się czasem trochę uśmiechnąć jak ktoś popłynie z głupotkami. ;)
OdpowiedzUsuńCzyli Evelyn szuka jakiegoś utrapienia w postaci krnąbrnego ucznia? To ten pan się nada! ;D]
Burke
[ok, to ja zacznę, zobaczymy co mi z tego wyniknie]
OdpowiedzUsuńEffy Fitzgerald wolała myśleć, że nie jest typem wojownika. Nigdy nawet nie przyszła na zajęcia Klubu Pojedynków, pomimo tego że przecież były, z wyjątkiem quidditcha, najbardziej popularne i oblegane zajęcia dodatkowe. Podczas gdy wiele osób pluło jadem, obrzucało wyzwiskami i miotało na prawo i lewo zaklęcia, po których wyrzygiwało się ślimaki,Effy prowadziła swoją walkę w zupełnie inny sposób. Prowokacja, opanowanie, nieugiętość - to były jej rodzaje broni. Wiedziała, lepiej niż ktokolwiek inny, że nie jest święta. Pocieszała się jednak, że nawet jeśli nie nastawiała pokornie drugiego policzka tak jak przykazano, to przynajmniej nie atakowała pierwsza. Do perfekcji miała opanowane zaklęcia obronne. W ramach ofensywy wolała jednak doprowadzać przeciwnika do przysłowiowej białej gorączki, do szaleństwa i w efekcie, wyczerpania.
Najlepszą obroną jest atak.
Tę frazę słyszała wiele razy. I chociaż nie chciała tego przyznać, zdarzało się, że była to prawda.
Zwykle nie rzucała się w wir walki. Nie była głośnym "obrońcą uciśnionych", nie przemierzała zamku z górnolotnymi hasłami na ustach. Broniła słabszych odwracając od nich uwagę. Jakby całym swoim jestestwem chciała wykrzyczeć światu "Patrzcie, jestem najgorsza, ja, szlama, ja, największe plugastwo! Zostawcie innych, bo to ja jestem Waszym największym problemem, Waszą największą zarazą!" . Tym razem jednak sprawy potoczyły się inaczej.
Wracała z biblioteki nucąc sobie pod nosem jakąś skoczną melodię, gdy kątem oka dostrzegła coś, co sprawiło, że jej żółty dotychczas kolor włosów zmienił się na ognistoczerwony. Felix Fawley, Ślizgon z siódmego roku, przyciskał do ściany drobnego, przerażonego drugoklasistę z Hufflepuffu, Sadząc po barwach jego szaty.
- Expelliarmus! - Zawołała i zgrabnym ruchem pochwyciła różdżkę Ślizgona w locie.
Chłopak odwrócił się i momentalnie wyraz jego twarzy zmienił się z zaskoczonego na rozwścieczony.
- Mało Ci własnych problemów, Fitzgerald? - Warknął. - Wypierdalaj stąd! Nikt Cię tu nie chce!
- Ciebie również, a jednak nadal tu jesteś - odparła spokojnym chłodnym głosem Effy. - Moim największym problemem jest teraz tchórz, który jest taki chętny do atakowania mlodszych od siebie.
Jej oczy błysnęły niezdrową wrogością. Rzuciła z powrotem różdżkę chłopakowi i skinęła głową Puchonowi, by jak najszybciej się oddalił.
- No dalej, Fawley - wycedziła i wycelowała w niego różdżkę przyjmując ofensywną pozycję. - Zobaczmy jak sobie radzisz z równymi sobie.
- Nie jesteśmy równi, Ty i ja, szlamo - odszczeknął chłopak przybierając taką samą pozycję. - Confringo!
- Protego!
Fawley zgrabnie uchylił się przed odbitym zaklęciem, które trafiło w stojąca za nim zbroję, która wybuchła gwałtownie. Odłamek zbroi poleciał w stronę Effy i przeciął jej policzek, jednak ta zdawała się tym nie przejmować. Skutecznie odbijała zaklęcia Ślizgona, zaciskając wargi z wściekłością i zawziętością. W pewnym momencie Fawley zahaczył rozdartą szatę o leżący na ziemi fragment hełmu. To wystarczyło by Effy zdobyła nieznaczną przewagę.
- Petrificus Totalus! - krzyknęła patrząc z satysfakcją jak sztywne ciało Fawleya leci ku ziemi.
Jej satysfakcja trwała jednak zaledwie kilka sekund, bo już po chwili usłyszała z sobą rozdrażnione "Expelliarmus!" i jej różdżka została wytrącona z ręki. Odwróciła się z konsternacją i zamarła przerażona, napotykając niezbyt zadowolony wzrok profesor Evelyn Raven, opiekunki Slytherinu, domu, którego dumny przedstawiciel leżał właśnie na ziemi, nie mogąc się ruszyć.
Effy
[Podejmę się wyzwania rozpoczęcia. Ostatnio gładko mi one idą, więc z przyjemnością je piszę :D Ale potrzebuję chwili aż uporam się z wszystkimi odpisami :)]
OdpowiedzUsuńScorpius Malfoy
Pamiętał, że pierwsze kroki, które postawił ucieszyły jego rodziców równo mocno. Natomiast szczęście ojca z tego powodu wiązało się – nie z jawnym rozwojem swojego potomka ¬– a z możliwością usadzenia dziecka na małą miotełkę. W ich domu ciągle przewijał się temat wychowania gwiazdy Quidditcha. Matka ukryta w cieniu nie chciała odbierać Draconowi dojścia do własnych marzeń, nawet kosztem syna. Nie wyprowadzała go z błędu ciesząc się z najmniejszego uśmiechu na jego twarzy, który pojawiał się naprawdę bardzo rzadko i każdy z nich był niczym oczekiwane zwieńczenie dnia. Scorpius był przyzwyczajony do oschłości ojca, który ewidentnie nie był usatysfakcjonowanym człowiekiem. Czasami zastanawiał się czy właściwie kochał swoją żonę. Był dobry dla swojej rodziny, nie można było mu niczego zarzucić. Nigdy nie doprowadzał ich do płaczu, nie okazywał braku zainteresowania. Zawsze był obecny fizycznie, chociaż wydawało się, że jego myśli wędrowały daleko poza Malfoy Manor. Scorpius lubił Quiddicha. Latanie na miotle sprawiało mu wiele przyjemności, natomiast nie wydawało mu się, że mógłby zajmować się tym zawodowo. Kiedy usłyszał o dziedzinie nauki zwanej Alchemią, sport odstawił na drugie miejsce. Niestety zawiedziony wyraz twarzy ojca, który mimo wszystko nie chciał zmuszać go do zajmowania się czymś wbrew woli zabijał go od środka. Czuł jakby odbierał mu jedyną rzecz powodującą cień szczęśliwego życia. Mimo wszystko starał się pogodzić obie dziedziny zainteresowania. Z czasem stawało się to bardzo uciążliwe i zabierało mu cały wolny czas powodując jego życie prywatne ubogim. Jego matka stale powtarzała mu, że przyjdzie taki moment, w którym będzie musiał zdecydować, którą ścieżką chciałby się w życiu kierować. Z tą myślą udał się do gabinetu ojca chcąc oświadczyć, że wolałby zająć się w życiu dorosłym Alchemią, która niezmiernie go fascynowała i sprawiała znacznie większą frajdę. Niestety płacz i wizyta w Świętym Mungu, a następnie utrata ukochanej osoby pokrzyżowały mu plany. Na zawsze postanowił odrzucić możliwość bycia Alchemikiem na rzecz kariery gracza Quidditcha. Jedynie temat wyboru odpowiedniej drużyny utrzymywał ojca w przyziemnych sprawach. Scorpius zdał sobie sprawę, że wcześniejsze domniemania o braku miłości ze strony Dracona do jego matki były całkowicie bezpodstawne i wyssane z palca. Kochał ją bezgranicznie a wraz z jej odejściem stracił wiarę w przyszłość.
OdpowiedzUsuń– Malfoy, czy Ty w ogóle słuchasz co ja mówię?! – dźwięk swojego nazwiska wyrwał go z letargu bijących się ze sobą myśli. Nie słuchał. Ostatni trening dobiegł końca, było już naprawdę późno, a kapitan od ponad pół godziny wałkował znaną już drużynie strategię na nadchodzący mecz z Gryfonami. Był on bardzo istotny, bowiem od tego wyniku zależało ich być albo nie być. Dodatkowo Scorpiusowi obiło się o uszy (a właściwie słyszał o tym setki razy od zapalonego w temacie ojca), że na owym meczu mają zamiar pojawić się łowcy talentów ściśle powiązani z drużyną Zjednoczonych z Puddlemere. Średni sort, ale od czegoś trzeba było zacząć. Wybrany szczęściarz miałby zaszczyt pojawiać się na zawodowych treningach raz na dwa miesiące i być przygotowywanym do wzięcia udziału w rozgrywkach po ukończeniu Hogwartu, ewentualnie na ostatnim roku, jeśli jego talent byłby znacznie wykraczający poza normy. Taka szansa trafiała się raz na sto lat. Rzadko jakakolwiek drużyna zawodowa szukała nowych zawodników wśród młodocianych. Scorpius zdawał sobie sprawę z wysokiego poziomu ważności nadchodzącego meczu.
– Co masz zrobić, kiedy Darius Grace odbije tłuczka w stronę Twojej miotły, a Alfred Munning podleci do Ciebie, żeby odebrać Ci kafla? – spytał kapitan zakładając ręce na piersi wpatrując się w niego świdrującym spojrzeniem. – Ustaliliśmy, że to jedno z ich standardowych zagrań, które mają idealnie wyćwiczone i zawsze dochodzi do skutku. – dodał po chwili swoją uwagę kierując do innych członków drużyny Slytherinu. Scorpius odetchnął ledwo słyszalnie, co mogło zostać odebrane jako zniewaga.
– Odbić miotłą w prawą stronę. – odparł bez namysłu doskonale znając wymyśloną przez Archiego strategię, która według Scorpiusa miała wiele wad i była bardzo przewidywalna. Widząc, że jego odpowiedź nie jest satysfakcjonująca dla Ślizgona usiadł prosto wbijając w niego pewny wzrok. – Munning ma problem z lewoskrętami. – dokończył swoją wypowiedź. Kapitan nie wspominał nigdy dlaczego skonstruował swoją taktykę w ten a nie w inny sposób. Wszyscy, którzy znają się chociaż ociupinkę na Quiddichu i faktycznie obserwują grę potrafią to zauważyć. Zapewne oczekiwał braku pełnej odpowiedzi na swoje pytanie mając nadzieję, że będzie mógł zbesztać Scorpiusa za brak subordynacji. Czasami miał wrażenie, że nikt go nie docenia i żyje w cieniu, aczkolwiek nie czuł się z tą myślą źle. Zdawał sobie sprawę, że będąc człowiekiem, który obrał taka taktykę życiową ciężko będzie go przejrzeć. Dodatkowo mógł wykorzystywać swoją przewagę usypiając swoich przeciwników. Scorpius słynął z zagrań bardzo niespodziewanych, również dla własnej drużyny, co było jedynie nieistotnym błędem w sztuce. Zbite z tropu spojrzenie kapitana było dla młodego Malfoya niczym miód na serce. Reszta drużyny początkowo spojrzała na niego ze zdziwieniem, by później z satysfakcją obserwować przebieg wydarzeń. Uśmiechnął się złośliwie czując na sobie wzrok nauczycielki latania, która nie powinna znaleźć się w miejscu narad żadnej drużyny, gdyby nie fakt, że była również ich opiekunką domu. Dobrze rozegrana partyjka Pani Profesor. Archie widocznie się zmieszał, co ucieszyło resztę drużyny. Ich kapitan był niczym wrzód na tyłku, ale potrafił utrzymać ich w ryzach, co na tej pozycji było kluczowym zadaniem. Scorpius go szanował, ale nie zgadzał się z wieloma jego pomysłami odnośnie rozgrywki. Mimo wszystko dawał jej szansę starając się grać według ustalonego planu. Widząc, że jest on beznadziejny i nie daje szans na wygraną postanawiał pokazać, że nie wszystko jest zero-jedynkowe prowadząc drużynę do zwycięstwa. Potrafił oszacować kiedy ścigający musieli odegrać swoją decydującą rolę, a kiedy wystarczyła jedynie chwila, żeby Castor złapał złoty znicz. Często był besztany za jego całkowitą zmianę zamysłu danej gry, ale nigdy nie został z tego powodu wyrzucony. Dla Ślizgonów liczyły się bowiem jedynie wyniki.
Usuń[Postanowiłam zacząć na zakończenie ich ostatniego treningu przez ważnym meczem gwoli ścisłości. Jestem bardzo podekscytowana tym wątkiem :D]
Scorpius Malfoy
Pada zmyślnie utkane pytanie, wyrazy są zaznaczone i ewidentnie podkreślone tak, by nie umknęły jego uwadze. I nie umykają, Raven widzi te podkreślenia oczami wyobraźni, tak samo jak oczami wyobraźni widzi też, że ktoś tu doskonale bawi się w zmiany osobowości i ról. Najpierw spotkał Lizzie orędowniczkę-pokoju, potem znów powróciła dobrze mu znana żona; chwilę jeszcze miał do czynienia z mamą czekającą na swoje pojawienie się od bogowie-wiedzą-jak-długo, teraz z kolei pojawiła się pani inspektor, choć Lis wcale nie pochwalał jej pojawienia się, a to z tej prostej przyczyny, że po prostu psuła mu plan zadając niewygodne pytania i odwracając kota ogonem. No i owszem, mógłby to zignorować, mógłby dalej iść w zaparte, ale tak właściwie czemu miałby to robić? Zdecydowanie lepiej jest pogodzić się z dociekliwą wersją pani Raven, dać jej namiastkę informacji, a zdecydowaną ich przewagę nadal trzymać w tajemnicy. Bo przecież co za dużo to niezdrowo, taki nadmiar to może w ogóle zaszkodzić; jej, jemu, dzieciom. Tak, dzieciom, bo tak podpowiada mu przeczucie, a przeczuć się nigdy kurwa nie ignoruje, bo potem może to się skończyć źle i niedobrze, może to być katastrofa, pożar, powódź i dół pełen węży. Dlatego pan Raven wie, jego wie pociechy wiedzą także, a pani Raven zapewne niebawem się dowie, że w jej brzuszku rezyduje nie tylko Ślizgon, ale i urocza Gryfonka, która już oficjalnie stała się córeczką tatusia. Co z tego, że wedle oficjalnych statystyk ciąże mnogie z bliźniakami w roli głównej to jakieś szanse typu 1:85. Co z tego, że jeszcze nikt nic nie wiedział, nawet uzdrowiciel, czy lekarz, skoro on już wiedział swoje, on już był pewien, zaklepał sobie i tyle. Zresztą, równy udział w kreacji miał, więc po prostu mu się należy, tak jak Evelyn należy się jej wymarzony poeta-podrywacz-łamacz niewieścich serc, który trafi do Slytherinu. I tylko gdzieś tam, między myślą o synu i córce, pojawia się stwierdzenie, że te dzieci to jednak biedne będą z nimi i ich odwieczną miłością do wstępowania na ścieżkę wojny domowej i w sumie lepiej wyszłyby na tym, gdyby urodziły się gdzieś w Sosnowcu, z dala od Evelyn i Jamesa Ravenów.
