Absolwent Hogwartu ● 31 lat na karku ● Ex-auror ● Nauczyciel OPCM ● Wychowanek Gryffindoru ● Półkrwi ● Cyprys, 12 i pół cala, włókno ze smoczego serca, giętka ● Mąż strasznej Opiekunki Slytherinu - Evelyn ● Patronus: kruk ● Bogin: martwa żona ● Hobbystycznie babrze się w eliksirach ● Przez przyjaciół i nieprzyjaciół nazywany często Lisem
Pamiętasz?
Ten moment, kiedy usiadłeś na stołku, a Tiara Przydziału odesłała cię do Gryffindoru. Przeczuwałeś co stanie się później? Snułeś wizje na przyszłość? Częściowo tak, bo jesteś typem czarodzieja, który na każdą możliwą okazję ma piętnaście planów, w tym cztery awaryjne. Częściowo nie, bo tak jak lubisz porządek i plany, tak samo lubisz chaos i ryzyko i zbyt często wcielasz je w życie. Jesteś uzależniony od adrenaliny, Raven.
Czujesz?
Duszący ból w klatce piersiowej, kiedy zarobiłeś tłuczkiem podczas meczu, zawroty głowy i lekkie mdłości. Byłeś wtedy pałkarzem, częścią drużyny. Miałeś narzędzia by się obronić, miałeś nawet całkiem zacny plan, ale wszystko wzięło w łeb, kiedy pojąłeś, że tłuczek wcale nie leci na ciebie, ale na nią. I jeśli jest na tym świecie ktoś, dla kogo jesteś gotów poświęcić własne życie, to jest to właśnie ta kobieta, która zgodziła się nosić twoje nazwisko i którą zbyt często zostawiasz samą w domu bez słowa wyjaśnienia. Do której wracasz, choćby i po tygodniu nieobecności i milczenia gotów zebrać najgorszy opierdol świata. Jesteś zakochany, James.
Widzisz?
Skutki praktykowania czarnej magii wciąż są widoczne w życiu czarodziejów i czarownic. Hodowla niebezpiecznych zwierząt, gotowanie eliksirów czy same zaklęcia niewybaczalne to nie wszystko. Ludzie wciąż poddają się negatywnym emocjom. Działają pod wpływem gniewu, w akcie zemsty czy po prostu dlatego, że są najzwyczajniej w świecie źli. Ile razy oglądałeś niezbyt miły efekt po cruciatusie? Ile razy próbowałeś kogoś ocalić, ale byłeś skazany na porażkę? To wszystko siedzi w twojej pamięci, w twojej głowie i rozbudza demony, które kroczą razem z tobą ścieżką życia. Nie wiesz czy za rogiem nie czai się ktoś, kto przypadkiem nie chce cię zabić. Nie masz pewności, że pozostawiona sama sobie żona nie natknie się na twojego wroga. Czasami jedyne co widzisz to otaczającą cię beznadzieję. Zrobiłeś się aż nadto podejrzliwy, wszędzie węszysz spisek, czarodzieju.
Słyszysz?
Trzask palącego się drewna w kominku, szmer bulgoczącego eliksiru. Pukanie cisowej gałązki w okno w sypialni, świst czajnika gotującego wodę na poranną kawę. Krzyk wzywający pomocy, wyjący wiatr i skrzypienie śniegu pod stopami.
Obudź się Raven, przecież to tylko sen.
starszakrew@gmail.com
Kod pochodzi z: American Gods.
[Zachwycająca karta. *,* No i przepiekny wizerunek, ale chyba nie powinnam o tym mówić, bo jeszcze jego żonka mnie dorwie i zamorduje we śnie. :) Mam nadzieję, że odnajdziesz się na blogu, życzę dużo weny i radości z prowadzonych wątków. <3 W wolnym czasie zapraszam do siebie. :)]
OdpowiedzUsuńMulciber, Nott
[Pierwsze, co przyszło mi do głowy, kiedy zobaczyłam wizerunek to dwa słowa: odpowiedzialny oraz zatroskany, i po przeczytaniu karty chyba za wiele się nie pomyliłam. Bardzo ładna tekstowo karta, a kod taki sprytny, cieszę się też, że w końcu ktoś mnie zakrył :) Dobrej zabawy na blogu, życzę z całego serduszka. Pomysłu nie mam, bo jestem raczej od zaczynania, ale może gdyby coś Ci wpadło do głowy to zapraszam!]
OdpowiedzUsuńNoelle // Aurora
[ Kurcze, ta karta jest tak samo piękna w efekty wizualne jak i bogata w naprawdę dobrze napisaną treść, z której wiele można się o nim dowiedzieć. Ogromnie szanuję go za to, że żona jest dla niego tak ważna i mam nadzieję, że w wirze obowiązków o tym nie zapomni.
OdpowiedzUsuńBawcie się dobrze!]
Grace McCoy
[ Wow, ale fajna sztuczka z kartą! Kolejny raz stwierdzam, że strasznie żałuję braku jakichkolwiek umiejętności w kodowaniu… Jednak z drugiej strony, cieszę się, że istnieją odpowiednie strony i mili ludzie, którzy wesprą w razie potrzeby, gdy jest się estetycznie skrzywionym na tym punkcie <3 Przechodząc do sprawy najważniejszej, jestem miło zauroczona Twoim bardzo ludzkim, nieidealnym ale starającym się z całych sił Jamesem. W ogóle niezwykle lubię aurorów, mam do nich ogromny sentyment. Czuję, że chętnie dowiedziałabym się więcej o przeszłości Twojego pana, bo wydaje (i pewnie jest!) się pełna tajemnic. Cóż, gdyby brakowało Ci wątków, to oczywiście zapraszam do mojej Mer – może udałoby się coś wykombinować ;) A tymczasem życzę Ci udanej zabawy i mnóstwa weny! ]
OdpowiedzUsuń[Hej, cześć! Bardzo pozytywny człowiek z Jamesa, a to naprawdę zachęca do poznania go :) Jestem szalenie ciekawa, jakim charakterem będzie żona, ale wnioskuję, że cierpliwym, biorąc pod uwagę to jego częste znikanie i długie nieobecności :) Niech ich miłość nigdy się nie skończy, James zagrzeje tu miejsca na długo i odwiedza Hogwart jak najczęściej! Życzę udanej i niezapomnianej zabawy na blogu!]
OdpowiedzUsuńCallan R. Rosier
[Ach, ja też już relacjonowałam, ale też zrelacjonuję jeszcze raz, bo czemu nie: kocham Jamesa, a jego wizerunek to już w ogóle kocham. Aż mi szkoda tych wszystkich kłótni, bo widać, że to dobry chłopak jest i kocha tą żonkę nad życie, ale tak się jakoś trafiło, że z tymi kłótniami to akurat nie potrafi nic zmienić. Ale wiesz, to z miłości. <3 I chodźcie do nas szybko!]
OdpowiedzUsuńKochająca męża (i kłótnie) żona
[Ale fajny ten Twój auror! Mimo wszystkiego, co można by mu zarzucić, wydaje się być naprawdę ciepłym, kochającym mężczyzną. Przykro mi tylko, że taki z niego pracoholik, niełatwe ma na pewno przez to życie. Za to bardzo podoba mi się to, jak go przedstawiłaś – jest do bólu rzeczywisty, po prostu ludzki i mam poczucie, że gdyby pominąć całą tę magiczną otoczkę, mógłby być moim sąsiadem.
OdpowiedzUsuńWitamy w Hogwarcie (choć chyba raczej powinnam napisać – w Hogsmeade) i życzę udanej zabawy na blogu, niech wena i czas dopisują! W razie chęci do wątku (i dużej dawki cierpliwości) zapraszam do mojej Millie, bo wydaje mi się, że nawet gdzies pod czupryną kołacze mi się pomysł na to, jak zgrabnie możemy połączyć nasze postacie i przy okazji wmanewrować je w jakieś małe kłopoty. :)]
Milliesant Lloyd
[Dobry wieczór!:)
OdpowiedzUsuńJuż w pierwszej chwili, gdy ledwo spojrzała na kartę pomyślałam, że James (o matko, jak ja kocham to imię!:D) idealnie nadawałby się na wzór naśladowania dla mojego Castora, choć ten pewnie wcale nie chciałby się do tego przyznać, bo żyje w przekonaniu, że jest samowystarczalny. ;) Zapewne też z takim ambitnym aurorem ojciec Blackthorne mógłby mieć trochę na pieńku, ale tak tylko dumam, nawet nie wiem czy powinnam proponować wątek, bo nie wiem czy podołam, ale w razie chęci i jeśli nie odstraszyłam to zapraszam. ^^ Życzę również udanych wątków na blogu!]
Castor Blackthorne
[ Ojej, auror <3 W dodatku przy tym wyjątkowo intrygujący pan, więc tym bardziej serduszko się raduje (no i wreszcie zakładka Hogsmeade ma choć jednego mieszkańca!). Powtórzę to, co już padło wcześniej, ale karta naprawdę wygląda świetnie, a w dodatku miło widzieć tak ładne dopasowanie kolorystyczne z szablonem – zwłaszcza, że mi się nigdy nie chce grzebać przy zmienianiu kolorów w karcie :) Bardzo chętnie zaproponowałabym wątek, bo to taka okazja… Problem tylko, że poza ewentualnym powiązaniem przez ojca Alexa (też jest aurorem, więc z Jamesem się na pewno znają) nie do końca wiem jak to dalej pociągnąć, co jeden mógłby chcieć od drugiego. Bo nawet rozważałam proponowanie takiego tła, że kiedy James zaczynał swoją karierę w departamencie, trafił niejako pod skrzydła Urquharta seniora – w końcu był kilka lat starszy, to już bardziej doświadczony na tym stanowisku. Raczej bezpośrednio po szkoleniu aurorskim nikt nie rzuca młodych funkcjonariuszy na głęboką wodę, tylko muszą zostać wprowadzeni do zawodu. Dzięki temu byłoby już całkiem konkretne powiązanie… Ale na razie przystopuję z takimi wywodami, bo tak właściwie to przecież dopiero komentarz powitalny :) Mam nadzieję, że będziecie się świetnie bawić i zostaniecie z nami na długo :) ]
OdpowiedzUsuńUrquhart
[ A wiesz, ja także od razu pomyślałam o ojcu Emerson… To przecież całkiem solidne powiązanie, Twój James i pan Bones na pewno się znali – przecież tak na dobrą sprawę pracowali w tym samym Departamencie, tylko w innych urzędach/biurach. Pracowników Urzędu Niewłaściwego Użycia Czarów zawsze postrzegałam trochę tak, jak naszych mugolskich prawników, natomiast aurorów traktowałam w takich samych kategoriach jak mugolską policję :D A przecież zarówno prawnicy jak i policjanci muszą współpracować, żeby doprowadzić schwytanego przestępce przed oblicze sądu (w tym wypadku Wizengamotu). Ojciec Emerson był z natury bardzo życzliwym i opanowanym człowiekiem, z ogromną wiedzą i determinacją – potrafił znaleźć wspólny język ze wszystkim, a więc i z Jamesem mógłby się dobrze dogadywać. Panowie współpracowaliby od lat… i na pewno byłaby okazja, żeby Emerson poznała Jamesa. Nie wiem, czy w Ministerstwie Magii, gdy parę razy odwiedzała tam swojego ojca… czy może James miał w zwyczaju wpadać znienacka do ich domu pod Oksfordem, gdy grunt palił mu się pod nogami i miał do jej ojca pilną sprawę niecierpiącą zwłoki ;D Jeśli chodzi o konkretny wątek, to pomyślałam o tym, że Emerson (oczywiście przypadkowo) znalazła się w posiadaniu pewnej podejrzanej rzeczy, ewidentnie czarnomagicznej. Nie mogła jej oddać i nie chciała kłopotów w szkole… a przy okazji, nie zamierzała martwić ojca. Więc wpadła na pomysł, żeby oddać ten przedmiot w ręce aurora… który to akurat przypadkiem mieszkał w Hogsmeade. A jeśli zależałoby nam na urozmaiceniu tej historii, zawsze możemy uznać, że ktoś chciał ten przedmiot odzyskać i za Emerson podążał… Co powiesz na taki pomysł? :) Jeśli masz jakieś inne propozycje, to śmiało! ]
OdpowiedzUsuńEmerson Bones
[Akurat ty jako jedyna to mnie jeszcze na blogowaniu przyłapałaś sama-wiesz-gdzie :P i na lepszej jakości niż wspomniane wypociny wenowo-kodowe. Wizerunek jak zwykle wybrany na szarym końcu i jak zwykle mózg wywala błąd, że jeszcze nie to, ale skoro TY mówisz, że może tak wyglądać, to znaczy, że tragedii nie ma, bo kto jak kto, ale tę panią to ty znasz nawet bardziej niż ja, chociaż z innych wcieleń.
OdpowiedzUsuńI jakie nie umiem. Ty nam zaraz szablon zrobisz sama-wiesz-gdzie. Będę cisnąć.
Gdzie zapukać wiesz. Ja też wiem. Tylko nadal nie wiem co zrobić z sama-wiesz-czym, ale ty mówisz, że ruszasz głową i szukasz rozwiązania, to ja poczekam na gotowca, bo ja nie wiem, co teraz. Skończyć na powitaniu nie chcę, ale zacząć też źle, no bo. Aby się dało zrozumieć, to ci odwrócę sytuację: rób Zhao, ja Lu już mam i zrób coś, żeby nie skończyli razem i zostali jedynie przyjaciółmi... albo wrogami. Da się? Jak się da, to możemy próbować wątku Lisiczka-Jim, na twoją odpowiedzialność.
P.S. I właśnie tu jest problem, że Lisa zwietrzę wszędzie :P]
Tobie podpisywać się nie muszę. I jakie Raven, to Iskra pisze
Azyl miał być schronieniem dla magicznych stworzeń, wymagających leczenia, rehabilitacji, czasem tylko podkarmienia i delikatnej ręki. Heiana miała wizję, gdy rzucała pracę w Londynie w Klinice Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga na rzecz małej wioski w Szkocji, nieopodal Hogwartu i Ośrodka Rehabilitacji Magicznych Stworzeń Azyl. Tej samej wioski, do której chodzili jako dzieciaki, czcząc weekendowe wypady. Fin zawsze przyklejał nos do szyby księgarni „Tomy i zwoje” i głodnym wzrokiem wodził po wystawionych tomiszczach, wciąż pachnących nowością. Miri od razu leciała po woski, pasty, kombinezony i inne mniej lub bardziej potrzebne akcesoria sportowe tylko po to, żeby wrócić do pokoju wspólnego z naręczem toreb, torebek i rzeczami, które potem upychała po kufrach albo rozdawała, gdy już się nie mieściły. Finalnie i tak wszyscy kończyli w Miodowym Królestwie i w Trzech Miotłach. Trudno było nie tęsknić za tamtymi dniami, gdy wszystko wydawało się prostsze, a największym zmartwieniem było, kto sięgnie po Puchar Domów i zdobędzie Puchar Quidditcha. To ostatnie spędzało sen z powiek Miri, głodnej nagrody dla Ravenclawu i chcącej w ten sposób zwrócić na siebie uwagę pewnego Ślizgona, który...
OdpowiedzUsuńZa daleko. Za niebezpieczne tematy.
Nigdy nie grała w drużynie. To nie tak, że nie lubiła sportów. To nie tak, że nie lubiła quidditcha. To nie tak, że nie znała zasad. Kochała wiatr we włosach, pęd i gwizd powietrza. Kochała to, jak miotła reagowała na najmniejszy dotyk, przechylenie ciała. Nie musiała uganiać się za piłkami. Wystarczył pęd. Gwizd i poczucie wolności, ale… Nigdy nie miała własnej miotły. Według matki to nie było miejsce dla dobrze ułożonych dziewcząt. Według matki to nie było zajęcie dla dobrze ułożonych dziewcząt. Nigdy nie była dobrze ułożoną dziewczyną, gdy podkradała bratu jego miotłę, o czym ten doskonale wiedział…
Za daleko. Za niebezpieczne tematy…
Czasem tęskniła za Hogwartem. Był punktem zwrotnym w jej życiu. Wiązały się z nim wspomnienia, które wtedy uznała za najgorsze, a które okazały się najlepszymi. Zawsze była głodna wiedzy. Biblioteka Hogwartu była istną kopalnią i ukochanym miejscem. Rozległe błonia przed zamkiem kusiły zielenią, a jezioro zachęcało, by rozciągnąć się u jego brzegu w cieplejsze dni, obserwując inne, wygłupiające się dzieciaki. Była trochę samotnikiem. Trochę trudno nawiązywała relacje. Zdecydowanie trudno jej było otworzyć się i zaufać, ale naprawdę potrafiła słuchać. Była trochę bardziej kujonkiem, ale zdecydowanie nie była aniołem, gdy nocą wymykała się na błonia, by patrzeć w gwieździste niebo. Raz wykradła miotłę, by przekonać się, jak to jest latać nocą… Wtedy ją nakryli. Dostała szlaban w Zakazanym Lesie. Dla niej to była nagroda. Dla chłopca, który odbywał z nią szlaban trochę mniej. Wtedy poznała Fina McCoya, Puchona o rok starszego od niej. Lucien kazał jej…
Za daleko. Za niebezpieczne tematy…
Potem byli już nierozłączni. Miri, Hei, Fin i ona. Fin był wielbicielem fasolek wszystkich smaków Bertiego Botta, Miri uwielbiała cukrowe pióra – chociaż zawsze się odchudzała, by utrzymać linię, Hei i Nira namiętnie kolekcjonowały karty z czekoladowych żab, a wszyscy bez wyjątku delektowali się kremowym piwem. Razem upili się pierwszą ognistą whiskey – nadal nie pamiętała, jak wróciła do pokoju wspólnego i trafiła do dormitorium. Rzecz jasna wszystko nielegalnie. Rzecz jasna to wcale nie był jej pomysł. Wcale nie miało to nic wspólnego z faktem, że otrzymała wyjca z domu, a…
UsuńZa daleko. Za niebezpieczne tematy…
Była cicha, grzeczna i ułożona. Wśród rówieśników w oczy rzucała się Miri, głośna, zabawna, pełna energii i skłonna do działań w przypadku nowości. Wśród rówieśników wyróżniała się pełna klasy i elegancji Heiana, która zawsze wiedziała, co powiedzieć i jak się zachować. Fin był bardziej podobny do niej, tyle, że znacznie bardziej otwarty i przyjacielski. Jego po prostu nie dało się nie lubić. Ona była panią kłopot. To nie tak, że je stwarzała. One po prostu działy się same. To nie tak, że nie lubiła spokoju. Grzeczna i ułożona wbrew pozorom lubiła wyzwania. Lubiła próbować nieznanego. Pamiętała, jak przekonana, że kujonka nie lata, Miri rzuciła jej wyzwanie. Lucien udawał wtedy, że wcale nie słyszał historii o dwóch idiotkach, które ścigały się na miotłach.
Za daleko. Za niebezpieczne tematy…
Wiedzieli, że bardziej niż od słodyczy, jest uzależniona od kawy, a bardziej niż kremowe piwo lubi jednak ognistą whiskey. Jej rodzice nigdy tego nie wiedzieli. Zresztą, kobiecie nie przystoiło picie whiskey. Ona mogła raczyć się winem skrzatów, ewentualnie kieliszeczkiem sherry. Najwyraźniej bóg, tworząc Nirę Sorel, miał parszywe poczucie humoru. Kochała spodnie. Kochała skórę. Nie znosiła długich sukienek i źle się czuła na szpilkach. Niekoniecznie umiała sobie radzić z włosami, zapuściła je dopiero podczas pobytu w Azylu. W Hogwarcie bardziej wymyślne fryzury zawsze układała jej Heiana, tylko po to, by niezbyt skłonne do współpracy kasztanowe kudły zaraz rozlazły się i sterczały w każdą stronę. Romanse ją nudziły. Lubiła pojedynki, lubiła patrzeć na testrale i nie miała nic przeciwko pająkom. Jeden ze Ślizgonów był na tyle wredny, by wrzucić jej pająka za kołnierz. Nie rozpłakała się. Dała mu w nos.
Za daleko. Za niebezpieczne tematy…
Wybrała karierę aurora. Nie była pewna, na ile to był świadomy wybór. Z jej wynikami z owutemów mogła wybrać praktycznie każdą ścieżkę. Czarna magia towarzyszyła jej w dzieciństwie nazbyt często. Powinna uciekać jak najdalej. Może chciała coś naprawić. Może chciała coś sobie udowodnić. Na pewno nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, co ją czeka. Może po prostu to kręciło ją najbardziej. Po prostu musiała siedzieć w pracy, zostawać po godzinach i domykać każdą sprawę. Przejrzeć każdy papier. Przyjrzeć się każdemu dowodowi. Była skrupulatna. Brian mówił, że miała instynkt, ona, że nie miała innego życia niż praca. Nadal lubiła kawę, napój bogów i jedyny ratunek, gdy ślęczeli w biurze, znowu za długo. Mogła trafić znacznie gorzej. Jej partner mógł woleć zmyć się do domu niż po raz kolejny wałkować wszystkie dowody i odtwarzać przebieg zdarzeń, a już na pewno mógł nie uznawać za rozrywkę włóczenia się po nocach w ciemnych uliczkach, w deszczu, tylko dlatego, że była pewna, iż coś zauważyła i tym razem na pewno się nie myli. Był jednym z nielicznych, który tolerował jej wyskoki i akceptował odmienność. Sam fakt, że potrafił pracować z Kłopotem i nie oszaleć mówił sam za siebie. W końcu, ona naprawdę poradziłaby sobie sama i wcale nie potrzebowała wsparcia, nawet jeśli to wsparcie zbierało jej zadek z chodnika. Kompletnie nie nadawała się do pracy w grupie i nie wyobrażała sobie pracy z kimś innym niż James. Tamtej nocy oboje się nie mylili. Niestety…
Za daleko. Za niebezpieczne tematy…
- Nira? – Heiana była już ubrana do drogi. Długi, elegancki płaszcz w ciemnozielonym kolorze podkreślał smukłą talię kobiety, a granatowa chusta uzupełniała całość, pasując do granatowych botków, które włożyła. Z ich trójki to Miranda uchodziła za najładniejszą, ale to Heiana zawsze wiedziała, co dobrać do konkretnej okazji, jak podkreślić atuty i zatuszować niedoskonałości. Golf i wytarte dżinsy niekoniecznie były tym, co wybrałaby przyjaciółka.
Usuń- Pozdrów ode mnie Alvara. – Alvar był uzdrowicielem i partnerem Heiany. Pracował w Klinice Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga i nadal bał się, że zakochana w nim po uszy kobieta jednak powie nie. Decyzja Heiany by rzucić pracę w Londynie na pewno zaważyła na ich związku.
- Na pewno dasz sobie radę?
- Jest spokojnie. – Kiedy jeszcze pracowała w biurze aurorów, takie stwierdzenie powodowało, że coś musiało się koncertowo rypnąć. Zwykle wtedy, gdy wszyscy odliczali minuty do zakończenia zmiany. W Azylu jednak większość rzeczy miała ustalony bieg. Heiana oceniała stan zwierząt i instruowała pozostałych, jak je traktować i leczyć. Nakarmić, posprzątać, zmienić opatrunki nie było znów tak trudnym zajęciem. Gorzej było z piękną hodowlą kwiatów, jakie posiadała uzdrowicielka. - A podlałaś kwiatki? Jeśli tak, to dam. No, leć już, nie daj mu czekać – upewniła się. Obie doskonale wiedziały, że cierpliwa Sorel ma rękę do zwierząt i zdecydowanie nie radzi sobie z roślinami. To nie tak, że je zaniedbywała. Ona była po prostu nazbyt troskliwa i zawsze dbała, by miały wodę. Nadmiar wody.
- Ale jakby coś się działo…
- Uroczyście przysięgam, że nie spalę ośrodka. – Sorel uniosła dłoń do piersi, obserwując jak koleżanka zbliża się do kominka. Pod wpływem proszku ogień zmienił barwę na szmaragdowozieloną. Głos Heiany zdradzał radość i napięcie, właściwe dla ludzi, którzy już nie mogą się doczekać… Potem były tylko płomienie i pusty pokój.
Nigdy nie przeszkadzał jej pusty pokój, ale wiele oddałaby, żeby były tu znajome papiery. Twierdziła, że źle wybrała. Nie praca dla niej. Ma dość. To był błąd. Prawda jednak polegała na tym, że po prostu uciekała. Istniały w jej życiu tematy, których po prostu nie poruszała, chyba że kompletnie pijana, ale kompletnie pijana mało co pamiętała, więc to tak jakby nic nie mówiła, tak? Nie była nieszczęśliwa, jedynie zagubiona i nie miała pojęcia, co zrobić z resztą życia, jaka jej pozostała.
Nie miała sowy. Jej listy nosił kruk. Corvus regularnie kursował, nosząc wiadomości do bawiącej na mistrzostwach Miri i oddającego się podróżom Fina. Mogła jechać z nim. Zwiedzić kawałek świata. Zobaczyć to, o czym jedynie czytała.
- Spieprzyłaś, Sorel – podsumowała, patrząc na pustą żerdkę, na której zwykle siedział domagający się przysmaków kruk. Matka powiedziałaby, że dama tak się nie wyraża. Dama jednak nie miała tak bogatego zasobu słów jak Nira. – Bardzo, bardzo spieprzyłaś.
Kroki. To był tylko Azyl. Azyl odwiedzali goście ciekawi egzotycznych zwierząt. Czasem uczniowie. Zachodził do nich gajowy z Hogwartu, jeszcze częściej ci, którzy litowali się nad uszkodzonymi okazami magicznej fauny. To był tylko Azyl, a mimo to dłoń od razu sięgnęła po różdżkę, a postać przesunęła się ostrożnie, znikając z zasięgu wzroku. To był tylko Azyl, a mimo to napięła się, czekając. Skrzypnęły nienaoliwione drzwi – zrobiła to specjalnie. Czarodzieje często zapominali o takich rzeczach jak skrzypiące drzwi. To było takie mugolskie. Pamiętali o kameleonie. O pelerynach niewidkach i zaklęciu niewidzialności, ale zapominali o drzwiach.
UsuńNie, wcale nie miała paranoi.
- Cholera – podsumowała czarownica witająca wchodzącego w postawie obronnej. – W cywilizowanych miejscach najpierw się puka. Potem odzywa. Potem dopiero wchodzi. – W cywilizowanych miejscach nikt też nie witał gości tak, jakby zaraz miał potraktować ich klątwą. - Powiedz, że pomyliłeś drzwi. Wcale nie masz pacjenta, bo widzisz, Heiany nie ma – poinformowała, prostując się i niezręcznie bawiąc różdżką, udając, że wcale nie miała paranoi i właśnie miała użyć czaru sprzątającego. – Jestem tylko ja, a tego zdecydowanie nie chcemy.
Sobota
OdpowiedzUsuńRavena nie ma w domu już, aż i wciąż jednocześnie tylko pierwszy dzień, a może konkretniej pierwszą dobę; bo nie ma go za dnia i nie ma go też w nocy, co krótko mówiąc oznacza, że tego mroźnego, zimowego wieczoru Evelyn nie ma nikogo, do kogo może wtulić się pod ciepłym, wełnianym kocem, odbierając swoje należyte chwile wypoczynku po całym tygodniu w pracy – przy czym swojego czarnego sierściucha nie liczy, bo ten zniknie na noc nie wiadomo właściwie gdzie, zanim ona jeszcze zdąży usiąść na kanapie; nie ma nikogo, kto jak zawsze wysłucha jej standardowego, cotygodniowego marudzenia na temat Ślizgonów, którzy wciąż wykazują się coraz to większą wyobraźnią i o załamanie nerwowe ją przyprawiają, ale tak w głębi serca to nie potrafi się na nich złościć, bo w końcu i ona za młodu nie była lepsza; nikogo, kto podzieli się z nią najciekawszymi historiami z najnowszych śledztw; nikogo, komu może przygotować pyszną, kolację i mieć powód do dumy z samej siebie; kogo będzie mogła namawiać na wspólną kąpiel dopóki ten nie ulegnie, chociaż bardzo jest zmęczony po pracy; komu będzie mogła wplątać palce we włosy, bo tak bardzo je kocha i uwielbia się nimi bawić; kto ogrzeje ją w łóżku i obdarzy swoim porannym, zaspanym uśmiechem z samego rana. Evelyn nie ma swojego Ravena, bez którego samotne noce w tym dużym domu wydają się nieznośnie długie i ogólnie, nieznośne. Pierwsza noc to jeszcze właściwie nic nowego dla pani Raven – pierwszych nocy jest dużo, z biegiem czasu jakoś zaczęła potrafić sobie z nimi radzić. Prawdziwa jazda bez trzymanki zaczyna się dopiero wtedy, kiedy James'owi zdarza się nie wracać do niej kilka takich nocy pod rząd, a tego swoją drogą już też nie powinna określać czymś nowym, bo absolutnie nie jest. Z tą tylko różnicą, że kilka nocy ciężej przetrawić, przełknąć i przeżyć. Właściwie to są małżeństwem już tak długo, że i do tego Evelyn powinna już powoli przywyknąć, a że nie udało się jej przez tyle lat, to prawdopodobnie nie przywyknie już nigdy. I trudno. Dzięki temu bardziej nauczyła się doceniać – choć już mniej pokazywać po sobie, że faktycznie docenia – ten czas, kiedy własnego męża w domu widywać może na jakiś dłuższy czas niż kilka godzin. Można w pewnym sensie powiedzieć, że takie dni stały się dla Evelyn Raven pewnego rodzaju słodkim uzależnieniem, od którego nienawidzi odchodzić, ale siłą rzeczy musi. Tak już jest – każdy ma swoje marzenia, pasje i swoje własne ambicje, nawet (i zwłaszcza) jej James, któremu koniec końców nie ma ani serca ani prawa chcieć odebrać. Bo go kocha. Tak samo jak on kochając ją, nigdy nie stawał naprzeciwko jej dążeniu do kariery. Kariery, która ostatecznie legła w gruzach. Evelyn pewnie nigdy nie przyzna się do tego na głos, ba, nawet przed samą sobą tego nie przyzna, ale gdzieś w głębi serca naprawdę zazdrości swojemu mężowi. James swoją wymarzoną karierę kontynuować może, ona już nigdy móc nie będzie. Ale czy to ważne? Ta smutna, niechciana prawda i tak nigdy nie ujrzy światła dziennego spoza najskrytszych zakamarków jej uczuć, bo... bo ona go kocha. I chce dla niego jak najlepiej. Tylko o Merlinie, naprawdę nie potrafi się powstrzymać, naprawdę, naprawdę, naprawdę. Zabawa w cierpliwą żonę, którą nigdy nie była i już nie będzie, nie jest czymś, co Evelyn Raven lubi. Tak już jest. A te kłótnie stały się już jej jakąś przedziwną rutyną, bez której być może nie potrafiłaby już funkcjonować. Te kłótnie stały się jej już jakąś przedziwną metodą na dawanie James'owi do zrozumienia, że cholernie jej niedobrze, kiedy nie ma go w pobliżu, a im dłużej go nie ma tym bardziej tęskni i denerwuje się tą tęsknotą. Ale Raven to jej Raven. Chyba zdążył się już przyzwyczaić, a taką ma przynajmniej nadzieję. Zazwyczaj dłużej się nad tym nie zastanawia, bo wtedy przemyślenia zaczynają ją męczyć zbyt mocno.