OdpowiedzUsuńZmyślnie utkane pytanie w końcu doczekuje się odpowiedzi, Lis oficjalnie przyznaje się do jednej z czterdziestu ośmiu popełnionych ostatnio rzeczy, które zdecydowanie mogą i chyba kwalifikują się jako totalne wykroczenie i naginanie prawa, ale jak wszyscy możemy się już domyślić, pan auror o to nie dba, ma wyjebane i tyle. Zwątpił, teraz działa sam dla siebie – oczywiście w granicach zdrowego rozsądku, bo to nie jest jeszcze ten etap, kiedy do gry wchodzi czwarta zasada dobrze wszystkim znanego Lyesmitha, to jeszcze nie ten etap, kiedy go gry wchodzi rozgrywanie sprawy z chłodnym wkurwieniem charakterystycznym dla pewnego Paula. To wciąż ten Lis, który trochę ryzykuje, a trochę nie, ten sam co zawsze, niezmienny i niezawodny. Ale coraz bliżej mu to skrajności, coraz bliżej mu do tego chłodnego wkurwienia i pierdolenia konsekwencji, no bo przecież, ile można. Ale nim dojdzie do tego wszystkiego, nim obudzi się w nim jednocześnie Lyesmith i Paul, nim stwierdzi, że po prostu jebać to wszystko, pozostaje mu wciąż do rozegrania partia w pokera wojennego z własną żoną. Dlatego też wszystkie te bolączki, wszystkie zmartwienia i bolące przemyślenia idą sobie na bok, a pan Raven zapomina o sprawie, w czym bardzo pomaga mu wcześniej wspomniana, ukochana małżonka.
— No i super. — odpowiada pełni usatysfakcjonowana uzyskaną odpowiedzią Lizzie, obdarza go spojrzeniem, które już jednak nie podoba mu się tak jak to jej miłe i krótkie podsumowanie.
No bo dało się, owszem, ale równie dobrze podobne spojrzenie mógłby wystosować pod jej adresem, ale dodatkowo dorzucając tam jeszcze jakieś i widzisz, da się rozmawiać normalnie, bez nakurwiania solniczkami w ludzi? Da się. Tak w ramach wbicia niewielkiej szpileczki, tak w ramach zdrowego rewanżu i niewielkiej zemsty, bo przecież byłby chory, gdyby na takie zachowanie odpowiadał biernością i klasyczną ślepotą — Ale wiesz, że równie dobrze można tak było od samego początku? – gdyby nie ta nutka zawodu, to pomyślałby, że to oficjalna deklaracja nowej wojny domowej i chęci przetestowania nowych broni. Raven jakoś tak odruchowo rejestruje spojrzeniem to, co Evelyn ma pod ręką i w jej zasięgu, dochodzi przy tym do wniosku – że na szczęście – wiele przedmiotów to nie ma, choć jego żona to przecież była nieobliczalna bestia i w przypływie agresji i chęci awansowania na wdowę zapewne rzuciłaby w niego i krzesłem. No, ale nutka zawodu jest, deklaracji nie ma, Lis wzdycha ciężko, bo to nie jest tak, że on celowo ukrywał przed nią te czterdzieści osiem nagięć prawa. Znaczy celowo, ale nie do końca. Znaczy nie. Znaczy tak. Kurwa.
Usuń— Przecież i tak nie próbowałabym cię od tego odciągnąć czy jakoś wpłynąć na twoją decyzję. Znamy się nie od dziś i dobrze wiem, że to byłoby niemożliwe, zresztą nie od tego jestem. Ale wtedy przynajmniej wiedziałabym na czym stoimy i co potencjalnie może nam grozić, więc raczej nie zbagatelizowałabym sprawy tych cholernych listów.
Podsumowanie znów przebiega spokojnie, a głęboko w istocie aurora budzi się klasyczny paranoik, który znów podejrzewa podmienienie własnej żony. No bo Evelyn, która tak na luzie i na spokojnie rozpracowuje sprawę na czynniki pierwsze, zamiast po prostu się na niego rzucić w jakiejś okropnej chęci wydłubania mu oczu, jakby był największym obiektem nienawiści? To niesłychane jest proszę państwa, niesłychane i dziwne i niespotykane, podobnie jak Raven wyolbrzymiający sprawy i odwracający kota ogonem, bo przecież każdy mebel w domu wiedział, wie to cis za oknem, wie to i czarny sierściuch, że James Raven także winny jest tym napadom szału, że także do nich aktywnie prowokuje, a co gorsza, czasem sam sprytnie nimi steruje, dbając wielce o ten rosnący płomień wkurwienia i chęci mordu, bo te domowe igrzyska zazwyczaj niebywale go bawią i sprawiają całkiem sporą przyjemność, co w sumie można podsumować stwierdzeniem, że ten typ to ma coś nie tak z deklem, nierówno pod sufitem i tym podobne. Ale nie ważne, nie teraz.
— Wybrałaś już imię dla naszej córki?
— Trochę dziwnie wymówiłeś imię dla syna, ale to też ci jeszcze wybaczę.
Evelyn otrzymuje uważne spojrzenie błękitnych tęczówek męża, a ten w głębi ducha zadaje sobie pytanie: czy oświecić ją i czy powiedzieć, że to nie jedynie syn, czy jedynie córka, a dwupak i bliźniaki najprawdziwsze? Czy przygotować ją na to, co czeka ich za te dziewięć miesięcy? Czy podzielić się przeczuciem, schować topór wojenny i generalnie zacząć zachowywać się jak na przykładnego, przyszłego papę przystało? Oczywiście, że nie. Dlatego Raven niczym się nie dzieli, zachowuje tajemnicę i przeczucia dla siebie by potem – w odpowiedniej chwili – powiedzieć sobie po prostu w duchu „a nie mówiłem?”. Dlatego więc po tym uważnym spojrzeniu decyduje się na łagodny uśmiech numer dwa, który ma uspokoić wyczulone na bullshit zmysły jego szanownej małżonki.
— Może Benjamin? Ben... takie urocze. — Evelyn sobie odpływa, on wciąż stoi twardo na ziemi, bo on imię dla swojej córeczki wybrał już dawno, dawno temu i zastanawiać wcale się nie musi. Ale za to chętnie popatrzy sobie na taką rozmarzoną panią profesor, bo przecież lubi się jej przyglądać – ot tak, bez powodu. Lubi obserwować ją w pracy, lubi obserwować przy gotowaniu, czy po prostu jak śpi. Nie ma to nic wspólnego ze stalkerstwem, czy jakimiś paranoicznymi obserwacjami, Raven po prostu swoją żonę szczerze kocha i lubi jej towarzystwo, tak samo jak lubi jej widok, który na jego (czasem aż nadto) nadszarpnięte nerwy działa jak kojący okład dzięki któremu świat od razu staje się lepszym miejscem — Albo Eddie. Albo Theo. Thomas? Leon? Simon? Na Merlina, James. Tyle pięknych imion, tylko jedno do wyboru... jak my sobie z tym poradzimy?
Usuń— Och, Evelyn — wzdycha rozbawiony auror, pokonuje tą dzielącą ich odległość paru kroków i po prostu bierze czarownicę w swoje objęcia. Spokojnym ruchem przeczesuje jej jasne włosy, całuje z troską czubek głowy i chwilowo daje się ponieść tej fali ciepłych uczuć i całkiem optymistycznych prognoz na przyszłość — Jakiekolwiek wybierzesz, na pewno będzie dla niego odpowiednie — stwierdza miło, wierząc, tak po prostu wierząc, że Lizzie sobie z wyborem imienia da radę. A on będzie stał tuż obok, poprze każdą decyzję, potaknie głową i powie, że jest pięknie.
…Oczywiście tak długo, jak jego córka będzie nazywać się Lilian.
*
To zależy.
Ulubiona odpowiedź Jamesa Ravena na wszystko co się tyczy jego postaci, ulubione wytłumaczenie każdego zjawiska w pracy zawodowej, czy prywatnie. Ulubiony wybieg stosowany nawet w odniesieniu do samego siebie. No bo czy taki auror powinien był opuszczać ciepłą posadkę w Biurze i iść naprzód, prosto w objęcia grona nauczycielskiego w Hogwarcie? To zależy. Czy taki mąż powinien taić przed żoną, że zmienia kompletnie pracę, że będą widywać się teraz dużo częściej? To zależy. W końcu zaś, czy powinien nie informować jej i pozwolić na to by się zamartwiała dniami i nocami, kiedy on robił absolutnie wszystko by nie dać się nakryć w szkole podczas załatwiania formalności? Ponownie, to zależy. Wszystko od czegoś zależy, wszystko na coś wpływa, odpowiedź jest niejasna, nie wyjaśnia niczego, nic nie precyzuje, zostawia jedynie ukłucie irytacji i głód wiedzy. Raven teoretycznie uważa, że robi dobrze; robi to w dobrej wierze, chce zrobić żonie niespodziankę, chce zobaczyć na jej twarzy uśmiech (i to ten miły, nie ten zwiastujący piekło), chce być bliżej rodziny. Praktycznie zaś wie, że to co robi stoi w kompletnej opozycji do wyobrażenia dobrego męża, wie, że źle robi tając wszystko, bo jednak to nie jest jakaś wycieczka po bułki do wujka Toma do Zakopanego, a totalna wywrota życia o całe sto siedemdziesiąt dziewięć stopni. Takie rzeczy jak zmiana pracy powinno się konsultować, powinno się ustalać i przemyśleć, a nie że tak na hurra i jebać konsekwencje. Ale co poradzić; Evelyn ma swoje hormony, on ma swoją paranoję. Nic z tego nie wynika, nic nie tłumaczy jego małego epizodu wywrotkowego, rzeczy się dzieją, nikt o nie prosił, nikt nie pytał.
To zależy.
Ponownie, wszystko od czegoś zależy. Uzyskany stopień na egzaminie zależy od czasu poświęconego na ogarnięcie przedmiotu, płaca zależy od stanowiska, humor żony zależy od akcji męża. Czy James Raven wolałby mieć wieczną sielankę w domu? To zależy. Bo to nie jest przecież tak, że on tę biedną żonę celowo ciągle wkurwia i doprowadza na skraj bo jej nienawidzi czy coś w tym stylu, bo przecież udowodnione nie raz i nie dwa było już, że kocha ją całym swoim paranoicznym serduszkiem i wcale nie zamierza przestać.
To nie jest tak, że on to robi wszystko specjalnie, to po prostu dzieje się samo, mimo jego najszczerszych chęci, mimo tego, że się stara i próbuje wywołać na jej twarzy uśmiech. Wszystko od czegoś zależy – zależy więc i sytuacja w domu. Czasem chciałby rzeczywiście mieć chwilę spokoju i brak wojny, czasem jednak zdecydowanie woli tę wojnę niż sielankę i leżenie pod kocem. A Evelyn w jakiś niezrozumiały, magiczny dla niego sposób, jakoś podświadomie odgaduje to, czego mu w danej chwili trzeba. Wie, kiedy jej mąż potrzebuje wojny, wie, kiedy potrzebuje Lizzy-orędowniczki-pokoju, wie kiedy po prostu dać mu spokój i donieść kawę do gabinetu. I to jest cudowne, to jest piękne, Raven za nic w świecie by tego nie wymienił na nic innego.
UsuńDlaczego więc pan (obecnie już) były auror decyduje się na tak strasznie niezrozumiałe zachowanie wobec małżonki? Dlaczego decyduje się jej nie wtajemniczyć? Czy to również zależy? Otóż odpowiedź na to pytanie jest najzwyczajniej w świecie prosta, zamyka się w jednym słowie, słowo jest krótkie, słowo brzmi: nie. Decyzje podjęte w tym czasie nie są średnią wypadkową jakichś spolaryzowanych kaprysów, przekonań i tym podobnych rzeczy; decyzje podyktowane są jedynie pojebanym przekonaniem o tym, że niespodzianka może być z tego w istocie przednia i w ogóle to najlepsza, może to być punkt zwrotny w ich życiu, może to być okazja do tego żeby w końcu wynagrodzić żonie te wszystkie (zebrane uprzednio do kupy) miesiące nieobecności w których podróżowała pomiędzy Hogwartem a Hogsmeade. Bo prawda jest też taka, że James Raven czuje się poniekąd winny temu jak wyglądało do tej pory ich życie. Czuje się winny wiecznej nieobecności, czuje się winny niedotrzymywania towarzystwa, kiedy Evelyn tego potrzebuje. Czuje się także częściowo nieobecny we własnym związku, jak jakiś duch, który okazjonalnie wpada na święta by postraszyć wujostwo i zniknąć na następnych parę miesięcy. Źel mu z tym, ma wyrzuty sumienia, wpierdala go jakieś poczucie winy, postanawia to zmienić. I zmienia w najbardziej pojebany sposób na jaki można było sobie wpaść.
Kiedy jego błękitne spojrzenie wyłapuje schodzącą po schodach żonę, kiedy widzi ten jej uśmiech najszczęśliwszej kobiety pod słońcem to sam czuje się także najszczęśliwszym mężem na świecie. Czuje się na właściwym miejscu, czuje, że robi dobrze. I gapi się tak, chwilowo zapomina o tym, że Vivianne coś do niego mówi, zapomina o zajęciach, zwojach pergaminu, uczniach, boginach i dementorach. Jest mała chwila tylko dla nich – całe pięć sekund magii i spojrzeń, jakich przez te lata wymienili już sporo; spojrzeń mówiących same za siebie, wypełnionych specyficzną nutą i naznaczonych charakterystycznym uczuciem osób, które poza sobą świata nie widzą. Tą małą sielankę, to małe czary-mary, które rozgrywa się jedynie między nimi przerywają dwie Gryfonki, które najwidoczniej mówią coś, czego powiedzieć w obecności Evelyn Raven nie powinny. Mina żony ulega diametralnej zmianie, pojawia się niezrozumienie, w błękitnym spojrzeniu goszczą pytania, które na razie pozostają bez odpowiedzi, ale i to szybko mija. Lis rozpoznaje profesjonalny uśmiech wkurwienia numer cztery, reaguje na to profesjonalnym uśmiechem typu o kurwa, a rzeczy jak zwykle dzieją się same, dzieją się szybko i przede wszystkim dzieją się tak, że on nawet nie ma kiedy ogarnąć dobrej taktyki.
— Dzień dobry, Vivianne. Dzień dobry, James.
— Dzień dobry, Evelyn. — wita ją uprzejmym tonem, a na jej zapowiedź czekającego piekła odpowiada niemym kochanie, to nie tak jak myślisz, co odnosi skutek… w sumie żaden. Pani Raven swoje już wie, swojego się domyśliła i koniec, nie ma przebacz.
— Wybacz mi, że wcinam się tak w kolejkę; jestem jednak zmuszona porwać Ci na sekundkę mojego męża w sprawie niecierpiącej zwłoki.
Nie protestuje, daje się zaciągnąć kawałek dalej, przeczuwa, że jego niespodzianka została odebrana całkowicie źle, nie tak jak powinna i z pominięciem całej tej długiej rozkminy jaką miał, kiedy ostatecznie złożył wypowiedzenie. A skoro zostało to źle odebrane, skoro Evelyn zamiast być żoną szczęśliwą jest żoną wkurwioną, to i jemu jakoś się nastrój pogarsza, robi się jakoś taki nadąsany i trochę nawet smutny, no bo przecież jak to?
Usuń— Możesz mi łaskawie, mój mężu wytłumaczyć, co robisz tutaj w towarzystwie Vivianne, po co są ci potrzebne te dwa zwoje i dlaczego, do cholery jasnej, jakieś dwie Gryfonki przed momentem nazwały cię nowym nauczycielem obrony przed czarną magią albo na przykład, byłym aurorem? Czy przespałam coś bardzo ważnego, bo nie do końca rozumiem?
— Nic nie przespałaś. Po prostu nic ci nie powiedziałem – wali prosto z mostu, ciężkim argumentem zwala z nóg, odbiera mowę, robi wszystko by przerwać pasmo oskarżeń i zapowiedzi nadchodzącego końca świata — A nie powiedziałem ci dlatego, że to miała być niespodzianka — w jego mniemaniu argument ten jest wart więcej niż tysiąc słów, zamyka się w nim wszystko co chciałby powiedzieć, ale chyba siła tego argumentu i jego złożoność oczywista jest jedynie dla niego. Evelyn nie wydaje się być specjalnie przekonana, więc kontynuuje — Chciałem być bliżej ciebie. Was — wzrok byłego aurora chwilowo zjeżdża po twarzy małżonki niżej, znacznie niżej i zatrzymuje się na brzuchu. Czy to taka zbrodnia, że chciał być obok i czuwać? Że przynajmniej teraz planował być na miejscu i nie znikać na tydzień, dwa, lub więcej? Że chciał ograniczyć ryzyko, tak swoje jak i ich, nawet kosztem tego, że przecież on sam w sobie ryzyko kochał i ubóstwiał? To zależy, profesjonalna odpowiedź na każde pytanie wypływa jakoś sama na wierzch myśli świeżo upieczonego profesora OPCM, wzrok znów wraca do błękitnych tęczówek żony, dłonie Ravena ujmują delikatnie jej twarz, pergaminy grożą ucieczką z uchwytu pod pachą — Jesteśmy rodziną, Evie. Chciałem być w końcu obecny bardziej ciałem, niż duchem — dodaje szeptem, w oczach męża czai się cień skruchy. No bo rzeczywiście, mógł to przemyśleć, mógł rozegrać inaczej, ale jego intencje były jak najbardziej dobre i szlachetne, za co posyłać go do piekła po prostu nie można.
James Raven, orędownik pokoju
[Dziękuję za ciepłe powitanie Raven (naprawdę zbieg okoliczności, że tutaj same kruki się pojawiły, ja nawet uwagi na to nie zwróciłam :D)
OdpowiedzUsuńPrzyznam się, że początkowo chciałam by nadzieja całkowicie ją opuściła i wrzucić ją jako zimną Ślizgonkę, ale chcę się sprawdzić w innej roli, więc jak najbardziej mentalne wsparcie mi się w tej kwestii przyda za co dziękuję :D
Również uważam, że Pani Evelyn powinna zająć się niesfornym Scorpiusem, a ja cierpliwie poczekam na drugą odsłonę Twojej twórczości. Przyznam się bez bicia, że nie jestem pewna jak pójdzie mi w wątkach damsko-damskich (moje postaci zawsze były mężczyznami, kobiety jakoś mi nie idą, mam nadzieję, że z Raven będzie inaczej) ja się piszę na wątek. Jak już mówiłam chcę siebie sprawdzić w zupełnie innej odsłonie więc cierpliwie czekam co nowego nam tutaj stworzysz. Także jedno miejsce wątkowe proszę zarezerwować! :D
czekająca Raven Addams
[Posada, jak słusznie zauważyłaś, wciąż wolna, a ja powoli będę się starała rozruszać skostniałe palce, wracając do regularnych odpisów i bardzo się cieszę, że o nas nie zapomniałaś! <3 Lecę puścić maila, żebyśmy mogły nad czymś pogłówkować. :)]
OdpowiedzUsuńMilliesant Lloyd
[Hej, cześć! Brzydko umilkłam na dłuższy czas, bardzo przepraszam! Z tej przyczyny chciałam zapytać, czy wciąż jesteś chętna pisać ze mną wątek, na który mniej więcej zdążyłyśmy się umówić i czy tak długa przerwa Ci nie przeszkadza? Oczywiście zrozumiem, jeżeli nie będziesz już chciała ze mną pisać. Mogę nam też wymyślić coś innego, gdyby z tym wątkiem było już coś nie tak, bo byłam już pod kartą męża i widziałam, że trochę się mu profesja pozmieniała :) Jednak gdybyśmy mogły dalej odgrywać przyjaźń, to byłaby naprawdę super :) ]
OdpowiedzUsuńAurora
Cała sytuacja jakoś rozeszła się po kościach a kapitan drużyny wrócił do swojego monologu ponownie usypiając Scorpiusa. Starał się za wszelką cenę nie zamykać oczu, które same mimowolnie chciały zakrywać mu pole widzenia. Kiedy czuł, że znalazł na granicy wytrzymałości i zaraz jego głowa spadnie na tors usłyszał słowa kończące wywód. Podniósł się szybko, jako jeden z pierwszych wyobrażając sobie w myślach swoje wygodne łóżko z ciepłą pościelą, które tylko czekało aż ktoś się w nim zanurzy i odda Morfeuszowi w ramiona. Wystrzelił niczym strzała w stronę zamku, jednak słowa Profesor Raven zatrzymały go w pół kroku.
OdpowiedzUsuń— Scorpius, ciebie prosiłabym, żebyś jeszcze przez momencik ze mną został. – jęknął przymykając oczy a jeden z kolegów z drużyny poklepał go po ramieniu i zaśmiał się pod nosem domyślając się, że czeka go nudna pogawędka o wartościach gry oraz zasadach, które powinny obowiązywać każdego, które zakończy się jego przytakiwaniem i składaniem pustych deklaracji o rzekomej poprawie.
— Ostrzegam, że nie rozmawiam tutaj z tobą jako szukająca złotego środka pani trener, tylko jako opiekunka, która chciałaby dostrzec więcej powodów w utrzymaniu cię na stanowisku ścigającego nie tylko ze względu na fakt, że masz genialny instynkt i twoje improwizowane decyzje zazwyczaj kończą się dobrze dla drużyny. Bo tak zupełnie poza tym, liczy się jeszcze umiejętność współpracy z resztą drużyny, a mi nie podobają się twoje zerowe próby tej współpracy chociażby podjęcia. - Bla bla bla zaczyna się. Niczym go nie zaskoczyła, zdawał sobie sprawę, że jego występki w celu poprawy strategii – trafiające w punkt swoją drogą – w końcu zostaną przywitane z reprymendą. Nie potrafił zrozumieć o co tyle szumu, skoro wszystko co robił było idealnie przemyślane w jego głowie i nie stanowiło żadnego zagrożenia dla wyniku drużyny. Zdenerwował się nieco stwierdzeniem o szukaniu większej ilości powodów w celu zostawienia go w drużynie, skoro jego gra, co prawda ryzykowna, aczkolwiek była przeważającym zapalnikiem wygranej.
— I wierzę, że o takowych powodach zechcesz mnie w tym momencie uświadomić, zanim poważnie zakwestionuję twoją przyszłość w tej drużynie, Malfoy. – podniósł jedną brew do góry tym razem będąc nieco zaskoczonym. Jakby był złym graczem byłoby to całkowicie zrozumiałe. Pokręcił głową z niedowierzaniem słysząc myśl w głowie, że przecież tak naprawdę wolałby w tym momencie szukać jakichkolwiek informacji o tworzeniu kamienia filozoficznego, a mimo wszystko musiał starać się przekonać opiekunkę domu o korzyściach, które mogą uzyskać dzięki jego obecności w drużynie Quidditcha.
– Rozumiem, że jeśli nie zadowolę Pani profesor odpowiedzią zostanę wyrzucony z drużyny dwa dni przed niezwykle istotnym meczem dla pozycji Ślizgonów tak? – zapytał nieco retorycznie nie do końca będąc świadomym wydźwięku owego oskarżenia. – Proszę nie odebrać tego jako ataku po prostu osobiście uważam, że mógłbym w tym momencie wyrzucić bezsensowną wiązankę pustych zapewnień, byle tylko Profesor usłyszała wszystko to, co tak naprawdę chce i dała mi spokój. – wzruszył ramionami. Zależało mu na tym, żeby zostać w tej drużynie, chociaż do momentu, w którym uda mu się zostać zauważonym przez osobę mogącą zapewnić mu rozwój na nieco wyższym szczeblu. Ojciec będzie przeszczęśliwy, a tylko to się dla niego w tym momencie liczyło.
Usuń– Nie będę zapewniał, że przestanę improwizować. – stwierdził obserwując reakcje opiekunki Slytherinu. – Jestem jedyną osobą w drużynie, która ma odwagę, żeby zrobić coś nieoczekiwanego prowadząc do dezorientacji przeciwników. Efektem ubocznym jest również dezorientacja mojej drużyny, ale jest to mało istotne. – dodał nieco się uśmiechając zauważając w swoim zdaniu nutę komediową. – Gra w drużynie Hogwartu jest dla mnie tylko formą ćwiczeń i możliwością na bycie zauważonym, co w końcu może dojść do skutku, o czym zapewne Pani profesor dobrze wie. – nawiązał do rzekomej obecności na przyszłym meczu łowców talentów przy okazji licząc na potwierdzenie słów ojca mając nikłą nadzieję, że może jednak się nie pojawią a on nigdy nie zostanie wybranym szczęśliwcem i po ukończeniu szkoły będzie mógł w pełni poświęcić się swojej pasji.
– A i dodam, że całkowicie się nie zgodzę z oskarżeniem o braku współpracy. Gdybym nie współpracował nigdy nie rzucilibyśmy nawet kaflem w stronę obrońcy. – założył ręce na piersi przenosząc ciężar ciała na miotłę opartą o ziemię.
– Więc jeśli moja odpowiedź nie satysfakcjonuje Pani profesor proszę niezwłocznie usunąć mnie z drużyny i nie przeciągać nieodzownej kolei rzeczy do zakończenia meczu z Gryfonami. – stwierdził nieco odważnie ciągle mając nadzieję, że faktycznie zostanie z tej drużyny usunięty. Jego zdania idealnie formułowane w celu pozostawienia bramki umożliwiającej powrót na boisko zdecydowanie bardziej stawały się otwartym gestem z jego strony powodującym koniec jego kariery. Domyślił się, że mimo wszystko jego ojciec starałby się wszystko odkręcić wykorzystując znajomość z Evelyn Raven, aczkolwiek wtedy ponownie mógłby – tym razem swobodnie – rozwijać swoje zdolności improwizacji. Bądź co bądź nie przejmował się żadnym z tych scenariuszy.
boże jaki buntowniczy Skorp
Świetnie. Genialnie. No po prostu z a j e b i ś c i e.
OdpowiedzUsuńEffy wbiła wzrok w czubki swoich srebrnych trampek. Nadal jeszcze oddychała ciężko, ale adrenalina powoli zaczynała opadać i ustępować miejsca zażenowaniu. Co w ogóle jej strzeliło do głowy, żeby się tak pojedynkować na środku korytarza? Co i komu właściwie chciała udowodnić? Przecież mogła po rozbrojeniu Fawleya po prostu zabrać jego różdżkę i przynieść do Woźnego jako "rzecz znalezioną". I byłoby po sprawie, Fawley pokonany, brak większych szkód, brak rozlewu krwi... Mimowolnie sięgnęła do policzka, starła rękawem spływającą z rozcięcia krew, a wzrokiem omiotła porozrzucane dookoła szczątki zbroi. Tak... Zdecydowanie mogła to lepiej rozegrać. A tak to nie dość, że Ravenclaw straciło kolejne punkty, to jeszcze będzie musiała wcisnąć w grafik tygodnia kolejny szlaban i to i Evelyn Raven! Effy musiała się powstrzymać żeby nie jęknąć na samą myśl.
Zupełnie nie chodziło o to, że z nauczycielką było coś nie tak. Cieszyła się raczej dobrą opinią wśród uczniów, Effy nie słyszała też, żeby dopuściła się jakichś wzbudzających awersję zachowań. Problem tkwił w Effy, nie, żeby było to coś niecodziennego. Evelyn E. Raven, opiekunka Slytherinu, nauczycielka latania na miotle, kierowniczka zespołu ds. socjalnych. Osoba zarządzająca środkami ze szkolnego funduszu na rzecz potrzebujących uczniów. Osoba, do której, zgodnie z otrzymanym na początku drugiego semestru pismem, powinna była się zgłosić w sprawie ustalenia jej dalszych finansowych możliwości po ukończeniu szkoły, kiedy to nie będzie mogła pobierać żadnych środków. Osoba, która miała dostęp do jej kartoteki, gdzie, lakonicznie i zwięźle, ale wciąż, były opisane powody, dla których z tego funduszu musiała w ogóle korzystać. Czyli osoba, która miała dostęp do prawdy . Do tego kim była Josephine Francesca Fitzgerald .
Fawley z pewnością nie był tego wszystkiego warty. Effy na zmianę zaciskała i rozprostowywała palce u dłoni, by tylko zająć czymś ręce.
- Pielęgniarka będzie musiała się temu przyjrzeć, żeby nie została po tym jakaś niemiła blizna.
Och, cudownie. W dodatku istniała możliwość, że po całym tym spotkaniu jeszcze zbrzydnie. Wiadomo, blizna bliźnie nierówna, aczkolwiek małe szanse, że ludzie będą patrzeć z zafascynowaniem na bliznę spodowaną latającym ostrym kawałkiem zbroi. Może gdyby miała kształt błyskawicy, to chociaż podchodziłoby to pod jakiś creepy cosplay, a tak? Wszystko bez sensu.
- Mogę? Zatrzymamy krwawienie, no i przynajmniej unikniemy bólu, zanim zdążymy dotrzeć do tej pielęgniarki dotrzeć.
Skinęła nieznacznie głową, nie podnosząc wzroku. Faktyczny, w miarę jak opadały emocje to rana zaczynała o sobie przypominać. Effy syknęła cicho.
- Pani profesor to jej wina, zaatako...
Krukonka nie mogła się powstrzymać od przewrócenia oczami. Fawley był zdecydowanie najgorszym typem szkolnego prześladowcy. Tchórzem, który potrafił głośno szczekać, Ale w sytuacji jakiegokolwiek zagrożenia ucieka i kwili z podkulonym ogonem. Effy poczuła jak od tego wszystkiego zaczyna ją boleć głowa... A może też po prostu czymś oberwała? Zaklęciem? Hełmem? Nie była pewna. Przymknęła powieki i zaczęła sobie rozmasowywać skroń.
- Hm? - mruknęła po chwili. Wydawało jej się, że usłyszała jakieś pytanie, ale nie zupełnie nie miała pojęcia jakie. Otworzyła oczy, ale ujrzała rozmywający się obraz, także postanowiła zamknąć je z powrotem.
Chwilę tu sobie odpocznie...
Effy, która zaraz albo zaśnie, albo odpłynie
Czy Evelyn Raven zasługiwała na milczenie?
OdpowiedzUsuńOdpowiadając krótko, można odpowiedzieć, że nie. Oczywiście, że nie. Nie zasługiwała na milczenie, na kłamstwo, na siedzenie samej przez tyle dni, nawet jeśli za towarzystwo miała pozostałych nauczycieli rezydujących w Hogwarcie. Odpowiadając nieco dłużej, trzeba byłoby powtórzyć: nie, Evelyn nie zasługiwała na milczenie. Zasługiwała na prawdę i tylko prawdę (którą zresztą przecież jej przyrzekał w dniu ślubu), zasługiwała na świadomość tego co zamierza jej mąż, bo przecież takie rzeczy jak zmiana pracy powinna być omówiona wspólnie, bo w końcu taka zmiana u Ravena nie ma wpływu jedynie na niego, ale i na całą jego, liczącą sztuk jeden (albo trzy, zależy jak na to spojrzeć) rodzinę. Evelyn więc nie zasługuje, a mimo to i tak dostaje właśnie to milczenie, dostaje brak zaufania, dostaje dokładnie to, co dostał James w przypadku afery listowej. Nikt nic nie mówi, nikt nie uświadamia, sprawy zostają zamiecione pod dywan dla większego dobra. Bo dla Ravena taki obrót sprawy wydaje się być najlepszy; zawiera w sobie element zaskoczenia, zawiera pewną dozę nieprzewidywalności. Bo Raven po prostu lubi być nieprzewidywalny, lubi podjąć sobie jakieś pojebane ryzyko i potem patrzeć co się tak właściwie stanie. I wszystko byłoby w porządku, gdyby takich taktyk i zagrywek nie stosował na najbliższej mu osobie w postaci żony. Żony zamartwiającej się przez całe poprzednie tygodnie i żony obecnie bardzo wkurwionej, którą od wybuchu odwodzi jedynie szeroka publika w postaci rzeki uczniów przechodzących korytarzem.
Evelyn nie zasługuje, ale Evelyn dostaje.
Czy Evelyn Raven zasługiwała na zatajenie całej prawdy, czy nawet drobnego jej ułamka?