No właśnie, koniec tego gadania, czas na konkrety. Evelyn jakoś sobie radzi. Rano budzi się później niż zwykle, bo i po co wstawać wcześniej, cały dzień krząta się po domu i porządkuje wszystko co możliwe, wieczorem udaje się na większe zakupy w razie szybszego powrotu męża (bo kto jej zabroni naiwnie się łudzić?), później czyta książkę, później raz jeszcze krząta się dookoła, w końcu coś zje i w sumie to nie wie dalej co ze sobą robić. Ostatecznie dochodzi do tego samego wniosku co zawsze: kiedy Raven jest w domu, to jest jakoś mniej nudno. Tak, Evelyn już chyba po prostu nie potrafi bez niego żyć, a już zwłaszcza od czasu wypadku. Za długi kawał życia spędzili wspólnie, żeby potrafiła.
UsuńNiedziela
Ravena nie ma w domu już, aż i wciąż jednocześnie tylko drugą noc, która wciąż nie jest niczym nowym i całkiem jest jeszcze znośna, ale wciąż nie na tyle, żeby Evelyn mogła w pełni swobodnie poczuć się zamknięta pomiędzy czterema ścianami własnej sypialni, kiedy jej drugiego właściciela nie ma w domu. Blondynka kuli się pod wielką pierzyną cholernie wielkiego łóżka, próbując jakimś cudem zmusić się do spania, bo jest już grubo po północy, a ona rano ma zajęcia – i dobrze wie, że wystarczy tylko odrobina magii czy ziółek spoczywających gdzieś w jednej z kuchennych szafek, aby ułatwić sobie to zadanie, ale ostatecznie tego nie robi. Tak, druga noc choć całkiem nawet znośna, jest już idealnym momentem, żeby zacząć mieć większe nadzieje na to, że tym razem mąż ją zaskoczy i wróci do domu wcześniej. Głupio i naiwnie, czego sama ma zresztą świadomość, bo sprawy James'a są zazwyczaj takimi sprawami, których w dwa dni się nie kończy, ale kto zabroni...?
Poniedziałek
Cholera. No i się nie wyspała – ale kogo tu winić jak nie siebie? Sama się o to prosiła. Niewyspana i stęskniona Evelyn Raven nie należy do najprzyjemniejszych nauczycielek czy w ogóle osób na świecie; razi wzrokiem niewinnych świadków i ma ochotę wydzierać się za byle głupoty wyrządzone na korytarzu, na co zresztą w niektórych przypadkach sobie pozwala, kiedy na drodze stanie jej jakiś wyjątkowo niereformowalny uczeń. Mimo wszystko w Hogwarcie czuje się jakoś znacznie swobodniej niż w opustoszałym domu, gdzie podczas nieobecności Ravena tylko czarny kot raz na jakiś czas łaskawie zajrzy do środka, coby przypomnieć swojej pani, że tak, rzadko się pojawia, ale nadal jest jej zwierzakiem i wciąż ma obowiązek go karmić. W szkole nie brak jej towarzystwa i spraw na głowie, zawsze jest z kim porozmawiać i na kogo wpaść, co na ten przykry czas pozwala się jej poczuć zdecydowanie mniej samotną. Bo Evelyn nie lubi samotności, chociaż wydaje się jej czasem, że bez wzajemności, bo samotność bardzo zdaje się lubić ją. Dlatego żeby się od niej uwolnić, Evelyn kilka następnych nocy postanawia przenocować w budynku szkoły. I tak jakoś mijają poniedziałek, wtorek, środa i czwartek. Lekcje, treningi, typowo-nauczycielskie zajęcia, nic w zasadzie ciekawego, żadnych nowości czy nawet meczu do sędziowania, bo ten dopiero odbyć się ma w przyszłym tygodniu; a codziennie rano wychodząc na boisko z uczniami wnioskuje, że Raven jeszcze nie wrócił, bo gdyby wrócił, to bardziej niż pewne jest, że już zdążyłby ją odwiedzić. No chyba że tym razem to on postanowił się zbuntować i jej nie odwiedzać; bo w końcu on nie może, ale ona to już tak, a to bardzo, bardzo nie fair.
Evelyn odbiera czasem przykre wrażenie, że od czasu niefortunnego wypadku podczas jednego z meczy Srok z Monrose w starciu z Nietoperzami z Ballycastle, jej życie stało się jakieś... zwyklejsze. Może tylko się jej wydaje. W końcu życie wciąż pędzi przed siebie i pędzi również ona, choć nie w taki sam sposób jak sobie to niegdyś ambitnie zaplanowała.
Piątek
UsuńZaczyna się już i aż siódmy dzień, a po James'ie śladu życia brak i w sumie to po dłuższym zastanowieniu nie wydaje się Evelyn, żeby faktycznie mógł się tak zbuntować i nie przyjść jej w odwiedziny. Za dobrze go zna. Zawsze to robi.
Evelyn wzdycha bezdźwięcznie, przyglądając się zmaganiom pierwszorocznych w nieco wymagającym torze przeszkód, który samodzielnie wymyśliła (i jest z niego nadzwyczaj dumna, bo skutecznie pomaga wykrywać młode talenty), otula się ciepłym korzuchem zakupionym specjalnie na takie ekstremalnie zimowe dni jak ten i ziewa dyskretnie przypomniawszy sobie że nie zdążyła dzisiaj wypić nawet swojej porannej kawy. Stwierdza również z wielkim niezadowoleniem, że no trudno, najwyżej kolejny weekend spędzi w towarzystwie wielce nielubianej samotności; przy czym równocześnie mocno chce wierzyć, że tydzień okazał się być odpowiednim czasem na zakończenie roboty i powrót do swojej jedynej, niepowtarzalnej, kochającej i kochanej żony.
— Świetna robota Evans, oby tak dalej! — à propos młodych talentów; Pani Raven kieruje zasłużoną pochwałę do młodego Ślizgona, który już kolejną przeszkodę pokonuje w perfekcyjny sposób, jednocześnie górując nad całą resztą pod względem prędkości i już domyśla się, kto w przyszłości będzie miał spore szanse zostać nowym pałkarzem reprezentacji Slytherinu, kiedy ci obecni zakończą już swoją edukację w Hogwarcie, bo do tego już im niestety całkiem niedaleko. Co prawda aby upewnić się w tym przekonaniu będzie musiała jeszcze przetestować chłopaka również pod względem umiejętności zmagania się z tłuczkiem, ale wszystko w swoim czasie; na razie to tylko pierwsza klasa. — I ty Harris, jeszcze chwila, a uda ci się przejąć prowadzenie! — tutaj z kolei dopinguje jakiegoś Krukona, który również wydaje się mieć dosyć duży potencjał — Hannah, nie poddawaj się, jeszcze masz szansę dogonić resztę! — następnie próbuje zmotywować nieporadną Puchonkę, z której – pomimo wielkich starań, które Evelyn docenia – nauczycielską opinią pani Raven raczej nic nie będzie, chociaż kto wie. Czasem solidna praca nad sobą potrafi czynić cuda.
— Na Merlina, Lewis, Clarke, czy nie możecie sobie chociaż na te kilkadziesiąt minut odpuścić?! — po chwili ciszy po raz kolejny wydaje z siebie donośny krzyk, choć tym razem różniący się od tych poprzednich, bo znacznie surowszy. Zmuszona przez dwóję tych właśnie należących do niereformowalnych uczniów – Gryfona i Ślizgona, którzy za cel wzięli sobie nieustanne dokuczanie sobie nawzajem (nawet na miotłach, co zazwyczaj nie kończy się dobrze w przypadku niedoświadczonych osobników, a często i nawet tych doświadczonych) przywołuje własną miotłę, żeby już w powietrzu móc dołączyć do dwójki gałganów — Czy wy chcecie się mi tutaj pozabijać albo karki połamać? Na ziemię, już. A z tobą... — mrozi surowym spojrzeniem, wskazując palcem na tego w ciemno-zielonych barwach — z tobą rozliczę się później. No już. — wykonuje machnięcie dłonią w celu pośpieszenia chłopaków, którzy natychmiastowo stosują się do polecenia. — Ostatnie okrążenie i wy też możecie już powoli wracać na ziemię. — kieruje łagodniejszym tonem polecenie do reszty grupy. Pełen wachlarz emocji i tonów głosu; do wyboru do koloru, w zależności od potrzeby.
Evelyn odprowadza wzrokiem dwóch niesfornych uczniów i chociaż planuje zostać z uczniami już do końca lekcji w powietrzu, to dopiero w tym momencie z wysokości jest w stanie dostrzec niedaleko trybun coś, a prędzej kogoś, kto sprawi, że to cholerne ostatnie okrążenie będzie trwało jeszcze wieczność. Evelyn dostrzega w pobliżu trybun swojego męża, który jednak zgodnie z jej nadzieją wrócił dzisiaj i który jak zwykle, korzystając z tego, że była odwrócona do niego plecami, postanowił się z nią nie witać, a po prostu sobie poobserwować. Ugh. Wolałaby, gdyby dołączył do niej.
UsuńPo zakończonej, wiecznie trwającej ostatniej rundzie, Evelyn w ostatniej kolejności za swoimi uczniami, żeby móc na spokojnie przywitać się ze swoim mężem, kiedy ci będą kierować się już w stronę szatni.
— James. — niby to powitanie niby nie; trochę w nim pozytywnego zaskoczenia i szczęścia, ale wciąż jednak swoistego zarzutu, który Evelyn mogłaby równie dobrze zastąpić słowami ''nareszcie, co tak długo?'', ale tego nie robi, bo przez tyle lat zdążyło już jej całkiem to pytanie zbrzydnąć i przypuszcza, że nie tylko jej. Niebieskooka zbliża się nieśpiesznym krokiem do męża, po wargach błąka się trudny do zidentyfikowania uśmiech – który dla Ravena akurat aż tak trudny w sumie być nie musi, bo jak to bywa u Evelyn, zapewne zwiastujący jakieś (sama jeszcze nie wie czy większe cz mniejsze) kłopoty. — Ile razy ja ci już powtarzałam, że nie lubię, jak mnie tak obserwujesz z ukrycia... wiesz, że zawsze możesz do mnie dołączyć? — unosi jedną brew do góry, zakładając ręce na piersi, ale zadawszy to lekko prowokacyjne pytanie przypomina sobie, że przecież wciąż jest w pracy, a ludzie w pracy chyba nie powinni prowokować do kłótni swoich współmałżonków i w drodze ewentualności zostawiać takie sytuacje na powrót do domu. Czy coś w tym stylu. — Jak sprawa? Udało się złapać Gormana?
Żona, która bardzo lubi prowokować do kłótni, ale jest w pracy i nie za bardzo może
[ O, to bardzo się cieszę, że pomysł przypadł Ci do gustu, bo dzięki temu panowie znać się muszą. James na pewno pamięta Alexa z tych czasów, gdy pojawiał się w domu Urquharta, chcąc z seniorem przedyskutować jakieś informacje dotyczące prowadzonego śledztwa. Znając życie to było ładnych parę lat temu, więc Alexander był jeszcze gówniarzem (nawet jeżeli z perspektywy Twojego pana nadal jest), który miał absolutnego fioła na punkcie aurorów. Więc większość spotkań kończyło się na tym, że jego ojciec przeganiał go, by nie podsłuchiwał. Miałam w sumie nawet myśl, że mógł kiedyś wykorzystać nieopierzenie Jamesa i jakoś podstępnie się załapać na akcję.. Ale jestem dziś zbyt zmęczona na takie skomplikowane myślenie.
OdpowiedzUsuńPodoba mi się Twój pomysł i jak najbardziej bym go zostawiła, że James czasem rzuci okiem czy Alex nie rozrabia zbytnio… I skoro o tym mowa, to ciekawa jestem jak by się potoczyło, gdyby miał okazję go przyłapać na nielegalnym wyrwaniu się do Hogsmeade. Wiesz, przykładowo Krukoni robili małą imprezę przy okazji jakiegoś wygranego meczu quidditcha i Alex z kimś z drużyny wyrwali się po zapasy w postaci trunków wysokoprocentowych. James mógł go przyłapać na tym i pytanie czy od razu się zdradził… Czy chciał trochę złośliwie dać szczeniakom nauczkę :) A co do ich relacji – powiedziałabym, że chyba dobre? Takie sympatyczne, bez żadnych specjalnych wahnięć w żadną ze stron. ]
Urquhart
[Jeżeli Jamesa nie kuje fakt, że moja panna jest mugolakiem, to jak najbardziej :) Zapraszamy do cieplarni, bo pomoc przy takich mandragorach bardzo by się przydała, tym bardziej, że to najbardziej znienawidzona roślina przez Aurorę. Dodatkowo mogłaby się czasami podzielić jakimiś składnikami, skoro Raven hobbystycznie zajmuje się eliksirami. W razie czego Aurora dosyć często pojawia się w Hogsmeade, aby przeteleportować się do mugolskiej wioski na pocztę, bo z terenu Hogwartu nie może tego zrobić :) ]
OdpowiedzUsuńAurora
[ Haha, no widzisz, to mamy bardzo podobne wyobrażenia <3 Ojciec Emerson nadawałby się na takiego mugolskiego pana prokuratora, a w magicznym świecie był wysokim urzędnikiem Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, którego praca polegała na dbaniu o ścisłą współpracę pomiędzy Wizengamotem (poniekąd przez niego reprezentowanym) a Biurem Aurorów. Teraz wyobrażam sobie, jak James pojawia się przed domem Bonesów, puka do drzwi i to Emerson mu otwiera, obrzucając taksującym spojrzeniem… bo nawet ona wiedziała, że przychodził do jej ojca grubo po godzinach pracy… i pewnie zostanie na kolacji :D No, ale tak czy siak, powiązanie mamy już ustalone, wiemy skąd się znają i na jakich zasadach. Żona Jamesa pracuje w Hogwarcie, więc tym bardziej Emerson zdawała sobie sprawę, kim jest jej mąż i że mieszkają w Hogsmeade. Teraz zastanawiam się nad konkretnym zarysowaniem fabuły naszego wątku… jak Emerson w ogóle by się w to wplątała. Była rozsądną dziewczyną i unikała kłopotów… choć od czasu do czasu potrafiła się w nie wplątywać, szczególnie gdy chodziło o jej młodszą siostrę. I tutaj chyba też bym ją wykorzystała. Być może Annabelle (która nie miała za grosz wyobraźni) kupiła od jakiegoś podejrzanego czarodzieja śliczną błyskotkę (oczywiście w Hogsmeade, na jakimś tymczasowym straganie, być może z okazji zbliżających się walentynek). Uznała, że jej się podoba, zupełnie ignorując fakt, że ten naszyjnik wcale nie wyglądał jak zwyczajna biżuteria. Gdy Emerson go ujrzała, od razu wiedziała że naszyjnik był przeklęty i cechowała go naprawdę ogromna moc. Być może potrafił rzucać urok na osobę, która go nosiła… zmuszać do robienia niewyobrażalnie mrocznych rzeczy… Mer wiedziała, że musi się go pozbyć. Zabrała go siostrze, to na pewno… ale co dalej? Jak powie nauczycielom, to będą kłopoty – dla niej i dla Ann. Jak powie rodzicom, to zapewne czeka je to samo, szczególnie Annabelle. No i wtedy wpadła na pomysł, że być może należało oddać go w ręce aurora, tak bezpośrednio… i takiemu, co to mieszka w Hogsmeade. W drodze do Jamesa mogłaby mieć parę niepokojących przygód, więc tym bardziej jak go znalazła, chciała mu oddać ten naszyjnik i szybko zniknąć :D O przenoszeniu się do Ministerstwa Magii nie chciała nawet słyszeć! :D ]
OdpowiedzUsuńEmerson Bones
- W cywilizowanych miejscach raczej nie wita się czarodziei z różdżką gotową do rzucenia klątwy.
OdpowiedzUsuń- Sprzątam – rzuciła prawie bezczelnie, chociaż oboje wiedzieli, że nie było w tym ani trochę prawdy. W zimny poranek nikt nie spodziewa się gości. O tej porze ludzie grzeją się pod kołdrą, pogrążeni w snach albo z umęczonym wyrazem twarzy odliczają kolejne pięć minut, zanim zwloką się, by powitać budzący się nowy dzień. Przynajmniej większość tak robiła, chyba że była nie mogącą się doczekać spotkania z uzdrowicielem Heianą. Ona zerwała się jeszcze gdy było ciemno, by modlić się przed szafą: a to sukienka nie ta, bluzka nie pasuje, za duża falbana, za krótkie nogi, kolczyki nie pasują do całości, a fryzura nie chce się ułożyć w należyty sposób tak, jakby Alvar i tak nie wpatrywał się w nią jak w obrazek, tak jak potrafią patrzeć tylko zakochani.
Chyba, że było się Krukiem. Kruk zawsze wydawał się gotów do działania, nieważne od pory dnia i nocy. Zawsze wydawał się opanowany i niezmulony, nawet jeśli była to już kolejna nieprzespana noc. Chyba, że jest się Sorel. Sorel wiecznie pracuje, w końcu praca jest lekarstwem na wspomnienia, a brak czasu całkiem skutecznie odpędza niewłaściwe myśli.
- Powiedz, że pomyliłeś drzwi.
- A wyglądam, jakbym pomylił?
- Wyglądasz jakbyś tarzał się w śniegu – skwitowała, zerkając na oblepiony białym puchem płaszcz aurora i płatki śniegu we włosach, które prosiły się by je otrzepać. Pod nogami czarodzieja pod wpływem ciepła w pomieszczeniu już powstawała błotnista breja. Zdarzenie tak pasujące do Jima jak do niej wyjście i zaśpiewanie przed publicznością na trzeźwo.
Potem spojrzenie czarownicy powędrowało w zagięcie łokcia aurora, posłuszne ruchowi jego ręki. Opatulony, owinięty w szalik zwierzak. Mały, czarny, z czarnymi oczkami i pociesznym pyszczkiem zakończonym gumowatym dziobkiem. Futerko było gładkie, lśniące, szczelnie przylegające do walcowatego ciałka. Z szalika stworzonko zdążyło już wysunąć jedną łapkę. Pięciopalczasta łapka zwieńczona była drobnymi, delikatnymi pazurkami. Niuchacz jak malowany.
- Wcale nie masz pacjenta, bo widzisz, Heiany nie ma. – Odczuwanie niepokoju było w porządku. Każdy ma prawo do niepewności. Wątpliwości, czy aby na pewno sobie poradzi. Ucieczka od zobowiązań jednak nie była w porządku, a ona już raz uciekła. - Jestem tylko ja, a tego zdecydowanie nie chcemy.
- No to… mamy problem. Przypadkowo go… przygniotłem.
- Ty? – pytanie zostało zadane gwoli upewnienia się, bo James Raven mało rzeczy robił zupełnie przypadkowo. - Oczywiście – wypada potwierdzić, chociaż oboje wiedzieli, że kryła się za tym dłuższa historia, której on wcale nie musi mówić, a ona wcale nie musi wiedzieć, a którą i tak spróbuje poznać, gdy tylko skończy zajmować się niuchaczem. Całemu wyznaniu towarzyszył nerwowy uśmieszek i nuta wstydu. Tłumaczenie się nigdy nie było jego mocną stroną, dlatego tłumaczenie się brała na siebie ona, gdy jeszcze działali w duecie. Nie była w tym mistrzem: po prostu wyrzucała z siebie potok słów, który miał wyjaśnić, dlaczego wydawało się to dobrym tropem, by zakończyć na krótkim przyznaniu się do winy w postaci tak jest, w myśli zakończonym z całym szacunkiem i tak to sprawdzę.
– I chyba ma złamaną łapkę, bo tak sterczała dziwnie. Unieruchomiłem zwierzaka, no i oto jesteśmy. -
- Daj go tutaj – poinstruowała, nie przejmując się, że musi wejść w głąb pomieszczenia, wnosząc za sobą błotnistą wodę. – I lepiej ściągaj płaszcz, bo za chwilę to ty będziesz potrzebował pomocy, panie aurorze.
- Na pewno nie dasz rady nic wymyślić? Przecież nie takie sprawy już ogarniałaś.
Usuń- Na razie go trzymaj. – Szturchnięcie podziałało motywująco, ale wcale nie musiał jej motywować. Mózg czarownicy już pracował, gdy ostrożnie wodziła dłonią po walcowatym ciałku. Mogłaby przysiąc, że niuchaczowi podobał się ten zabieg, a pyszczek zwierzątka uśmiechał się, może to jednak jedynie jej wyobraźnia? Na czarnym futerku trudno było dostrzec ślady krwi, patrzyła więc na swoje dłonie. Te pozostały czyste, bez plamek czerwieni. To dobrze. Spojrzenie przesunęło się na łapkę. Sterczała dziwnie, zmieniona, ale nie dostrzegała otwartej rany na maleńkiej nóżce. – Gratuluję diagnozy, panie Raven. – Taki mały żart, gdy nazywała go panem, chociaż dawno panem już nie był.
Widać było, jak zwierzątko zareagowało na dotyk, gdy musnęła nóżkę. Dotąd spokojne, teraz cofnęło się, uciekając od niego. Każda zmiana wywołuje reakcję. Ból powoduje ucieczkę od bólu, naturalny odruch dzikiego zwierzątka, nieważne, czy jest magicznym stworzeniem czy ludzką, podobno cywilizowaną istotą.
Na zewnątrz ściskał mróz, ale w budynku Azylu było ciepło. Kamienne ściany były grube, sklepienie wysokie, zwieńczone ozdobnym żyrandolem ze świecami zamiast żarówek znanych z mugolskiego świata. Na szybie mróz wymalował przedziwne wzory, płatki śniegu, gałązki, do niczego niepodobne białe płaty i smugi. Nieśmiało wschodzące słońce powoli wdziewało się do wnętrza przez poprzedzielane szprosami okno. Heiana zawsze zamykała na noc drewniane okiennice, lubiła ciszę i spokój w Azylu. Sorel nie robiła tego nigdy, ale Sorel miała swoją małą paranoję. W ciemności nie widać cieni. W ciemności trudniej dostrzec zdradziecki ruch. W kompletnej ciszy łatwiej było usłyszeć dodatkowe dźwięki, lecz czułe ucho nastawione na nagłe dźwięki łatwiej znajdzie je we wszelkiego rodzaju anomaliach. Gdy nie ma normy, trudniej znaleźć odstępstwo od nich.
Zabawne i zarazem smutne, że większą normą było ślęczenie z nim w Departamencie niż praca w Azylu. Większą normą było chwiejne zbieranie tyłka z chodnika, gdy przesadziła z Ognistą Whiskey niż ciche, spokojne wieczory w Hogsmeade. Czy była szczęśliwa? Smutne, lecz nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie, a fakt, że się wahała, też był odpowiedzią. Zrobiła to, co wydawało się słuszne i jedyne. Wydawało się całkowicie rozsądne. Wprost idealne. Czemu więc nie czuła się z tym tak dobrze, jak powinna?
- Nie jestem Hei. Nie potrafię tak nastawiać kości jak ona. – Kiedy zrobiła się tak niepewna? Gdzie podziała się ta rezolutna, opanowana czarownica, która kończąc Hogwart wierzyła, że cały świat należy do niej? Ta, która za wzór stawiała sobie Hermionę Granger, pragnąc kiedyś dorównać ideałowi, chociaż pochodziła z innego domu. – Najlepiej będzie, jak ją unieruchomię. To powstrzyma dalsze uszkodzenia. – Jeszcze mówiąc, sięgnęła po różdżkę. Nieodmiennie ta sama, którą posługiwała się od rozpoczęcia szkoły, odpowiednio giętka, z rdzeniem z włosa z ogona testrala. Podobno testrale przynosiły nieszczęście. Podobno tego, kto widział te magiczne, koniopodobne stworzenia czekały różne wypadki. Wypadki i tak na nią czekały. Ktoś, kto miał takie jak ona zamiłowanie do kłopotów i spraw beznadziejnych prędzej czy później musiał oberwać. Poza tym, testrale były piękne: dumne, ze szlachetnym sercem. Były też niezwykle inteligentne. Na początku żałowała, że jej różdżka nie jest jak Luciena: wiąz z włóknem ze smoczego serca. Idealna dla czarodzieja czystej krwi. Idealna do czarnej magii. Potem przekonała się, że różdżka to tylko część jednej wielkiej układanki, jaką stanowiła posługująca się nią osoba.
- Ferula.
UsuńRóżdżka zniżyła się, dotykając pechowej kończyny. Bandaże, odpowiednio cienkie, oplotły smukłą nóżkę niuchacza, mocując ją ciasno do usztywniającej szyny. Nie za mocno, by nie zatamować przepływu krwi, nie za słabo, bo wówczas taki usztywniacz nie miałby najmniejszego sensu. Przygryzła lekko wargi, krytycznie zerkając na swoje dzieło, świadoma, że mogła zrobić znacznie więcej, bo w końcu zawsze dało się zrobić więcej, czyż nie?
Kiedy stała się tchórzem? Kiedy zaczęła uciekać? Kiedy przestało się liczyć to, czego naprawdę pragnęła i kiedy straciła odwagę, by o tym mówić?
- Pewnie nie zamierzasz go zatrzymać? – Chore zwierzątko potrzebuje czasu, by dojść do siebie, nie była to żadna tajemnica. Wypuszczenie niuchacza nie było żadną opcją. Zatrzymanie w domu również nastręczało pewne trudności: zbyt kochał błyskotki, za szybko wywróciłby wszystko do góry nogami, przekopując się przez każdy jego zakamarek i zaglądając w każdy kąt. Słyszała o sytuacji, gdy niuchacz próbował odgryźć czarodziejowi palec, by zdobyć pierścionek. Nie były to krwiożercze stworzonka, nawet nie były psotne. Taka była ich natura. – Nie? Tak przypuszczałam. Tylko go nie puszczaj – ostrzegła, wiedząc, że jeśli stworzonko poczuje się lepiej, zacznie buszować po Azylu. Z całą przyjaźnią, jaką darzyła ją Heiana, nie darowałaby jej ośrodka zamienionego w ruinę z powodu jednego, małego niuchacza.
- Chłoszczyść – mruknęła, wskazując różdżką na podłogę. Błotniste plamy zniknęły natychmiast, pozostawiając jedynie czysty, ciemnobrązowy odcień drewna. Rzecz jasna, skrzypiących drzwi nie naprawiła, choć wystarczyłby jeden, prosty czar albo odrobina smaru – przynajmniej tak twierdziła Heiana, bo Sorel naprawdę nie miała pojęcia, w jaki sposób smar może pomóc na skrzypiące drzwi.
Oszczędziła też zaklęcia Jimowi. Użyte na przedmiotach było bardzo przydatne, jednak w przypadku ludzi wywoływało zbyt nieprzyjemne odczucia. Już lepsze byłoby Tergeo. Celować różdżką w aurora z paranoją równą jej, bardzo inteligentnie, lecz kto powiedział, że zawsze trzeba kierować się logiką i mądrością? Powinien ufać jej chociaż trochę, biorąc pod uwagę, jak często kryli sobie nawzajem plecy, lecz kto powiedział, że nikt nigdy nie przejedzie się na zaufaniu?
- Tergeo – mruknęła mimo to. W najgorszym razie potraktuje ją klątwą. Nikt dawno nie próbował jej przekląć. To byłaby odmiana, pomyślała, obserwując, jak znika nadmiar wody z płaszcza, twarzy i włosów Ravena. – Tak nieco lepiej. Trzymaj go jeszcze chwilę, spróbuję znaleźć dla niego miejsce wśród pozostałych.
Było jeszcze wcześnie. Rezydenci Azylu spali tak samo, jak spała większość mieszkańców Hogsmeade. Możliwe, że nie spała część uczniów Hogwartu, włócząca się wbrew zakazom po błoniach w sobie tylko wiadomych celach. Nie piła jeszcze kawy, która zawsze zastępowała śniadanie, włosy nadal sterczały na wszystkie strony, nosząc ślady niezbyt spokojnego snu, ale trzeba się było spieszyć, bo niuchacz z usztywnioną łapką poczuł się już lepiej. Stworzonko wodziło wzrokiem po pokoju, oczka odzyskały bystry wyraz, a ciałko wcale nie chciało grzecznie tkwić w jednym miejscu. Wyczuwało, tak jak tylko one potrafią wyczuwać, bliskość sztućców w szufladzie, zegarka w kieszeni i małego łańcuszka na szyi. Torba na brzuszku była boleśnie pusta, a pusta torba to istne nieszczęście dla magazynującego błyszczące przedmioty stworzonka. Ciałko znów spróbowało się przekręcić, by wyślizgnąć z uścisku Ravena.