Ponownie można pokusić się tutaj o drogę na skróty, lub odpowiedzieć nieco dłużej, ale sens pozostaje niezmiennie taki sam; nie. Po prostu i najzwyklej w świecie nie zasługiwała ani na milczenie, ani na zatajanie prawdy i skrzętne obchodzenie jej szerokim łukiem i naokoło, byleby się nie wydało, byleby utrzymać swoją tajemnicę w cieniu. Podobnie jak Raven w sprawie listowej wyciągnął argument o braku zaufania, tak teraz z powodzeniem mogłaby go dobyć żona, którą podobno kochający mąż potraktował o wiele gorzej w tej kwestii. Bo nie schował jedynie listu do szuflady, czy nie puścił go z dymem. Nie, on perfidnie, przez cały miesiąc grał w jakąś pojebaną grę w której stawką było to, czy Evelyn się dowie, czy nie. Owszem, nie miał przy tym złych intencji – tak samo jak w przypadku listu nie miała ich Lizzie. Ale efekt jest odwrotny do zamierzonego, a odkryta samodzielnie prawda boli i podkopuje solidne fundamenty zaufania bez których żaden związek długo nie ustoi. O tym już nie pomyślał, na to nie wpadł, jego aurorski geniusz takich rzeczy nie obejmuje.
Czy Evelyn Raven zasługiwała na to, by mieć męża-głupola?
Na trzecie pytanie z rzędu również odpowiedzieć trzeba przecząco. Evelyn Elizabeth Raven nie zasługiwała na to, żeby mieć męża-głupola, który łudzi się, że taka niespodzianka osiągnie zamierzony przez niego efekt. Ten plan był z góry skazany na porażkę, nie miał prawa się udać, a mimo to został w pełni zrealizowany, bo… Bo w sumie to nie wiadomo co do końca chodziło mu wtedy po głowie. Chciał jej wynagrodzić nieobecność i to się liczy, to się ceni, ale czy naprawdę trzeba było robić to właśnie takim kosztem? Dlaczego nie mógł – jak każdy, normalny mąż – kupić po prostu jakiegoś bukietu kwiatów i w równie miłym akcencie powiedzieć co zamierza? Czy wtedy efekt nie byłby równy – ba, a może nawet i dużo lepszy! – niż ten, który był zamierzony i przewidywany?
James Raven nie wie, Evelyn nie wie również, bo nie miała okazji się przekonać. Została zepchnięta na boczny tor wydarzeń, została w tym wszystkim pominięta, a jej szanowny małżonek-głupol wciąż nie dostrzega, że prócz kretyńskiego pomysłu, popełnił przy okazji coś, co można byłoby śmiało umieścić w kategorii błędów życia za który będzie pokutował jeszcze nie raz i nie dwa.
UsuńCzy Evelyn Raven zasługiwała na to, by tu i teraz wręczyć jej w dłoń cegłę i powiedzieć bij pani, ale nie po twarzy, bo jutro mam zajęcia i nie może być widać?
Tu nastaje pewna zmiana w narracji, bowiem z odpowiedzi przeczących wchodzimy w te, które zamykają się w słowach typu tak jest, Evelyn, bierz tą solniczkę i zrób mu dziurę w głowie. Słowa te byłyby wypowiedziane z wielkim entuzjazmem przez osoby postronne, znające Ravenów nie od dziś i nie od wczoraj, słowa te zapewne wypowiedziałaby Vina, która debilne pomysły Jamesa Revena zna niemalże tak długo jak sama Evelyn, bowiem całą tą trójkę łączą przecież więzy przyjaźni sięgające dawnych czasów szkolnych. Taki biedny, obrzucony metaforycznymi cegłami James szukałby pocieszenia u swojego dobrego, pierdolącego konsekwencje przyjaciela, Lyesmitha. Musieliby się napić, Raven by się wyżalił jak to okropnie go potraktowano, być może Lyesmith nawet by zrozumiał i powiedział, że baby to jakieś dziwne są. A potem, gdyby rzeczone słowa dotarłyby do jego własnej żony, wcześniej wspomnianej Viny, to już nie tylko James Raven miałby dziurę w głowie po solniczce, ale i sam Lyesmith także podzieliłby ten los. Koniec końców stwierdzić można, że żywot męża jest ciężki i zdecydowanie nie jest usłany różami, zwłaszcza, kiedy chce się dobrze, a wychodzi jak zwykle, albo jeszcze gorzej.
Mamy zatem trzy razy nie i jedno tak, co pozornie nie wpływa wcale na sprawę, wcale nie można tej informacji do niczego odnieść, ale tak naprawdę, dla aurorskiego umysłu pana Ravena, ma to znaczenie spore, ma to znaczenie – nawet można bezwstydnie przyznać – ogromne. Bo oto wychodzi na jaw, że jego plan – ten piękny, ten tak pieczołowicie tkany – jest totalnie o kant dupy rozbić, a on się pomylił we wszystkim w czym tylko można było się pomylić. I koncertowo spierdolił sprawę, zepsuł co było do zepsucia, zawiódł, jest do bani i generalnie, to jednak lepiej by było, gdyby tak nie robił. Ale stało się, mleko się rozlało, kości zostały rzucone, Evelyn się wkurwiła. A wkurwionej Evelyn nie chcemy z paru podstawowych powodów: nie chcemy awantury na środku korytarza, nie chcemy także by podskoczył jej poziom kortyzolu, nie chcemy także, żeby zaszkodziła tym epickim wkurwieniem dwóm zamieszkującym jej ciało bombelkom.
— Dlaczego, James? Dlaczego mi nie powiedziałeś? — Lizzie pyta podwyższonym tonem, a Lis stwierdza, że to jednak jest całkiem dobre i sensowne pytanie, na które miał doskonałą odpowiedź jeszcze dziesięć sekund temu, ale teraz ma jedynie pustkę w głowie i jedyne co mógłby jej powiedzieć to yyy, pomidor?, a co nie jest tym, co Evie chciałaby usłyszeć. Błękitne spojrzenie aurora traci na samozadowoleniu, pojawia się jakiś ognik niepewności i podejrzenia, ognik samorefleksji nad tym wszystkim co robił ostatnimi czasy. Słuszny wniosek czai się gdzieś na skraju myśli, ale jeszcze nie nadchodzi; dojrzewa, kształtuje się, by pojawić się w głowie byłego aurora po następnym stwierdzeniu żony.
— Niespodzianka to jedno, James. Stawianie mnie przed faktem dokonanym bez żadnego ostrzeżenia to drugie. A ty właśnie stawiłeś mnie przed faktem dokonanym. Bez żadnego ostrzeżenia, bez żadnego znaku. Jak po czymś takim mogę cieszyć się z faktu niespodzianki? Po tym, jak właśnie doszło do mnie, że przez ten czas bawiłeś się ze mną w kotka i myszkę?
— Kochanie, ale to nie tak jak myślisz — stwierdza wciąż pogodnym tonem, który podprogowo ma kobietę odsunąć od granicy wybuchu i jakoś ułagodzić. Bo to przecież naprawdę nie było tak, że on to wszystko zrobił celowo, że chciał ją zranić, że chciał, żeby zadawała sobie dużo niemiłych pytań, które zazwyczaj pozostają bez odpowiedzi i potęgują jedynie poczucie niezrozumienia czy osamotnienia. Chciał dobrze, chciał jak najlepiej i w jego wizji Evelyn powinna być teraz kimś bardzo szczęśliwym. I tak bardzo jak w jego wizji jest to realne, tak właśnie tutaj, w rzeczywistości, już takie realne nie jest. Jest kompletnie odwrotnie, jest inaczej. A co gorsza, James Raven, który zawsze ma czterdzieści osiem planów zapasowych, tym razem nie ma żadnego. Tym razem naiwnie i w całej swej absurdalnej pewności siebie założył, że to jest to. Złoty traf, szczęśliwy los, wygrana w loterii. Że ta jedna decyzja jest właściwa pod każdym względem. I jakiż zawód przeżywa on właśnie w tej chwili, kiedy okazuje się, że jednak nie. Przeżywa upadek, przeżywa kompletną porażkę, a tego były auror nie lubi i nigdy nie lubił, dlatego też w błękitnych oczach da się odnaleźć jakiś taki ostrzegawczy błysk, czy alarmująca iskierkę, która świadczy o tym, że nie tylko Evelyn jest zdolna do wkroczenia na ścieżkę wojny — Chciałem być bliżej ciebie. Was. Jesteśmy rodziną, Evie. Chciałem być w końcu obecny bardziej ciałem, niż duchem. — dodaje; wciąż łagodnie, wciąż z uczuciem. Podejmuje kolejną próbę naprawy sypiącego się domku z kart, jest bliżej niej, obejmuje jej twarz dłonią. Gotów jest na absolutnie wszystko, byleby w jakiś magiczny sposób naprawić tę pojebaną sytuację i widzi, że jego taktyka odnosi jakiś skutek. Nie widzi co prawda ulgi, nie widzi zażegnanego problemu, ale widzi, że jego przysłowiowy as z rękawa, który jest przy okazji prawdą najprawdziwszą w świecie, działa. Zapominamy więc o łzach wkurwienia, wracamy do opcji szczęśliwej, ale nie takiej, jaką życzyłby sobie widzieć Raven. Nie, nie, łzy czające się w błękitnych oczach żony udoskonalone są o jakieś wyrzuty sumienia, których James nie chce widzieć i których nie chce oglądać. On tylko chce, żeby Evelyn była szczęśliwa. Szczęśliwa i pozbawiona wyrzutów sumienia, poczucia winy, czy czegokolwiek w tym tonie.
Usuń— Na Merlina, Raven. — żona urywa i milknie, ale on w żadnym stopniu nie zamierza odbierać jej tej chwili skupienia, tego milczenia i momentu na zebranie myśli. Widzi, że go potrzebuje, wiec cierpliwie czeka. Wolną dłonią odgarnia jasny kosmyk włosów i zakłada go za ucho pani profesor, ignoruje przepływające gdzieś po lewej stronie tłumy uczniów. Są tylko oni w tym momencie, jest cisza zalegająca pomiędzy byłym aurorem, a byłą obrończynią Srok z Montrose — Poczułam taką ogromną ulgę, kiedy zobaczyłam cię na końcu tego korytarza... nogi się aż pode mną ugięły. — ton jest spokojny, daje złudne nadzieje na to, że konflikt zostaje zażegnany. Ale tak szybko jak Raven w to naiwnie uwierzy, tak szybko Evelyn wyprowadza go z błędu. Odsuwa jego dłoń od swojej twarzy, a dotknięty do żywego nowy profesor OPCM chowa obie dłonie w kieszenie spodni. Teraz to on się czuje odrzucony, on czuje się personalnie dotknięty. Bo znów, chciał dobrze, chciał jak najlepiej, a wyszło jak wyszło.
— Przez tygodnie zastanawiałam się gdzie jesteś, co robisz i czy jesteś bezpieczny, a ty nawet poznać po sobie nie dałeś, że wszystko jest w porządku. To był naprawdę dobry pomysł, James. Obydwoje to wiemy.
Teraz to sam Lis nie jest przekonany do tego, czy pomysł był w istocie dobry czy nie. Być może można mu w tej chwili zarzucić zachowanie na poziomie pięciolatka, ale w tym momencie jest jakiś taki trochę obrażony, trochę dotknięty, trochę zamienia się w jakiś pojebany głaz, bo coś mu nie wyszło tak jak planował, bo dostał za to po uszach.
I mimo tego, że koniec końców jednak dostaje jakieś słowa potwierdzające, że owszem, plan był dobry to on już wcale nie chce tego potwierdzenia. Teraz Evelyn może je sobie schować do kieszeni i dobyć tej jebanej cegły, żeby mu nią nabić kolejnego siniaka pod okiem, czy na głowie, nie dba o to.
Usuń— Ale mogłeś zrobić cokolwiek, żebym chociaż nie musiała martwić się całymi dniami. Sowa, list, wizyta... czy to było aż takie trudne? Zresztą... nie czas teraz na takie rozmowy. Porozmawiamy o tym później, kiedy obydwoje już ochłoniemy.
I znów, Raven zalicza w jednej chwili cały wachlarz przeróżnych emocji; początkowo jest wkurwiony i zraniony, zaraz potem ma wyjebane, a teraz, kompletnie nagle, zapala mu się czerwona lampka i pojawia się podejrzenie. Ale nie to paranoiczne, nie jakieś obawy o to, że mu żonę podmienili. Obawy o to, że coś tu jest naprawdę nie halo, że być może to jednak przegiął pałę totalnie na całej długości. Bo w końcu Evelyn rezygnująca z możliwości rozpętania kolejnej afery? To się proszę państwa nie dzieje, tak się nie robi. Nie zmienia się kwestii aktorów i scenariusza, kiedy ci już są na planie kolejnego odcinka serialu. Lizzie daje parę kroków do tyłu, posyła mu przepraszające spojrzenie, a Raven odpowiada spojrzeniem które zawiera po prostu cała masę błędów i niezrozumienia. Bo oto przełamał się schemat, oto Evelyn sama wycofuje się z wojny. Umyka przed rozmową, unika konfrontacji i pozostawia męża samego w pytaniach, niezrozumieniu i świecie w którym nic już nie jest przewidywalne. Raven obserwuje plecy Evelyn, w głębi ducha czuje, że być może powinien za nią iść; podbiec, zrobić cokolwiek, by ta scena nie zakończyła się w taki dziwny, smutny sposób. Ale nie robi tego, nogi przyrosły mu do kamiennej posadzki, a on sam zapomniał jak się rusza. Pozostaje mu obserwacja i powolny powrót do rzeczywistości; znów słyszy szum rozmów uczniów, słyszy ich kroki, czy szuranie zmieniających swoją pozycję kamiennych schodów gdzieś w oddali. Czuje zapach pergaminów i książek, całą gamę przeróżnych perfum i tym podobnych. Czuje w końcu ciepło promieni słońca wpadających przez spore okno korytarza. I kiedy już miał odwrócić spojrzenie od Evelyn, kiedy już przekierowywał myśli na tor dotyczący jego kariery w OPCM, dzieje się coś, co znów zamyka jego rzeczywistość w tej jednej osobie, która jest mu droższa niż cokolwiek na tym świecie. Dostrzega więc chwiejny krok, dostrzega niemoc ciała, dostrzega także wiszącą nad panią Raven groźbę wywrotki lub utraty przytomności. I nagle pamięta jak się rusza, nagle – nie wiadomo nawet kiedy – jest tuż obok niej. Zostaje mistrzem świata w biegu na pięćdziesiąt metrów, łapie czarownicę nim ta faktycznie runie na ziemię, porywa na ręce. Serce tłucze mu się w piersi jak oszalałe i choć nie daje nic po sobie poznać, w głębi serca czai się solidna fala paniki i strachu, która powoli go zalewa. Bo Evelyn ot tak sobie nie mdleje, tak samo jak ot tak nie rezygnuje z napierdalanki słownej. I choć tłumił paranoję, choć dawał jej solidnego kopa w dupę, to teraz jest bezbronny wobec jej niszczycielskiego działania. Podejrzewa więc otrucie, podejrzewa jakiś cichy zamach na panią Raven. Podejrzewa, że dopadł ją ten, który wysłał wtedy tamte listy, a to nie są przelewki, to nie jest coś, co można ignorować.
Spanikowany i zdecydowanie gotowy na wszystko rusza w kierunku Skrzydła Szpitalnego, bo tylko tam może znaleźć ratunek. Szybki krok, i jakaś determinacja w spojrzeniu sprawiają, że zdecydowana większość uczniów jakoś sama schodzi mu z drogi, a być może to fakt kończącej się przerwy i przerzedzającego się tłumu sprawia, że nie musi się posuwać do jakichś drastycznych akcji, na które jest w pełni gotów, bo w tym momencie na całego wchodzi już tak zwane pierdolenie konsekwencji.
W tym momencie liczy się tylko Evelyn i jej zdrowie i życie, na których punkcie James ma jakąś pierdoloną obsesję, a która to miała swoje początki wtedy, kiedy wydarzył się ten sławny, meczowy wypadek. Wtedy, siedząc w Mungu, zarzucał sobie zdecydowanie zbyt wiele; począwszy od nieobecności na samym meczu, aż po to, że to najpewniej jego wina i jego pracy. Teraz wyrzuty sumienia grają mu w myśli w podobnym tonie, spirala spierdolenia się nakręca, a on wpada do Skrzydła z impetem; zdyszany, rozczochrany i jakimś ognikiem szaleństwa czającym się w błękitnym oku.
Usuń— Uzdrowiciela! — warczy do bogom ducha winnej pielęgniarki i sam - ostrożnie, jakby obchodził się z najcenniejszą istotą na świecie – układa Ev na łóżku. Kierowany najgorszymi obawami dotyka jej szyi w poszukiwaniu pulsu, a kiedy w końcu go odnajduje, doświadcza ulgi tak ogromnej, że aż sam musi oprzeć się wolnym ramieniem o oparcie łóżka. Bierze głębszy wdech, podnosi głowę akurat by skrzyżować spojrzenie z jakimś ciemnowłosym gościem, którego absolutnie nigdy wcześniej w Hogwarcie nie widział. Mężczyzna nosi jednak szatę uzdrowiciela, kość skrzyżowana z różdżką na emblemacie mówi sama za siebie i z tym Raven dyskutować nie zamierza – a przynajmniej tak długo jak nieznajomy okaże się być przydatny. Bo jeśli jej nie pomoże, jeśli coś pójdzie nie tak, to on za siebie po prostu nie ręczy.
— Zemdlała w korytarzu — wyjaśnia schrypniętym, zdecydowanie przesiąkniętym emocjami głosem; prostuje sylwetkę, odgarnia jasne włosy z własnej twarzy gładkim ruchem dłoni — To coś poważnego? Trucizna? Klątwa? Kiedy się obudzi? Jest w ciąży, to ma jakiś wpływ? — zasypuje biednego uzdrowiciela pytaniami i żąda odpowiedzi już, teraz, natychmiast i w tej sekundzie. I oby rzeczone odpowiedzi były utrzymane w pozytywnym tonie.
Raven, który zaraz dostanie pierdolca, alb umrze od wyrzutów sumienia i paranoi :c
— A i owszem, mógłbyś. Ale wtedy, panie Malfoy, jeśli po tylu zapewnieniach nie odnotowałabym żadnej poprawy podczas zbliżającego się za dwa dni meczu byłabym bardzo zawiedziona pańskim zachowaniem i następnym razem już faktycznie moglibyśmy się na boisku nie spotkać. Tak więc słuszna decyzja. – Scorpius czuł wzbierającą się w nim irytację, która z każdym zapewnieniem nauczycielki latania niebezpiecznie rosła. Nie potrafił pogodzić się z myślami, które niekontrolowanie prowadziły walkę w jego głowie. Nie mógł zrozumieć do czego właściwie Pani Raven dąży, a jedyne co udało mu się dostrzec to chęć z jej strony utarcia mu nosa i zrobienia wszystkiego, żeby podporządkować go swoim ideom.
OdpowiedzUsuńRozmowa ciągnęła się w bliżej nieokreślonym kierunku i wszystko wskazywałoby na to, że zakończy się pozytywnie i na spokojnie w przeciągu najbliższej godziny znajdzie się w swoim wygodnym łóżku, a on sam będzie miło pachnący po ciepłej kąpieli. Nawet zaczęli już kroczyć w stronę wyjścia, co było miłym gestem ze strony opiekunki, Scorpius bez zawahania podłapał jej chęć zbliżania się do końca owego spotkania na tle manipulacyjnym.
— No i tutaj właśnie tkwi największy problem, Scorpius. Bo ja często odbieram wrażenie, że ty jednak nie masz ochoty z nimi współpracować. Równie dobrze mógłbyś być na tym boisku sam samiusieńki i nie sprawiłoby ci to żadnej różnicy. Nie o to chodzi chyba w grze drużynowej, którą jest quidditch, nie sądzisz? Bez odpowiedniego zgrania cała gra traci na znaczeniu, przynajmniej ja to tak widzę. – Zacisnął mocno zęby czując jak uderzają w siebie nawzajem niemalże powodując ból. Jego zdanie się nigdy nie liczyło. Co z tego, że wyraził swoja postawę na temat współpracy, którą starał się za wszelką cenę utrzymać na jak najwyższym poziomie. Ostatni mecz, w którym dwóch ze ścigających zostało silnie kontuzjowanych i jego mimowolna próba gry w pojedynkę – nie przynosząca żadnych skutków, ponieważ nie dało się nawet dostać w okolice obręczy z kaflem – była tego ewidentnym przykładem. Żadna próba uspokojenia w tym momencie nie powodowała wyciszenia a on sam miał ochotę wybuchnąć i rzucić całe starania budowania kariery niczym bezużytecznym śmieciem. W głowie jednak ciągle widniał obraz zrezygnowanego życiem ojca, który w momencie podjętej decyzji Scorpiusa o pójściu inną, swoją drogą stawał się nie do zniesienia. Dlatego milczał.
Świdrujący wzrok Evelyn Raven niczym legilimencja starał się wyczytać z jego twarzy jak najwięcej informacji, które później mogłaby skrzętnie wykorzystać przeciwko niemu. Co z resztą nie było jej całkowicie potrzebne, bowiem już uderzała w punkty najbardziej wrażliwe. Przełknął ślinę starając się nieco zluzować szczękościsk, co okazało się całkowicie bezskutecznym aktem desperacji.
— Współpraca z kolei, wbrew pozorom bardzo ściśle łączy się właśnie z możliwością bycia zauważonym, co słusznie zauważyłeś; bo tak, faktycznie będziemy mieli zaszczyt na nadchodzącym meczu gościć łowców talentów ze Zjednoczonych z Puddlemore. – jednak ojciec się nie mylił. Kolejny mecz był dla rozwoju jego przyszłości bardzo ważny a w głowie Scorpiusa pojawiła się myśl o możliwości rozbicia całej bańki mydlanej, w której przyszło mu unosić się ponad trybunami.
— Wiesz, do kogo najpierw zgłoszą się tacy łowcy talentów, jeśli zostaniesz przez nich pojutrze zauważony, na co zresztą moim zdaniem są bardzo spore szanse? Nie zgłoszą się najpierw do ciebie, nie zgłoszą się również do twojego ojca. Zgłoszą się o profesjonalną opinię do trenera, który pracuje z tobą na co dzień. Profesjonalną i do bólu szczerą opinię, Scorpius. – W tym momencie Scorpius był już pewien, że trenerka stara się go szantażować. Nie miał pojęcia do czego ona dążyła, ale był stuprocentowo utwierdzony w przekonaniu, że czegoś od niego wymaga. Musiał porządnie zastanowić się jak dużo złotych galeonów Dracon będzie musiał wyciągnąć z Gringotta, żeby sowicie opłacić swoją – podobno – dobrą koleżankę.
. Mimo wszystko podziwiał siebie za to, że nadal udało mu się na tyle determinacyjnie zaciskać zęby, aby nie rzucić w jej stronę swoich wszystkich myśli, które aż prosiły się o wydźwięk.
Usuń— A jeśli mogę doradzić ci coś jeszcze o takich łowcach oraz zawodowych drużynach, to że bardzo cenią sobie zdolności współpracy – wierz lub nie, coś o tym wiem. — Jak Merlina kocham, jeśli jeszcze raz usłyszę o współpracy to złamię swoją miotłę i rzucę ją trenerce pod nogi A to wszystko rozchodziło się o sytuację, w której lekko przysypiał na bardzo nudnym monologu kapitana drużyny i totalnie nieinwazyjne akty improwizacji podczas meczy.
— I chociaż trzymam za ciebie kciuki z całych sił, bo wierzę w twój potencjał, to nie jestem w stanie obiecać, że po takiej opinii bez wahania wezmą cię pod uwagę; będą musieli rozważyć wszystkie za i przeciw i ciężko mi w tej chwili ocenić, na co się zdecydują. Nie jest natomiast tajemnicą, że taka wielka szansa pojawi się jeszcze do czasu zakończenia twojej nauki w Hogwarcie. – Po tym całym monologu, który w przeciwieństwie do wcześniejszego usypiającego był bardzo pobudzający niczym kubeł zimnej wody nie wierzył w jej zapewnienia o metaforycznym trzymaniu kciuków. Zresztą to życzenie szczęścia i pomyślności było w każdej sytuacji bardzo sztuczne i wymuszone, tym razem dodatkowo nieszczere. Nigdy nie podejrzewał żadnego z nauczycieli o to, że będzie starał się również mu zaszkodzić, nie wspominając o szantażach. Scorpius zrobił dwa kroki do przodu od niechcenia obserwując swoją nowiutką miotłę, którą sprezentował mu ojciec w związku z nadciągającym przełomowym meczem. Przygotowywał się do odparcia ataku ze strony nauczycielki.
— Więc nie chodzi tutaj wcale o to, panie Malfoy, że ja chcę pana koniecznie z drużyny usuwać. Wbrew przeciwnie nawet. Po pierwsze, ponieważ nie chcę pozbawiać cię szansy, która mimo wszystko ci się należy… — jeśli wykonam wszystkie polecenia i będę posłuszny a dodatkowo sowicie Panią opłacimy. — … po drugie – z szacunku dla twoich kolegów z drużyny — jakieś pozory bycia bezinteresownym nauczycielem trzeba zachować — … po trzecie zaś dlatego, że to byłaby po prostu najgłupsza rzecz na świecie, jaką mogłabym w tym momencie zrobić i co do tego zgadzamy się obydwoje. — no tak, w końcu jak w przeciągu dwóch dni zapełniliby moje miejsce
— Niemniej jednak ukrywać nie mogę, że nie podoba mi się sytuacja, z którą obecnie mamy do czynienia i w przypadku braku zaangażowania z twojej strony, prędzej czy później będę zmuszona poważnie się zastanowić. A jaki będzie wynik mojej decyzji, zależy tylko i wyłącznie od ciebie. – Tym razem nie dał rady już dłużej powstrzymywać swoich myśli w głowie. Niesprawiedliwość, z którą się spotkał była całkowicie uwłaczająca jego dumie. Jeśli nie wystarczała jedna informacja o tym, że potrafi współpracować a jego jedynym mankamentem, który również okazywał się zaletą – co sama trenerka przyznała – a jedynie jest dla niej wystarczającym dowodem na to, że nie nadaje się do drużyny – niech tak będzie.
– Jestem totalnie zdruzgotany Pani zachowaniem. – stwierdził kręcąc głową z rezygnacją. – Nie mam zamiaru się ponownie wypowiadać na temat współpracy. Myślę, że nasze zdania odnośnie mojej postawy są całkowicie odmienne i nigdy nie dojdziemy do porozumienia. Jest mi strasznie przykro, że nie potrafi Pani uwierzyć w moje słowa, które jak wspomniałem wcześniej nie miały na celu Pani zadowolić. – zrobił krótką pauzę odwracając miotłę w taki sposób, że jej tył skierowany był w górę a on od niechcenia przytulił się do niej odczuwając zmęczenie nie tyle co fizyczne a emocjonalne przez kolejny zawód społeczny.
Zaczął zastanawiać się, w którą stronę chciałby całe to spotkanie obrócić, bo – jak wspomniała Pani Raven – wszystko zależało tylko i wyłącznie od Scorpiusa.
Z jednej strony rozważał odejście z drużyny, które wiązałoby się z dużymi kosztami dla Slytherinu, nie tyle co z pewnością przegranej, bardziej nie widział szans na znalezienie kogoś na tyle wytrenowanego, aby udźwignął poziom nadchodzącego meczu. Scorpius finalnie miałby święty spokój, nie musiałby niepotrzebnie się denerwować nie tyle co marnotrawstwem czasu, który mógłby przeznaczyć na Alchemię, co niesprawiedliwością i wszędobylskim czepianiem się jego poczynań. Plus Pani Evelyn Raven otrzymałaby stosowną nauczkę. Dodatkowym i chyba najbardziej istotnym mankamentem, który wiązał się z tą decyzją była ciągle powracająca wizja smutku ojca, której nie dałby rady sprostać ponownie.
UsuńDrugą opcją, równie interesująca polegała na całkowitym poddaniu się woli kapitana Slytherinu i jego idealnego planu na nadchodzący mecz. Zero inicjatywy; zero improwizacji, jedynie czysta, strasznie przewidywalna gra. Wiązało się to z brakiem komfortu, ale również pomagało w uzmysłowieniu trenerce, że jednak nie ma racji, a Scorpius ewidentnie musi wplątywać swoją kropkę nad i. Ponadto ojciec nie zostanie wpędzony w krainę cienia i rozpaczy; on sam nie otrzyma szansy na treningi wśród zawodowców i wcale nie zostanie oceniony jako winny całemu zajściu.
Chyba każdy, kto poznałby oba plany domyśliłby się co przynosi znacznie więcej korzyści, pomimo nieprzyjemnego dyskomfortu. Wszystko bowiem ma swoją cenę. Ale czy na pewno każdy myśli tak samo jak Scorpius?
Chwila refleksji pozwoliła mu się wyciszyć i zakończyć swoją niezbyt przyjemną wiązankę, by po chwili zamienić ją w stosowną do relacji nauczyciel-uczeń, bo w końcu szacunku został w domu nauczony.
– Wezmę sobie do serca Pani słowa. – dodał po chwili zastanowienia podnosząc głowę decydując się na konfrontację spojrzeniową. Postanowił nie wspominać o łapówce, której z pewnością opiekunka się domagała. Uznał, że warto przedyskutować to z ojcem, który znał ją lepiej i potrafił dostosować adekwatność zysków z owej oceny gry syna do liczby galeonów, bądź innej przysługi, Merlin wiedział co trenerce chodziło po głowie.
– Obiecuję poprawę na kolejnym meczu i liczę, że dzięki temu uda mi się przekonać Panią do stosownej oceny mojej współpracy przed łowcami talentów. – dodał uśmiechając się przemiło, co raczej mogło jedynie świadczyć o jego zrodzonym w głowie planie. Totalnie nie przejmował się tym, że zostanie przejrzany. Nie było mowy o tym, że trenerka wiedziałaby co dokładnie chodzi mu po głowie. Stanął prosto chcąc bez słowa odejść, jednak zatrzymał się wiedząc, że nie wypada przed nauczycielem; opiekunem; profesorem uciekać bez pozwolenia.
okropny, mściwy, uprzykrzający życie Scorpius
[Wybacz za problemy, które niesie ze sobą konfrontacja z moim dzieckiem XD]
— Uzdrowiciela!
OdpowiedzUsuńRaven nauczył się już w swoim życiu stosować różne rodzaje barw głosu. I tak mamy barwę miłą, taką z przyjacielską nutą, którą często stosuje w zwykłych, niezobowiązujących rozmowach na tematy wszelakie. Mamy także i barwę podkoloryzowaną pożądaniem; lekko schrypnięty głos, płonące spojrzenie, te sprawy. Tego używa tylko przy jednej kobiecie i żadnej innej, tylko z tą jedną chcąc dzielić przyjemność jaka płynąć może ze zbliżenia. Jest jeszcze oczywiście ton neutralny; sprawiający wrażenie niezainteresowanego rozmówcy, lub wręcz przeciwnie. Barwa dająca sprzeczne odczucia; barwa, która więcej komplikuje niż rozjaśnia i pozostawia słuchającego w gąszczu niezrozumienia w którym sam jeden musi się zorientować, bo James Raven na pomoc mu nie przyjdzie – a wręcz przeciwnie – będzie się doskonale bawił obserwując to zagubienie i próbę odszyfrowania jego intencji. Po barwie neutralnej mamy już te nacechowane negatywnie; jest barwa gniewu, jest i ton nie znający sprzeciwu; władczy i rozkazujący, który nie pozostawia po sobie wiele wątpliwości. I mimo całej swojej sympatii do pielęgniarek, uzdrowicieli i Skrzydła, mimo całej swojej sympatii do Hogwartu, nowego stanowiska i wszystkiego co się z tym wiąże, to właśnie ton nie znający sprzeciwu zostaje użyty by zwrócić uwagę na siebie i na swój nieprzytomny, blondwłosy problem.