- W porządku, daj go tutaj. – Znalazła. Akwarium wyścielane ziemią, w której stworzonko mogłoby kopać swoje norki, wprawdzie nie tak głębokie jak w środowisku naturalnym, lecz musiało to tymczasowo wystarczyć. Tuż obok wozaka, fretkopodobnego stworzenia, które gdy nie spało sypało przekleństwami i obraźliwymi epitetami oraz ognistego kraba, z którego karmieniem wciąż miała problemy, by uniknąć poparzeń. Ktoś przed nią musiał mieć ten sam problem, bo posiadanie ognistego kraba wymagało specjalnej licencji i umiejętności i raczej wątpliwe, by przypadkiem podopieczny zagubił się w Londynie, skąd przywiozła go Heiana. Nieco dalej leżał skulony na kocu psidwak, któremu nikt w okresie szczenięcym nie usunął drugiego ogona. Trafił do Azylu, chudy, brudny i mocno poturbowany po zderzeniu z mugolskim samochodem, a od czasu pobytu w ośrodku cierpiał na niestrawność z powodu spożycia starej opony, prowokowane wymioty, gdy przez przypadek połknął nieśmiałka, znów niestrawność po spożyciu odpadniętego od kostiumu guzika, kulawiznę i uwaga, niestrawność. Obecnie wyjątkowo niczego nie połknął. Na widok wchodzących zastrzygł uszami i niemrawo, prawie leniwie poruszył rozwidlonym ogonem.
UsuńDo tego momentu wszystko szło aż za łatwo.
Naprawdę nie musisz się podpisywać, znajdę ;p
Dalej ta sama Nirku, chociaż chyba jednak jemu kompletnie obca
[ Przynajmniej James nie będzie się nudził – pochłonie go nowa, jakże absorbująca sprawa poszukiwania tajemniczego handlarza czarnomagicznymi artefaktami z Hogsmeade! Nie ma za co! ;D A co złego, to nie my! Dobrze, rozumiem że mniej więcej ustaliłyśmy już wszystko co najważniejsze, prawda? Resztę pozostawiłabym naszej wyobraźni oraz temu, jak rozwinie się wątek :) Wiem, że powinnam zacząć, żeby choć częściowo nakreślić Ci tło wydarzeń, i obiecuję że to zrobię! Mam nadzieję, że już niebawem, skoro akurat trafił nam się weekend. Wtedy (zazwyczaj) mam najwięcej czasu na pisanie :) Powiem tylko, że chciałabym aby Emerson odnalazła Jamesa gdzieś poza jego mieszkaniem… bo wtedy, w drodze do niego, mogliby jeszcze wspólnie doświadczyć jakichś przygód, co by urozmaicić im dzień… ;) ]
OdpowiedzUsuńEmerson Bones
[ Wiesz, nawet nie do końca myślałam o tym by tylko poopowiadał. Raczej myślałam by skonstruować wątek w ten sposób, że James dostrzega Alexa, który zdecydowanie nie powinien być w tym miejscu o tej porze i jako, że wyjątkowo miał wieczór wolny (wiesz, żona w pracy, raporty się piętrzą, więc wszystko lepsze niż papierkowa robota…), to stwierdził, że nastraszy sobie gówniarzy tak dla rozrywki. I wcale nie w ten sposób, że powie im o jakimś niebezpiecznym typie, który się kręci w okolicy… Ale kaptur na głowę, pełne incognito i odegra rolę, śledząc ich gdy wracali już obładowani alkoholem, żeby dać szczeniakom nauczkę. Ale jeżeli takie coś nie przejdzie, to pokombinuję nad czymś innym, luz :) ]
OdpowiedzUsuńUrquhart
Emerson nie lubiła Walentynek. A w tym roku, dzięki Annabelle, znielubiła je jeszcze bardziej. Jej młodsza siostra miała niezwykły dar sprowadzania na siebie (i nie tylko siebie!) kłopotów, które albo z rozmysłem ignorowała, albo z równą nonszalancją przerzucała na barki kogoś innego… i tym kimś najczęściej okazywała się sama Emerson. Choć po jej ostatnim wyskoku – gdy zupełnie sama i bez czyjegokolwiek pozwolenia wybrała się na przechadzkę po Śmiertelnym Nokturnie – starsza panna Bones miała wrażenie, że Ann chyba trochę się uspokoiła. Musiała przyznać, że odkąd wróciły we wrześniu do Hogwartu, Annabelle zachowywała się bez większych zarzutów… Oczywiście, nadal bywała irytująca, a Emerson niemal nieustannie miała ochotę złapać ją za jasne włosy i porządnie wytargać, jednak… była przy tym podejrzanie grzeczna. Jak na nią, naturalnie.
OdpowiedzUsuńNic nie może jednak trwać wiecznie. Spokój Emerson został zburzony tuż przed Walentynkami. Zupełnie przypadkowo przyłapała Annabelle na grzebaniu w swoim kufrze z książkami. Bardzo jej się to nie spodobało, bo po pierwsze, Emerson nie lubiła gdy ktoś robił jej bałagan w książkach, a po drugie, od razu pomyślała, że coś musi być na rzeczy – Ann nigdy sama z siebie nie garnęła się do przeglądania jej kolekcji magicznych książek. Starsza panna Bones wymusiła więc na młodszej, aby przyznała się o co tak naprawdę chodzi… I właśnie wtedy usłyszała niesamowitą historię o tajemniczym handlarzu starociami z Hogsmeade. Annabelle wybrała się do magicznej wioski niespełna dwa tygodnie temu. Akurat wtedy Emerson została w szkole, ponieważ musiała uczyć się do egzaminu. W Hogsmeade zorganizowano zimowy kiermasz – w samym centrum wioski ustawiono kilkadziesiąt różnych kramów i straganów, na których można było kupić mnóstwo ciekawych rzeczy – od magicznych akcesoriów z czasów królowej Elżbiety I, aż po współczesne szaty, czarodziejskie ozdoby lub inne różne ekstrawaganckie dodatki. Annabelle buszowała wśród straganów jak szalona… aż znalazła jeden, bardzo niezwykły, który wyróżniał się na tle pozostałych. Był mniejszy niż inne, przykryty czarną, połyskującą markizą, a na rozstawionych stoliczkach leżało mnóstwo przeróżnej biżuterii. Ann od razu wypatrzyła coś, co natychmiast bardzo jej się spodobało – stary naszyjnik na złotym łańcuszku, z zawieszką w postaci krwistego, oszlifowanego kamienia. Leciwy sprzedawca powiedział, że to był rubin i niegdyś należał do siedemnastowiecznej czarownicy, która praktykowała magię leczniczą. Podobno miał przynosić szczęście… a tymczasem okazało się, że było wręcz odwrotnie. Sprzedawca odstąpił go za rozsądną cenę, a Annabelle wróciła do szkoły z nowym nabytkiem.
Następne dwa tygodnie były dla niej jak najgorszy koszmar. Była nieustannie senna, zmęczona i rozdrażniona. Kłóciła się ze wszystkimi koleżankami, a i one były dla niej okropne. Podobnie nauczyciele uwzięli się na nią, nauka nijak nie wychodziła i właściwie niszczyła wszystko czego tylko się dotknęła. Naszyjnik przynosił pecha, a nie szczęście! Tak pomyślała… ale zamiast zdjąć go i wyrzucić, postanowiła poszukać odpowiedzi na pytanie czym był i jak można go było odczarować. Wiedziała, że Emerson posiadała sporą kolekcję ksiąg z zaklęciami… w właśnie tam zaczęła szukać. Wtedy starsza panna Bones o wszystkim się dowiedziała. Z początku cała ta historia wydała się jej jednym wielkim nieporozumieniem… do czasu, aż Emerson nie zobaczyła naszyjnika. Wówczas zbladła i przeraziła się nie na żarty. Natychmiast zabrała go młodszej siostrze, serwując jej solidną dawkę wyrzutów oraz wymówek. Ann nie do końca wiedziała co się właściwie dzieje, gdy Emerson wypychała ją pośpiesznie z pokoju. Wtedy również ostatni raz widziała swój naszyjnik… To było niespełna tydzień temu. I ten tydzień był jednym z najgorszych w życiu Emerson. Naszyjnik bowiem był czymś o wiele groźniejszym niż małym świecidełkiem przynoszącym pecha… O nie, rubin był przeklęty.
Panna Bones czuła jak silnie wibrował w jej dłoniach, gdy przyglądała mu się uważnie każdego wieczoru… jak przesuwała palcami po niemal niewidocznych wgłębieniach wygrawerowanych, czarnomagicznych run, zastanawiając się co powinna z nim teraz zrobić. Szczerze mówiąc, bała się mówić o tym nauczycielom, którzy mogliby narobić kłopotów jej młodszej siostrze – przecież już nie raz i nie dwa Annabelle dostawała od nich upomnienia i nagany. Bała się również napisać do rodziców… wiedziała, że gdyby się o tym dowiedzieli, zarówno ona jak i Ann miałby nie lada kłopoty. Dlatego musiał minąć niemal tydzień, nim zmęczona, niewyspana oraz bardzo zirytowana (za co z pewnością odpowiadała moc naszyjnika) w końcu wpadła na sensowny pomysł. Mijając na korytarzu nauczycielkę Latania doznała niemal zapierającego dech w piersiach olśnienia… Jednak była osoba, której spokojnie mogła powierzyć naszyjnik, mając nadzieję, że nie narobi im kłopotów...
UsuńW ten oto sposób, w sobotnie popołudnie, Emerson maszerowała w stronę Hogsmeade, licząc na to, że zastanie Jamesa Ravena w swoim domu na obrzeżach wioski. Trudno go było nazwać jej znajomym – szczególnie, że różniło ich ponad dziesięć lat – aczkolwiek znała go i wiedziała, że raczej mogła mu zaufać, skoro jej własny ojciec współpracował z nim oraz przyjaźnił od wielu lat. A ponadto, był mężem jednego z profesorów uczących w Hogwarcie. Jako doświadczony auror James powinien wiedzieć co zrobić z takim naszyjnikiem. Emerson chciała się go po prostu pozbyć. Przeczytała wystarczająco wiele książek aby wiedzieć, że tego rodzaju biżuteria miała niezwykłą siłę przyciągania ku sobie wielu ciemnych, zagrażających życiu mocy… O ile w Hogwarcie jego złowrogie oddziaływanie było przytłumione, tak poza bezpiecznymi granicami szkoły Emerson czuła, jak zawieszony na jej szyi rubin niemal parzy jej skórę. Ciężko stawiało jej się kroki, a i nadal była mocno rozkojarzona. Wszystko wokół wydawało jej się szare… najchętniej po prostu by usiadła i poczekała… na co? Albo raczej: na kogo?. Prędzej czy później ktoś by ją znalazł… ktoś, kogo moc naszyjnika by ku sobie przyciągnęła. I na pewno nie byłaby to osoba o czystym sercu oraz dobrych zamiarach.
Emerson Bones
[Cześć! Bardzo podoba mi się kreacja Jamesa, cieszę się, że zawitałaś z nim do Hogwartu, bo wnosi tu pewien powiew... świeżości?
OdpowiedzUsuńBardzo kusi mnie, by zaprosić Cię do wątku z moim Lestrangem, zwłaszcza, że krąży mi już po głowie pewien pomysł. Co myślisz o tym, by James był jednym z aurorów odpowiedzialnych za złapanie ojca Bastiana - Rabastana i doprowadzenie go przed Wizengamot? Wszystko to wydarzyło się siedem lat temu. James mógł też widzieć jedenastoletniego Bastiana, czy to w domu Lestrange'ów podczas nalotu aurorów czy to w trakcie procesu. Sam chłopak też dobrze zapamiętałby sobie kto odebrał mu ojca... Myślę, że mogłoby nam wyjść z tego coś bardzo, bardzo ciekawego. :D Jeśli tylko masz ochotę pójść w ten pomysł, to możesz pisać pod kartą Bastiana, albo wpadnij na maila (my.deep.psychosis@gmail.com) to dogadamy szczegóły. :D]
młody Lestrange
[ Mogę ja... Ale zważywszy na to jak uwielbiam zaczynać, nie licz na to, że szybko zobaczysz rozpoczęcie pod kartą :) ]
OdpowiedzUsuńUrquhart
[Wiesz, raporty z postępów w śledztwie też za niego chętnie napisze, jeśli zapłaci odpowiednio.:D
OdpowiedzUsuńA tak już całkiem poważnie, Millie ma zaskakującą tendencję do wikłania się w różne, nie do końca przyjemne sytuacje. Ma też ogromne zamiłowanie do roślin i jest wiele w stanie poświęcić, żeby zdobyć jakąś rzadką sadzonkę. Pomyślałam, że pewnego razu w Hogsmeade mogłaby spróbować kupić taką od jakiegoś podejrzanego typa. Pech by chciał, że akurat ten typek byłby obiektem zainteresowania/mniej lub bardziej znaczącym pionkiem w śledztwie, które aktualnie prowadziłby Twój auror, więc nie dość, że przyłapałby uczniaka na nie do końca legalnym handlu, to jeszcze pewnie wpakowaliby się przy tym w jakieś kłopoty... Co Ty na to?]
Milliesant Lloyd
[Dobra, pomyślałam trochę i chyba wpadłam na coś fajnego! Trochę wątków około-cieplarniano-zielarskich już trochę mi się szykuje (a jak tak mocniej pomyślę, to chyba ta jej profesja się od niej nie odczepi :D), po składniki do eliksirów James zawsze będzie mógł zajrzeć, ale co myślisz o tym:
OdpowiedzUsuńAurora co jakiś czas musi dotrzeć do zwykłej mugolskiej poczty, więc wyobrażałam sobie, że zmuszona jest do używania teleportacji, aby znaleźć się bliżej mugolskiego miasteczka. Skoro tej teleportacji musi użyć, to i musi opuścić teren Hogwartu, a Hogsmeade idealnie się do tego nadaje. Pomyślałam, że tata Aurory będzie chciał być na tyle wspaniałomyślny, że prześle w paczce telefon, który oczywiście na terenie Hogwartu nie będzie działał. I teraz tak: Aurora z tą paczką może wpaść w odwiedziny, bo będzie wracała z takiej przechadzki w zimę, będzie w Hogsmeade, więc z chęcią odwiedzi przyjaciela (i z chęcią przyjmie kubek gorącej herbaty, bo na zewnątrz zimno!), a przy okazji z ciekawości może przy nim otworzyć paczkę i będzie okazja wytłumaczyć czarodziejowi, jak działa telefon i co to jest :D
A może ten telefon Aurora pozostawi u niego w domu, bo będzie się bała, że w Hogwarcie się popsuje, więc będzie się pojawiała, gdy będzie chciała porozmawiać z tatą? On za to może powiedzieć, że to coś strasznie dziwnie się zachowywało, bo z pudełka wydobywały się jakieś dźwięki. Możemy się tym pobawić!]
Aurora
Droga niemiłosiernie jej się dłużyła. Choć myślała, że jest już prawie na miejscu, gdy oderwała zamyślone spojrzenie od świeżych zasp śniegu leżących na poboczu udeptanej ścieżki, spostrzegła że dopiero co zbliżała się do granicy wioski… a jeszcze chwilę temu wydawało jej się, że już niedługo będzie na miejscu. Złowrogie działanie naszyjnika przypominało trochę diabelskie sidła – nim się człowiek obejrzał, wyciągały ku niemu swoje zwinne macki i za nic w świecie nie chciały puścić, przy okazji wyduszając ze swoich ofiar całe życiodajne powietrze. Emerson czuła się obecnie bardzo podobnie. Naszyjnik też miał macki, tylko że niewidzialne… Poza szkołą nie czuła się tak pewnie jak teraz. Miała wrażenie, że ziemia pod jej stopami drży, a nawet lekko się przesuwa… Okolica wydawała jej się znajoma, ale już parę razy przyłapała się na tym, że na moment zapominała po co tu właściwie przyszła. Wiedziała, że musiała się otrząsnąć. Jeśli nie weźmie się w garść, to jej genialny plan szybko spali na panewce, a ona wpadnie w jeszcze większe kłopoty – ostatecznie nigdy nie wiadomo, na kogo w końcu się natknie. Ta osoba mogłaby jej pomóc, lub wręcz odwrotnie… Skupiła się więc na stawianiu kolejnych kroków, jednego za drugim, zastanawiając się jak przedstawi całą tą sytuację Jamesowi… To pomagało jej utrzymać koncentrację, choć wcale nie napawało ją optymizmem…
OdpowiedzUsuńPrzede wszystkim, nie miała bladego pojęcia jak taki stary wyjadacz jak Raven zareaguje na tą niesamowitą historię z naszyjnikiem. Mógł się łatwo zdenerwować – Emerson znała go już jakiś czas i wiedziała, że ta opcja była bardziej niż możliwa – a to z pewnością nie pomogłoby ani jej, ani Annabelle. Czy James od razu postanowi poinformować jej ojca, gdy dowie się o wszystkim? Miała nadzieję, że nie… Planowała mu wyjaśnić, że byłby to bardzo zły pomysł, przede wszystkim dlatego, że nie przyniósłby żadnych korzyści, a jedynie tylko bardziej im zaszkodził. Ojciec Emerson i Annabelle był najbardziej zrównoważonym, empatycznym oraz cierpliwym człowiekiem pod słońcem… czego niestety Ann w ogóle po nim nie odziedziczyła, natomiast Emerson tylko w połowie. W każdym razie, gdyby dowiedział się o kłopotach jakie dopadły jego córkami, byłby ogromnie zmartwiony i prawdopodobnie uważałby, że w przyszłości powinien bardziej je chronić… A tak naprawdę wszystko sprowadzało się do tego, że zakup przeklętego naszyjnika był zwyczajnym nieporozumieniem. Emerson wolała, aby ojciec nigdy się o tym nie dowiedział, bo wprost nienawidziła go martwić… A nie daj Boże, gdyby usłyszała o tym jej matka. Wówczas zrobiłaby im takie piekło (jej i Annabelle), jakiego na ziemi jeszcze nikt z żyjących nie widział. Była zupełnie odmiennego charakteru niż pan Bones, i nie miałaby żadnych skrupułów, aby jak najdotkliwiej ukarać obie córki. Emerson miała więc całkiem niezłą motywację, aby brnąć dalej…
A droga, choć żmudna i niezwykle powolna (jak na nią), w końcu zaczęła się opłacać. Wyszła już poza najściślejszy teren wioski, mijając pojedyncze zabudowania. Jeśli utrzymała te same tempo, być może miała przed sobą jeszcze niespełna dziesięć lub piętnaście minut spaceru do domu państwa Raven. Właściwie nigdy tak nie była… ale kiedyś usłyszała jak James lub jego żona, profesor Raven, opowiadali o tym, gdzie mieszkają. Zapamiętała krótki opis położenia domu… no i droga, którą obecnie pokonywała, była jedyną mogącą ją do tego miejsca zaprowadzić. Jeszcze nie zastanawiała się co zrobi, jeśli okaże się, że coś przekręciła… chyba w ogóle wolała tego nie robić. Na razie ufała swojej pamięci. Gorzej z wrodzonymi instynktami, które pożerała zachłanna moc naszyjnika... Inaczej już dawno zorientowałaby się, że ktoś depcze jej po piętach… Przystanęła w miejscu dopiero wtedy, gdy usłyszała cichy, mrukliwy głos tuż po swojej prawej stronie.
Uniosła spojrzenie i ku swojemu zdumieniu (ale także ku swojej uldze...) ujrzała tam Jamesa Ravena we własnej osobie. Musiało jednak minąć dobrych parę sekund, nim w końcu przetrawiła jego zaskakującą obecność a następnie słowa. Ostatecznie udało jej się lekko wyprostować oraz ze sporą determinacją spojrzeć jasnowłosemu mężczyźnie prosto w oczy…
Usuń— Panie Raven… właśnie się do pana wybierałam — oznajmiła spokojnie, choć dość powoli, tak jakby ważyła każde pojedyncze słowo, które miało między nimi paść. Nie udało jej się lekko nie skrzywić, gdy auror od razu spostrzegł, że coś jest nie w porządku… Najwyraźniej ten przeklęty rubin (dosłownie i w przenośni) dał jej się już nieźle we znaki. Tym bardziej nie powinna zwlekać i skorzystać z nadarzającej się okazji, mówiąc mu o wszystkim jak na mugolskiej spowiedzi… — Mam… ja chciałam… — zaczęła, przełykając z trudem ślinę. Akurat teraz zapomniała co dokładnie i w jaki sposób chciała mu przekazać! Niech to, na brodę Merlina! Poczuła lekką irytację… ale także i zmęczenie. Być może nawet większe, niż sądziła, bo znów poczuła, jak ziemia pod jej stopami trochę się przesuwa. — Muszę z panem porozmawiać, to bardzo ważne… — westchnęła w końcu. I akurat w chwili, gdy znów nabierała powietrza, gdzieś za jej plecami rozległ się niewyraźny szelest porastających pobocze krzewów… coś, co powinna była od razu zarejestrować, jednak skoro Jamesowi udało się wcześniej do niej podkraść, a ona go nie zauważyła… No cóż. Wyglądało na to, że i tak nie miałaby szans…
[ Ach, nie ma sprawy. Akurat podesłałaś odpowiedź na weekend :) To mi pasuje, bo w tym tygodniu miałam sporo na głowie. I tak nie miałabym czasu spokojnie usiąść i odpisać ;) Ja też teraz skończyłam w takim momencie, gdzie właściwie możesz rozwinąć po swojemu – ogólnie myślałam o tym, że Mer śledziło od wioski jakichś dwóch czarodziejów, którzy podobnie jak James wyczuli moc naszyjnika i chcieli zgarnąć go dla siebie. Domyślam się, że teraz w związku z tym może być ciekawie… ;) ]
Emerson Bones
- Sprzątam.
OdpowiedzUsuńParsknął, ewidentnie jej nie wierząc. Pokręciła głową, bo przecież wcale nie kłamała, jedynie trochę naciągnęła niektóre fakty. Pomieszczenie faktycznie wymagało sprzątania, z miejscami zalegającym kurzem na półkach, tylko względnie czystą podłogą; schody same się nie odkopią, klatki i akwaria nie oporządzą, a zwierzyniec nie nakarmi. Przydałaby się pomoc, bo o ile kochała zajmować się zwierzętami, to sprzątać, nawet za pomocą zaklęć, nie znosiła. Podobnie topornie szły jej wszystkie prace domowe, od gotowania zaczynając. Jeśli istniał ktoś, kto przypaliłby nawet wodę na herbatę, byłaby to ona, Nira Sorel we własnej osobie. Wiedziała za to, jak przyrządzić veritaserum i eliksir wielosokowy, w jaki sposób ułagodzić buchorożca i zachęcić do kontaktu nieśmiałka. Potrafiła wytropić i pokonać złego czarnoksiężnika, pokonać bogina, a przywołanie cielesnego patronusa było równie łatwe jak zamknięcie oczu. Kochała zaklęcia niewerbalne i oklumencję; słowem, była cholernie dobrą czarownicą i naprawdę okropną gospodynią domową. Poza tym faktycznie zaraz miała sprzątać, zdanie powtarzane niezmiernie od wczorajszego dnia i odkładane na mityczne za chwilę i potem, ale póki co wolała go prowokować do podobnych parsknięć, których nie słyszała już dawno, a które sprawiały, że dzień robił się odrobinę weselszy.
– Ten mały paskudziec we mnie wleciał jak przywoływałem zegarek i trochę się potarzaliśmy.
- Ty i niuchacz. W śniegu. Nie było nikogo, kto zrobiłby wam zdjęcie? – mruknęła, podpierając się pod boki. – Wygląda na to, że ominęła mnie zabawa. Mogłeś zawołać. – Ostatni raz widziała aurora w śniegu podczas patrolu, wtedy gdy natknęli się na nielegalny handel magicznymi stworzeniami. To była pamiętna zima, jedna ze sroższych, jakie panowały w Londynie. Mugolskie telewizje trąbiły o legendarnych mrozach i temperaturach oscylujących około dwudziestu paru stopni poniżej zera. Mróz chrzęścił pod stopami, a śnieg zalegał w zaspach na chodnikach i ulicach, bo służby porządkowe nie nadążały z ich odśnieżaniem. Dni, w które większość normalnych ludzi wolała zaszyć się z książką przed kominkiem, a które oni spędzali w pracy. Rozdzielili się wtedy, już nie pamiętała, czyj to był pomysł. Ona miała patrolować drugą uliczkę, zdaje się, że Baxter Road, ale z całym szacunkiem uznała, że ktoś powinien kryć czyjś tyłek. Nie był zbyt zadowolony, gdy oboje wpadli na ten sam błyskotliwy pomysł. Dla większej tragedii, gdy dwójka aurorów usiłowała dojść do porozumienia w kwestii ale co ty tutaj robisz prosto na nich wyszli sami poszukiwani, a raczej wybiegli, ścigani przez garboroga. Najrozsądniejszym, co przyszło wtedy do kasztanowłosej główki, było po prostu usunąć im się z drogi, szybko i efektownie lądując w pobliskiej zaspie razem z niezbyt zadowolonym partnerem.
- No ja, a widzisz tu innego miłego aurora, Nirku?
- Prawdę mówiąc, nie widzę tu żadnego miłego aurora, Kruczku. Widzę miłego niuchacza i złego aurora, który go przygniótł – sprostowała, wracając do rzeczywistości, kręcąc energicznie głową i nie przejmując się powstałym na niej nieładem. – Aurorzy są ponurzy, nieuprzejmi i burczą pod nosem. Dużo palą, dużo pracują i ubierają się na czarno. Są mroczni, ale na pewno nie są mili.
Nigdy nie miała go za mrocznego, chociaż czasem zdradzał typowe objawy w postaci zarostu i umiłowania do czerni. Nie był szczególnie rozmowny, nie na początku, a żadne z nich nie paliło się do pracy zespołowej, woląc grać solo na własnych zasadach, dopóki nie odkryli, że posiadanie partnera nie parzy, a praca zespołowa nie boli aż tak bardzo. Z tego, co słyszała – nie żeby pytała, bo wcale nie pytała, Jim wrócił jednak do starych nawyków gry w pojedynkę. Nie, żeby pytała i nie żeby ją to martwiło, że nikt nie krył jego pleców i nie wyciągał na szklaneczkę ognistej po udanej akcji i długiej nocy spędzonej nad końcowymi raportami.
- Świetnie.
Usuń- Świetnie – zgodziła się w podobnym tonie. - Daj go tutaj. I lepiej ściągaj płaszcz, bo za chwilę to ty będziesz potrzebował pomocy, panie miły aurorze.
Za swój mały sukces uznała fakt, że grzecznie posłuchał. Płaszcz można było oczywiście wysuszyć zaklęciem, ale w ten sposób byłby od razu gotowy do ubrania, a on nie miałby żadnego pretekstu, by zostać, kiedy już pomogą biednemu stworzeniu. Tak mogli udawać, że czeka, aż się trochę rozgrzeje, a materiał przeschnie. Przynajmniej ona mogła udawać, bo tajemnicą było to, co kryło się w oczach Jamesa Ravena.
– Gratuluję diagnozy, panie Raven.
- Widzisz Nira, jeszcze cię wygryzę z tej branży.
- Chciałabym to zobaczyć – powiedziały usta, chociaż umysł podpowiadał coś zgoła innego. Chciałabym. Chciałabym znowu z tobą pracować. Niektóre słowa nie mogły jednak paść. Zamiast tego uśmiechnęła się miękko, w sposób, który sprawiał, że nawet zwykle ponury Brian łagodniał i musiał odpowiedzieć w podobny sposób. - Nie jestem Hei. Nie potrafię tak nastawiać kości jak ona.
- Kim jesteś i co zrobiłaś z Nirą Sorel?
Milczenie było odpowiedzią, bo inne słowa nie nadchodziły, gdy odpowiedź była tylko jedna. Zwątpiłam.
- Może powinieneś podać mi veritaserum i dopiero potem pytać? – burknęła w końcu mało błyskotliwie, bo znał ją zbyt dobrze, by miał go oszukać nawet eliksir wielosokowy i identyczny wygląd udającego. On nie wierzył w to, że ona nie wierzyła. Dla niego zawsze była tą samą twardą sztuką, która się nie poddawała i która nie wątpiła, chociaż rzadko mówił to głośno. - Pewnie nie zamierzasz go zatrzymać?
- Żeby szanowna pani Raven urwała mi głowę przy samej dupie?
– Głowa nie jest przy dupie – zauważyła logicznie, nie komentując pierwszej części zdania. - Daj spokój, one są naprawdę urocze. Zobacz, jaki jest śliczny – zachęciła, przyglądając się inteligentnej czarnej mordce i łobuzerskim oczkom, w których widziała więcej niż inni dostrzegali. Zwierzątko węszyło zawzięcie, znak, że czuło się już lepiej, a pusta torba przeszkadzała, zbyt lekka, by mogło to uznać za komfortową sytuację. Mały, uroczy łobuz.
– Nie, raczej spasuję. Poza tym, nie miałby się nim kto zająć, a sam to wywróciłby nie tylko mój dom do góry nogami, ale i całe Hogsmeade. A tego zdecydowanie nie chcemy.
- My? To twój niuchacz – nie wiedzieć kiedy, Jim został oficjalnym opiekunem stworzonka. - Jak go nazwiesz, mistrzu? – Większość rezydentów Azylu miała imię. Większość nie reagowała na nie, część, bytująca tu dłużej, uznawała Azyl za swoje domostwo. Niektóre po wypuszczeniu wracały. – Podpowiem, że to ON. – Mieli Corvusa, niezbyt wyszukane imię dla kruka, który nosił jej listy i był okropnym łasuchem i utrapieńcem. Był Łazikanty, ogromnie niezależny psidwak, który notorycznie wymykał się z Azylu i wracał a to z potłuczoną łapą, a to połamanymi żebrami. Leczyło się tutaj kilka nieśmiałków: Kili i Fili, był żmijoptak ze złamanym skrzydłem, w zasadzie była to samica, Szafira. Niezbyt urodziwy, przypominający kłodę drewna błotoryj Quinn, szczuroszczet Mumiś, szpiczak Orion, milutki, przytulaśny pufek, Leila, demimoz Alf.
- Dzięki, Nira.