Wysoka, postawna kobieta wynurza się z jednego z gabinetów, pielęgniarski czepek szybko zdradza jej rolę w tym zacnym przybytku, a u pana Ravena powoduje lekkie ukłucie irytacji, bo nie wołał o pierdoloną pielęgniarkę, a o uzdrowiciela. I lepiej żeby go dostał prędzej niż później, bo inaczej znów wszystkich zaleje wspomnień czar i każdy sobie przypomni, że ten Raven to ten sam Raven, który lata temu uczył się właśnie tutaj, właśnie wśród tych murów i bardzo często bywał takim klasycznym, podnoszącym nauczycielskiej kadrze ciśnienie, problemem. Potem oczywiście dojrzał, potem się ożenił, potem się ustatkował, ale nie zmienia to wcale faktu, że skłonności do bycia rzeczonym problemem wciąż są w nim obecne i tylko czekają na odpowiednią, mało przyjemną sytuację by przejąć władzę nad zdrowym rozsądkiem i dobrym wychowaniem, wprowadzając do gry pewien element chaosu.
Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie teraz…
— Co się stało? — pyta czarownica, rzucając okiem na zalegającą na łóżku Evelyn. James z kolei musi ugryźć się w język, schować chaos do kieszeni i jeszcze wykrzesać z siebie ostatnie siły na to, by zachować się profesjonalnie, zdecydowanie nie opryskliwie i w głównej mierze wciąż przyjaźnie. Dlatego dławi w sobie chęć by złapać najbliżej leżący wazonik z kwiatkami i rozbić go na najbliższej ścianie; dlatego dławi w sobie chęć, by powiedzieć coś naprawdę niemiłego. Nie chce by Ev potem musiała się za niego wstydzić, nie chce wyjść na jakiegoś narwanego tłuka, choć w przypadkach, kiedy chodzi o jego blondwłosy problem to były auror potrafi się zachowywać jak prawdziwy potwór, któremu w drogę lepiej nie wchodzić.
— Zemdlała — burczy więc ostatecznie, a błękitne spojrzenie jest jakoś tak mało przyjazne, co pielęgniarka odnotowuje we własnej głowie. Jeszcze raz obrzuca Evelyn spojrzeniem, kojarzy plotki z ostatnich paru dni i dodaje dwa do dwóch. A po wykonaniu tego skomplikowanego działania wychodzi jej, że przed sobą ma tego nowego od OPCM, będącego jednocześnie mężem niejakiej Evelyn Raven. Olivia – podobnie jak znaczna większość osób w podobnych do Ravenów wieku – kojarzy doskonale tę parkę; dziwi się przez sekundę lub dwie, że jeszcze nie wydrapali sobie nawzajem oczu bo przecież Evelyn to do najspokojniejszych nie należy, ale ostatecznie po prostu przyjmuje to do wiadomości, daje krok w tył i idzie po tego nieszczęsnego uzdrowiciela, który będzie się mierzył z państwem Raven kompletnie sam, bo ani ona – Olivia Spencer – ani tym bardziej młoda i naiwna Sophie nie będą się w ten cyrk mieszać.
James Raven zostaje więc w sali Skrzydła kompletnie sam (bo nieprzytomna Evelyn nie stanowi najbardziej gadatliwego towarzystwa). Dłonie lądują w kieszeniach, błękitne spojrzenie rozgląda się po sali, a wewnątrz – głęboko, głęboko wewnątrz – zżerają go wyrzuty sumienia; przez głowę przelatują dziesiątki innych scenariuszy na to jak mógł to wszystko rozegrać. Wina jaką przypisał sam sobie jest ogromna i ciąży mu na sercu niczym jakiś pierdolony głaz, nie dając w spokoju odsunąć emocji od siebie i zastanowić się nad tym wszystkim na zimno. Bo kiedy do gry wchodziło bezpieczeństwo Ev, kiedy do gry wchodziło jej zdrowie lub życie, to trudno było mu utrzymać emocje w ryzach. Trudno mu było zachowywać się jak jakiś jebany głaz i profesjonalista, bo jednak to serce wciąż posiada. A serce to w szczególności wyczulone jest na krzywdy dziejące się jego żonie, których Raven znieść nie potrafi i gdyby tylko mógł, to zawsze postępowałby tak jak na tym cholernym boisku. Zasłoniłby ją, wziął obrażenia na siebie, uratował, ocalił, uchronił. Wszystko, byleby odsunąć od niej wizję cierpienia pod każdą postacią, bo na takowe Evelyn tak po prostu sobie nie zasłużyła.
UsuńCała ta sytuacja więc boli go okrutnie i to podwójnie. Boli go stan Evelyn, boli go także to, że to właśnie jego debilne pomysły są rzeczonego stanu bezpośrednią przyczyną. Bo co by było gdyby? Raven nie lubi zadawać sobie tego pytania, nie lubi bawić się w zgadywanki, ale czasem po prostu taki tok rozumowania dopada go samoistnie, dzieje się to bez jego wiedzy, bez jego uwagi, a wnioski męczą go później całymi dniami i nocami wywołując bezsenność, powodując rozpamiętywanie przeszłości i analizę wszystkich sytuacji po stokroć. Bo być może gdyby zrobił coś inaczej niż tak, jak zrobił to efekty byłby inny. Być może. Nie wiadomo.
Wyrzuty sumienia robią więc swoje; atakują serce i umysł, sieją zamęt i spustoszenie, a pan były auror przybiera zobojętniałą minę. Próbuje to wszystko zagłuszyć, rozgląda się, słyszy w końcu jakieś nikłe nuty płynące z ukrytego gdzieś radia. Skrzydło Szpitalne nie uległo zmianie, zapamiętał je dokładnie tak jak prezentowało się obecnie; szereg łóżek po obu stronach szerokiej komnaty, biurko dla pełniącego dyżur, parę parawanów obecnie odsuniętych pod ścianę. Wysokie, długie okna wpuszczające masę światła, drzwi do gabinetów pielęgniarek lub uzdrowicieli. No i sama tabliczka głosząca kto obecnie w Skrzydle pracuje. Błękitne spojrzenie powoli podąża za krzywizną liter, odnajduje tam znajomą Olivię Spencer, odnajduje mniej znajomą Sophie, obie na stanowiskach pielęgniarskich. Przesuwa się więc dalej, widzi jakąś nieznajomą mu kompletnie Merrin Norwell, ale widzi także i Charlesa Gounelle. I czuje, tak w głębi ducha, że to nazwisko powinien kojarzyć. Powinien, bo brzmi ono znajomo, brzmi całkiem jak ktoś z kim miałem coś wspólnego w dawnych czasach. Ale mimo tego całego brzmienia, mimo przeczuć i mimo wszystko, Raven (znany z doskonałej pamięci do takich rzeczy i przekonany że nazwisko skądś zna) zdecydowanie niczego nie kojarzy. Oświecenie nie nadchodzi nawet, kiedy brunet stanie przy łóżku Ev i zacznie swoje uzdrowicielskie czary-mary.
— To coś poważnego? Trucizna? Klątwa? Kiedy się obudzi? Jest w ciąży, to ma jakiś wpływ?
— A mamy powód podejrzewać, że trucizna?
— Być może — odpowiada Raven z przekąsem, bo dla niego wszystko jest możliwe i niewykluczone. Zwłaszcza, kiedy jeszcze miesiąc temu Ev dostała list z pogróżkami niewiadomego pochodzenia. Ale o tym w sumie uzdrowicielowi nie mówi, albowiem nie jego sprawa to i nie jego problem. Jego zadaniem jest tylko potwierdzić lub wykluczyć podejrzenia, co zresztą pan Gounelle profesjonalnie czyni, odrzucając w pierwszej chwili klątwę. Takie odrzucenie Jamesa cieszy, niepostrzeżenie więc ten zalegający głaz na sercu ulega malutkiemu skruszeniu. Jedna troska mniej, dwadzieścia cztery ewentualne scenariusze wykluczone.
— Trucizna dałaby o sobie znać jakiś bardziej nieprzyjemny sposób. Wymioty krwią, wstrząsy... albo śmierć na miejscu, zależy. Więc raczej bym wykluczał. No chyba, że żona zaangażowała się ostatnio w jakiś konflikt z panią Chernov, wtedy na wszelki wypadek zatrzymamy ją tutaj na kilka dni pod obserwacją. — Raven unosi jasną brew do góry, ręce z kieszeni przenosi na klatkę piersiową i krzyżuje w postawie pt. pan coś chyba wie i zaraz to coś z pana wyciągniemy, proszę poczekać, szykujemy właśnie komnatę do przesłuchania. Jest to pozostałość po aurorze, jest to coś, czego Raven się już nie pozbędzie i co zostanie z nim na zawsze, tak samo jak zostanie z nim na zawsze już skłonność do paranoi. Błękitne spojrzenie pierdolonego wieżowca mierzy więc uważnie uzdrowiciela (mieszczącego się gdzieś w randze ładnego, aczkolwiek nie tak wysokiego biurowca), gdzieś w tle słychać jak ktoś wchodzi lub wychodzi do pomieszczenia. Raven nie wie, stoi tyłem, nie oglądał się specjalnie, zbyt skupiony na uzdrowicielu.
Usuń— Ale wygląda to na sprawkę ciąży. I stresu, bardzo dużych ilości stresu. Widać, że ostatnio bardzo mało sypiała. Widziałem ją nawet kilkakrotnie przelotem; wyglądała prawie jak chodzące zombie. Zastanawiałem się nawet przez chwilę czy wszystko w porządku, ale nie przyszła ani razu, a sprawa ciągnie się tak od kiedy tu jestem, wiec pomyślałem, że po prostu taka już jest. Ale jednak ciąża. I to bliźniacza, wiedzieliście?
— Oczywiście, że tak — James wiedział od dawna, bowiem jego nieśmiertelne i nigdy niemylące się przeczucie mu tak powiedziało. Widząc jednak nie do końca odnajdujące się w tym wszystkim spojrzenie medyka dodaje uprzejmie: — Miałem przeczucie już miesiąc temu. I to będzie chłopiec i dziewczynka. Leon i Lilian — wyjaśnia wszystko będąc absolutnie pewnym tego co właśnie powiedział, a pewność ta chwilowo tłumi te zżerające go od dłuższego czasu wyrzuty sumienia. Rozmowa odciąga jego myśli od ponurych wizji, a im dłużej ma okazję przypatrywać się uzdrowicielowi, tym bardziej ma wrażenie, że owszem powinien go kojarzyć i generalnie to znać. Nadal jednak ma w głowie pustkę totalną i przeważającą, nadal dominują myśli poświęcone żonie i niewypowiedzianemu wprost zarzutowi odnośnie trucia tego czy tamtego, którego jego wewnętrzny, wciąż żywy auror odpuścić od tak nie może.
— Nie ma się czym stresować, wszystko jest w porządku. Obudzić powinna się do kilku, maksymalnie kilkunastu minut, ale po przebudzeniu zalecam załatwić jej dzień wolnego, żeby mogła sobie solidnie odpocząć. No i generalnie w najbliższym czasie im więcej odpoczynku, tym lepiej dla niej oraz dla dzieci. — tego już James słucha z uwagą najwyższą i skupieniem pełnym. To są informacje, których oczekiwał, to jest coś, po co tu właściwie przyszedł. Konkrety. Odnotowuje je na niewidzialnym papierze równie niewidzialnego notesu w swojej pamięci, kolejkuje na liście zadań. Załatwi jej to wolne, choćby miała to być ostatnia rzecz jaką zrobi, tego Gounelle, Longbottom i generalnie wszyscy mogą być pewni.
— Ciąża do dwunastego tygodnia stanowi największe zagrożenie dla płodu, a tutaj mamy tydzień szósty. Dobra informacja jest taka, że po piątym tygodniu ryzyko spada o dwadzieścia procent, ale raczej bym się tym nie sugerował, kiedy stres nadrabia. Generalnie tak jak powiedziałem: wszystko jest w porządku, chociaż nie można ukryć, że macie dużo szczęścia, iż jeszcze nic się nieszczęśliwego nie stało. Nie mam pojęcia z jakiego powodu tyle nerwów ostatnio u niej, ale zdecydowanie musicie go ograniczyć. W razie czego przepiszę zioła na uspokojenie, takie całkowicie nieszkodliwe.
— Wezmę te zioła — decyduje za żonę pan mąż. Decyduje burknięciem, takim klasycznym dla Ravena, który większość życia komuś coś odburkuje, czy odmrukuje, ale zdecydowanie nie złośliwym, czy też nie takim wkurwionym tonem. Ot, burknięcie jak burknięcie, nic specjalnego. Były auror z westchnieniem przysiada na łóżku żony, odgarnia jej tych parę zbłąkanych na twarzy kosmyków i stwierdza, że on to chyba jednak poczeka aż się obudzi i dopilnuje by absolutnie wszystko było tak jak trzeba. A potem dopilnuje by już nic jej nie wkurzyło, nie wyprowadziło z równowagi ani nic z tych rzeczy, co mniej więcej sprowadzało się do tego, że Evelyn czekał maraton nadopiekuńczości. I zdecydowanie zero jakichś pojebanych niespodzianek, sama nuda, nic wielkiego — I… dzięki. — dorzuca po krótkiej chwili, przypominając sobie w ogóle o obecności takiego kogoś jak Charles, którego kojarzyć powinien, a którego totalnie nie kojarzy.
UsuńI ten właśnie moment wybiera Asteria Chernov by oficjalnie wejść do Skrzydła i przestać udawać, że rozmowa z wychodzącą chwilę temu Sophie jest bardzo angażująca i ciekawa (bo nie jest). Czarownica uśmiecha się ładnie do dotychczasowej rozmówczyni (której Chernov nie słuchała, zbyt skupiona na podsłuchiwaniu tego co dzieje się po drugiej stronie niedomkniętych drzwi), rzuca jakąś niezobowiązującą uwagę odnośnie ładnie ułożonego czepka pielęgniarskiego i po prostu koleżankę zostawia. Wślizguje się bezszelestnie do pomieszczenia i domyka za sobą drzwi, spojrzeniem ocenia sytuację. Jedna nieprzytomna czarownica, jeden zdecydowanie zbyt martwiący się mąż, jeden uzdrowiciel ze zdecydowanie zbyt długim jęzorem. Jadowicie zielone spojrzenie zatrzymuje się na tym ostatnim, którego imienia wciąż zapamiętać nie potrafi; wykracza to poza jej aktualne zdolności, wykracza to poza zdolność zrozumienia, bo Asteria pamięta każdy jeden składnik w setkach receptur, pamięta również i setki samych receptur, ale to jedno lub dwa imiona stanowią dla niej niewymownie wielki wręcz problem. Choć być może jednak tego problemu nie stanowią wcale, a Asteria po prostu bawi się świetnie udając, że rzeczonego imienia nie pamięta? Kto wie, kto wie.
Długa, idealnie czarna suknia opina subtelnie ciało, uwydatnia wcięcie w talii i linię bioder, materiał nieco luzuje się gdzieś w okolicy kolan pozwalając czarownicy jedynie na niewielkie, drobne kroki, którymi to całkiem nieśpiesznie zmierza w kierunku trójki czarowników. Czerń ubioru i włosów kontrastuje mocno z bladą skórą, tak samo kontrastuje także i ciemnoczerwona szminka i równie ciemnoczerwony kolor zdobiący długie paznokcie, na serdecznym palcu mieni się sporych rozmiarów szmaragd, bo przecież zwyczajna szata, czy zwyczajny ubiór to zdecydowanie nie dla niej. Czarownica przystaje przy łóżku koleżanki z pracy, dłoń przeczesuje ciemne, błyszczące włosy jakby od niechcenia, umysł krąży gdzieś wokół słów jakie padły ze strony Dantego. No chyba, że żona zaangażowała się ostatnio w jakiś konflikt z panią Chernov, Asteria doskonale usłyszała to niemiłe stwierdzenie, bo klątwą pana Gounelle jest to, że jego osobiste ustrapienie, prześladowczyni, nemesis i bogowie wiedzą co jeszcze, zawsze jest tam gdzie być nie powinna. I zawsze o czasie, w którym lepiej by jej tam nie było (oczywiście lepiej dla Charlesa, nie dla Asterii, która z takowych sytuacji wyciąga to co dla niej najlepsze).