- W porządku, daj go tutaj. – Nigdy nie była dobra w przyjmowaniu podziękowań, bo nie widziała powodu, by jej dziękowano. Robiła swoje, najlepiej jak potrafiła, a czy można dziękować komuś za to, że był po prostu sobą? Akwarium było gotowe, z wysypaną, niezbyt ubitą ziemią, w której stworzonko mogło się zagrzebać, prawdziwą trawą i kilkoma monetami, które mogłoby zebrać. Później postara się o coś lepszego i zaklnie tymczasowe lokum, by je powiększyć i stworzyć mu prawdziwy labirynt norek i korytarzy w ziemi.
- Uwaga… uwaga…
UsuńWspólnymi siłami umieścili niuchacza w akwarium. Ona głównie trzymała przykrycie, on delikatnie umieścił tam stworzonko, szybko cofając dłonie. Nowe środowisko niezbyt przypadło mu do gustu, czemu dał wyraz, podskakując do góry, w kierunku upragnionej wolności. Pospiesznie zamknięte akwarium uchroniło ich przed totalną katastrofą i burzliwym porankiem.
- O nie, spryciarzu – mruknęła, grożąc palcem zwierzątku. Mogłaby przysiąc, że stworek zrozumiał, opuszczając smętnie łebek. – Tak się nie będziemy bawić.
- No dobra. Niuchacz siedzi w więzieniu, łapka opatrzona.
- Typowy auror – mruknęła, odwracając się w stronę Jima i szturchając go w bok w formie delikatnej zaczepki. – Już z więzieniem wyskakuje.
– Za taką profesjonalną pomoc w trzymaniu to chyba zasłużyłem na kubek kawy? Jak pani uważa?
Nie było przypomnienia, że wstał świt, on jest po całym dniu i nocy, powinien wrócić do domu, gdzie ktoś na niego czekał. Nie potrafiła wskazać mu drzwi i pogonić, kiedy tak naprawdę nie miała nic przeciwko, by został, kiedy tak naprawdę chciała, by został.
– No i chyba nie chcesz się mnie pozbywać tak od razu, co?
- Ciebie? Kiedy oferujesz, że zrobisz mi kawę? - Niektóre rzeczy nie mogły być powiedziane.
- W sumie dawno mnie tu nie było, trzeba nadrobić zaległości towarzyskie, bo jak znam życie, to nie wyściubiłaś stąd nosa przez ostatni miesiąc, chyba, że po absolutnie najważniejsze sprawunki, bądź na prośbę Heiany.
- Jak znam życie, nie wyściubiasz nosa z biura, więc nie bardzo wiesz, co to życie towarzyskie – ładnie mu dogryzła. - Słyszałam, że go wsadziłeś. Gormana - spoważniała. – Obiło mi się o uszy. – Wcale nie miała tablicy w pokoju i wcale nie nanosiła na niej wycinków z Proroka Codziennego. Wcale nie śledziła tej sprawy i wcale nie miała ochoty zatrzymać Jamesa Ravena, gdy widziała, jak wracał do domu uliczką Hogsmeade. Nie zastanawiała się też, czy w ogóle pamięta o czymś takim jak jedzenie i sen, gdy dał się wciągnąć w wir sprawy, czy ktoś dba o to, by chociaż otrzymał regularną dawkę kofeiny, gdy przysypiał nad aktami. Wcale nie martwiło jej, że nie ma partnera, który pilnowałby jego pleców i czasem podniósł z tego cholernego chodnika, gdy cholerny auror rzeczonego partnera osłonił, kretyńsko chroniąc.
- A na tego dziada to może jakiś alarm załóż?
- Znaczy się na ciebie? – upewniła się, chociaż wiedziała, że mówił o niuchaczu. - Mogę ci założyć dzwoneczek na szyję, co o tym myślisz?
Jej spojrzenie najpierw zawisło na Ravenie, by przenieść się na akwarium, w którym pozostawili niuchacza. Puste akwarium.
- Kurwa.
- Dlaczego zawsze przynosisz problemy, cholero?
Niuchacz już wydawał z siebie charakterystyczne piski i świsty, gdy uradowany zanurkował w szufladzie ze sztućcami. Zaraz potem przemknął do ozdobnej wazy, w której Heiana chomikowała monety na drobne wydatki. Stamtąd stworzonko pomknęło na żyrandol, gdzie chwilowo zamarło, podczas gdy ten kołysał się, wprawiony w ruch.
- Umiesz łapać czarnoksiężników, łap niuchacza, cholerny aurorze – podsumowała Sorel. Stworzonko jakby tylko na to czekało i gdy Sorel uwiesiła się na żyrandorze, ono już pomknęło w dół, nurkując w szufladach komody, zawsze o krok przed prześladowcami. Uwiesił się na lampce stojącej na stoliku, usiłując urwać łańcuszek do zapalania żarówki. Tam nakrył go Raven. Mały nicpoń czmychnął do spiżarni, zwabiony błyszczącą zawleczką od butelki. W tym czasie kuchnia wyglądała już jak jedno wielkie pobojowisko: poodsuwane szuflady, rozlane mleko, tłuczek i sztućce leżące na podłodze, rozbity zabytkowy, wiszący na ścianie talerz z porcelany. Lampa przewrócona ze zbitym kloszem, w spiżarni rozlana zawartość butelek i porozbijane słoiki, które maluch zrzucił, uciekając przed natrętnymi, upartymi ludźmi. Całej zabawie towarzyszył jeden, wielki rumor i brzdęk rozbijanego szkła, stukot, gdy kolejne przedmioty spadały na drewnianą podłogę.
UsuńZziajana, brudna po tym, jak oberwała słoikiem z dżemem śliwkowym, pozbawiona spinek przez niuchacza i z szopą na głowie zamiast włosów, Sorel zatrzymała się, ciężko dysząc. Niuchacz nadal pozostawał na wolności, a ona dochodziła do wniosku, że łapanie czarnoksiężników jest łatwą, prostą i przyjemną pracą. Szkoda, że żywe stworzonko nie reagowało na Accio, wtedy pościg zakończyłby się w mgnieniu oka. Szkoda, że paskudnik był tak szybki, inaczej wycelowałaby w jego torbę, przywołując jej zawartość, a bez znajomości tego, co dokładnie tam zgromadził, nie mogła przyzwać tego inaczej niż tylko celując.
Stworzonko, jakby pojmując zamiary niecnych czarodziejów, pomknęło na górę. Sorel jęknęła, przypominając sobie o biżuterii Heiany, wszystkich szpilkach, szpileczkach, ozdobnych broszkach i kolczykach oraz o tym, co nicpoń mógł zrobić w pokoju uzdrowicielki. Nicpoń, jakby litując się nad biedną duszą Sorel wybrał jednak drugie drzwi.
- Szlag by to – szczęście w nieszczęściu, drugie drzwi prowadziły do jej królestwa. Zagraconego książkami pokoju, rozgrzebanego łóżka, którego jeszcze nie chciała ścielać, sterty ubrań, które dopiero miała schować do szafy i nieszczęsnej tablicy, której wcale nie zamierzała nikomu pokazywać. Kolejny rumor przekonał ją, że mleko już się wylało, a niuchacz działał, uparcie powiększając swoją kolekcję.
Przynajmniej jeden wielki, artystyczny nieład, który zastali, otwierając drzwi, można było zrzucić na malucha.
- Dawaj zegarek, Raven. Przywołałeś go raz, przywołasz znowu. Raz się na niego skusił, może tym razem też – podsumowała, widząc jak czarny charakter w osobie uroczego niuchacza usiłuje oderwać srebrną pinezkę od tablicy. Zabieg zakończył się częściowym sukcesem: pinezka wylądowała w torbie stworzenia, a tablica łupnęła na podłogę razem z niuchaczem. Gdyby było jej chociaż trochę bardziej do śmiechu uznałaby, że Jim musiał ostatnio przytyć, skoro tak bardzo uszkodził wydawałoby się niezniszczalne stworzenie, które właśnie nurkowało w szufladzie z bielizną, usiłując oderwać błyszczącą gwiazdkę ze stanika, wyrzucając przy okazji resztę zawartości szuflady. Zaczerwieniłaby się, gdyby już i tak nie była czerwona po szaleńczym pościgu za stworzonkiem, które nie wydawało się już tak urocze.
Psotnik zanurkował wśród butów Sorel, pomknął do szafy z szatami, w której jednak musiała mieć coś błyszczącego, chociaż sama zawsze twierdziła, że nie znosi różu i błyskotek.
Oj, wkradł się Lis i katastrofa
Evelyn Raven jest dosyć skomplikowaną osobą; może nie sposób dostrzec tego na pierwszy rzut oka, ale przy bliższym poznaniu z tą czarownicą można po jakimś czasie zauważyć, że kryje się w niej pełno sprzeczności, które racjonalnie myślącemu człowiekowi raczej ciężko byłoby sobie wytłumaczyć. Dysponuje szeroką gamą emocji, którą nie krępuje się dysponować w zależności od humoru i potrzeby – bywa wybredna i wybuchowa, czasem bez większego zastanowienia powie coś komuś prosto z mostu nie przejmując się zbytnio możliwą reakcją, czasem zwraca uwagę na każde swoje słowo, jakby od tego miało zależeć jej życie, czasem bywa ulubioną nauczycielką latania, czasem znienawidzoną opiekunką Ślizgonów, czasem, czasem, czasem... ale jednak jest coś, co już od kilku, jak nie kilkunastu lat jest w jej życiu niezmienne i nie zapowiada się na to, żeby to miało jeszcze kiedykolwiek ulec zmianie. Tej kobiecie tylko trzy rzeczy są potrzebne do tego, żeby codziennie rano, przyglądając się własnemu odbiciu w lustrze, móc stwierdzić, że jest szczęśliwa. Tak całkowicie, bez owijania w bawełnę, zbędnego teoretyzowania, bez czegokolwiek. Po prostu szczęśliwa. Trzy rzecz, w tym jedną z nich raczej ciężko w pojęcie ''rzeczy'' faktycznie zmieścić, a druga – jak się można domyślić, rzeczą zdecydowanie nie jest. Wolność, jej James i Quidditch. Tyle. Koniec, kropka.
OdpowiedzUsuńCzy Evelyn Raven kiedykolwiek mogła z czystym sercem, w obliczu własnego, lustrzanego odbicia stwierdzić, że jest szczęśliwa? Oczywiście. Wiele, wiele razy. Prawdopodobnie gdyby w tym momencie przyszłoby jej wszystkie takie momenty wymieniać, to zabrakłoby w pobliżu rąk i palców do liczenia. Oj tak, niesamowicie się jej poszczęściło w życiu. Dostała od losu kochającą rodzinę, wspaniałego (i nadzwyczaj cierpliwego) męża, jedynego w swoim rodzaju czarnego sierściucha i spory talent w pewnej, dobrze wszystkim znanej, dziedzinie sportowej. Była szczęśliwą panną Cave, córką, siostrą, uczennicą, nastolatką, obrońcą w reprezentacji drużyny Slytherinu i sympatią pewnego Ślizgona, który był jej towarzyszem zbrodni już od najmłodszych lat w tej szkole. Była szczęśliwą panią Raven, członkinią drużyny Srok z Merlose. Czasem tylko przyłapywała się na myśli, że jeszcze szczęśliwszą mogłaby być tylko mamą Raven. Była wolna, bo miała swojego James'a, możliwość grania w Quidditcha i mogła spełniać swoje marzenia; miała Jamesa i marzenia w zasięgu ręki, więc była wolna.
Czy Evelyn Raven kiedykolwiek mogła z czystym sercem, w obliczu własnego, lustrzanego odbicia, stwierdzić, że jest nieszczęśliwa? Oczywiście. Był w życiu taki moment, kiedy z wielkim trudem przychodziło jej chociażby przyjrzeć się temu odbiciu przez dłuższą chwilę, bo to przecież wiązałoby się tylko z jednym, czego ta młoda kobieta w tamtym okresie najbardziej na świecie chciałaby móc uniknąć: bo to przecież wiązałoby się ze spojrzeniem prawdzie w oczy, z pożegnaniem się ze swoją karierą i wszystkim tym, co osiągnęła do tej pory, z akceptacją nowych realiów i nowej, niezdolnej do tych samych osiągnięć, siebie.
Jak do tego doszło? Dawna Evelyn każdą wygraną przyjmowała z tą swoją charakterystyczną, Ślizgońską dumą, a każdą przegraną z chłodnym honorem i głową uniesioną do góry, myśląc sobie, że jeśli nie tym, to przecież następnym razem dadzą swoim przeciwnikom ostro popalić. Nigdy nie przykładała większej uwagi do tego co było, a już tym bardziej do tego, co być miało; liczyło się tylko tu i teraz. Nigdy za bardzo niczym się nie przejmowała. A może powinna? Może, gdyby tego jednego razu, kiedy to James zamiast niej wylądował na łóżku w skrzydle szpitalnym w wyniku starcia z tłuczkiem, zastanowiłaby porządnie, nigdy nie stałoby się to, co jeszcze do dzisiaj lubi wracać do niej pod postacią koszmarów?
A może to po prostu ona powinna tym tłuczkiem wtedy oberwać? Może dopiero wtedy zastanowiłaby się w ogóle... i oszczędziła nie tylko sobie, ale i swoim najbliższym cierpienia w nadchodzącej przyszłości. Ale zrozumiała to wszystko zdecydowanie za późno.
UsuńPrzez pewien czas od wypadku przerażała ją wizja samej siebie nie potrafiącej radzić sobie z własnymi marzeniami i ambicjami, które już w tamtym momencie figurowały w jej mniemaniu jako niemożliwe do osiągnięcia. Owszem, pozostała jeszcze ciężka praca i walka o odzyskanie sprawności. Owszem, pozostała masa treningów i długa rehabilitacja. Przecież nie wszystko było jeszcze doszczętnie stracone, a ona wciąż miała szanse odzyskać sprawność. Ale przecież nie była na tyle głupia, żeby łudzić się, że kiedykolwiek jeszcze zdoła powrócić do swojej formy, która w okresie przed wypadkiem wydawała się być szczytowa – ba, nawet gdyby znalazła się bardzo blisko, to kto chciałby przyjąć do drużyny reprezentującej Ligę Narodową obrońcę z często powracającą kontuzją stawu ramiennego? To oznaczało tylko jedno. Evelyn Raven nie była wolna, ponieważ na długi okres została przykuta do szpitalnego łóżka i nie mogła spełniać swoich marzeń; nie była szczęśliwa, bo nie była wolna.
Ale przecież nigdy nie była sama – został jej jeszcze James. Kto wie, co by to było z Evelyn, gdyby w jej życiu zabrakło tego mężczyzny? Jedna rzecz nie ulega wątpliwości: pani Raven jest egoistką; czasem zbyt dużo myśli o sobie, czasem zdarza się jej nie zwracać uwagi na uczucia innych. Ale za Ravena to ona byłaby w stanie rzucić się nawet i prosto pod pierdoloną Avadę Kedavrę, jeśli tylko miałaby taką możliwość. Bo gdyby nie on, jej życie nigdy nie byłoby takie kolorowe, jakie jest teraz. Bo gdyby nie on, być może nigdy nie dałaby rady przełknąć świadomości, że już nigdy nie będzie w stanie kontynuować swojej kariery – a nawet jeśli kiedykolwiek, to na pewno nie tak szybko jak dzięki Ravenowi, który był jej jedynym światełkiem, kiedy w życiu Evelyn zabrakło nadziei.
No właśnie. Czy Evelyn Raven mogłaby dzisiaj, z czystym sercem, w obliczu własnego, lustrzanego odbicia stwierdzić, że jest szczęśliwa? Oczywiście. Dziś jest to dla niej już więcej niż pewne, że ten okropny okres smutku i niechęci do życia odszedł w niepamięć już spory czas temu; a nawet gdyby zdarzył się jej czasem moment zwątpienia, to przypomina jej o tym skutecznie pewien list, który wciąż, w stanie nienaruszenia spoczywa bezpiecznie w szufladzie biurka w domu w Hogsmeade. Zapisane na kartce pergaminu słowa jej matki, przeczytane po raz pierwszy, zapisały się w sercu Evelyn na tyle mocno, że same w sobie tworzą swoisty kop w tyłek na wypadek gorszych dni. Tak, Evelyn Raven znów jest szczęśliwa. Jest wolna, bo nie męczą jej już wizje, że życie po wypadku stało się życiem zmarnowanym – od czasu do czasu męczą ją po nocach jeszcze te cholerne koszmary, ale te przecież każdy miewa, można jakoś do nich przywyknąć; Quidditch wciąż jest obecny w jej życiu, choć już w całkowicie nowej formie, może tylko czasem nie na tyle satysfakcjonującej co ta poprzednia; a James wciąż jest jej Jamesem, za którego życie mogłaby oddać i który życie mógłby oddać za nią (i choć czasem ma ochotę tak po prostu, surowo ostrzec go przed tym, żeby nigdy mu to nawet nie przyszło na myśl, to cholera, nie ma jak, bo na jego miejscu zawsze zrobiłaby dokładnie to samo).
A jednak... Evelyn Raven jest dosyć skomplikowaną osobą. I nie lubi ułatwiać życia samej sobie, a co dopiero już swojemu ukochanemu mężowi.
— James.
Usuń— Pani Raven.
— Ile razy ja ci już powtarzałam, że nie lubię, jak mnie tak obserwujesz z ukrycia... wiesz, że zawsze możesz do mnie dołączyć?
— Ale może ja lubię cię obserwować, Evie? Może lubię jak tak na mnie patrzysz z tym swoim uśmiechem, który zwiastuje kłopoty? Może nawet lubię te kłopoty?
— O tak, że lubisz te kłopoty, to zdążyłam wywnioskować już po twojej minie, kiedy zostałeś przyłapany. — odpowiada wolnym krokiem zbliżając się do Ravena. Flirtować z mężem w obecności uczniów? Skądże. To tylko zwykła rozmowa pomiędzy nauczycielką latania i pewnym, szanownym aurorem, który – tak się jakoś złożyło – okazuje się być jej mężem. — Nie przyłożyłeś się tym razem, panie stalker. Łatwizna. — stwierdza zadziornie (choć mało zgodnie z prawdą, bo prawdopodobnie nigdy nie zorientowałaby się, że jest tak blisko niej, gdyby przed dwóch chuliganów nie wylądowała na miotle), odnosząc się do miejsca, które tym razem wybrał sobie jej prywatny obserwator. Po takim czasie przepracowanym w Hogwarcie i po tylu odwiedzinach, jakie składał jej James na przestrzeni tych lat, Evelyn z biegiem czasu zaczęła te odwiedziny traktować jako pewnego rodzaju ich między-małżeński konkurs czy nawet rywalizację. Gdzie tym razem zdecyduje pojawić się Raven? I czy ona do zdąży na czas odnaleźć go w tłumie, zanim po raz kolejny zostanie przez męża zaskoczona? — Może powinniśmy stworzyć sobie jakąś punktację; kto przegra w danym miesiącu, ten przez cały kolejny zajmuje się porządkami? — proponuje pół-żartem, po czym przechyla głowę, zastanawiając się głębiej nad tym pomysłem. — Chociaż, w sumie to może lepiej nie... to mogłoby być zbyt ryzykowne dla stanu naszego domu. — podsumowuje uszczypliwie. Evelyn Raven i jej okropna natura. Zawsze musi coś wypomnieć, coś wytknąć, o coś oskarżyć, ostatecznie dochodząc do wniosku, na milion różnych sposobów, że tak – Ravena jest w domu zdecydowanie za mało, a ona nie lubi, no i jeszcze musi zajmować się tym całym domem sama. Nawet jeśli tak cholernie bardzo tęskniła, że jeszcze kilka nocy wcześniej ciężko jej było zasnąć samej w łóżku.
— Jak sprawa? Udało się złapać Gormana?
— Złapany, osądzony i odeskortowany do Azkabanu.
— Gratulacje zatem, panie aurorze. — przez twarz czarownicy przemyka cień dumy, prawie w tym samym momencie, kiedy pozwala się przyciągnąć za dłoń prosto w objęcia swojego partnera (i ma nadzieje że nie zostanie to przez niego odnotowane, bo przecież teraz mamy jeszcze etap obrażania się, ale w istocie rzeczy naprawdę jest dumna, bo mąż, który jest pierdolonym kozakiem, co by nie mówić, powodem do dumy jest). Ostatni pierwszoroczniak zniknął za drzwiami prowadzącymi do pomieszczenia szatni – oficjalnie można flirtować z szanownym mężem aurorem. Evelyn unosi podbródek do góry, żeby utrzymać kontakt wzrokowy z Ravenem, bo jej mąż jest prawie pierdzielonym wieżowcem, po czym zatrzymuje wolną dłoń na wysokości jego twarzy i obejmuje ją subtelnie, uważnie przyglądając się jego nowemu nabytkowi w postaci majestatycznej rany na nosie; jednak reakcję na nią zamyka jedynie w lekkim grymasie niezadowolenia i troski (ze zdecydowaną dominacją tego pierwszego). Temu w zasadzie mogłaby całkiem łatwo zaradzić, bo zaklęć na tego typu rany uczono ich nawet jeszcze w tutaj, w Hogwarcie... albo już później, na kursach pierwszej pomocy w ośrodku szkolącym studentów do profesjonalnej gry w Quidditcha?
Nieważne. Ale tego raczej nigdy nie zrobi, a przynajmniej do momentu, w którym nie zostanie o to poproszona, co też jest raczej mało prawdopodobne. Tego raczej nie przyzna na głos, (a już broń Merlinie w pobliżu uczniów!) ale łatwo wyczytać to z jej spojrzenia kiedy akurat skończy się jej etap obrażania i martwienia się, że tak ogólnie rzecz biorąc, to cholernie podoba jej się ta blizna, która raz od czasu po jakimś konkretniejszym pojedynku ozdabia twarz jej męża.
Usuń— A u ciebie jak? Ile biednych dzieciaków wysłałaś już na szlaban? — Evelyn odwraca wzrok od dotychczasowego obiektu zainteresowania w postaci rany na nosie Ravena i przenosi go na jego błękitne tęczówki.
— Dzisiaj? Zbyt wcześnie, nie zdążyłam się jeszcze rozkręcić. — wzrusza ramionami — Za to wiem, kto na czymś zdecydowanie gorszym niż szlaban wylądować może, jeśli zostanie podkablowany przez pierwszoroczniaków za obściskiwanie się na boisku z jakimś strasznym panem z połamanym nosem... — stwierdza niechętnie, nie podejmując jednak żadnych kroków, żeby rzeczone obściskiwanie się jeszcze zakończyć. Chociaż minutę po całym tygodniu w samotności, błagam. Później jakoś poradzę sobie aż do powrotu do domu myśli sobie Evelyn i jakby właśnie na przekór jej prośbie, słyszy w pobliżu zadyszany i wielce sfrustrowany głos młodej Gryfonki. Odruchowo odsuwa się od Ravena, który też wygląda na wielce, ale tym razem niezadowolonego i zerka na dziewczynkę z uśmiechem, że niby mającym jej zakomunikować, że nie ma się czego bać, przecież ten nieznajomy pan jej nie zje.
— Lewis i Clarke. — powtarza ledwo słyszalnie, opierając prawą dłoń o biodro. Dlaczego nawet już jej to nie dziwi?
— No, no, pani profesor. Czy to nie wymaga interwencji, kiedy młode pokolenie się bije? Tylko wiesz, doceń, że panowie pielęgnują odwieczną i klasyczną nienawiść Ślizgkońsko-Gryfońską.
— Och tak, już prawie zapomniałam, że przecież jesteś największym zwolennikiem tej tradycji. — odpowiada, w reakcji na ten żarcik przesyłając James'owi zabójcze spojrzenie. Okej, ona też była (i wciąż nadal jest, ale nie wypada tak tego po sobie okazywać) zwolenniczką tej tradycji, nie wspominając już o Quidditchowej rywalizacji. Ale gdzie ten poważny pan auror obrońca sprawiedliwości i uciśnionych, kiedy młode chłystki w szatni sobie mordy obijają? No właśnie, wypadałoby jakoś zareagować, a tym razem dla odmiany rola obrończyni sprawiedliwości należy nie do James'a, a do Evelyn. — Poczekaj, muszę iść sprawdzić czy jeszcze się tam nie pozabijali. I wybić im z głowy raz na zawsze bijatyki w mojej obecności. A, no i jeszcze dopilnować, żeby reszta dotarła bezpiecznie do szkoły. — informuje, przypomniawszy sobie w końcu o swoich nauczycielskich obowiązkach, po czym natychmiastowo kieruje się w stronę szatni. W drodze uśmiecha się ciepło do dziewczynki, która postanowiła ją o wszystkim poprowadzić, a ta widocznie wciąż zmieszana obecnością Ravena, odwraca się i podąża razem ze swoją profesor.
Solidny opieprz? Jest. Odjęte po pięćdziesiąt punktów każdemu z domów? Jest. Surowe spojrzenie opiekunki sugerujące, że młody Ślizgon nie będzie miał łatwo w życiu? Jest. Gryfon wysłany do wychowawcy? Jest. Reszta pierwszoroczniaków? Jest. Wzrost ilości biednych dzieciaków wysłanych na szlaban?. Jest. Raven, który nie podjął jeszcze decyzji o ucieczce od swojej nadąsanej żony? Też jest. Czyli wszystko na swoim miejscu.
UsuńI to w zasadzie byłby koniec na dzisiejszy dzień jeśli chodzi o zajęcia. W piątki tylko jedna jedna godzina. Niestety. Albo stety. Zależy czy mąż w domu, czy raczej nie. Dzisiaj, jak się ku zdziwieniu Evelyn okazało, jednak stety.
— A więc? Czy będę mogła tym razem liczyć na jakąś dłuższą obecność ciebie, mój mężu w domu? — pyta, wróciwszy z powrotem na boisko. Evelyn dobrze wie, że Raven zdążył się już nauczyć jej grafiku na pamięć, dlatego oszczędza sobie stwierdzeń, że w sumie to mogą już wracać. James, który nie znałby na pamięć jej całego harmonogramu? To była by nowość! Czasem żałuje, że i jego grafik nie jest taki regularny, że można byłoby się go wyuczyć. Wtedy może byłoby jej o wiele, wiele łatwiej się dostosować.
pani (nadąsana) Raven
– Możemy go nazwać…
OdpowiedzUsuń- Możesz – poprawiła go uprzejmie, skrzętnie pilnując stosownej formy. – Możesz go nazwać, Raven. – Nadal zamierzała upierać się, że niuchacz należy do milutkiego, cholernego aurora, więc i on ma przywilej nazwania stworzonka, które i tak zapewne nie miało reagować na jakiekolwiek imię bardziej niż na charakterystyczny srebrny błysk.
– Może Darrus? Wygląda jak ktoś, kto nosiłby dziurawe onuce. Tylko musiałyby być chyba ze złota lub srebra. Za taki atak na funkcjonariusza Ministerstwa Magii to należy mu się tylko więzienie.
- Wspomniałeś, że ten funkcjonariusz nie był na służbie i zwierzaka mocno poturbował? – zaciekawiła się bezczelnie, zerkając na niego spod oka. Szare oczka błysnęły zaczepnie, zdradzając rozbawienie. – No nie wiem, to może podchodzić pod znęcanie się nad zwierzętami… jeśli się nie mylę – oczywiście, że się nie myliła i doskonale o tym wiedzieli - paragraf 5, ustęp 3 ustawy o ochronie magicznych stworzeń i istot – nadal mówiła, spokojnym, monotonnym głosem, bez jakiegokolwiek zająknięcia się, tak, jakby przepis dopiero przeczytała, nie zaś cytowała go z pamięci. Sorel miewała problemy z wywołaniem dat, lat, notorycznie zapominała o czymś taki jak urodziny, święta i rocznice, ale do szczegółów miała pamięć niemal fotograficzną. Nawet teraz mogłaby wskazać, w którym miejscu na pergaminie znajdował się wspomniany ustęp. Nadal jednak, chociaż ton pozostawał monotonny i spokojny, oczka błyszczały, prowokując milutkiego aurora do reakcji. Cholernego aurora.
- To bardzo miłe z twojej strony, że chcesz zrobić mi kawę.
- Musiałbyś mi ją przynieść – ciągnęła tak, jakby nie słyszała jego uwagi. – Jest na drugiej półce w górnej szafce, tej z pocztówką z Rezerwatu Smoków w Rumunii. Bez cukru i mleka, pamiętasz? – Przewrotne pamiętasz, bo oczywiście, że pamiętał. James Raven miał zbyt wiele nawyków podobnych do niej. - Podwójna, czarna. Następnym razem możesz mnie nią obudzić zamiast przynosić biednego pacjenta, to zawsze trochę lepszy sposób składania wizyt. Przydałoby ci się to. Jak znam życie, nie wyściubiasz nosa z biura, więc nie bardzo wiesz, co to życie towarzyskie. Słyszałam, że go wsadziłeś. Gormana. Obiło mi się o uszy. – Pod powłoką rozbawienia skrzętnie skrywała troskę. Jedno pozostało jej z domu rodzinnego: nadal nie potrafiła okazywać uczuć. Wiedziała, jaki potrafił być skupiony na sprawie, zapominając o wszystkim innym. Dobrze, że oddychanie było czynnością automatyczną, inaczej wstrzymałby oddech, zapominając o nim, pogrążony w aktach sprawy i dowodach tak, jak inni pogrążali się w ciekawej lekturze i tanim romansie. Zapomniała, że sama była dokładnie taka sama.
- Wsadziłem, a przed tym osobiście odstawiłem pod Wizengamot.
- Uważaj, bo pękniesz – mruknęła, czując lekkie ukłucie na wzmiankę o Wizengamocie i oszukując się, że wcale go nie poczuła. Jeszcze nie była przerażona, jeszcze nie wiedziała, co z tego będzie, ale jedno było pewne: jego nie powinno tu być i lepiej, że pogrążony w śledztwie nie pamiętał o niczym innym, bo to znaczyło, że nie wiedział. Były rzeczy, o których nigdy nie miał się dowiedzieć, a nawet jeśli miał cokolwiek usłyszeć, to nie wszystko, jedynie strzępy słów i pogłoski nie mające nic wspólnego z prawdą, które szeptem powtórzą ci niemający wstępu na posiedzenie. – Ego się nie zmieści w Hogsmeade. – Niemniej, już zmierzała w stronę półki ze słoiczkiem, w którym skrzętnie chomikowała swoje ulubione ziarna, zamierzając zaprzeczyć samej sobie i uraczyć ich oboje śniadaniem w formie czarnego naparu, bo jeśli tego nie zrobiłaby, zorientowałby się, że coś się zmieniło.
UsuńByła pocztówka od Ducha. Na razie tylko jedna sztuka, lecz z całą pewnością w przyszłości będzie ich więcej. Górna szafka z lekkim zadrapaniem na boku, pamiątka po tym, jak dobrał się do niej podobno nieszkodliwy chochlik. Małe, denerwujące stworzenie, o którego poczynaniach w Hogwarcie na lekcjach Lockharta krążyły legendy. – Jak jesteś głodny, są jajka w lodówce. Ty gotujesz, mistrzu. – Jakiś podział obowiązków musiał w końcu być. To był ten moment, w którym Nira z całego serduszka wierzyła w równouprawnienie. Poza tym, Jimmy był w tym znacznie lepszy od niej. Wydawał się też szczuplejszy niż wtedy, gdy widzieli się ostatnim razem, co sprowadzało się do jednego, właściwego podsumowania: śniadanie do kawy nikomu nie zaszkodzi, skoro już pojawił się na jej progu.
- A na tego dziada to może jakiś alarm załóż?
- Znaczy się na ciebie? Mogę ci założyć dzwoneczek na szyję, co o tym myślisz?
- Myślę, że nie jestem pomniejszym magicznym zwierzaczkiem, żeby skończyć z obróżką i dzwoneczkiem.
- Myślę… - odwróciła się w jego stronę. Dwa kubki stały już na blacie, obok otwarty, aromatycznie pachnący słoik. – Myślę, że obróżka ci nie pasuje. – Przekrzywiła nieznacznie głowę, oceniając. - Lepiej czerwona kokardka. Ładnie się skomponuje z tym ponurym wyrazem, jakim teraz mnie raczysz. Nawet ci do twarzy…
– Kurwa.
- No wiesz co, tak do mnie, ty stary, niewyżyty… - zaniepokojona, pobiegła wzrokiem za jego spojrzeniem. Utkwionym w pustym akwarium. Pustym. Bez niuchacza. – Kurwa. Dlaczego zawsze przynosisz problemy, cholero?
- Żebyś się nie nudziła w tym Hogsmeade.
Na nudę zdecydowanie nie mogli narzekać, ścigając małe, pocieszne stworzonko, które niestety potwierdziło obawy Sorel, ignorując uporczywe nawoływanie po świeżo nadanym przez Kruczka imieniu. Mały spryciarz zawsze był o krok przed nimi. W momencie, gdy zaglądali do szafki, on już buszował w szufladzie ze sztućcami. Jim rzucił się do szuflady, ale czarnuszka już wtedy w niej nie było, pędził radośnie na górę, intensywnie węsząc. Po drodze zgarnął do swojej torby gałkę od drzwi, cekina od butów, szeleszczący papierek po musach-świstusach i dawno zgubiony kolczyk. Sorel usiłowała schwytać go w korytarzu, ale niuchacz umknął pod szafkę i wślizgnął się do pokoju. Nie było rady. Nie było na niego sposobu.
- Dawaj zegarek, Raven. Przywołałeś go raz, przywołasz znowu. Raz się na niego skusił, może tym razem też.
- Pani każe, sługa robi.
- No chodź, szkodniku – zachęciła, wchodząc do już częściowo zdemolowanego pokoju i przykucając na piętach. – Czarnuszku – każdemu słowu towarzyszyło wabiące machanie zegarkiem. - Lock? – spróbowała zmienić imię na ładniejsze, jednocześnie kusząc szkodnika zegarkiem. – Lot? No, malutki, zobacz, jakie ładne. Błyszczące. Chodź do mnie, kochanie. Nie bój się, zły pan Raven już sobie poszedł.
UsuńZły pan Raven przeciwnie, nigdzie nie zamierzał iść, chociaż podobno zmierzał prosto do domu. Przykucnął w drzwiach, pilnując jedynej drogi odwrotu małego niszczyciela z piekła rodem. Czułe oko Kruczka musiało skupić się na każdym interesującym szczególe wystroju: nadmiarze książek, pergaminów i wycinków z gazet, stercie ubrań i tablicy ilustrującej jego ostatnie śledztwo. Czułe oko musiało zainteresować się garderobą Sorel, no ale żeby akurat teraz? Jej bielizną? Stary, niewyżyty zbereźnik.
- Ładna bielizna. Czy to koronka?
- No, mój kruczku – zemsta smakowała rozkosznie słodko, gdy paskudnik w końcu zareagował, wypadając z szafy. Nie był Darem. Był Kruczkiem. Szach. Mat. Szkodnik uwiesił się na zegarku, łapiąc go w pyszczek i siłując się z Sorel, robiąc wszystko, by zdobycz wpakować do torby. Czarownica była szybsza, gdy uchwyciła walcowate ciałko w dłonie i przekręciła, wytrzepując wszystko, co mały kruczek dotąd zgromadził. Każdemu brzękowi towarzyszyło krótkie, dobitne kazanie Sorel, zakończone stanowczym nu, nu, nie wolno.
- Brawo. Zdała pani testy sprawnościowe, teraz spokojnie można aplikować na stanowisko Młodszego Specjalisty ds. Niuchaczów.
- Brawo. Oblałeś.
Na podłodze tymczasem zgromadziła się całkiem pokaźna sterta. Ogołocony ze swoich skarbów szkodnik wyglądał doprawdy żałośnie, gdy zerkał czarnym oczkiem na bogactwo, którego go okrutnie pozbawiono. Smutna minka zwierzątka i pełne bólu oczka wzbudzały współczucie, gdy uniósł unieruchomioną łapkę, żaląc się na swój nędzny los.
- Moje biedactwo. Biedny Kruczek – ulitowała się. – Boli łapka, tak, maleństwo? Co ci ten niedobry czarodziej zrobił? – Mogłaby przysiąc, że pyszczek uśmiechnął się porozumiewawczo, a żywe oczka odpowiedziały. Łapka bolała, torba była pusta, a on nie dostał nawet maleńkiego, szeleszczącego i błyszczącego papierka. Nie zważając na to, że wygląda bardziej jak wiedźma, pogłaskała pustą torbę zwierzątka i dyskretnie wsunęła mu do niej i tak już dawno zaginiony kolczyk. W końcu, i tak nie miała pojęcia, gdzie znajdował się drugi do pary.
- Nie wiedziałam, że aż tak interesuje cię moja bielizna Jim – mruknęła, wydawałoby się całkiem pogodnie, bo jak tu gniewać się na małego, czarnego kruczka, który tak uroczo tulił pyszczek do jej dłoni, doceniając mały upominek w torbie. - Aż tak lubisz moje koronki, Lisku?
Niuchacz, niecnota, spróbował się uwolnić, ale trzymała mocno i nadal wabiła go zegarkiem, który ewidentnie się malcowi podobał.
- Obiecuję, że jeśli następnym razem zdemolujesz mi pokój, nakarmię tobą Gryfika. – Gryfik był tak naprawdę hipogryfem i stałym rezydentem Azylu. Jakiś okrutnik pozbawił stworzenie skrzydła, odrąbując je tuż przy nasadzie. Przeciwwaga drugiego praktycznie uniemożliwiła dumnemu stworzeniu poruszanie się, o lataniu nie wspominając. – No, dorzucimy ci trochę błyskotek do nowego lokum. – Póki co nie przejmowała się aż tak panującym wszędzie bałaganem. – Zegarek nie. – Wydęła lekko wargi. – On ci go nie da, wiesz? Tobą też nakarmię, jak będziesz niemiły dla maleństwa – pogroziła swojemu Kruczkowi numer dwa.
Szkodnik tymczasem został na powrót umieszczony w akwarium, w którym oprócz niego wylądowało znów kilka monet, srebrna łyżka, oderwana gałka od drzwi, kilka cekinów i łańcuch od nie-wiadomo-czego. Przez chwilę się zastanawiała nim dorzuciła jeszcze błyszczące lusterko i korek od butelki po Ognistej. Na koniec zapieczętowała pokrywę zaklęciem, mając nadzieję, że tym razem to wystarczy i odwróciła się, by stawić czoło istnemu pobojowisku.
Usuń- Gorzej niż po Irytku – podsumowała, wiedząc, że tym razem sprzątanie jej nie ominie. Jedyny plus, że nadal miała pomocnika, bo Raven nadal nigdzie się nie wybierał, wciąż lekko zaczerwieniony po gonitwie. Kolory mu służyły, sprawiając, że już nie wydawał się tak piekielnie zmęczony. Oprócz porozrzucanych rzeczy, wiele się potłukło, w tym ulubiona figurka jednorożca Heiany, stara waza, którą obie uważały za tak brzydką, że aż piękną, kubeczek z proszkiem do sieci Fiuu, który teraz walał się po podłodze, lekko fosforyzując i skrząc się niczym śnieg.
Zbyt wczesna pobudka, niezapowiedziany pacjent, jeden wielki burdel w Azylu. Podsumowanie dnia, który dopiero się zaczął i nie zdążył na dobre wstać. Zapowiedź emocjonujących wrażeń, które niemal zawsze kroczyły jak cienie za osobą Ravena, przynajmniej ona tak uważała, chociaż to o niej mówiono Kłopot i pani-poradzę-sobie.
- Masz dla mnie coś jeszcze? Nie wiem, może małego smoka albo trójgłowego psa? – Wzięła się pod boki, celując różdżką w figurkę. – Reparo – mruknęła, obserwując jak kawałki porcelany łączą się i scalają w jedno, każdy, nawet najmniejszy kawałek. Proces powtórzyła, tym razem z okropną wazą i stwierdziła ponuro, że do południa się z tego nie wyplącze w takim tempie. Kolejnych zaklęć już nie wymawiała, ale ze schowka wyfrunęła szczotka, ścierki, płyn do czyszczenia. Łyżeczki pofrunęły w stronę kuchni. Strącony kwiatek, niestety z połamaną łodygą – Heiana ją zabije, bo znów zabiła jej roślinkę – wrócił na gzyms, pozostawiając jedynie resztki czarnej ziemi na drewnie. Storczyk był ładny, mugolski i zbyt delikatny, by wytrzymać gwałtowne zetknięcie z podłogą. W całym bałaganie gdzieś zaginęły ewidentnie błyszczące klucze od Azylu, nadal pożądała kawy, a zwierzęcy rezydenci zaczynali budzić się i domagać codziennej dawki opieki. Przynajmniej Azyl wciąż jeszcze stał na swoim miejscu, po prawej stronie drogi, a z okien wciąż było widać zamrożoną, pokrytą śniegiem taflę jeziora. – Nie chowasz w kieszeni czegoś jeszcze? – Powiedziałaby, że go nienawidzi, ale nie kupiłby tego, odwzajemniając się podobnym wyznaniem, które byłoby kłamstwem. Powiedziałaby, że ma go dosyć i żeby sobie szedł, tak byłoby bezpieczniej i lepiej dla niego, bo wcale nie dla niej, lecz gdyby o tym wiedział, na pewno by nie poszedł. Jego ciekawość, błyskotliwy umysł i to nie pozwoliłyby mu tego tak zostawić. Może dlatego uśmiechała się, chociaż wcale nie czuła powodu do uśmiechu, może dlatego mówiła, nie mówiąc jednocześnie nic, trzymając się niuchacza.
- Nadal robisz mi kawę? – Kubki wciąż stały na blacie, otwarty słoik nadal pachniał kusząco, a jajka nadal były w lodówce. Nadal panował artystyczny nieład, na górze nadal walała się koronkowa bielizna i resztki tego, co zostało z jej samozwańczego dochodzenia, chyba że Jim posprzątał i jedno i drugie. Nadal była rozczochrana, w powyciąganym golfie i kapciach z uszkami, ale już mniej czerwona i nie tak wściekła jak jeszcze przed chwilą.
No i po co jej to wszystko było…? Panna Bones zaczęła się powoli zastanawiać (i to nie pierwszy raz tego nieszczęsnego popołudnia…) czy aby na pewno postąpiła słusznie zwracając się z tym do Jamesa… Może zamiast wybierać się na pieszą wycieczkę do Hogsmeade, powinna była od razu opowiedzieć o wszystkim swojemu opiekunowi domu, mając cichą nadzieję na to, że konsekwencje które spadną na nią i Ann nie będą tak bardzo dotkliwe…? Ale nie mogła być pewna reakcji Dyrekcji… Prawdopodobnie mieliby za złe jej młodszej siostrze, że wniosła na teren szkoły coś tak niebezpiecznego i nieprzewidywalnego jak przeklęty naszyjnik. Ann miewała już różne pomysły i przy okazji zebrała całkiem sporo ciekawych uwag – jak chociażby tą o zabawie z przemyconą z zajęć ONMS salamandrą – jednakże chyba nic nie mogło równać się z zupełnie lekkomyślnym zakupem czarnomagicznego artefaktu… A teraz na dodatek jeszcze ona próbowała rozwiązać ten problem na własną rękę. Szkoda, że nie mogła już cofnąć swojej decyzji… w każdym razie musiała wziąć się w garść, ponieważ nie powinna była okazywać żadnych oznak wątpliwości w obecności Jamesa Ravena. Inaczej od razu byłby gotów skrytykować jej plan, a ona przecież bardzo nie lubiła, gdy ktoś wytykał jej głupie pomysły… Musiał uwierzyć, że to był najlepszy z możliwych scenariuszy, i może wtedy faktycznie zdoła im pomóc…?
OdpowiedzUsuń— Nie, przecież nie przyszłabym do pana z taką głupotą… — palnęła całkiem bez zastanowienia, zanim zdążyła ugryźć się w język. A jednak nie było z nią tak źle jak myślała, skoro nadal potrafiła być wredną małpą. W każdym razie dość szybko przekonała się, że jednak coś musiało być na rzeczy, bo na jednym z najbliższych zakrętów o mały włos a wywinęłaby popisowego orła. Gdyby nie silny uścisk dłoni jasnowłosego mężczyzny, który niemal ciągnął ją za sobą od dobrych kilkudziesięciu metrów, najpewniej skończyłaby w śnieżnej zaspie. — Chodzi o moją siostrę, znów zrobiła coś… niemądrego — chyba trochę zabrakło jej słów do opisania tego, jak zachowała się Annabelle… w każdym razie ogólny przekaz pozostał w miarę jasny. Ann ponownie coś namieszała, i teraz obie miały kłopoty. — Mam coś, co zdobyła… i całe aż wibruje od czarnej magii… — dodała w końcu, ślizgając się odrobinę po oblodzonej ścieżce. Wcale nie odpuszczała... nie miała pojęcia o czym mówił… Przecież nie było aż tragicznie… prawda? No dobrze, szła trochę wolniej niż zazwyczaj, męczyła się zdecydowanie szybciej, a obraz nieco rozmazywał jej się przed oczami… Ale to jeszcze nie powód do paniki. Tak, dopóki byli sami... Jednak to niestety w końcu się zmieniło. Zdążyli przejść całkiem spory kawałek (jak na ogólną niedyspozycję Emerson), ale w pewnym momencie szczęście ich opuściło – cóż za zaskoczenie… Na ścieżce przed nimi wyrosła długa i chuda postać. Miała na sobie postrzępioną i wyraźnie znoszoną szatę, która kiedyś musiała być całkiem schludna… ale to były już dawne dzieje. Większość twarzy tajemniczego mężczyzny (bo owszem, był to zdecydowanie mężczyzna) skrywał workowaty kaptur, jednak to co najważniejsze było wyraźnie wyeksponowane – jego zakrzywiona różdżka celowała zarówno w Emerson jak i w asekurującego ją Jamesa. Panna Bones, z lekką opieszałością, pomyślała że to raczej nie wróży niczego dobrego.
— Oddawaj naszyjnik… — ku jej zaskoczeniu niski, gardłowy warkot rozległ się tuż za jej plecami. Chudy mężczyzna zagradzający im drogę nadal stał sztywny i nieporuszony… ale gdy powoli zerknęła za siebie, zauważyła tam drugiego osobnika. Możliwe, że byli ze sobą zaprzyjaźnieni, a przynajmniej sądząc po podobnym ubiorze, musieli wywodzić się z podobnego towarzystwa… — No już, gówniaro… wiem, że go masz… Ukradłaś mi go…! — Emerson miała ochotę odburknąć, że z pewnością nigdy niczego i nikomu nie ukradła, jednak tym razem postanowiła wykazać się większym rozsądkiem, tłamsząc przekleństwo. Zamiast więc niepotrzebnie strzępić język uniosła wzrok na Jamesa… czuła, że będzie źle.
Emerson Bones
— Łatwizna?
OdpowiedzUsuń— Mhm... — Evelyn kiwa potwierdzająco głową; na ustach gości prowokacyjny uśmiech, który nie wiadomo skąd i kiedy nadchodzi, ale zawsze musi się pojawić, bo to jeden z tych jej ulubionych i bardziej firmowych. No i oczywiście ma swoje różne odmiany. Jest filuterny uśmiech prowokacyjny – czyli taki, który pani profesor w tej właśnie chwili serwuje swojemu rozmówcy; jest jeden przeznaczony specjalnie na te najostrzejsze z ostrzejszych kłótni, za pomocą którego czarownica daje znać swojemu mężowi: ''śmiało, spróbuj podjąć dyskusję, a pokażę ci jak wygląda piekło na ziemi'', jest typowo flirciarski (którego nutkę również można się tym razem dopatrzeć) i jest jeszcze uśmiech rywalizacji, którego dziś używa już znacznie mniej niż kiedyś, a jeśli już, to z zupełnie innych pobudek niż dawniej. Ale wciąż się jej zdarza. W końcu Evelyn Raven bardzo lubi rywalizację, a więc jeśli możliwość takowej tylko zauważy, to nigdy nie może się powstrzymać. Taki mały nawyk zdobyty jeszcze za dzieciaka, kiedy ta sławna Ślizgońsko-Gryfońska rywalizacja była na porządku dziennym. Może nie do końca pozytywny, może czasem za bardzo problematyczny, a za czasów nauki w Hogwarcie sprowadzający na biedny dom Węża wiele punktów ujemnych. No ale nikt święty nie jest, a na pewno już nie pani Raven.
— Oj Evie, zawsze myślałem, że z ciebie dobra pani domu i jednak posprzątać umiesz.
— Ojoj, panie Raven. — filuterność i flirt znikają z twarzy, zostaje za to prowokacja – chociaż jeszcze nie ta przeznaczona do awantur ekstremalnych, bo do takiej jeszcze daleko, a oni wciąż są na terenie Hogwartu, nie w swoim przytulnym domku, gdzie mogą sobie robić co tylko im się żywnie podoba – do której dołączają uniesione w górę blond brwi. — Jak na kogoś, kto w naszym domu pojawia się tak rzadko, że na takie proste czynności jak sprzątanie nie ma nawet czasu to ty chyba sobie na za dużo pozwalasz. — zakłada ręce na piersi, mierząc szanownego pana aurora spojrzeniem błękitnych tęczówek; bo jeśli druga połówka na ostrzegawcze spojrzenie zasługuje, to zawczasu je trzeba zaserwować, a w przypadku Ravena to lepszego momentu może już później nie być. — Ale skoro tak mówisz... to chyba jednak przekonamy się przez najbliższy miesiąc jak sobie poradzisz; i to bez żadnej punktacji.
— Złapany, osądzony i odeskortowany do Azkabanu.
— Gratulacje zatem, panie aurorze.
Ranę zdobiącą nos James'a mogłaby naprawdę łatwo doprowadzić do prędkiego zniknięcia, ale tego nie zrobi, bo ta naprawdę jej się podoba. Co nie oznacza, że zostawi ją tak sobie bezczynnie, całkowicie ją ignorując, bo wtedy nie byłaby już tą samą Evelyn – ex-obrończynią Srok z Merlose, dzisiejszą panią profesor latania w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, opiekunką Ślizgonów oraz żoną odnoszącego niemałe sukcesy aurora, James'a Ravena. Ta Evelyn rannego bezdomnego na ulicy nie zostawiłaby bez pomocy i upewnienia się, że po jej odejściu będzie względnie bezpieczny, więc tym bardziej nie zignoruje rany swojego męża, która wciąż jeszcze otwiera się wraz z ruchami mięśni twarzy Kruka. O ile dobrze pamięta, w domu powinni mieć jeszcze jakąś maść, która powinna pomóc ranie się zamknąć. I zdezynfekować – bo znając pana męża, który wiecznie ma ważniejsze zajęcia niż on sam i swój własny stan zdrowia, to on zapewne nawet i o tym zapomniał. Co innego, gdyby przyszedł jej tu ze złamaną ręką, nogą, żebrem czy nie wiadomo czym jeszcze.
Wtedy nawet by się nie zastanawiała, a w tym momencie dawno byliby już w Skrzydle Szpitalnym, teoretycznie poświęconym tylko dla uczniów i personelu Hogwartu, ale w praktyce to co ją by to właściwie obchodziło, kiedy mąż ranny. Ale takowej potrzeby nie ma. A jeśli nie ma, to Evelyn lubi się czasem skłonić w rozwiązania bliższe mugolom niźli czarodziejom, bo takie pozwalają życiu stać się... ciekawszym. Zwłaszcza, kiedy w grę wchodzi taka mało niebezpieczna ranka, która bardzo się jej na nosie Ravena podoba. Zabawne zrządzenie losu, że jeśli już pada, to właśnie zazwyczaj w tę samą część twarzy, nazwaną profesjonalnie nosem.
UsuńSubtelnie muska kciukiem po policzku Ravena, w błękitnej tęczówce błyska sprytnie wykryta przez męża iskierka dumy, a żona pozwala sobie nawet na całkiem miły uśmiech i flirt, dając tygodniowej tęsknocie przejąć nad sobą kontrolę. Co wcale nie oznacza, że brzydki etap nadąsanej i kłującej Evelyn Raven się skończył, bo ten w zasadzie nie zdążył się jeszcze rozkręcić – za główną zasługą niesprzyjającego awanturom (ale za to James'owi) otoczenia – i niewypowiedzianą na głos decyzją, zostaje przełożony na później, kiedy będą już u siebie, w towarzystwie powracającego do zdrowia sierściucha i strzegącego dom cisu; a ci dwoje do takich etapów są już całkowicie przyzwyczajeni. James zresztą też. Tylko on biedny jako jedyny musi te humory przeżywać na własnej skórze.
— Dzisiaj? Zbyt wcześnie, nie zdążyłam się jeszcze rozkręcić. Za to wiem, kto na czymś zdecydowanie gorszym niż szlaban wylądować może, jeśli zostanie podkablowany przez pierwszoroczniaków za obściskiwanie się na boisku z jakimś strasznym panem z połamanym nosem...
— Mhm. Na pewno Longbottom wystosuje specjalną sowę do męża rzeczonej pani Raven, żeby go powiadomić o tym, że jego własna żona obściskuje się z kimś na boisku. Wiesz, taka męska solidarność.
— Pragnę tylko przypomnieć, że to nie ja jestem tą połówką, która więcej czasu spędza poza domem. I to w towarzystwie wielu innych koleżanek z pracy. — ponownie mierzy wzrokiem, pozwalając swojej zazdrosnej naturze wyjść na jaw. Co by to było, gdyby Evelyn Raven nie była zazdrosna... kto wie, być może wtedy jej mąż wcale nie byłby już taki jej, jak jest w chwili obecnej. Pani profesor do dziś pamięta, jak próbowały ubiegać o niego inne dziewczęta z roku – i te nie z roku zresztą też. Przystojny, zabawny, porządny, do tego pałkarz drużyny Ślizgonów i z zadatkami na dobrego aurora, a z elikirów ponadprzeciętny... która by takiego nie chciała? No właśnie. Ale już sobie nastoletnia Evelyn z takimi potrafiła poradzić. Oj, nie było zbliżania się do jej Ravena; każda taka próba nie kończyła się zbyt dobrze dla potencjalnej rywalki. Jak dobrze, że była wychowanka Slytherinu już wtedy to swoje ostrzegające, groźne spojrzenie miała wyćwiczone aż do perfekcji. Dzięki temu obyło się w Hogwarcie bez krążących między uczniami plotek o jakimś tajemniczym utonięciu w gęsim smalcu.
W zasadzie to obydwoje mają takie swoje groźne spojrzenia. Jak to Ślizgoni. Chciało się wzbudzać postrach i respekt, trzeba było się takiego nauczyć, nie ma że boli. Szkoda tylko, że teraz ofiarą Evelyn jest Raven, a biedną ofiarą Ravena jest mała, bogu-ducha winna Gryfonka na pierwszym roku.
— Och tak, już prawie zapomniałam, że przecież jesteś największym zwolennikiem tej tradycji.
— Oczywiście, pani profesor. Dawne tradycje trzeba konserwować i pielęgnować z najwyższym zaangażowaniem, w końcu to tradycje. Powinienem dostać jakąś nagrodę za utrzymanie ducha sportu w okładaniu się po mordach i okazjonalnych pojedynkach, nie sądzisz?
— Poczekaj, muszę iść sprawdzić czy jeszcze się tam nie pozabijali. I wybić im z głowy raz na zawsze bijatyki w mojej obecności. A, no i jeszcze dopilnować, żeby reszta dotarła bezpiecznie do szkoły. — urywa dumną pogadankę męża tradycjonalisty, wywraca oczami i zanim zdąży minąć na tyle czasu, że niska Gryfonka zdąży się jednak zastanowić, że po takim niekompetentnym zachowaniu pani profesor może jednak powinna wygadać się o wizycie dziwnego pana na terenie Hogwartu, podąża w stronę szatni; po kilku krokach odwraca się na pięcie, po czym stwierdza przedrzeźniająco — A ty byś się w międzyczasie zastanowił nad swoim zachowaniem i na następny raz przestał mi tu straszyć niewinnych uczniów. — i nie oczekując już na odpowiedź, kontynuuje podróż w zamierzonym kierunku.
Usuń***
— A więc? Czy będę mogła tym razem liczyć na jakąś dłuższą obecność ciebie, mój mężu w domu?
— Teoretycznie.
James Raven lubi i nie lubi używać tego słowa jednocześnie. A Evelyn Raven go z kolei zwyczajnie nienawidzi. Nienawidzi teoretyzowania i braku konkretów; a na te z zawodem, który wykonuje jej mąż jest niestety skazana. I świadomości tego również z całego serca nie cierpi. Ale jak tu nie żywić innych emocji, kiedy to sławne ''teoretycznie'' James'a, w praktyce oznacza tak właściwie wszystko i nic? Wcale nie pociesza – ani trochę, nawet jeśli w połączeniu z informacją o wziętym tygodniu wolnego powinno. Tylko, że James nie jest aurorem dopiero pierwszy rok, a Evelyn nie dopiero pierwszy rok jego żoną; i obydwoje wiedzą, że tydzień wolnego nie obowiązuje w nagłych przypadkach, a nagłe przypadki mają już to do siebie, że nie lubią dostosowywać się pod wolę ani jej męża ani tym bardziej niej samej. Stąd właśnie ta – gwoli jasności! – nienawiść.
— Mhm... — mruczy (nie pierwszy raz zresztą) Evelyn, tym samym wyrażając swoje nieprzekonanie tym sławnym tygodniem wolnego. Oczywiście, powinna się cieszyć. Albo chociaż spróbować; ale kiedy do życia podchodzi się zgodnie z regułą zawiedziona, ale nie zszokowana, wtedy jeszcze milej jest takie potencjalne niespodzianki otrzymywać od życia. A pani Raven nie przyzna się do tego na głos, ale tak naprawdę to wierzy z całego serca, że tym razem będzie mogła przyglądać się zaspanej twarzy swojego męża przez teoretycznie jej obiecane, najbliższe siedem dni. James ma szczęście, że pogoda jest tak zimowo okrutna, że jego żona potrzebuje dłoni, która będzie mogła ogrzać jej dłoń. Bo w innym wypadku na pewno nie szliby sobie już w takim sielankowym spacerku.
— Pozszywany i ze szlabanem na nocne podróże w przeciągu najbliższych kilku tygodni. Nie spodobała mu się ta decyzja. — odpowiada lekko zdziwiona faktem, że szanowny mąż postanowił zainteresować się równie szanownym, bezimiennym kotem. Przypuszcza jednak, że to troskliwe podejście raczej prędko się zmieni. Bo jeśli wolne faktycznie dojdzie do skutku i James zaszczyci resztę domowników (czyli ją i kota, tylko, niestety) swoją obecnością na tydzień, to zdążą się ze spaśluchem znienawidzić już na kolejne kilka, nadchodzących lat.
— Robię dzisiaj śniadanie. — stwierdza, przekraczając próg domu. Ciepłego domu, w którym cała rodzinka chociaż na moment może być w komplecie. — Ale tylko dla tego, że nie mam dzisiaj ochoty na twoją firmową jajecznicę. — stwierdza uszczypliwie, w głębi serduszka myśląc sobie: bo właśnie wróciłeś z pracy, a ja nie wiem czy jadłeś przez ten czas cokolwiek pożywnego. — A od jutra, zgodnie z pańskim życzeniem, panie Raven, ustępuję ci na jakiś czas tę zacną rolę pani domu.
żona dzisiaj o 2:00 <3
[Ach, też racja! Jakoś sobie ubzdurałam, że James jest czystej krwi. To może nie widział telefonu dotykowego, a zatrzymał się na technologicznych nowinkach gdy wszystko jeszcze miało guziki? Tym bardziej mógłby być zaciekawiony jak to wszystko poszło do przodu, tak to możemy ugryźć!
OdpowiedzUsuńCo do rozpoczęcia: mogę to zrobić jakoś do niedzieli (bo przez pracę zdalną mam wrażenie, że zabiera mi ona więcej czasu, niż gdy siedziałam w biurze), wtedy Aurora w zasadzie przyjdzie, zapuka do drzwi i resztę pozostawię Tobie. Jeżeli chcesz pociągnąć akcję dalej, to możesz zacząć od tego jak już wchodzi do środka. Jak Ci wygodniej, jak Ci się lepiej widzi i masz trochę cierpliwości :D Mi wszystko jedno, daj znać!]