— Cóż takiego się stało? — pyta słodkim tonem, w głos wkrada się nuta troski — Trucizna? — pada kolejne pytanie, a specyficzna nuta w głosie ulega zmianie, choć ten szczególik wyłapać mogą jedynie prawdziwi koneserzy z którymi Asteria zadaje się po godzinach. Spojrzenie znów zahacza, tak całkiem niezobowiązująco, o uzdrowiciela. Zupełnie jakby nic nie było między nimi na rzeczy, zupełnie jakby absolutnie nic nie słyszała i nic się nie działo, ale Charles może być pewien, że zemsta za ten epizod zbytniej wylewności nadchodzi wielkimi krokami.
— Zemdlała — Raven nie zauważa tych spojrzeń, nie wyłapuje tej nutki jadu w głosie czarownicy, zbyt skupiony na żonie — Za dużo stresu.
— Och. — Asteria teatralnie wzdycha, przykłada dłoń do odsłoniętego dekoltu, generalnie doskonale bawiąc się w jedną ze swoich ulubionych gier polegającą na udawaniu, że obchodzi ją cokolwiek poza własnymi tajemnicami, kamieniem i bazyliszkiem — Przykro mi. Ale skoro trafiła do dobrego kolegi ze szkolnych lat, to chyba już wszystko dobrze? — pyta niewinnie, z lekkim uśmiechem błądzącym na wargach, jakby doskonale wiedziała o tym jak najlepiej ukarać biednego Juliana za to, że w ogóle śmiał wymówić jej nazwisko bez pozwolenia na piśmie.
Usuń— Kolegi? — to Ravena ożywia, odwraca się nieco na tym łóżku, by wciąż być przy Evie i jednocześnie móc patrzeć na uzdrowiciela i panią profesor — Kojarzę to nazwisko, ale za cholerę nie pamiętam skąd.
— Och — Asteria wzdycha równie niewinnie co przed chwilą — Nie pamiętasz, James? Może Evelyn lepiej pamięta, bo oczywistą słabością pana byłego Krukona, Charlesa Dante Gounelle są piękne czarownice… — Chernov pochyla się nieznacznie w kierunku byłego aurora i szepcze w jego kierunku szeptem tak głośnym, że nie ma w tym ani krzty prywatności, czy próby dochowania tajemnicy, czy wypowiedzenia słów tak by Charles tego nie słyszał. Bo Asterii akurat zależy na tym by każde, jedno słowo zostało usłyszane i zapamiętane — Na twoim miejscu uważałabym na żonę. Prawdziwy z niego flirciarz i babiarz… — była Ślizgonka prostuje się z czarującym uśmiechem znów goszczącym na wargach, sprawiając wrażenie czarownicy, która jedynie chce pomóc i przestrzega kolegę przed… innym kolegą.
— Ach… — auror prycha, niezadowolony ze swojej luki w pamięci, ale dzięki pomocy Asterii wszystko wskakuje na swoje miejsce. Błękitne spojrzenie byłego aurora pada znów na uzdrowiciela, ale tym razem z jakąś taką nutką sceptyczności i masy napływających do umysłu nauczyciela OPCM błędów. No bo… jak? Charles, ten cichutki Krukon, którego pamiętał on i którego zapewne pamięta też i Evelyn, poderwać mógłby co najwyżej książkę o ziołach Europy i to tylko wtedy, kiedy rzeczona książka byłaby pod wpływem jakichś substancji odurzających. Tamten Gounelle nie słynął z otwartości czy towarzyskości, miał swój świat i swoje kredki, niezbyt szukał kontaktów, a przynajmniej tak wydawało się wtedy Ravenowi, który czasem współczuł mu tych wszystkich szykan z powodu jego statusu krwi — W życiu bym nie skojarzył, dzięki za przypomnienie — Raven znów wraca spojrzeniem do żony, a tą małą chwilę Asteria wykorzystuje by posłać Julianowi uroczo jadowity i jednocześnie niewinny uśmiech osoby, która przyszła tutaj tylko i wyłącznie po swoje lekarstwo, absolutnie po nic innego.
— Przyszłam po swoje lekarstwo, Julianie. Skończyło mi się wczoraj, mam nadzieję, że masz jeszcze jakiś zapas? — pyta miękko, delikatnie, dłoń czarownicy przesuwa się po linii jej obojczyka, by w końcu ująć zawieszkę naszyjnika. Srebrny łańcuszek przemyka pomiędzy jej palcami, niewielki klejnot załamuje padające na niego światło. Zielone tęczówki wpatrują się w twarz uzdrowiciela, a sama Asteria jest ciekawa tego jak Dante rozegra teraz to całe przedstawienie. I co najważniejsze, czy ośmieli się ją puścić z niczym.
— Julianie? — pyta sam siebie James Raven, który po prostu już się w tym wszystkim zgubił.
bardzo zmartwiony monrz i Asteria-psuja
— Co to znaczy: być może?
OdpowiedzUsuńBłękitna tęczówka pełna podejrzliwości mierzy się z tą ciemną, wypełnioną nieporozumieniem i sama powoli rzeczonym nieporozumieniem przesiąka. No bo owszem, nie wyjaśnił skąd takie, a nie inne podejrzenia; no bo owszem, nie wyjaśnił biednemu uzdrowicielowi absolutnie niczego – ale czy tak naprawdę powinien? Czy musiał? Otóż nie powinien, nie musiał, chyba nawet nie chciał za bardzo, bo temat otrucia, temat zagrożenia i temat tego skąd te wszystkie podejrzenia wiąże się z tematem rozmowy (czy może raczej mini-wojny), która rozegrała się w domku państwa Raven przed niecałym miesiącem. Raven nie lubi do tego wracać, nie jest fanem, jakoś nie przepada, dlatego zazwyczaj myśli te i paranoje zachowuje po prostu dla siebie. No bo znów – jeśli jednak miał rację i te pogróżki to było zdecydowanie coś, to istniała niewielka szansa, że być może właśnie rozmawiał z osobnikiem bezpośrednio za listy odpowiedzialnym. Szansa jedna na milion, szansa taka jak na wygranie w mugolskiej loterii, ale James o to niespecjalnie dba i póki to całe podejrzenie, czy raczej jego cień istnieją, to nie będzie specjalnie wylewny czy otwarty w tej kwestii. Były auror więc odnotowuje jedynie dziwne pytanie pana Gounelle, zachowuje je w jakiejś tam pamięci podręcznej, odnotowuje na niewidzialnym notesie byłego, czarodziejskiego gliny. I czeka. Czeka na to, aż Charles się sam pogrąży, bo coś mu mówi, że tak właśnie będzie.
— Klątwa odpada. Trucizna dałaby o sobie znać w jakiś bardziej nieprzyjemny sposób. Wymioty krwią, wstrząsy... albo śmierć na miejscu, zależy. Więc raczej bym wykluczał. A zresztą, wszyscy zawsze opowiadają, że taki Hogwart jest najbezpieczniejszym miejscem na terenie całej Szkocji. Sławny pan Potter jest u władzy w Ministerstwie, no i jeszcze z dyrektorem znają się dobrze, to zapewne ostre kokosy zainwestował w zabezpieczenie zamczyska, coby jego synalkowie przypadkiem nie musieli tych samych przygód przeżywać co on, no nie? Musielibyśmy mieć do czynienia z jakimś mistrzem zbrodni, drugim Voldemortem czy Grindelwaldem, albo coś.
— Śmierć na miejscu — wyłapuje to jedno stwierdzenie Raven, błękitne spojrzenie staje się takie jakieś opresyjne, nie sposób od niego uciec, nie sposób nie mieć wrażenia, że ktoś tu wyciąga daleko idące wnioski — Są też takie, które działają w ukryciu całymi miesiącami — usłużnie podpowiada, na wypadek, gdyby pan uzdrowiciel taktycznie zapomniał o takowych środkach. Dłoń nauczyciela OPCM jakoś mocniej zaciska się na bladej dłoni małżonki, mięśnie ramion napinają się nieznacznie, a cała jego postawa zdaje się sugerować, że do przekroczenia magicznej granicy zdecydowanie zbyt długiego i podejrzanego jęzora brakuje mu naprawdę niewiele. Naprawdę niewiele, by James wszczął swoje osobiste, małe śledztwo mające ujawnić mu każdy sekret - mniejszy lub większy – który skrywa osoba nigdy niewidzianego w Hogwarcie uzdrowiciela — Wie pan co? — pyta, niby to łagodnie, niby takim profesorsko-objaśniającym tonem — Najtrudniej wyłapać tych, którzy są z pozoru normalni. Tych nierzucających się zbytnio w oczy… — pewna sugestia zawisa w powietrzu, ex-auror nie śpieszy z wyjaśnieniem jej, pozwala domysłom płynąć szerokim i rwącym strumieniem. Stosuje grę w małe podchody, chce przetestować reakcję uzdrowiciela, chce zobaczyć, czy naprawdę jest się czym martwić i czy mają w Hogwarcie kreta.
— Przez dosyć długi czas pracowałem w Mungu, przemiał informacji tam jest niewyobrażalny.
— W Mungu. — potakuje profesor, kiwa nawet głową, jakby naprawdę mu wierzył, ale nie wierzy ani trochę i w błękitnych tęczówkach ten totalny brak wiary w jego słowa da się odczytać. W międzyczasie, między słowami i między poszczególnymi myślami Raven obiecuje sobie, że rzeczone śledztwo w sprawie nowego uzdrowiciela będzie wszczynał – legalnie, czy nie, nie ważne.
Musi go sprawdzić, musi prześwietlić i wiedzieć na temat jegomościa, co pochodzi z kraju żabojadów absolutnie wszystko co wiedzieć się da – tak dla świętego spokoju, tak dla zasady, tak by móc normalnie spać po nocach, bez różdżki pod poduszką.
Usuń— No chyba, że żona zaangażowała się ostatnio w jakiś konflikt z panią Chernov, wtedy na wszelki wypadek zatrzymamy ją tutaj na kilka dni pod obserwacją.
Zmiana tematu jest przeprowadzona zmyślnie i z sukcesem odciąga uwagę paranoika od osoby uzdrowiciela – a przynajmniej czyni to na chwilę obecną, bo Raven jak już się czegoś uczepi, to nie odpuści póki sobie wszystkiego nie ogarnie i nie wyjaśni, nawet jeśli ma to go doprowadzić do całkowicie błędnego wniosku. Ale chwilowo porzućmy ten temat, chwilowo skupmy się całkowicie na tym co powiedział pan Gounelle – a powiedział nie byle co, rzucił niepokryte niczym oskarżenie, rzucił trop, zostawił poszlakę. Jakkolwiek by tego nie nazwać, przerzucił podejrzenia z siebie na panią Chernov, a przynajmniej tak mogłoby się wydawać, bo… no właśnie. Bo.
Bo Raven zna panią Chernov z domu Doherty, co prawda nie zna jej najlepiej na świecie, ale zna ją na tyle, by zacząć zastanawiać się co takiego była Ślizgonka zrobiła temu biednemu chłopowi, że ten teraz robi jej aż taką antyreklamę, ze zrzuceniem na nią ciężaru oskarżeń włącznie. Chwilowo nie zakłada nawet, że słowa Gounelle mogą być prawdziwe, chwilowo jedynie się nimi interesuje i rozkłada je na czynniki pierwsze, ale nic poza tym. Asterię zna, jego nie zna; Ślizgonka była tu od bliżej nieokreślonego zawsze, on jest nowy. W tym rozrachunku wszystko gra na niekorzyść uzdrowiciela, który jeszcze chwilę temu wydawał mu się takim naprawdę spoko ziomkiem, a teraz wydaje mu się potencjalnym oskarżonym i osobnikiem całkiem pasującym do sali przesłuchań. Ale zanim Raven zdąży się zabrać za przeprowadzanie aresztowań do których nie jest już uprawniony, zanim zarzuci mu wprost otrucie Evelyn, zanim rozwali mu nos własną pięścią; zanim to wszystko nastąpi, Gounelle sięga po kolejną kartę, tym razem o wiele lepszą, tym razem sięga po kartę zdmuchującą wszystkie te paranoiczne zapędy do aurorowania. Pojawia się temat jego nowonarodzonych (no, już prawie, w końcu to tylko osiem miesięcy, 2 dni i 6 godzin) dzieci, a temat ten to po prostu broń ostateczna i nie ma przebacz. Zwłaszcza, że ten podejrzany żabojad potwierdza jego przeczucie – którego i tak był absolutnie pewien – mówi co jest pięć i daje do zrozumienia, że czeka ich podwójny rozpierdol.
— Ach. Przeczucie, cool. — tym razem uzdrowiciel nie otrzymuje żadnego spojrzenia, żadnego niemo rzuconego wyzwania w przekonaj mnie, że nie jesteś seryjnym zabójcą także nie ma. Raven siedzi sobie spokojnie, pilnuje swojej równie spokojnej żony i wszystko wydaje się być takie spokojne. A spokój – jak powszechnie wiadomo – zwiastuje burzę, spokoju nigdy zbyt dużo nie ma, zawsze się coś dziać musi. James Raven o tym wie, nieistniejący bogowie wiedzą o tym także, ale Charles Gounelle (z racji bycia świeżakiem) być może jeszcze tego nie wie i nie przeczuwa; być może to dlatego, że jest szlamą, być może to dlatego, że w mugolskie horoskopy to on nie wierzy, a przecież dziś w gazecie, w tabelce Panna, wyraźnie było napisane: „Nie drażnij smoków, unikaj wdów. To nie jest twój szczęśliwy dzień, unikaj konfrontacji, nie wychodź spod łóżka”. Niestety, horoskop został zignorowany, Dante nie siedzi pod łóżkiem, a wygłasza bardzo kontrowersyjne teorie odnośnie tego kto z kim zadarł. A smok nadchodzi.
— Ładnie zaplanowane. Gratulacje. I te przeczucia to zawsze takie skuteczne?
— Oczywiście — zarzeka się ex-auror, bo on w odróżnieniu od swojego kolegi-niedowiarka zdaje sobie sprawę z tego, że nieistniejący bogowie mogą jednak gdzieś tam istnieć i mieć jakiś tam wpływ na to co się aktualnie dzieje i co w przyszłości się stanie. Dlatego też nieprzypadkowo cis rośnie tuż obok ich domu, dlatego też nieprzypadkowo Raven zasadził także i całkiem miły dla oka, młody jesion. Bo symbole posiadają moc, choć James nie jest takim specjalistą w ich objaśnianiu jak pewna nieistniejąca bogini — Rzadko się pojawiają, ale jeśli już, to pewne w stu procentach. — dodaje, odczytując z uzdrowiciela jakieś wewnętrzne zwątpienie w sens nauki i praktyk, skoro przychodzi sobie taki on i wszystko co się ciąży tyczy odgaduje sobie ot tak, bez specjalnego zagłębiania się i wiedzy. On wie, tak po prostu i najzwyczajniej w świecie — Wezmę te zioła. I… dzięki — dodaje, już odchodząc od tematu przeczuć, smoków, horoskopów i Wizengamotu, ponadto nawet uzdrowicielowi dziękuje, choć nie ma za bardzo za co; choć Raven uważa, że w sumie dziękować i tak powinien, bo w końcu mógł taki uzdrowiciel ich zostawić na pastwę jakiejś niemiłej piguły, albo olać, bo przecież nic takiego się nie dzieje. A ten tutaj – cokolwiek by mu nie zarzucić – wciąż stoi, wciąż jest obecny, nawet zioła proponuje. Tego ex-auror zignorować nie może, tego zbyć milczeniem nie potrafi.