Aurora
- Artykuł 14, ustęp 1 ustawy o funkcjonariuszach Biura Aurorów: W granicach swych działań funkcjonariusz Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów wykonuje czynności operacyjno-rozpoznawcze, dochodzeniowo-śledcze i administracyjno-porządkowe. Artykuł 15, ustęp 4 tej samej ustawy: Auror ma prawo do przeszukiwania czarodziejów, czarownic oraz innych stworzeń pochodzenia magicznego w trybie i przypadkach regulowanych odpowiednimi ustawami. Więc to, moja miła pani, było przeszukanie.
OdpowiedzUsuń– Czy to jest ten moment, w którym powinnam przypomnieć raz jeszcze, że szanowny auror nie pełnił w tym czasie obowiązków służbowych, tym samym do rzeczonej sprawy nie stosuje się artykułu 14 i 15 w całości, a zasłanianie się nimi stanowi naruszenie kodeksu etyki pracy aurora? – mruknęła miękko, szczerze rozbawiona, bo brakowało jej jego ponurego spojrzenia, tembru głosu i tej pewności, że oczywiście ma rację, a wszyscy naokoło się mylą i prędzej czy później będą musieli to przyznać. Był niezastąpiony, gdy sprawiał, że najgorsze opryszczki chwiały się i gubiły w swoich zeznaniach, plącząc się, wyprowadzeni w przysłowiowe pole przez bystry umysł i giętki język jej bardzo cholernego funkcjonariusza.
– Wiesz… myślę, że nie powinnaś zostawiać Biura.
- Dlatego, że potrafię cytować przepisy? – Kpina była pierwszą linią obrony, zanim mogła zastosować jego wybieg. Wzruszenie ramionami, bagatelizując, chociaż wcale nie chciała bagatelizować. - Owszem, powinnam. – Mocno zaciśnięte usta dobitnie pokazywały, że o niektórych rzeczach nie będzie rozmawiała. Usta wymawiały słowo powinnam, chociaż wszystko w niej krzyczało, że musiała. Żołądek znów zwinął się w ciasny supeł, zwiastując nadchodzące napięcie i temat-którego-nie-poruszy, coś, co dotąd nie działo się, gdy w pobliżu był on. Na szczęście na tapecie wciąż był niuchacz i kokardka Jima, którymi można było zatrzeć niepokojący temat i odsunąć myśli, które nie powinny się pojawiać.
- Myślę… Myślę, że obróżka ci nie pasuje. Lepiej czerwona kokardka. Ładnie się skomponuje z tym ponurym wyrazem, jakim teraz mnie raczysz. Nawet ci do twarzy…
- Jak mi pasuje czerwona kokardka, to równie dobrze tobie może pasować opaska z kocimi uszkami i ogonek, wiesz?
- Uważaj – mruknięcie, bo odsuwając niepokojący temat numer jeden, przywołał niepokojący temat numer dwa. – Bo zostaniesz tylko w kokardce. - Na szczęście nadal był niuchacz w pakiecie z masą kłopotów, więc nie było się czym przejmować i szukać kłopotów, których ostatnio miała pełen worek do rozdania. Wystarczyło poczekać, aż te znajdą ją same, w końcu była Panią Kłopot i od niedawna naprawdę panią poradzę sobie sama – bo muszę.
Niuchacz nie zawiódł pokładanych w nim nadziei, urządzając w Azylu istną apokalipsę i armagedon w jednym, zaczynając od szaleńczego pościgu, poprzez koronki, na testach sprawnościowych kończąc. Cała akcja nie trwała nawet trzydziestu minut, a jej bohaterowie i ich otoczenie wyglądali jakby cały dzień ścigali małe, czarne stworzonko.
- Brawo. Zdała pani testy sprawnościowe, teraz spokojnie można aplikować na stanowisko Młodszego Specjalisty ds. Niuchaczów.
Usuń- Brawo. Oblałeś.
- Ależ ja nie brałem nawet udziału w testach żeby nie robić ci konkurencji, słoneczko.
– Uważaj, bo się zaczerwienię, futerko. Nie wiedziałam, że aż tak interesuje cię moja bielizna Jim. Aż tak lubisz moje koronki, Lisku?
- Po prostu nie spodziewałem się, że taka porządna czarownica jak ty lubuje się w takich fikuśnościach.
- Może się nie spodziewałam, że pewien zbereźny auror będzie mi tam zaglądał? – On już jednak zanurzył głowę w wycinkach z Proroka Codziennego, odpływając w swój świat. Ich świat. Wśród szeleszczących papierów, oprócz jego ostatniej sprawy, pojawiały się i zdjęcia rezydencji Maren oraz aresztowanego dziedzica, obecnie tkwiącego w Azkabanie z zanikami pamięci i dziurą w czaszce. Nagłówki sugerowały ponowne otwarcie sprawy z racji nowych dowodów, jakie wypłynęły i przesłuchanie kolejnych świadków. Spekulowano na temat powiązań rodzinnych oraz biura aurorów ze sprawą, w którym podczas działalności przestępczej Luciena Marena pracowała siostra skazanego. Na jednym ze zdjęć widoczna była młoda twarz chłopca, która nijak się miała do wykrzywionej niechęcią twarzy mężczyzny, który celował różdżką do aurora tamtej nocy, grożąc.
Tymczasem Sorel milczała, bo pochłonięty i skoncentrowany na pracy James zawsze był nazbyt ciekawym obiektem do obserwacji, ze skupionymi, niebieskimi oczyma, charakterystycznym grymasem ust i lekko zmarszczonym czołem. Oczy żyły, przebiegając po tekście, obiegając zdjęcia, a umysł pracował, szukając powiązań i nowych tropów. Był wówczas sam, w swoim świecie. Nic dziwnego, że tracił poczucie czasu. Zmusiła się, by oderwać od niego spojrzenie i zająć się małym biedactwem ze smutną mordką i czarnymi jak węgielki oczkami oraz łapką, która nagle znów miała się znacznie gorzej niż wskazywałaby na to szaleńcza ucieczka i pogoń. Niuchacz ochoczo przyjął opiekę i kojące dłonie Sorel, tym razem nie próbując uciekać i poszukiwać złota, którego w Azylu nie było zbyt wiele. Drapanie po brzuszku było całkiem przyjemnym doznaniem, tak samo jak miziający go między oczkami palec.
- Gorzej niż po Irytku. Masz dla mnie coś jeszcze? Nie wiem, może małego smoka albo trójgłowego psa?
- Przy sobie aktualnie nie mam nic ciekawego, ale bez problemu mogę ci załatwić. Rogogon Węgierski może być? Akromantula? Buchorożec? Do wyboru, do koloru.
- Przewożenie buchorożca przez granice Wielkiej Brytanii jest nielegalne, tak samo posiadanie akromantuli na terenie Zjednoczonego Królestwa… - zaczęła i zająknęła się, świadoma, że zrobiła to znowu. Uśmiech, który wyrażał raczej poddanie się i bezradność chwilę gościł na wargach byłej aurorki nim zniknął, zdmuchnięty przez rzeczywistość. Natury nie zmienisz. Upodobania bardzo ciężko. - Nadal robisz mi kawę? Czy jednak idziesz zapalić? – Powszechnie wiadomo było, że Raven jest, był i będzie Ravenem. Nieważne gdzie, nieważne z kim, nieważne kiedy, nawyków nie zmienisz.
- Mogę się nad tym zastanowić, szanowna pani. Mogę nawet ogarnąć tą jajecznicę, taki będę wspaniałomyślny.
- Tak, tak będzie najlepiej, szanowny panie. – Ona też uciekła myślami do rzeczonych koronek, których lepiej, żeby on nie dotykał, bo to się nie może dobrze skończyć i na pewno nie skończy, nie, kiedy znów się tu pojawił, chociaż to ostatnie miejsce, gdzie powinien być. Bezpieczniej byłoby, gdyby nie przychodził, nie rozmawiał i nie nazwał jej Nirku i słonecznikiem. Nic dziwnego, że w przypływie tak zwanego zdrowego rozsądku i rzekomo posiadanej inteligencji zostawiła go samego w kuchni, razem z kawą, jajkami i wrzącą wodą, której przynajmniej on nie przypali, sama zaś skierowała kroki na górę.
Schody skrzypiały pod stopami, oddając nastrój, jaki zaczynał panować, gdy została bez towarzystwa i postronnych oczu i nie musiała pamiętać, jak się śmiać. Drzwi nie skrzypnęły, gdy je otworzyła, ogarniając spojrzeniem porozrzucane ubrania, wycinki z Proroka Codziennego i porzuconą tablicę. Ochota, by usiąść, ukryć twarz w dłoniach silnie walczyła z koniecznością posprzątania tego bałaganu. Wygrały obowiązki i Sorel wzięła się do pracy, lekkimi ruchami różdżki układając ubrania i kierując je do rzeczonej szafy. Po ubraniach przyszła kolej na bieliznę i tablicę, na którą znów trafiły wycinki. Sekundę, może dwie przyglądała się twarzy chłopca, który tak bardzo się zmienił. Pamiętała, jak tkwił w pokoju wspólnym Ślizgonów po swoim pierwszym przegranym meczu. Przyniosła mu wtedy czekoladową żabę, a on kazał jej iść. Wtedy nie byli już rodziną. Pamiętała, jak dokuczli jej Gryfoni, w końcu była czystokrwistą z tego rodu i jak się wtrącił, pogarszając sprawę. Pamiętała ojca, gdy wypowiadał to słowo, prezentując je jej i Lu. Pamiętała, jak naprawdę próbowała stać się lepszą wersją siebie w biurze i jak było ciężko, gdy patrzono na nią przez pryzmat jej rodu, nie zaś jej samej. Ból zniknął tak szybko, jak się pojawił, ukryty pod warstwą uśmiechu, który na twarzy potrafił pojawić się na zawołanie i wydawał się szczery. Ciężkie serce towarzyszyło jej na dół, gdy przeniosła się tam z porządkami. Kwiatek trafił na gzyms, waza i figurka znów były całe, ale nadal pozostawała cała masa rzeczy do ogarnięcia.
Usuń- Chodź, kawę masz. I swoją porcję jajowej brei.
- Uważaj, bo zechcę cię zatrzymać – żart, prywatny, ale tylko po części, gdy podeszła do zastawionego stołu. Dla odmiany miło było zjeść pełnoprawne śniadanie zamiast po prostu kawa na pusty żołądek. Kawa była to ukochany napar i zarazem jedyna rzecz, która mogła wywabić ex-aurorkę z biura i jedyna, która powodowała, że po zarwanej nocy wstawała skoro świt, skuszona przyjemnym, aromatycznym zapachem i on doskonale o tym wiedział. Należała do osobniczek, które żywić się mogły tylko kawą, jednocześnie dbając, by jej partner zjadł chociaż hot-doga z budki.
– Na głodnego nie można sprzątać. Kiedyś, jak byłem mały i sprzątałem na głodnego to zjadłem takiego starego miętusa. O pani, nie chcesz wiedzieć co się wtedy działo…
- Nie mów mi o swoich rewolucjach żołądkowych przy smacznym śniadaniu – zganiła go, celując w niego widelcem. – A tostów nie ma? – lekko uszczypliwy ton wredoty, bo w gruncie rzeczy jajecznica była idealna, a kawa mocno aromatyczna, bez ani grama cukru i ani kropli mleka. Lekkie ssanie w żołądku dobitnie przypominało, że jednak czasem i ona bywała po prostu głodna, a chwile takie jak ta zdarzały się zdecydowanie za rzadko w życiu kruszynki. W domu Maren czasem jadali ze sobą obiady: przy suto zastawionym, uginającym się stole, na którym wyłożono porcelanę i rodowe srebra. Posiłki w ciszy, gdzie jedynym dźwiękiem był brzęk sztućcy; szczerze ich nienawidziła. Teraz, w skromnej, niewielkiej kuchni, stole zakrytym kraciastą ceratą i jedynym, wielkim bajzlu dzieła ich trio: niuchacza, Lisa i Lisiczki, było po prostu swojsko.
- Ty mi lepiej powiedz – obwieściła lekkim tonem, upijając łyk kawy i przymykając z lubością oczy – po kolei, z najdrobniejszymi szczegółami, jak go znalazłeś i przyskrzyniłeś. – Nira Sorel była głodna sprawozdania. Chłonny umysł już przeniósł się do ich kanciapy, tam w samym rogu budynku, za szybą i żaluzjami, gdzie zwykle rozstawiali tablicę, tworząc powiązania i odtwarzając chronologię zdarzeń.
Autorka drugiej strony jest okrutna dla biednej Sorel
A skoro tak i bo lubisz, to
chętna zatrzymać Jima, kawę i jajową breję kruszynka
- Chodź, kawę masz. I swoją porcję jajowej brei.
OdpowiedzUsuń- Uważaj, bo zechcę cię zatrzymać. - Nuta kpiny wkradła się jakoś tak sama w jej głos. Zdążyła się opanować i zapomnieć o problemach. O bracie, pracy, znajomym głosie i ponurym spojrzeniu. Koronkach i niepokoju, jaki wzbudzał, pojawiając się na jej progu. Nie powinien wzbudzać niepokoju, nie on. Spojrzenie Sorel powędrowało na porcelanowy kubek, prosty, biały, z wymalowanym szkicem lisa ze złotymi oczkami, w którym zawsze piła kawę. Dłonie zacisnęły się na nim, owijając dookoła i czując ciepło pochodzące od gorącej, ukochanej cieczy. Pierwszy łyk był orzeźwiający, sprawiał, że umysł zaczynał się budzić, chociaż pobudkę zapewnił im już nieszczęsny, ruchliwy niuchacz.
- Nie wiem czy masz tyle żetonów na wypożyczenie profesjonalnego aurora jako pomocy kuchennej i bota do robienia kawy.
- Będę spłacać w ratach - mruknęła, siadając do stołu. Lekko skrzypnęło odsuwane krzesło, a ona skrzywiła się, poniewczasie przypominając sobie o czymś takim jak rysowanie już i tak odrapanej podłogi.
– Na głodnego nie można sprzątać. Kiedyś, jak byłem mały i sprzątałem na głodnego to zjadłem takiego starego miętusa. O pani, nie chcesz wiedzieć co się wtedy działo…
- Nie mów mi o swoich rewolucjach żołądkowych przy smacznym śniadaniu. A tostów nie ma? - Rozejrzała się po stole. Była jajecznica, dwie sztuki, lekko pomarańczowa, co znaczyło, że będzie ostro i pieprznie. Były dwie, intensywnie czarne kawy, z czego jedna tak słodka, jakby ktoś rozpuścił w niej torebkę cukru. Wiedziała, bo kiedyś je pomyliła. Podpieczonego chlebka nie było.
- A to masz tu jeszcze tosty?
- No jak to, nie zrobiłeś mi tostów? - Miała ochotę, mało dojrzale, czymś w niego rzucić, jak na złość jednak niczego nieszkodliwego nie miała w zasięgu ręki i wzroku, a widelca używać w tym celu nie zamierzała. - Przecież ja uwielbiam tosty! - Zamiast tego szturchnęła go pod stołem nogą. - Nie jadłeś nigdy jajecznicy z tostami? - Kochała tosty tylko trochę mniej niż kawę i tak samo jak pizzę, a już najlepsze były te w klasycznej postaci, jedynie z masłem i natarte czosnkiem, chociaż Jim zawsze je psuł, dodając zapiekany ser. Pamiętała. - Ty mi lepiej powiedz, po kolei, z najdrobniejszymi szczegółami, jak go znalazłeś i przyskrzyniłeś. - Było chyba tylko jedna rzecz, którą kochała tak bardzo jak kawę i była to praca.
- No, no.
- Kawą trzeba się delektować - wypomniała ta, która piła ją dzbankami. - Nawet jeśli jest obrzydliwie czarna i obrzydliwie słodka.
– To nie jest taka opowieść na pięć minut i nie wiem czy możesz mi tyle czasu przeznaczyć, w końcu pacjenci czekają, sprzątanko czeka…
- Tylko pacjenci. Ty zmywasz i ty sprzątasz - sprostowała. - To się nazywa równouprawnienie. Potem pozwolę ci sobie pomóc przy opiece nad naszymi rezydentami, skoro tak ładnie prosisz. - Szare oczka patrzyły zaczepnie, iskierki tańczące w nich zdradzały rozbawienie. Wrabianie Ravena było kolejnym ulubionym zajęciem, prawie tak dobrym jak lot na testralu i droczenie się z podobno gburowatym partnerem. Trudno powiedzieć, czy był to jego dar krasomówstwa czy jej zdolność słuchania, ale nie przerwała mu ani jednym pytaniem, ani jednym słowem, gdy streszczał krok po kroku przebieg śledztwa, od pierwszego wezwania, poprzez mającego traumę mugola, pierwszy rysopis sprawcy i oficjalnie jego śledztwo. Razem z nim poruszała się uliczkami Londynu w poszukiwaniu akromantuli, bo nielegalne stworzenie nie jest czymś, co można było łatwo znaleźć w Wielkiej Brytanii. Razem z nim poszukiwała pasera, bo antyki nie były czymś, co łatwo zapomnieć i gdyby Gorman wybrał zwykły dzbanek z mugolskiej sieciówki – dzięki Heianie wiedziała, co to takiego, prawdopodobnie by mu się upiekło. Jednak Gorman był zbyt przekonany o własnej wielkości, nieomylności i nauce, by uciekać się do powszechności. Musiał być wyjątkowy. Częsty błąd czystokrwistych, a chociaż Raven nie wspominał, jak udało mu się wyciągnąć dane, ona mogła to sobie wyobrazić, wiedząc, że to on był tym niemiłym w ich duecie i skłonnym do uzasadnionego bardziej lub mniej gniewu. Uśmiechała się pod nosem, nie komentując, lecz wyobraźnia pracowała, a to, czego nie powiedział, samo znajdowało otwartą ścieżkę do jej umysłu, w końcu znali się nie od dzisiaj, nie od wczoraj nawet. Nietrudno pojąć, że podążył tropem czajnika, stamtąd do bimbrownika i monopolowego, który rzeczony bimber rozprowadzał i destylarni. Jedynie mydlarnia nie pasuje do układanki i to spowodowało, że Sorel uniosła brew, lecz nadal nie zadała żadnego pytania. Aromatyczna woń smażonych jajek przypomniała jej o potrzebie jedzenia, a zasłuchana w opowieść Ravena zapomniała dotąd o głodzie. Spojrzenie powędrowało na pełny talerz, a widelec powędrował do ust. Jajka były lekko ostre, odpowiednio pikantne, idealne przypomnienie, że w gruncie rzeczy nie samą pracą i kawą żyje czarownica, a jedzenie to idealne paliwo i dostawa energii.
Usuń- Myślę, że Gorman i cała ta sprawa z czajnikami to tylko początek.
Widelec zamarł w pół drogi do ust. Prorok szeroko rozwodził się nad aresztowaniem Gormana, przytaczał wypowiedzi autorów i szefa Biura. Ogromny nakład pracy, zaangażowanie aurorów, niewątpliwy sukces, frazesy, które zwykle padały w takiej sytuacji. Dużo więcej znaczyło zdanie z jego ust niż tamte peany, bo już dawno nauczyła się wierzyć w jego instynkt.
- Myślisz, ale nie masz dowodów? – Zrozumienie odmalowało się na twarzy byłej aurorki. – O co ich jeszcze podejrzewasz, Jim? – Bystre oczka już mierzyły aurora spojrzeniem, a kubek wędruje jakoś tak sam do ust, tylko po to, by przekonała się, że nie wiedzieć kiedy wysączyła kawę do ostatniej kropli. Niezadowolona, z brzękiem odstawiła go na blat, a nadzieja, że jednak pamiętał i kawy jest więcej odmalowała się w oczkach bestyjki.
– Ale niestety szef wydziału uważa inaczej, a temat za zamknięty.
- Sprawa zamkniętą, oskarżony złapany i osądzony… Stary nie zmienił się tak bardzo - podsumowała, wciąż pamiętając jak to działało. - Będziesz w tym dalej grzebał, prawda? - Bez wsparcia, na własną rękę. Samotnie, nocami, niezależnie od pogody. Niezależnie od nawału pracy i pozostałych spraw, auror zamierzał się zajechać, ale ciągnąć dzielnie dalej, nie patrząc na to, ile trwała dniówka i że ciało potrzebowało odpoczynku. Mogła go sobie wyobrazić, czającego się w mroku z dłonią zaciśniętą na różdżce ukrytej w kieszeni obszernego płaszcza.
James Raven zabębnił palcami o blat stołu, wygrywając ją z zamyślenia. Szare oczy nie potrzebowały potwierdzenia, gdy zatopiły się w błękicie. - James, ja...
Usuń– Wiem… Wiem, że to może zabrzmi dziwnie, ale chciałbym żebyśmy razem przyjrzeli się tym pobocznym tropom, Nira.
To nie była niespodzianka. James nigdy nie odpuszczał, dlatego tak kochała z nim pracować.
- Nie pracujesz już w Biurze, ale odkąd odeszłaś nie znalazłem nikogo na twoje miejsce, bo prawda jest taka, że nikt nie będzie w stanie cię zastąpić…
Słowa nie powinny wzbudzać takich emocji. Chodziło tylko o pracę i zawodowe partnerstwo. Fakt, że chciałby pracować z nią przy boku wcale się nie liczył, tak samo jak stwierdzenie, że James Raven nie był w stanie jej zastąpić nikim innym. Sorel wbiła wzrok w swoje dłonie, usiłując uporządkować myśli, co nie przychodziło jej zbyt łatwo, gdy świdrowały ją te niebieskie oczy. Mogła odmówić i on by to zrozumiał. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie zapytał, a ona nie byłaby sobą, gdyby odmówiła. Nie byłby sobą, gdyby nie wiedział, że nie odmówi. Kochała swoją pracę, była perfekcjonistką i jak on nie miała pojęcia, kiedy odpuścić. Poza tym wyobrażenie samotnie stojącego aurora było zbyt silne i niepokojące, by mogła mu na to pozwolić. Będzie stał nocą pod mydlarnią, ale nie mógł być tam sam.
Gdyby tylko… Wizengamot.
- Dla własnego dobra nie powinieneś być widziany ze mną – zaczęła ostrożnie dobierając słowa. – To nie pomoże twojej… karierze w biurze, niezależnie od osiągnięć, jakie masz na koncie, panie dzielny aurorze. – Fakt, że siedział w Azylu, razem z nią, od samiuteńkiego świtu, również został odnotowany. Jeśli była pod obserwacją, a być mogła, już i tak był w to zamieszany, lecz jedna wizyta z rannym niuchaczem to nie to samo, co wtajemniczanie osoby postronnej w śledztwo i wspólne całonocne wypady w nie do końca stosowne miejsca. W skali jeden od dziesięciu jej kłopoty oznaczały pełną dziesiątkę, a on …
Nie mogły go dotknąć. Tylko nie jego.
Masz paranoję, Sorel. Paranoję i urojenia, a także słabość do niebieskich oczu. To wszystko prawda i umysł czarownicy nie zamierzał się przed tym bronić, gdy wstała, powoli podchodząc do okna. On nie mógł być z nią łączony bardziej niż był, jednak wszystko w niej buntowało się przed puszczeniem go samemu, zwłaszcza kiedy nikt nie będzie w stanie jej zastąpić . Nic się nie zmieniło od czasu, gdy ostatni raz przez nie wyglądała. Było znacznie jaśniej. Biały puch nadal grubą kołdrą pokrywał ziemię, a mróz rzucił na szyby przedziwne wzory. Grube chmury zwiastowały, że gruba warstwa białego puchu jeszcze się powiększy, gdy znowu zacznie sypać.
- Kiedy? – zapytała była aurorka, która już wcale aurorem nie była. – Kiedy zamierzasz wszcząć prywatne śledztwo? Dłoń mocniej zacisnęła się na blacie stołu, gdy wydało jej się, że coś widziała, lecz może to tylko gra cieni, świateł i jej bujna, spodziewająca się kłopotów wyobraźnia? Wargi same ułożyły się w delikatny uśmieszek, samym kątem warg, bo bardzo możliwe, że prywatne śledztwo już się toczyło i było przyczyną, dla której po raz kolejny zarwał noc. Gdyby tylko mogła… ale już nie może i nigdy nie będzie mogła. – Mylisz się, jeśli sądzisz, że dam ci nadstawiać twój głupi, pusty i zakuty łeb, Jamesie Ravenie – mówi zamiast otworzyć się całkowicie. – Zdecydowanie mylisz się, jeśli chociaż przez chwilę sądziłeś, że puszczę cię tam samego. Przecież beze mnie ty zaraz wpakujesz się w kłopoty. – Śmiech, żart i kpina nie od dzisiaj była najlepszym lekarstwem na niepewność i rzeczy, które nigdy nie mogły być wypowiedziane, rzeczy, których nigdy, pod żadnym pozorem nie należało nazywać.
Pani duszą auror i bardzo niebezpieczne myśli
czyli tak, mamy problem
Niech rozpoczną się igrzyska, niech rozpoczną się kłótnie i niech wygra najlepszy.
OdpowiedzUsuńTo właśnie – gdyby ktoś się jeszcze zastanawiał – sygnalizuje zawadiacki uśmiech na twarzy James'a. Może żadne z nich nie powiedziało tego na głos; może gdyby ktoś obcy przyjrzał się teraz z ukrycia uśmiechającym się do siebie nawzajem Ravenom, pomyślałby sobie ''och, ale oni są romantyczni...''; może oni naprawdę tak uroczo wyglądają, gdyby faktycznie spojrzeć na nich z perspektywy osoby trzeciej. Ale nic bardziej mylnego. Wypowiedziana przez Evelyn wojna została ostatecznie zaakceptowana przez pana męża i szanownego aurora, o czym wiedzieć mogą tylko ich dwoje. Są ze sobą już tak długo, że wcale nie potrzeba im wiele, żeby nie potrafić wyczytać emocji z każdego jednego spojrzenia, uśmiechu czy nawet zwykłej, wielce wymownej ciszy. I o ile pani profesor samo bandyckie spojrzenie zazwyczaj potraktowałaby jeszcze w miarę ulgowo, tak już to spojrzenie zakończone zdaniem ''och, bardzo wielu'', puścić płazem nie może.
Evelyn kiwa porozumiewawczo głową, zakłada ręce na piersi i w odpowiedzi obdarowuje męża spojrzeniem pt. chciałeś, to masz. I co ją to obchodzi, że tak właściwie to ona chciała i to ona ma, jak zawsze. Takiej wersji wydarzeń Evelyn Raven nie akceptuje nigdy, a tylko spróbowałby jej ktoś (James) zwrócić na ten fakt uwagę, to gorzko by pożałował; zdaniem ukochanej żony to przez proszącego się o kuku męża, rodzą się te wszystkie ich między-małżeńskie kłótnie. Bo przecież gdyby nic nie podejmował niebezpiecznych wymian zdań i milczał, a w ogóle to najlepiej padłby jej do kolan i prosił o wybaczenie za to, że kocha swoją pracę i czasem zdarzy się mu spędzać w niej więcej czasu niż powinien, to przecież jakoś by się obeszło. Więc tak, to wina męża. W tej kwestii pani Raven obiektywna nigdy nie była i nie będzie, takie już jej przekleństwo, taka już jest, a biedny mąż musi z nią żyć i wytrzymywać na co dzień. Ale ona go kocha. I obiad ugotuje, i ubrania wypierze, i mocno przytuli, buzi da, i pomartwi się o niego przez te wszystkie dni nieobecności (chociaż zazwyczaj nie daje po sobie znać ani w trakcie ani po). I wskoczy pod pierdoloną Kedavrę jeśli będzie trzeba. Wszystko zrobi by móc mieć go blisko siebie, porywalizować sobie o wygraną w igrzyskach kłótni przez kilka chwil dziennie, a później zapomnieć o wszystkim w ostatecznym akcie pojednania i żyć swoim szczęśliwym, Ravenowym życiem. A gdyby miała wybór, to wolałaby, żeby to on musiał żyć bez niej, niż ona bez niego – bo to James w tym związku jest tym, którego świat bardziej potrzebuje, nie Evelyn.
Budowane od początku rozmowy napięcie między panią profesor i panem aurorem wzrasta o kolejne kilka stopni, tym samym przekraczając swój ostateczny limit osiągnięcia możliwej nici pojednania. Przerywa temu co prawda niewysoka Gryfonka, która jednocześnie ratuje męża przed usłyszeniem kolejnego okropnego zarzutu z ust jego cudownej żony, co oczywiście nie oznacza, że skutkiem tej chwilowej przerwy była rezygnacja z udziału w igrzyskach jednego, a tym bardziej już drugiej. Tutaj wszystko tak samo niezachwiane jak było wcześniej. W domu Ravenów będą się dzisiaj trzaskały meble i garnki, a niecenzuralne słowa będzie można było słyszeć już z drugiego końca Hogsmeade, jeśli się dobrze nadstawi uszu. I ten biedny kot, a jeszcze bardziej biedny cis za oknem sypialni, którzy będą musieli to wszystko po raz enty znosić...
Czy można by powiedzieć, że Evelyn jest nienormalną wariatką, która ma niepoukładane w głowie i wszystkie jakieś swoje bolączki i zawody sprzed lat odreagowuje na swoim bogu ducha winnym mężu? Można by. To znaczy, gdyby nie znało się Evelyn Raven i jej męża, który też wcale święty nie jest i bardzo chętnie jej prowokacje przejmuje. No ale przecież każdy ma jakieś swoje zwyczaje, rutyny i inne pierdolety. A zwyczajem Ravenów są słyszalne z drugiego końca Hogsmeade awantury. Oryginalne? Oryginalnie. I nigdy nie jest im nudno.
UsuńA przecież to wcale nie znaczy, że muszą żreć się ze sobą cały dzień. To znaczy... może by oznaczało, gdydby nie byli sobą. Ale oni już chyba dobrze nauczyli się funkcjonować w ten sposób. Co się Evelyn bardzo podoba. Chociaż czasem ma wrażenie, że mężowi już niekoniecznie zawsze; że czasem wolałby jednak tak całkowicie i od początku dnia zacząć spokojnie i sielankowo. Może właśnie dlatego zdarza się jej tak gwałtownie przełączać tryby pokojowa Evelyn i niepokojowa Evelyn.