Usuń— Nie ma sprawy. Charles Gounelle, swoją drogą.
— James Raven — aura żony, jej bezpośrednia bliskość zawsze jakoś utemperowuje zapędy męża do dawania komuś w nos, czy aresztowania pod byle pretekstem; teraz rzeczona aura także działa i wpływa, sprawiając, że te wszystkie okropne podejrzenia odchodzą chwilowo w niepamięć, a Raven po prostu ściska dłoń uzdrowiciela w przyjacielskim geście — Nauczyciel OPCM — dodaje, bo o ile profesja Charlesa jest wszystkim dobrze znana (w końcu skrzyżowana kość z różdżką na szacie mówi same za siebie), tak ta Jamesowa może nie być aż tak oczywista (zwłaszcza, że nie jest tak totalnie oczywista dla samego Ravena, który wciąż łapie się na takim zamyśleniu i rozkminach typu co ja tu w ogóle robię i czemu nie jestem jeszcze w Ministerstwie?). Dłoń zostaje puszczona, pan profesor myślami i spojrzeniem wraca znów do swojej Evelyn i nie zauważa nawet czy pan Gounelle nadal tam stoi, czy może już sobie poszedł – w ten chwili zbyt zajęty jest obserwacją uroczej twarzy swojej żony i wypatrywaniem pierwszych oznak jej przebudzenia. W końcu uzdrowiciel mówił coś o paru lub parunastu minutach, a zgodnie z tym co mówił bardzo mugolski zegarek profesora, minut minęło już przeszło dziesięć. Najwyższy czas więc się obudzić, najwyższa pora przestać dawać mu powód do zamartwiania się.
— Och, la vache, tylko nie ona. — zmuszony do rozeznania się w sytuacji Raven unosi znów jasną brew ku górze, ogląda się przez ramię i wyłapuje odzianą w czerń sylwetkę pani profesor Chernov, ale za nic w świecie nie wie dlaczego ton uzdrowiciela jest taki nieszczęśliwy i generalnie podejrzany. Profesor w mig przypomina sobie o zarzutach zaadresowanych do Asterii, przypomina sobie o własnych podejrzeniach i decyduje się chwilę poobserwować i posłuchać tej dwójki; tak na wszelki wypadek, tak dla sprawdzenia. Siedzi więc sobie przy Evelyn, obserwuje jej twarz, wyczekuje ruchu powiek, ale i nadstawia ucho.
Asteria dostrzega ten słodko-kwaśny uśmiech goszczący na wargach uzdrowiciela, ale cóż, nie przejmuje się nim specjalnie, albowiem smok nie przejmuje się opinią swojego obiadu, czy jakoś tak. Podchodzi sobie nieśpiesznie, staje przy łóżku niedysponowanej koleżanki i przez króciutką chwilę poświęca jej spojrzenie – ot tak, by upewnić się, że to nic specjalnego. Bo o ile Asteria w tym palców nie maczała, to kto wie, kto maczał.
— Nie wiesz co to prywatność? — jadowicie zielone tęczówki wracają do tych ciemnych, jakby rzucając im nieme wyzwanie, jakby prowokując do tego, by pozwalał sobie bardziej i więcej. Spojrzenie zachęca, lekko zmrużone oczy dają złudne wrażenie bezpieczeństwa i piekła odsuniętego w czasie, lekko wygięte wargi wyglądają nader kusząco; ale wszystko to jedna, wielka pułapka, jedna wielka przynęta, której Asteria bardzo lubi używać. Lubi takiego biednego Dante podpuszczać, lubi chwilowo się wycofać, poczekać aż ten nabierze pewności w atakowaniu tylko po to by potem wyprowadzić śmiertelną kontrę i być równie brutalną co królowa w szachach czarodziejów zabijająca piona własnym krzesłem. Asteria to kocha, Chernov to uwielbia, pani profesor uważa za doskonałą dyscyplinę psychologicznego sportu, a trucicielka jedynie dolicza kolejny punkcik do salda przejebania, tym samym także z radością stwierdzając, że rozbicie banku i nagroda główna są coraz bliżej i bliżej, a Longbottom powinien zacząć szukać nowego uzdrowiciela, bo ten może, ekhem, odpaść w tajemniczych okolicznościach.
Usuń— Zemdlała. Za dużo stresu. — słodki uśmiech się poszerza, zielone tęczówki wciąż obserwują właściciela tych ciemnych; ale jakkolwiek długo by na niego patrzyła, jak słodko by się nie uśmiechała, nigdy nie można pomylić tego zachowania z jakimiś cieplejszymi uczuciami, czy czymś równie obrzydliwym. Dante jest dla Asterii ofiarą; jest myszką, którą kot raz po raz wypuszcza z puchatych łapek tylko po to by zaraz znów ją pochwycić i tak aż do śmierci rzekomej myszki z wycieńczenia. Jest jej trofeum; całkiem miłym dla oka, całkiem pożądanym przez szeroko pojęty personel płci pięknej – a przez to jeszcze wartościowszym jako trofeum. Jest jak skóra unikatowego zwierzęcia wisząca nad kominkiem – bo w końcu czym dla czarownicy czystej krwi może być przelotny romans z czarownikiem pochodzenia mugolskiego? Prócz tego wszystkiego jednak, prócz tych niekoniecznie miłych określeń i stwierdzeń, jest także powodem, dla którego wciąż chce jej się opuszczać wilgotne lochy; bo przebywając w jego towarzystwie naprawdę trudno jest się znudzić, co Julian po raz kolejny udowadnia tym swoim buntowniczym pytaniem, które tak zabójczo kontrastuje ze spokojną odpowiedzią byłego aurora.
— Och, przykro mi. I dziękuję za odpowiedź, James. — wypowiada miękko te słowa, spojrzenie w końcu odpuszcza biednemu uzdrowicielowi i chwilowo analizuje słodki obrazek w postaci małżeństwa nauczycielki latania z profesorem OPCM. Asteria lekko wzdryga się na samo wspomnienie słowa małżeństwo i jakoś tak odruchowo okręca sobie na palcu pierścionek ze szmaragdem. W końcu małżeństwo bezpośrednio łączy się pierścionkiem, pierścionek z Igorem, Igor z rozczarowaniem, bo… och zapowiadał się na naprawdę zmyślnego alchemika. Jaka szkoda.
— Wcale nie. — Dante znów to robi, znów pozwala sobie po raz kolejny, przez co zielone spojrzenie bardzo powoli wraca do tych ciemnych tęczówek, a nauczycielka przechyla lekko głowę w bok, wargi wyginają się w jakimś takim słodkim uśmiechu pełnym politowania i jednoczesnym zaproszeniu do dalszej zabawy.
Puchata łapka leniwie trąca myszkę, usiłując zmusić ją do dalszego zabawiania znudzonego życiem kota. Myszka gryzie rzeczoną łapkę, czarny jak smoła, gruby ogon uderza z niezadowoleniem w posadzkę.
— Ale skoro trafiła do dobrego kolegi ze szkolnych lat, to chyba już wszystko dobrze?
Pac. Puchata łapka znów przygniata myszkę do ziemi.
James Raven czuje się w towarzystwie tej dwójki bardzo dziwnie i znów ma przeczucie. Przeczucie to mówi, że coś, co dzieje się tutaj między wierszami jest daleko poza granicami jego rozumowania, poza wszelkim pojęciem i poza… no, generalnie poza wszystkim. Błękitne spojrzenie na chwilę odrywa się od żony, były auror ogląda się w bok, na nauczycielkę eliksirów i uzdrowiciela, jego wewnętrzny radar kłopotów wypierdala poza skalę.
Coś się dzieje, coś jest na rzeczy, a on nie chce w tym brać udziału. Gounelle uśmiecha się włączając w mimikę jeszcze jakiś grymas, Asteria zachowuje absolutnie neutralną maskę, ale zielone tęczówki zawierają w sobie parę wiadomości pisanych szyfrem tak zmyślnym, że Raven nie jest w stanie go odczytać. Wraca więc spojrzeniem do Evelyn i wzywając wszystkich nieistniejących bogów prosi ją w duchu, by się już kurwa obudziła, zanim dojdzie tu do jakiegoś morderstwa z pomocą grymasów i spojrzeń.
Usuń— Ach... W życiu bym nie skojarzył, dzięki za przypomnienie. — stwierdza taktycznie, czując, że jest mimowolnie wciągnięty w tą rozgrywkę, choć nigdzie się nie zapisywał i do nikogo nie zgłaszał. Przedstawienie wciąga go samo, nadaje mu rolę i co gorsza – oczekuje jej zagrania.
— Tak, dzięki za przypomnienie, Asterio. Sam bym tego lepiej nie zrobił.
— Och, chciałeś pozostać anonimowy? — pyta, palce zasłaniają czerwone wargi w przerysowanym geście udającym zaskoczenie i zdziwienie. Asteria doskonale bawi się rżnąc przysłowiowego głupa, Dante nie bawi się wcale tak doskonale jak ona, ale tak w zasadzie kto pytał czy on bawi się w ogóle? Czy kogoś obchodzą uczucia myszki? Na pewno nie kota, that’s for sure.
— Zapomniałaś dodać, że mężatkami się nie interesuję.
— Nie? — kontynuuje, znów w tym swoim słodkim, niewinnym tonie, dłoń odgarnia ciemne włosy z ramienia na plecy. Gest ten ma w sobie tyle gracji, co jakiegoś wewnętrznego niechcemisię, ale wyglądam bosko — Pan Green ostatnio posądzał cię o coś innego… — dodaje tajemniczym tonem, niby chcącym rzeczy naprostować i jedynie wyjaśnić, a tak naprawdę dając Ravenowi kolejny, malutki dowodzik przeciw Dantemu. No bo w końcu skoro Pan Green, szkolny woźny, oskarżał Gounelle o jakieś zarywanie do jego żony, czy do żony kogokolwiek innego, to coś musiało być na rzeczy.
— Przynajmniej takimi, o których mężów istnieniu wiem.
— Mhhmm… — potakuje mrukliwie, z zadowoleniem obserwując jak Raven jeszcze raz przygląda się panu uzdrowicielowi z taką miną, jakby miał go zaraz co najmniej aresztować. Nie bez powodu w końcu poruszyła temat miłosnych podbojów swojego nowego kolegi akurat w towarzystwie pana Ravena, który z wyrozumiałości wobec adoratorów Evelyn nie miał i nie będzie mieć nigdy w życiu. Argumenty i tematy w rozmowie są dobierane bardzo ostrożnie, a Chernov każdą z takich potyczek traktuje jak rozegranie partyjki szachowej (które to szachy swoją droga uwielbia). Koń na C6, wieża na A4, królowa na E2; Dante lubi kobiety, Chalres lubi także kobiety zamężne, Julian był widziany przez pana Greena.
— Przyszłaś tutaj tak po prostu życie mi utrudniać, czy jeszcze czemuś innemu możemy zawdzięczać twoją wizytę?
Myszka wymyka się spod łapki i umyka do dziury w ścianie, tymczasowo odnajdując tam schronienie. Leniwy, puchaty, czarny kot wciąż zalega na podłodze i bije ogonem o ziemię; zielone ślepia raz po raz zerkają w stronę kryjówki w ścianie. Kot wie, że mysz prędzej czy później znów wychyli nosek i cała zabawa zacznie się od nowa. Mysz wie o tym również.
— Przyszłam po swoje lekarstwo, Julianie. Skończyło mi się wczoraj, mam nadzieję, że masz jeszcze jakiś zapas?
— Zgodnie z twoimi zaleceniami zaopatrzyłem się w na tyle dobrze, że pojemniki od nadmiaru pękają. Za moment przyniosę, i tak planowałem tam iść.
— Jesteś moim wybawcą, mon cher. — atmosfera jest jakaś taka lżejsza, nie czuć już obietnic tortur czy śmierci wiszących w powietrzu. Wszystko rozchodzi się po kościach, saldo chwilowo się zeruje, Asteria na krótką chwilę postanawia nie być wredną jędzą i przybiera rolę absolutnie uroczej, ale i biednej kobiety, którą zdecydowanie zbyt często męczą migreny.
— Julianie? — im dłużej James siedzi tutaj (w dobrej wierze i ze słusznym powodem) tym bardziej jego umysł po prostu nie ogarnia życia. Nie w towarzystwie tej dwójki, nie podczas jakiejś rozgrywanej na innym poziomie świadomości wojny. Evie, obudź się i nie zostawiaj mnie z tymi cudakami samego, prosi w myślach żonę.
Usuń— Nie zwracaj uwagi. Ona... tak ma. — ona w tej chwili niewinnie spogląda przez okno na błonia. Zielone spojrzenie ma jakieś chwilowo nieobecne i rozmarzone, pomiędzy palcami przemyka srebrny łańcuszek, Asteria w tym momencie mogłaby zagrać najniewinniejszą i najcudowniejszą osobę na świecie i absolutnie nikt nie miałby żadnych oporów by w ten uroczy obrazek uwierzyć.
— Obydwoje tutaj pracujecie?
— Tak jest — potakuje Raven, wdzięczny za zmianę tematu i pozostawienie jakichś wewnętrznych gierek na potem. Co mu się niezbyt podoba, to lekkie ukłucie podejrzliwości. No bo w końcu po co pyta? Czyżby badał teren pod ewentualne możliwości romansu z Evelyn?
— Żona nie planowała jakiejś dalszej kariery Quidditchowej, czy coś w tym stylu? Ja to się nie interesowałem, ale słyszałem często, że nieźle tam wymiatała.
— Czemu tak właściwie… — pytasz? chce zapytać były auror, ale niedokończone pytanie ulatuje gdzieś w powietrze przerwane słabym głosem rozbudzonej Evelyn. W tej chwili Dante i Asteria przestają dla Ravena istnieć; w sumie cały Hogwart przestaje, a jego mały, prywatny światek ogranicza się jedynie do rodziny.
— Planowałam... — dłoń żony ląduje na dłoni męża, a ten momentalnie ujmuje ją w swoje i ściska mocno z nadmiaru emocji mu towarzyszących; bo oto jednocześnie bardzo się cieszy, jest zmartwiony, jest wystraszony (mimo wszystko) i odczuwa przeogromną ulgę. I wszystko to wkłada w ten uścisk, wszystko to chce jej jakoś podświadomie przekazać.
— James? Na ile odleciałam? Wszy... wszystko w porządku?
— Tak. To tylko osłabienie, Ev. — zapewnia mąż i pochyla się, by ucałować żonę w czółko — Charles da ci jakieś zioła na wyciszenie na wszelki wypadek. No i musisz teraz odpoczywać. Żadnych pojebanych niespodzianek. — dodaje, a oboje wiedzą o jak bardzo pojebane niespodzianki chodzi — Jak się czujesz? — pada pytanie, bo uzdrowiciel mógł czarami się czegoś tam dowiedzieć i tak dalej, ale on chce usłyszeć zapewnienie z ust Evelyn, że owszem, że wszystko gra i jest jak najlepiej się tylko da. Dopiero wtedy będzie mógł ze spokojem odetchnąć i myśleć nad następnym krokiem.
— Napędziłaś nam wszystkim stracha, Evelyn. — Asteria włącza się ponownie do rozmowy, posyłając koleżance jeden z tych swoich całkiem ładnych uśmiechów, które nie zawierają w sobie ani jednej obietnicy śmierci, czy tortur, czy innego uprzykrzania życia. Ot, zwykłe koleżeńskie wsparcie, w wykonaniu szkolnej bogini eliksirów, a kierowane do szkolnej bogini miotły i Quidditcha.
zdecydowanie ucieszony mąż i pani Chernov z chwilowym zawieszeniem broni