— Robię dzisiaj śniadanie. Ale tylko dlatego, że nie mam ochoty na twoją firmową jajecznicę. — stwierdza Evelyn, przekraczając próg domu. W następnej kolejności pozbywa się z siebie ciepłego kożucha, zakłada na stopy ciepłe, pluszowe kapcie, a dopiero później wchodzi do środka. Po drodze wcale nie zwraca uwagi na kapcie należące do James'a, które kupiła mu pod choinkę kilka lat temu w nadziei, że może takie ze wzorkiem pyszczka liska na wierzchu będą go w stanie do siebie przekonać i wcale nie zastanawia się, w przeciągu ilu dni przykuje go do łóżka jakieś wredne przeziębienie, bo w tym temacie nawet i kapcie-liski (których tak długo szukała...) magicznie nie zadziałały – mąż jak popylał, tak wciąż popyla po domu w samych skarpetkach – a zima mroźna i on za niedługo jeszcze się o tym przekona. Ale nic już nie mówi. Nawet jej po tych czterech latach się odechciało.
— Dobrze, pani profesor. Pomóc ci w czymś?
— Możesz nam zrobić pyszną kawusię. I podać talerze. — stwierdza, zaglądając do lodówki. Ta oczywiście jest po brzegi uzupełniona, o co własnoręcznie zatroszczyła się dotychczasowa pani domu. Tak właściwie to nawet zjadłaby tą jajecznicę; już przyzwyczaiła się do porannych jajecznic i innych śniadań jajko-podobnych. Ale teraz nie ma wyboru. Postanawia zrobić pancakes'y – te co prawda bez udziału jajek też się nie obejdą, no ale przynajmniej do jajecznicy im daleko, a ona przecież coś zrobić musi. — A od jutra, zgodnie z pańskim życzeniem, panie Raven, ustępuję ci na jakiś czas tę zacną rolę pani domu. — stwierdza beztrosko, po czym wykonuje machnięcie różdżką w stronę jednej z kuchennych półek, a ta w efekcie otwiera się i udostępnia pani profesor dostęp do opakowania z mąką.
— A może chcesz jeszcze to przemyśleć, Ev?
— Kiedy ja bardzo chętnie pooglądam sobie ciebie krzątającego się po domu w fartuszku... — odpowiada równie miękko, oddając się przez chwilę temu jakże relaksacyjnemu zajęciu, jakim jest gotowanie. Na poważnie. Evelyn bardzo lubi gotować – nie, żeby to oznaczało, że jest jakąś mistrzynią, bo to raczej tak amatorsko i hobbistycznie. Ale mąż chyba nie narzeka. I jeszcze nie zdążyła go jakoś śmiertelnie otruć. Czyli wszystko na swoim miejscu.
— Nie wiem czy pamiętasz jak skończyła się historia z praniem, ale raczej nie chcesz powtórki…
— Nie wiem czy pamiętasz jak skończyła się historia z praniem, ale raczej nie chcesz powtórki…
UsuńDo tej pory trzymane w smukłej dłoni pani Raven opakowanie z mąką ląduje na blacie kuchennym, rozsypując się i tworząc białą masakrę dookoła. Milczy przez kilka sekund, w czasie których druga dłoń zdąża zacisnąć się w pięść, a ta pierwsza, uderzywszy najpierw z impetem o twardy blat, prędko zapełnia pustkę po mące pierwszym co właściwie dostrzeże na swojej drodze błękitne oko, czyli solniczką. Tak, solniczką. Odwraca się na pięcie w prędkości zabójczo szybkiej i chociaż na to tempo obrotu by wskazywało, to równie szybko nie pozbywa się przedmiotu ze swojej dłoni. Daje Ravenowi jeszcze sekundę, może półtora. Czas idealny na zastanowienie się, że powinien uciekać.
Czasem bywa impulsywna. Czasem nie panuje nad swoimi nerwami, choć na ogół stara się jednak panować. Ale jeśli chodzi o Ravena, to zdążyła już zauważyć, że ten mężczyzna został obdarowany jakimiś specjalnymi umiejętnościami od losu, dzięki którym nie wiadomo jak bardzo by się nie starała, to on zawsze znajdzie coś, żeby doprowadzić ją do białej gorączki. No i właśnie udało mu się już chyba po raz jakiś tysięczny.
Evleyn dobrze pamięta ten dzień. Miał miejsce już bardzo, bardzo dawno temu, ale ona wciąż bardzo dobrze go pamięta. Zbliżał się mecz finałowy z głównym udziałem Srok z Montrose oraz Nietoperzy z Ballycastle, co oznaczało wzmożoną ilość treningów. Śniadanie, trening, powrót do domu, chwila odpoczynku i wspólnej chwili z mężem, spanie, śniadanie, trening... dawno zapomniane czasy świetności Evelyn Raven. Nieważne, do sedna. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że cokolwiek co związane z czynnościami typowo domowymi co mogłoby potencjalnie skończyć się porażką, w przypadku jej męża, Jamesa Ravena, może skończyć się tylko i wyłącznie porażką. Dlatego pewnego razu poprosiła go pięknie pewnego razu, żeby zajął się praniem. Tak tak, kochanie... nie ma problemu, wrócisz do domu, pranie będzie świeże i pachnące, powiedział. Niczym się nie przejmuj, kochanie – powiedział. Zaufała mu. A skończyło się krzykiem, płaczem, prawie rozwodem i na wpół nieżywym Ravenem w wyniku starcia z krzesłem. I jej ulubioną (bo pierwszą, którą dostała w ramach członkostwa w drużynie) bluzką, która zamiast być świeżą i pachnącą, wyglądała jakby przejechał ją autobus, dorwał Kuba Rozpruwacz i wymiętosił jakiś dziki tygrys. Wtedy to dopiero wpadła w szał. Zniszczył jej ukochaną bluzkę. Jej ukochaną, wartościową bluzkę z logiem Srok z Montrose należącą tylko do członków zespołu, którą tak bardzo kochała (oczywiście później dostała drugą taką, ale to już nie było to samo) i jeszcze dwa tygodnie wcześniej od tego zdarzenia miała założoną podczas meczu ze Strzałami z Appleby, który oczywiście wygrały Sroki.
A teraz jeszcze miał czelność przypominać jej o tym bolesnym zdarzeniu i używać go jako katy przetargowej w ich małej wojnie.
Sekunda, może półtorej mijają. James jak stoi tak stał. Za to solniczka w prędkości światła zmienia swoje położenie i najpierw odbija się od czoła biednego męża, a później z impetem ląduje na podłodze, tłucze się i powoduje dookoła kolejną, białą masakrę. I jakby w jakiejś reakcji przyczynowo skutkowej cały dom podąża za swoimi właścicielami, tworząc wewnątrz jakieś istne piekło.
— Jak możesz używać historii z praniem jako swojej karty przetargowej, James'ie Ravenie?! — jedno trzeba wiedzieć; kiedy z ust Evelyn wychodzi jednocześnie i James i Raven, to znaczy, że jest źle. Nie, żeby solniczka na czole już o tym nie świadczyła.
— A wiesz, że właśnie będziesz robił to pierdolone pranie? Dopóki się kurwa nie nauczysz! I spróbuj mi coś jeszcze coś tak koncertowo zepsuć jak tamtą koszulkę, a obiecuję, że nawet w tym swoim Ministerstwie Magii się przede mną nie ukryjesz. — kontynuuje, choć już mniej krzykiem, a bardziej groźbą godną bycia skierowaną do najgorszego wroga na świecie, którym James oczywiście nie jest, a o czym Evelyn zdała się na tę chwilę zapomnieć.
UsuńRozgląda się dookoła kuchni, dostrzega ten towarzyszący im biały bałagan, który sama stworzyła i po raz kolejny klnie pod nosem. Kot nadal miauczy, czajnik dalej świszczy, a jej się odechciało gotować i w ogóle to jeść. Mogłaby wziąć głęboki oddech, spróbować się uspokoić, machnąć różdżką i posprzątać ten bajzel, a później kontynuować. Mogłaby.
— Sam sobie rób te naleśniki. Mnie się już nie chce. — dodaje opryskliwie jak na królową dram przystało, zakładając ręce na piersi. Jeszcze tylko tupnięcia nogą by brakowało, ale od tego się powstrzymuje. Odwraca się za to plecami do męża; wzrok zatrzymuje się na plastikowej misce, w której miało powstać ciasto do rzeczonych naleśników. Prawie jakby jednak chciała pozwolić emocjom odpaść. Prawie. — I wyłącz ten czajnik w końcu!
Kurwa. Miała opatrzyć ranie na nosie, a stworzyła kolejną na czole, która już tak pięknie nie będzie się prezentować, oj nie. I jak już sobie o tym pomyśli przez krótką chwilę znów stojąc plecami do męża, to jakoś tak powoduje, że i miska z biednymi jajkami w środku również ląduje na podłodze, stwierdziwszy, że plastikowy przedmiot bardzo ją denerwuje i sobie na to całkowicie zasłużył. Atmosfera wznosi się do góry i upada, i tak jak szalona. A Evelyn Raven wcale nie ma ochoty przestawać, bo potrzebuje w końcu się wyżyć.
ofiara prof. dr. hab. nauk o doprowadzaniu ludzi do szału, James'a Ravena
[Piękne jest, ja co prawda przypisałam je tylko do jednej postaci i nie umiałabym go dać już innej, ale uwielbiam bardzo i jak tylko je widzę to się uśmiecham, bo przywołuje masę miłych wątkowych wspomnień. ♥
OdpowiedzUsuńCieszę się, ze go tak odbierasz, bo taki właśnie miał mi wyjść. :D W zasadzie to nic konkretnego mi po głowie nie chodziło, poza właśnie tym, że James wydaje mi się być idealną osobą, którą Castor mógłby podziwiać i uważać za wzór do naśladowania. Minął jednak miesiąc, a ja jestem okropną autorką, której wena nie lubi i dała w długą na Casa, więc nie wiem czy masz jeszcze miejsce oraz ochotę na kolejny wątek (i cierpliwość xD), ale jeżeli tak, to ja bardzo chętnie pokusiłabym się o spotkanie w Zakazanym Lesie i być może zanim James zdecydowałby się go odprowadzić do szkoły to po drodze wydarzyłoby się coś, co wymagałoby jego interwencji, a Cas skoro już obok jest to może też się na coś przyda. Nie wiem tylko co mogłoby się tam pojawić, jakaś istota, może inny czarodziej, który nie miałby zbyt dobrych zamiarów, wilkołak. I być może w tej sytuacji James zauważyłby, że Castor ma potencjał na zostanie aurorem, co mogłoby mu pomóc zacząć w końcu myśleć co on po zakończeniu nauki chce robić. Nie wiem czy coś z tego się w zasadzie nadaje, ale moooże...?:D]
Castor
Mówią, że przeciwieństwa się przyciągają; mówią, że się dopełniają i że z przeciwieństw powstają najbardziej zgodne i zgrane ze sobą pary. Może właśnie w tym rzecz i sęk wszystkich tych awantur, które tak często i na wielką skalę odbywają się w domu państwa Ravenów. Otóż tak się składa, że szanowny pan auror oraz jego ukochana małżonka, dziś pani profesor w Szkole Magii i Czarodziejstwa, ani trochę przeciwieństwami nie są. Wręcz przeciwnie nawet: oni po prostu są tacy sami. A kiedy łączą się ze sobą tak dwa skrajnie pojebane i kochające ryzyko charaktery, kiedy przychodzi im żyć ze sobą i – o Merlinie! – dzielić razem jeden dom, dzieją się cuda, cyrki na kółkach, katastrofy i ogólnie zdarzenia, o których zdrowo myślącej osobie strach byłoby nawet pomyśleć.
OdpowiedzUsuńAle dla nich to normalka. Dzień jak co dzień, rutyna, inny sposób na wyrażenie sobie nawzajem ''kocham cię''; rzecz, bez której nie byliby już tymi samymi Evelyn i James'em, którymi są teraz.
Mimo wszystko Evelyn w takich momentach jak ten lubi zastanawiać się, kto z ich dwoje tak naprawdę bardziej miłuje to słodkie ryzyko. Ona, która nie jeden i nie dwa razy podczas takich kłótni obmyśla sobie w głowie tysiące możliwości zrealizowania planu pt. ''Jak zostać wdową?'', chociaż dobrze wie, że bez jej głupola życie nie miałoby już sensu, czy rzeczony głupol, który samodzielnie i w pełni świadomie ją do takiego stanu uwielbia doprowadzać... ciężko stwierdzić. Pamięta natomiast, że mają już tak od zawsze, przy czym od zawsze w pojęciu od kiedy się poznali, a to miało miejsce pewnego pamiętnego dnia jakieś plus-minus dwadzieścia lat temu, kiedy obydwoje zostali przydzieleni do Domu Węża. Jeśli trzeba byłoby określić, kiedy ta cała Evelynowo-Krukowa miała początek, to spokojnie można powiedzieć, że właśnie już wtedy. Oczywiście najpierw przeszli przez wiele etapów, zanim ostatecznie skończyli jako para, a później małżeństwo. Był etap partnerstwa w zbrodni, zaciętej współpracy w kontynuowaniu Ślizgońsko-Gryfońskiej nienawiści oraz pomnażaniu ilości ujemnych punktów na koncie domu węża, był również etap przyjaźni, był etap wspólnych, koleżeńskich treningów w Quidditcha. A później Evelyn zaczęła dorastać i chłopcy przestali być już tacy fuj jak wcześniej; zaczął się całkowicie nowy etap znajomości; zaczęło się marzenie o topieniu rywalek w gęsim smalcu, targanie za włosy i różne inne pogróżki niosące za sobą jeden, prost przekaz, że James'a się po prostu nie dotyka. Evelyn bywa zaborcza. Ale jeśli chodzi o jej Ravena, to jakoś potrafi tę cechę sobie wybaczyć. I wcale nie żałuje, że tak musiała o niego walczyć, stając się postrachem dla niejednej młodszej uczennicy. To znaczy nie żałuje, dopóki James nie okazuje się być zdecydowanie zbyt dużym miłośnikiem ryzyka niż być powinien i rzuca jej spojrzenie pt. "i co, tylko na tyle cię stać?", dobrze wiedząc, że stać ją na o wiele więcej i że może się to nie skończyć dla niego dobrze; a później jeszcze dodaje:
— Cel uświęca środki.
I tak w pełni kontrolowanym i świadomym działaniem James'a Ravena, Evelyn Raven wpada w niekontrolowany szał, tak samo spodziewany przez samego męża, jak ten rzut solniczką, który poskutkuje na jego czole bardzo nieładnym siniakiem. A wielce zdenerwowana czarownica, choć w innych warunkach dałaby się za zdrowie i szczęście męża pociąć, teraz wcale nie wpada na myśl, że połączenie twardego szkła z równie twardą czaszką Ravena poskutkowało jakimikolwiek mroczkami, zakładając, że kiedy nastaje czas wojny i awantur, jej mąż staje się kurwa nieśmiertelny i nieodporny na wszelkie bóle, i nawet ta słynna Wierzba Bijąca nie miałaby w tym momencie na niego żadnych szans. Czego oczywiście później bardzo pożałuje i do czego nigdy się nie przyzna, a w zamian tego będzie po biegała po całym domu z maściami i innymi okładami na siniaki.
— O tak, doprowadźmy do szału Evelyn, żeby nie musieć zajmować się obowiązkami domowymi, bo nawet prania nie umiemy porządnie zrobić. — stwierdza żona przedrzeźniającym męża tonem, co dodaniu ostentacyjnego gestykulowania dłońmi wygląda raczej dosyć komicznie, niż zgodnie z założeniem przerażająco — Świetny plan, panie Raven. — tym razem równie teatralnie przyklaskuje wspaniałomyślnemu mężowi — A wiesz, że właśnie będziesz robił to pierdolone pranie? Dopóki się kurwa nie nauczysz! I spróbuj mi coś jeszcze coś tak koncertowo zepsuć jak tamtą koszulkę, a obiecuję, że nawet w tym swoim Ministerstwie Magii się przede mną nie ukryjesz.
Usuń— Nie.
Nie. Nie obija się o uszy Evelyn, o jej serce, głowę, czaszkę, o całe ciało, buzując krew w żyłach i powodując niemalże drgawki w drobnym ciele kobiety, zdecydowanie za drobnym jak na taką ilość nerwów i to spowodowanych tak, wydawać by się można, błahą sytuacją. Nie odbija się od ścian kuchni, przechodzi do salonu, sypialni, łazienki i nawet przez szparkę zamkniętych drzwi prowadzących na zewnątrz się przedostaje, bo do tej pory spokojnie opadający śnieg zdaje się odczuć jego negatywny wpływ i przeistacza się w jakąś pierdoloną wichurę za oknem; nie działa również na kota, który miauczy głośniej i czajnik, który świszczy bardziej nieznośnie. Nie oddziałuje na wszystko i na wszystkich.
Aż Evelyn w wyniku tej wielkiej kumulacji jakoś chwilowo (ale tylko chwilowo!) opada z sił do własnego męża, zakłada ręce na piersi, każe mu samemu dokończyć pysznie zapowiadające się śniadanie i po prostu odwraca się plecami, nie chcąc po sobie pokazać, że to za dużo, a ciało naprawdę zaczyna się trząść. Tak stojąc bierze głęboki wdech, dzięki któremu wkurwometr wraca do normy i znów wszystko znajduje się na właściwym miejscu, a ona – choć w gruncie rzeczy to jest bliżej, ale co ją to obchodzi – może znaleźć kolejny punkt zaczepienia, jakim staje się biedny czajnik.
— Nie.
Kurwa nie. Biegu wydarzeń powtarzać nie trzeba. Jedna różnica jest natomiast taka, że Evelyn już nie odwraca się plecami i nie zakłada rąk na piersi, a wyżywa się na kolejnym przedmiocie martwym, którym okazuje się być miska zawierająca składniki na to sławne, pysznie zapowiadające się śniadanie. Dom z każdą sekundą przemienia się w masakrę godną jakiejś bitwy jedzeniowej godnej jakiejś rasowo-mugolskiej szkoły, (o których istnieniu rzecz jasna Evelyn nie ma nawet pojęcia) a pani domu, która na ogół wielbi porządek i w gruncie rzeczy to pomimo narzekania lubi sobie czasem posegregować skarpetki męża, wcale to nie przeszkadza i wcale nie jest dość. A tym razem to już w ogóle, bo przecież ona sprzątać tego syfu nie będzie.
Odwraca się na pięcie po raz drugi i zaczyna swoje słynne darcie mordy słyszalne z drugiego końca miasteczka, rzuca kolejnymi kilkoma niecenzuralnymi określeniami, już zaczyna zarzucać swojemu mężowi, że jest gorszy od dziecka, nie przejmując się żadnymi groźnymi wyrazami twarzy czy innymi jakimiś pochmurniejszymi tęczówkami, bo w sumie dla niej to lepiej, że i James wkroczył na oficjalny tryb wojny i zadeklarowanej nienawiści, rezygnując z trybu prowokacji. Gdzieś z może i zdaje sobie sprawę, że i prowokacja była zastosowana umyślnie, bo przecież zna ją lepiej niż ona zna samą siebie i dobrze wie czego i kiedy potrzebuje, zwłaszcza dobrowolnie pisząc się na kłótnie; ale w tej chwili o tym nie pamięta. Nigdy nie pamięta, kiedy dochodzi do starcia. Ale to to wcale nie umyka jej uwadze. I za to kocha swojego James'a. A kiedy stąpający już ścieżką wkurwienia mąż zbliża się na tyle, że napięcie rośnie i zaczyna powoli przekraczać napięciometr, odwrotnie do założenia powodując u Evelyn jakąś wzmożoną wolę walki, blondynka z mąką we włosach i krwią buzującą w żyłach zaczyna okładać swojego przeciwnika po klatce piersiowej. Nie poddaje się również będąc złapaną za nadgarstki; denerwuje się jeszcze bardziej, rzuca aurorowi oskarżycielskie spojrzenie, bo przecież ten nie ma prawa wykorzystywać przeciwko niej przewagi bycia facetem i posiadania większych zasobów siły i za żadne skarby nie rezygnuje z próby oswobodzenia się. Natchniona jakąś wyższą siłą wymierza mężowi cios z główki, który również i na jej delikatnym czole za niedługo poskutkuje nieładnym siniakiem, a na czole Ravena to już w ogóle, powoduje masakrę i pojawienie się strużki czerwonej cieczy, profesjonalnie określanej krwią.
UsuńChce walczyć jeszcze. Chce się wyrwać (nawet czuje, że jedna dłonią już jest blisko uwolnienia się z potrzasku), chce bić, krzyczeć, może w ostateczności nawet chwilkę sobie popłakać i tak dopóki nie wyczerpie się całkowicie z energii, a później opaść na piersi męża i ostatecznie stwierdzić, że mogą wrócić już do do trybu pokoju, a ona zrobi mu te cholerne naleśniki. Ale to niestety nie jest jej dane, bo natrafia plecami o ścianę. I wtedy już rozumie, że oficjalnie przegrała. Nie ma jak się bronić, nie ma jak wybrnąć, nie ma jak uciekać. Zostaje tylko wkurwiony Raven panujący nad sytuacją, wkurwiona ona nie mogąca nic zrobić, podnosząca się i opadająca w prędkości światła klatka piersiowa świadcząca o małej zadyszce pani profesor, dłoń męża przeczesująca jej włosy i dobrze znajome motylki w brzuchu, które towarzyszą jej ciągle i wciąż, niezmiennie od lat, kiedy rzeczony mąż znajduje się tak blisko niej.
— Kiedyś założę ci niebieską kartę. Albo prędzej sąsiedzi nas podkablują za wieczne awantury.
— Wtedy sąsiedzi zadrą nie z tą parą czarodziejów, co trzeba. — pani Raven odburkuje z niezadowoleniem błądząc spojrzeniem po bardzo ponurej i nieprzyjaznej twarzy Lisa. Jeszcze przez moment czuje się osaczona i uwięziona, przez moment czuje się ofiarą, jeszcze przez moment czuje się bardzo nie fair i bardzo zła na męża, co zresztą widać w niebieskich tęczówkach iskrzących złością i wkurwieniem. Ale tylko jeszcze przez chwilkę, bo będąc tak uwięzioną nie pozostaje jej już nic innego do roboty, jak wpatrywać się w swój lek na wszystkie bolączki świata (i jednocześnie ich powód, ale to pomińmy) i stopniowo opadać z negatywnych emocji. — A ty spróbowałbyś tylko. — całodobowy pakiet emocji na życzenie znów ujawnia kolejną z pięćdziesięciu twarzy Evelyn, na ustach zaczyna błąkać się prowokacyjny uśmiech z serii tych bardziej przyjaznych i flirciarskich, w oczach maluje się wyzwanie pt. ''no dalej, pokaż na co cię stać'', dłonie jakoś tak same lądują założone na szyi wieżowca, a żona zadziera podbródek do góry spokojnie sobie czekając, aż pan stanowczy Raven faktycznie jej pokaże, jaki ma teraz plan. Prowokuje, kusi, czeka. Zostaje zdominowana, więc ostatecznie narzekać nie będzie i pozwala się zdominować.
zmienna jak chorągiewka na wietrze żona
- To raczej nie jest równouprawnienie, bestyjko.
OdpowiedzUsuń- Nie? – Zdziwienie było autentyczne, wyrażone głosem i uniesieniem brwi. Święcie przekonana, że owszem, tak właśnie powinno wyglądać równouprawnienie, przekonana o właściwej ocenie sytuacji, z niezrozumieniem wymalowanym na twarzy, wyglądała po prostu na szczerze zaaferowaną jego pomyłką. – James, ja wiem, że masz z tym problem, ale pora przyswoić podstawowe zasady – wzięła się za tłumaczenie, uznając, że ktoś go w końcu musi wyedukować.
– To wyzysk w najczystszej postaci.
- Oh, no tak. Wiem, że nie zrobiłeś tostów i fatalnie się z tym czujesz, ale wierz mi, ich braku nie uznałam za wyzysk z twojej strony. - Pełne niewinności spojrzenie przeszło w pełne zrozumienia.
- Zrobimy tak: sprzątamy oboje, ja zmywam i potem ewentualnie dam się wciągnąć w cyrk z karmieniem zwierzątek. Nie chcemy, żeby znowu mnie coś poszarpało, prawda? Już jeden płaszcz mi i tak wisisz. Psidwak. Cholera, ten to ma żołądek ze stali jednak…
- Mam ci przypomnieć, że przez ciebie ugryzł mnie szczuroszczet, cwaniaku? Jak dla mnie, to ty jesteś moim dłużnikiem, Raven. A dług spłacisz… - uśmiech poszerzył się, zwiastując diabelski pomysł maleństwa. – Dług spłacisz sprzątając moją część. Poza tym, jesteś dobry i miły, więc zrobiłbyś to nawet dlatego, że mnie po prostu lubisz. No, chyba że nie lubisz … - dodała zmartwiona, przez chwilę rozważając tę ewentualność. Jeśli ją lubił, to się zgodzi. Jeśli nie zgodzi, to przyzna, że nie lubi bestyjki.
Chwilowo jednak temat płaszcza, sprzątania i równouprawnienia przesłoniła sprawa Gormana, sprawiając, że bestyjka zapomniała o jedzeniu, a cholerny auror o równouprawnieniu. Nadal siedzieli przy stole kuchennym. Na nim ta sama cerata, ta sama zastawa, resztki jajecznicy, kubki z kawą dwie sztuki. Ten sam bałagan otaczający tę dwójkę. Nadal nie do końca posprzątana kuchnia i nie do końca ogarnięty pokój główny. Nadal skrzypiące drzwi i zaśnieżone schody. Do tego ich dwójka, zasłuchana we własne głosy, obojętna na całe otoczenie i wszystko, co się działo wokół, zupełnie tak, jakby czas się zatrzymał. Widok częsty w biurze, rzadki w Azylu, ale dla nich będący codziennością.
- Gorman uczestniczył w większym projekcie, tego jestem praktycznie pewien. W końcu po co testowałby tą cholerną nalewkę? Musiałbym mieć wyniki jego badań, trzeba byłoby poobserwować starą mydlarnię dłużej by dowiedzieć się kto z niej jeszcze korzysta.
Umysł analizował i przypominał sobie to, co biuro zechciało ujawnić reporterom Proroka Codziennego. Nie było tego wiele, bo oświadczenia dla prasy zawsze były okrojone w fakty, a Prorok dbał o swoją reputację pisma wyższej półki. Co innego Żongler. Tam pełno było domysłów, niestworzonych teorii niepopartych faktami i domysłów. Podobno cała sprawa została zmyślona przez tych, którzy chcieli pokazać, że aurorzy wciąż są potrzebni w idyllicznym społeczeństwie, a prześladowania mugoli nadal się zdarzały. Padały irracjonalne przypuszczenia, że za sprawą stał prowadzący śledztwo auror. Artykuł tak ją zdenerwował, że nie czytała dalej, a cały magazyn skończył w ogniu.
Umysł domagał się kawy, spożywanej bardziej dla samej przyjemności picia jej niż pobudzenia szarych komórek. Na szczęście nie tylko ona tutaj znała swoje potrzeby, bo o ile jemu wystarczył kubek, ona parzyła zawsze z góry cały dzbanek i sączyła go przez całą dzień… lub noc. Wiedział o tym. Raven machnął różdżkę, a uśmieszek wdzięczności zatańczył na wargach pani Sorel, gdy dzbanek szybował do jej kubka, przelewając do niego kolejną porcję ukochanej, podobno szkodliwej, kawy. Jego nie dorwą ich czarnoksiężniczy i niezbyt bezpieczne magiczne stworzenia, jego wykończy mugolski tytoń, ją kofeina
- Sprawa zamkniętą, oskarżony złapany i osądzony… Stary nie zmienił się tak bardzo. Będziesz w tym dalej grzebał, prawda?
UsuńNie musiał jej odpowiadać, a ona wcale nie musiała pytać. Oboje znali odpowiedź. Będzie nad tym siedział, głównie po nocach, między sprawami, samotnie, bo nadal nie miał przydzielonego partnera, zresztą, mało który partner uznałby za stosowne grzebać w zamkniętej sprawie i poświęcać na to swój cenny czas. Był uparty, był czujny, miał instynkt i żyłkę do ryzykowania, która często prowadziła go w najgorszym przypadku do Munga, w łagodniejszym do Heiany albo Sorel. Kręciła głową, odruchowo, jakby to miało go powstrzymać, chociaż decyzję podjął już dawno temu i nie zamierzał się wycofać i chociaż sama, na jego miejscu, zrobiłaby dokładnie to samo. Może początkowo próbowałaby go pominąć, wiedząc, jak wiele ryzykowałby i nie chcąc go narażać, ale finalnie…
- Dla własnego dobra nie powinieneś być widziany ze mną. To nie pomoże twojej… karierze w biurze, niezależnie od osiągnięć, jakie masz na koncie, panie dzielny aurorze.
- Moja kariera to mój problem Nira.
Cios poniżej pasa chwilę po tym, jak padło, że jej potrzebuje. Gwałtownie wstała od stołu, podchodząc do okna. Musiała zebrać myśli, uspokoić je, a wszystko to z daleka od bystrych oczu aurora. Nigdy nie była najlepszym kłamcą, czasem zdradzał ją byle gest, a jeśli nadęty auror nie zorientował się, że jest nie tylko cholernie dobrym aurorem i najlepszym partnerem, jakiego mogła mieć, kij z nim. Cholera. Dawno nie był tylko tym. Byłoby znacznie prościej, gdyby chodziło tylko o zawodowe relacje. Całym sercem był aurorem i dlatego decyzje nie mogły być inne. Musiała stanąć przed nimi i nie kłamać, mówiąc, że nie miał o niczym pojęcia. Był jedną z nielicznych osób, którym ufała, a zarazem jedyną, której by go chronić, wtajemniczyć nie mogła. Udawanie przed nim, że nic się nie dzieje i nie ma żadnych kłopotów było mordęgą.
- Kiedy? Kiedy zamierzasz wszcząć prywatne śledztwo? – zapytała zamiast tego, wyważonym tonem, dalekim od swobody, jaka towarzyszyła im chwilę temu.
- Na dniach.
- To niezbyt konkretna odpowiedź – zauważyła trzeźwo, nie oglądając się na niego. Nie jej sprawa. Tak samo jak jego sprawą nie było jej ”odejście” z biura, a jednak musiał się w to wmieszać, nawet jeśli, jak to on, niezbyt umiejętnie przychodziło mu o tym mówić. Zawsze był dużo lepszy w działaniu niż w słowach, ale przynajmniej w tym nie grzebał. Inaczej dotarłby do zdarzeń tamtej nocy, oskarżeń, Wizengamotu i jej nieoficjalnego przesłuchania, które nie powinno mieć miejsca.
– Musze zebrać wszystkie poszlaki i tropy do kupy, przemyśleć sprawę. A potem ruszam w teren.
- To nadal niezbyt konkretna odpowiedź - wytknęła. Heiana będzie wściekła, jeśli się o tym dowie. Nigdy nie lubiła Jamesa, a po ostatnich zdarzeniach znielubiła go jeszcze bardziej. Ona jednak nigdy nie była Heianą, a ona i James… czasem myślała, że musieli znać się w poprzednim życiu. Oczywiście, myślała tak tylko ona, co pogarszało całą sytuację. - Mylisz się, jeśli sądzisz, że dam ci nadstawiać twój głupi, pusty i zakuty łeb, Jamesie Ravenie. Zdecydowanie mylisz się, jeśli chociaż przez chwilę sądziłeś, że puszczę cię tam samego. Przecież beze mnie ty zaraz wpakujesz się w kłopoty! – Krótka pauza, gdy odwróciła się w jego stronę z determinacją wymalowaną na twarzy i podeszła bliżej, śledzona uważnym spojrzeniem wciąż siedzącego przy stole aurora. - Ale przysięgam, że jeśli jeszcze raz powiesz, że to nie moja sprawa, to Gorman i psidwak będą twoim najmniejszym problemem. – Dłonie czarownicy wylądowały na ramionach cholernika. Mówił, że nie ma lepszego partnera i nie chce innego partnera, ale teraz nie pracowali już razem, nie łączyły ich relacje zawodowe, a mimo to o świcie, zamiast wracać do domu i podobno ukochanej żony, siedział nadal w Azylu, chociaż już dawno załatwili sprawę niuchacza i jego obrażeń i teoretycznie nic go tutaj nie trzymało. - Czy tego chcesz czy nie, dla mnie twoja kariera, to też moja sprawa James. Dla jasności: prędzej się wycofam niż ci zaszkodzę. – Była zwolenniczką stawiania sprawy jasno, bez niedomówień lub nie poruszania ich wcale, jeśli nie było się chętnym, by o nich mówić. Raven mówił rzadko, a jego okazywanie czegokolwiek nie zawsze kwalifikowało się jako jasne i oczywiste.
Usuń- Och, nianiu. Chyba musisz zrobić porządek na swojej tablicy do stalkowania, bo jak naniosę ci tu materiałów to utoniemy.
- Mówiłam poważnie, Kruku. Nie pociągnę cię za sobą – sprostowała, nadal poważna pomimo jego żartu. Chwila minęła i czarownica cofnęła dłonie z ramion łobuza, chociaż wolałaby zrobić coś dokładnie innego. – Chociaż masz rację w pewnym punkcie, ty mały nicponiu – skoro była nianią, on był małym nicponiem. - Ogarnę tablicę, a ty w tym czasie będziesz dobrym, grzecznym chłopcem i tutaj posprzątasz. Może wtedy niania da ci nagrodę – wróciło wyzwanie przerwane sprawą Gormana. – Potem pomyślimy, jak mogę… moment. – Sorel znieruchomiała, wpatrując się w aurora szeroko otwartymi, szarymi oczkami, w których czaiła się nuta wyzwania i rozbawienia. – Ty chcesz wynieść akta z biura? Pan przepisowy, sumienny auror? Jim, zaraz pomyślę, że ktoś tu używa eliksiru wielosokowego i właśnie zaliczył wpadkę. – Już nie była aurorem, a osobą postronną, która nie powinna mieć dostępu do materiałów oznaczonych klauzurą tajności, a takimi oznaczano akta za jej czasów i wątpiła, by coś się w tej kwestii zmieniło. To zaś oznaczało jedno: Raven zamierzał złamać przepisy. – Mogę sama załatwić sobie dostęp do akt. – Bez mieszania w to jego. Bez jego wiedzy, nie mówiąc jak, by mógł zaprzeczyć, że o czymkolwiek wiedział. Mogła się tam włamać. Włamanie do biura aurorów w pojedynkę. Włamanie do Ministerstwa Magii. Chyba jednak cierpiała na magiczną gorączkę albo inną przypadłość, przez którą nie myślała zbyt jasno. Nawet wiedziała, jak się ta przypadłość nazywała.
Uzależniona od kofeiny bestyjka na tropie, która chciałby wiedzieć, czy jest tylko najlepszym partnerem zawodowym i o co naprawdę chodzi
[A gdyby tak za sprawą stał ktoś wysoko postawiony, oczywiście Gorman brał w tym bardzo czynny udział, ale tak naprawdę skazano go też po to, by zamknąć sprawę i by pewien auror nie dokopał się dalszych powiązań? Na dniach może wyjść, że Gorman albo się zabił albo uciekł z Azkabanu, chociaż zabił brzmi lepiej… taka luźna myśli mi przyszła do głowy… opcjonalnie uciekł, a potem znajdą jego ciało? Nie powiem, mgliście kusi mnie, żeby z tą szychą powiązać Luciena, no ale, na to kompletnie nie mam pomysłu, także :P]
Świadomość spojrzenia nie znaczyła nic, chociaż czuła je mocno, dobitnie, wwiercające się w jej plecy. Zawsze była świadoma jego spojrzenia, nawet po solidnej dawce ognistej w ich ulubionym barze na Pokątnej i po naganie, jaką ich duet otrzymywał w pracy, gdy stary pieklił się, aż czerwony ze złości, a pozostali koledzy wbijali wzrok w pergaminy, udając, że nie ma ich w pobliżu. Podczas patrolu w ciemnych uliczkach, burzliwego aresztowania, gdy ona wypowiadała akt oskarżenia, a on ocierał krew z rozciętego łuku brwiowego i podczas przesłuchania, gdy słowami potrafił zapędzić oskarżonego w kozi róg; jakimś sposobem zawsze wiedziała, że był w pobliżu i ją obserwował. Teraz pomimo świadomości była tylko pustka. Jak zwykle milczał. Jak zwykle nie zrobił nic. Najmniejszego znaku. Najmniejszego sygnału, zupełnie jakby miała przed sobą kogoś innego niż kilka chwil temu, gdy śmiał się, żartował i robił to, czego nie powinien. Tak, jakby nagle postanowił, że całe lata, jakie razem mieli, nie znaczyły nic. Czy gdyby naprawdę wiedział, cokolwiek by to zmieniło? Zapewne nie. Gdy zawitał na jej progu, wydawało się, że nic się nie zmieniło. Nadal miała przed sobą Kruka, który wiedział, chociaż oboje udawali, że nie wiedzą. Teraz jakby był przed nią ktoś obcy, kto widział w niej… kogo? Przydatną do rozwiązania sprawy, po której odejdzie bez słowa? Zniechęcenie wzięło górę nad początkową euforią.
OdpowiedzUsuń- Jestem specjalistą w braku konkretnych odpowiedzi, kręceniu, oszukiwaniu i tym podobnych drobnostkach.
- Oczywiście – wyważona odpowiedź, jaką mógł dać każdy, lecz nie ona do niego i nie on do niej, tacy, jakimi się znali i jakim na sobie zależało. Znów padał śnieg, przyciągając jej spojrzenie i przypominając o nadal zaśnieżonych schodach Azylu, nieodkopanym chodniku i ślizgawce, jaka powstała po tym, jak ktoś nieopatrznie wylał wiadro wody tuż przed ich siedzibą. Białe płatki szybowały w powietrzu, kilka drobnych, w większości jednak były to całkiem duże płaty. Jedna osiadła na oknie, przypominając piękną gwiazdę. Zapatrzyła się w jej delikatną strukturę, obserwując, jak dołączyły do niej kolejne, zasypując parapet i gwarantując utworzenie na nim znacznej warstwy białego puchu. Nastrój, jaki panował między nimi, zniknął bezpowrotnie, lecz chyba tylko ona była tego świadoma. Kawa, ponoć tak ulubiona, już jej nie smakowała. Jeden ruch, gdy przechyliła kubek, opróżniając jego zawartość do zlewu i obserwując, jak spływała. Heiana miała rację. Wszyscy naokoło ją mieli, ale czasem można po prostu liczyć na… Liczyć, że jednak coś się znaczyło. Ciemna ciesz zniknęła w odpływie, a wraz z nią reszta złudzeń. Niepotrzebnie w to weszła, lecz słowa już padły, a ona zawsze była słowna i lojalna, nawet jeśli tylko ona.
- Rozumiem aluzję, pani auror.
- Nie, nie rozumiesz. – Problem polegał na tym, że naprawdę nie rozumiał. Puste spojrzenie przebiegło mimo, nie zatrzymując się na niczym konkretnym. Nie mógł rozumieć, co było widać w każdym słowie i geście. Poklepanie dłoni, jak jakiegoś natarczywego zwierzątka, którym nigdy nie była. Co mu się stało od chwili, gdy przekomarzali się na temat jej koronek i jego nimi zainteresowania i gdy szykował dla niej śniadanie bez słowa protestu, jakby była to jedyna słuszna i naturalna rzecz w świecie? Co się zmieniło od tamtej chwili, że nagle grał tak obcego? – Nie nazywaj mnie tak. Już nie jestem aurorem. – Auror pracuje w biurze, cieszy się szacunkiem i z całą pewnością nie stoi jako oskarżony przed Wizengamotem. Auror ma krystalicznie czystą kartotekę, nie ma śmierciożercy za ojca, brata w Azkabanie i nie staje przed przymusem złożenia rezygnacji. - Dla jasności: prędzej się wycofam niż ci zaszkodzę – ostrzegła, czując, jak ciążą jej słowa, jakby nagle zamienione w tkwiące w ustach kamienie.
- W to nie wątpię.
UsuńNadal nie rozumiał. Nie wątpił, ale nie wiedział, co to naprawdę znaczyło. Może nigdy nie chciał wiedzieć.
- Mówisz? Jaką?
- Wezmę się za sprzątanie – mruknęła, jakby zapominając, że on miał to zrobić i sama go w to wmanewrowała. - Zaraz pomyślę, że ktoś tu używa eliksiru wielosokowego i właśnie zaliczył wpadkę – słowa miały zmienić atmosferę, lecz klucz nie zadziałał, bo on nadal zachowywał się, jakby połknął kij od szczotki i jej nie znał.
- Gdyby to była podróba, to na pewno nie wiedziałaby, że tobie trzeba parzyć od razu dzbanek kawy, a nie tylko kubek.
– To wiedzą wszyscy, którzy znają mnie chociaż odrobinę. – On mógłby wiedzieć więcej, lecz teraz wątpiła już we wszystko. Tak nagle zmienił swój stosunek, tak nagle zaczął ją traktować jak obcą i nic nieznaczącą, że może jednak powinna użyć zaklęcia Revelio? - Sama sobie załatwię dostęp. – Nikt nikogo do niczego nie zmusi. Zresztą, jeśli był podstawiony, lepiej nie ujawniać za dużo. Nigdy nie wiadomo, do kogo z tym pójdzie i komu doniesie. Czy by ją zdradził, nawet jeśli nie był to wpływ eliksiru i miała przed sobą tego samego mężczyznę? Kiedyś wierzyłaby, że nie, kiedyś wierzyłaby, że łączyło ich więcej. Kiedyś wierzyłaby, że się znają, że nie zrobiłby jej czegoś takiego i zawsze byłby w porządku wobec niej. Teraz już niczego nie była pewna.
- A czemu masz wszystko zawsze robić sama, Nira?
- A czemu nie? – Wzruszenie ramionami, tak oczywiste i nie mające nic wspólnego z beztroską, której ani trochę nie czuła. Może dlatego, że zadane dlatego, że wypadało pytanie tak naprawdę nie miało znaczenia i równie dobrze mogło nie paść, bo odpowiedź się nie liczyła. Szare oczy, które znał za dobrze miały lekko melancholijny wyraz, którego nie mógł widzieć, bo wciąż na niego nie patrzyła, chociaż nadal czuła jego spojrzenie na swoich plecach.
- Skoro mamy działać w tym razem to nie widzę powodu, dla którego miałbym cię z tym zostawiać.
- Naprawdę nie widzisz? – Niech go, na wszystkie smoki, niuchacza i inne magiczne stworzenia. Naprawdę nie widział? Więc czemu na litość, nagle zachciało mu się dystansować i na siłę wciskał mur tam, gdzie nigdy go nie było? Niezrozumienie mogłoby pojawić się na jej twarzy gdyby nie fakt, że nadal stała odwrócona do niego plecami. Gdzie był wtedy? Gdzie wówczas była jego dociekliwość i troska? Sama się odsunęła, na swój sposób dokonała wyboru ochrony, ale jak teraz mógł stać obok i twierdzić, że nie musiała być sama? Twarz aurora prosiła się o uderzenie. Pierś prosiła o uderzenie, lecz to nie padło, bo dłonie nadal zaciskały się na blacie, a usta były mocno zaciśnięte, chociaż prosiły się o krzyk i wybuch emocji, tłumionych nazbyt długo. Czego naprawdę ode mnie chcesz, James? Co nadal tutaj robisz? Żadne pytanie jednak nie padło i nie dlatego, że bała się odpowiedzi. Jeśli się obawiała czegokolwiek, to ich konsekwencji.
- Poza tym… poza tym, część papierów już wyniosłem, część przepisałem sam.
UsuńMiała sprzątać, lecz nadal tkwiła przy oknie, z dłońmi zaciśniętymi kurczowo na parapecie. Słowa padały, lecz niekoniecznie docierały do jej świadomości.
- Brakuje mi ostatnich akt sprawy Gormana. Po tym jak je zdałem szefowi, to magicznie sobie zniknęły.
W przeciwieństwie do niego mogłaby powiedzieć znacznie więcej na temat znikających dokumentów. Ona jednak weszła w to znacznie głębiej niż on i poznała Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów.
– Za dużo tu zbiegów okoliczności i zagadek. Trzeba znaleźć te akta i scalić z resztą, potem odwiedzić znowu mydlarnię, może zadać komuś parę pytań…
- Albo po prostu odpuścić – zasugerowała cicho, wiedząc, czym kończyło się zaczynanie z Departamentem. Ktoś nie chciał dopuścić do odkrycia prawdy i ten ktoś znaczył tyle, że biuro podjęło trud zatuszowania sprawy i znalezienia tylko jednego winnego. Dłoń odruchowo potarła nadgarstek, pamiętając. – Możesz po prostu odpuścić. – Ostatecznie, czy nadal był tym samym Krukiem? Może ten mężczyzna mógł odpuścić i zapomnieć, tak samo jak o innych rzeczach?
On mógł odpuścić. Mógł zapomnieć. Ona zrobi po swojemu, poczynając od odnalezienia zaginionych akt. Sama.
[Doceniłabym jakiś odzew w sprawie twojej propozycji powiązania]
N.S.
Dla takich chwil warto żyć. Warto być żoną wiecznie nieobecnego w domu aurora, warto być patentowaną mistrzynią wszczynania kłótni i przewrażliwionych reakcji na słowa męża; warto, warto, warto – urządzać bałagan stulecia w kuchni i nie tylko, spisywać kolejne solniczki na straty, poddawać się umyślnym zabiegom profesjonalnego manipulanta, a nawet i nabijać sobie te siniaki na czole. Kto nie próbował, ten niech spróbuje, Evelyn poleca, Evelyn jest największą fanką i gorliwą praktykantką. Ale to tylko i wyłącznie dlatego, że dobrze zna skutek, jaki nadejdzie w konsekwencji każdej takiej jednej wojny większej lub mniejszej, awantury, igrzysk śmierci, nieważne. Są małżeństwem nie rok i nie dwa, ba, nawet nie pięć. Siedem. Siedem lat uczenia siebie wciąż i na nowo, nabywania rutyn i zwyczajów, tworzenia własnej rzeczywistości i codzienności, która może i dla innych może wydawać się jakaś dziwna, i toksyczna, ale naprawdę, nic bardziej mylnego. Nie rok, nie dwa, nie pięć. To przecież zawsze wygląda tak samo. Powrót do domu, prowokacje i podłapywanie prowokacji, wojna i tak do momentu, w którym napięcie sięga zenitu, obydwie strony magicznie się uspokajają; sielanka i wzorowe małżeństwo, słodkie pojednanie i całkowite zapomnienie o jakiejś tam sytuacji sprzed wczoraj, sprzed tygodnia i tym bardziej sprzed kilku miesięcy. Oczywiście, zdarzają się jakieś odstępstwa od reguły (o, niedawno przytoczona historia z praniem, dla przykładu), które kończą się nie słodkim pojednaniem, a nocami spędzonymi na kanapie dla pana Ravena oraz dniami wymownego milczenia ze strony jego małżonki. Ale to tylko wyjątki. Przecież tak nie jest zawsze. Inaczej powód, za którym to małżeństwo nie skończyło się jeszcze rozwodem albo czymś znacznie gorszym – Merlin wie czym – mógłby naprawdę stać się niewyjaśniony i niezrozumiały.
OdpowiedzUsuńDla takich chwil warto żyć. Dla chwil, kiedy Evelyn zostaje przyparta do ściany, – że niby zaprowadzona w kozi róg bez możliwości ucieczki przez bardzo ponurego i niezadowolonego męża, co ostatecznie ani trochę jej nie przeszkadza – kiedy Raven jest tuż obok niej i kiedy są tutaj i teraz, sami i dla siebie samych. Kiedy, kiedy, kiedy – serce zaczyna szybciej bić, motylki latają w brzuchu, ciała zakochanych oddziałują na siebie nawzajem, stając się już niemalże jednością; jednym ciałem, jednym umysłem, zgranym i spójnym, że niepotrzebne są już żadne słowa, bo przecież znają siebie nawzajem najlepiej na świecie. Nie siedem lat, nie dziesięć, ba, nawet nie piętnaście. Dwadzieścia. Dwadzieścia lat znajomości, począwszy od pierwszego dnia w Szkole Magii i Czarodziejstwa, aż po dziś.
Za nimi chwile szczęścia i smutku, radości i goryczy, uniesień i upadków, wygranych i kryzysów. Z nimi teraźniejszość, z której korzystają i w której żyją po swojemu, tak jak im się podoba i jak im pasuje. Przed nimi przyszłość. Nieznana, niezbadana, tajemnicza. I jeśli stawić jej czoła, to tylko z tą drugą osobą u boku. Inaczej Evelyn nie chce, inaczej sobie nie wyobraża.
W błękitnych tęczówkach Ravena, do tej pory ponurych i dosyć surowych, powolutku kontrolę zaczyna przejmować zmartwienie. Evelyn nie wzdryga się ani trochę w obawie, że palec Ravena ląduje gdzieś w pobliżu jej czoła i tego siniaka, którego już powoli zaczyna odczuwać; nie próbuje nawet tego muśnięcia uniknąć, bo nie ma do tego powodu. Dobrze wie, że James jej krzywdy nie zrobi. W zamian tego uśmiecha się przepraszająco, bo nagle jakoś okropnie robi się jej głupio, że najpierw pod wpływem swoich nieogarniętych emocji sama sobie (i nie tylko sobie) robi kuku, a mimo to jej mąż wciąż jest troskliwy i wcale nie dochodzi do wniosku, że przecież w pełni sobie na tego siniaka zasłużyła. Evelyn tonie w morzu błękitu i Evelyn już wie, że pan stanowczy odchodzi w niepamięć, bo nie jest już ani trochę potrzebny, a sytuacja staje się w pełni opanowana, co z kolei zostało bezpośrednio spowodowane przez fakt że pani skłonna do rękoczynów również już sobie zdążyła odpuścić.
— Nie chciałam. Wiesz, że nie chciałam, prawda? — spojrzeniem błądzi po twarzy James'a. Po ranie na nosie, którą tak ambitnie planowała zdezynfekować, po siniaku na czole i po strużce krwi spływającej ze skroni; zupełnie jakby szukała zrozumienia, akceptacji i potwierdzenia, bo zresztą tego właśnie potrzebuje, kiedy negatywne emocje zaczynają z niej już w końcu opadać. Potrzebuje usłyszeć, że przecież on doskonale wie, że nie chciała. I że wcale nie ma jej za złe. — Przepraszam. — szepcze, czując jak wstyd wraz z poczuciem winy i zmartwieniem o czoło biednego męża, na przemian przepływają przez całe jej ciało, począwszy od stóp, przechodząc przez serce i zostawiając tam niespodziankę w postaci wielkiego kamienia wyrzutów sumienia, kończąc na głowie. Prawa dłoń pani Raven znów na twarzy męża i po raz drugi tego dnia ją obejmuje, kciuk ostrożnie zatrzymuje się w okolicach skroni i ściera stróżkę krwi, lewa dłoń z kolei sięga po różdżkę do kieszeni wełnianego swetra, a kiedy już ją zdobędzie, zostaje skierowana na ranę, która już w odróżnieniu do tej na nosie w ogóle się jej nie podoba (i to nie tylko ze względu na sam wizualny efekt) — Episkey — mruczy pod nosem, po czym odkłada drewnianą różdżkę z powrotem tam, gdzie jej miejsce. Typowa Evelyn. Psuje, żałuje, naprawia, dochodzi do wniosku, że teraz już lepiej i nic już na temat rany nie dodaje, bo w końcu problem rozwiązany. I to nie to, że już nie chce myśleć o tym, że jej impulsywność okazuje się być czasem naprawdę bardzo na minus.
Usuń— Wtedy sąsiedzi zadrą nie z tą parą czarodziejów, co trzeba. — Raven się uśmiecha, a z twarzy Evelyn zaczyna znikać ten pierwiastek wstydu i przejściowej chęci zapadnięcia się pod ziemię. A biedni sąsiedzi na prawdę nie mieliby nawet pojęcia, jak sobie w życiu pokomplikowali. Z Ravenami nie ma to tamto. Zwłaszcza, kiedy zawieszają swoją wojenną broń i stają się najbardziej zgranym małżeństwem świata. Może ewentualnie jacyś bogowie, gdyby akurat istnieli, mieliby jakieś szanse ich przewyższyć w rankingu. Ale przecież nie istnieją, co nie?
— A spróbowałbyś tylko.
— Pewnie, że bym spróbował. — ale czy na pewno by spróbował? Wydaje jej się, że nie. Przecież są idealnym małżeństwem. — Ale jednak wolę jeszcze pożyć, więc tego nie zrobię. — ach, no tak – jasne, że by nie spróbował.
— I słuszna decyzja, mój kochany. Zdałeś test na dobrego męża. — żartuje sobie również pani ex-obrończyni Srok z Montrose. To znaczy, tak pół na pół żartuje. Bo mąż naprawdę zdaje test na dobrego męża, a w zasadzie to zdał go już bardzo dawno temu i to tak bezwarunkowo dożywotnio, więc równie dobrze można powiedzieć, że teraz zalicza już tylko zadanie poboczne, mające na celu ogarnięcie swojej czasem zbyt emocjonalnej, nadpobudliwej i wściekłej żony.
Chwila żartów trwa przez swoje przysłowiowe pięć minut w najlepsze i chwila żartów kończy się wraz z pocałunkiem, które mąż składa na ustach żony. I wtedy wszystko jest już pewne; i wtedy słowa już bez reszty przestają być potrzebne. Evelyn należy tylko i wyłącznie do James'a, James należy tylko i wyłącznie do niej; ona się mu oddaje, powierza mu całą siebie, swoje serce i ciało, całuje równie zachłannie i namiętnie, ona oddaje się chwili i nic poza Ravenem już dla niej nie istnieje. Ona go prędko nie odda, nie wypuści ze swoich ramion, nie pozwoli znowu opuścić domu prędzej niż ten umowny tydzień wolnego. Przyciągnięta prosto w ramiona męża, obejmuje tułów mężczyzny swoimi smukłymi ramionami i wtula się mocno w jego klatkę piersiową; przez krótką chwilę nic nie mówi, po prostu się przytula, a ona przecież wcale nie musi wydawać z siebie żadnych słów, bo cisza mówi sama za siebie. Bardzo za nim tęskniła. I niech ktoś spróbuje powiedzieć, że przecież to tylko tydzień, nic strasznego. To gały wydrapie.
Chwila przytulania i okazywania tęsknoty również powoli dobiega końca, ustępując tej kolejnej – długo oczekiwanej i będącej ostatnim elementem ścieżki pojednania, chwili namiętności. Evelyn odkleja twarz od klatki piersiowej męża (i tylko twarz, bo reszty ciała odklejać zamiaru już nie ma, no, ewentualnie, żeby pozbawić go bardzo zbędnych i przeszkadzających ubrań), tylko dlatego, żeby unieść podbródek do góry i rozpocząć kolejną falę gorących pocałunków. No i tutaj pani Raven, jak to już pani Raven – wciąż na ogół lubiąca mieć nad wszystkim kontrolę – wkracza do akcji, korzystając z faktu, że nie jest już uwięziona pomiędzy postawnym ciałem męża a ścianą, przejmując inicjatywę. Bo jest bardzo niecierpliwa, chce męża tu i teraz; i co więcej, wcale tego nie żałuje. Tak samo jak mąż przed momentem zaprowadził ją w kierunku ściany, tak ona prowadzi męża w kierunku salonu, a konkretnie znajdującej się w salonie kanapy; powolutku i lekko koślawo, bo na czuja, ale przecież już jasno zadeklarowała, że odklejać się nie ma zamiaru. Tylko dłonie zakłada z powrotem na szyję aurora, bo tak jej wygodniej, a przy okazji przynajmniej chociaż względnie może dopilnować, że nie wpadną po drodze na jakiś stół czy inną szafkę, tworząc jeszcze większy bałagan w domu.
UsuńKilka sekund, kilka kroków, kilka szybkich oddechów i niesamowicie szybkich łomotów serca. A kiedy kilka mija i kiedy ubrania przestają być już żadnym problemem, tym samym sprawiając, że nie ma już między nimi żadnych barier, wtedy już oficjalnie mogą się stać jednością. Dwa ciała, dwa serca, dwie dusze. Dla takich momentów warto żyć.
bardzo, ale to bardzo stęskniona i niecierpliwa żona
Kontakty międzyludzkie były czasami skomplikowane. Kontakty jej i Jamesa były w jednej chwili najbardziej naturalne w świecie i aż za swobodne jak na pracujących ze sobą kolegów i dobraną parę przyjaciół, by zaraz, w jednej chwili, niebezpiecznie, zboczyć na niewłaściwe tory i wywołać poczucie kijka w tyłku, sztywności i pretensji. Może dlatego, że nie wszystko mogła mu powiedzieć i nie wszystko zrobić, może dlatego, że był zbyt ważny, by mogła go stracić, a jednocześnie nie do końca mogła być sobą?
OdpowiedzUsuń- Wezmę się za sprzątanie – podjęła decyzję. To oczywiście była ucieczka, lecz ucieczka była czasem niezbędna, gdy zapominała się za bardzo. Mur, który wyrósł, nagle zrobił się za duży i trwały, by dało się łatwo go zburzyć, za wysoki zaś, by mogła go ot tak przeskoczyć. On oczywiście wiedział, że to ucieczka i wybieg z jej strony, co nie poprawiało i tak napiętej sytuacji.
- Skoro mamy działać w tym razem to nie widzę powodu, dla którego miałbym cię z tym zostawiać.
- Naprawdę nie widzisz?
- Nie Nira, nie widzę.
Na tym polegał problem. On nie widział, ona mogła wskazać ich kilka, a większość dotyczyła niego. Ton głosu Ravena pozostawał lekko ofensywny, mogła się założyć, że niebieskie oczy patrzyły w tej chwili cokolwiek ponuro, wbijając spojrzenie w jej plecy jakby miały wywiercić w nich dziurę. Mogła się założyć, że ramiona skrzyżował na piersi, a stopę nieznacznie wysunął do przodu, przenosząc na nią ciężar ciała. Taka postawa zwykle działała w przypadku pochwyconych opryszczków, nie do końca skłonnych do zeznań świadków i podejrzanych, a jeśli do tego dodać spojrzenie spod byka, często powodowała, że po prostu nie chcieli oni zostawać sam na sam z aurorem. Taka postawa w najmniejszym stopniu nie działała jednak na Nirę Sorel.
– Wciągam cię w jakieś bagno, nie wiem nawet jak głębokie i naprawdę nie mam zamiaru cię z tym zostawiać samej.
- W nic mnie nie wciągasz, Raven - zaprzeczyła ostrzej niż zamierzała. - Sama w to wchodzę. Z pełną świadomością - dokończyła, już nieco łagodniej, przypominając sobie, że to nie jego wina. To nie na niego powinna być wściekła, a jednak to na niego miała ochotę nakrzyczeć i to nim potrząsnąć. Zamiast tego dalej wbijała spojrzenie w biel za oknem, jakby tam miała znaleźć odpowiedzi, których nie miała i spokój, którego nie czuła.
- Możesz nie być już aurorem, możesz nie chcieć żebym tak do ciebie mówił, ale według mnie to jest tak, że odeszłaś z Biura ciałem, ale na pewno nie duchem.
- Może to jest problemem? Może fakt, że nie jestem w stanie zapomnieć, chociaż powinnam iść dalej, a tamto już nie wróci? My, biuro, aurorzy? - Pytanie retoryczne, bo oboje wiedzieli, że tamto już nie wróci, choćby nie wiadomo, jak chciało się to przywołać, teraz było teraz. Zmienił się on. Zmieniła się ona.
- Wciąż masz to zacięcie. Wciąż jesteś tą samą Nirą Sorel, z którą siedziałem dwa tygodnie nad sprawą wybuchającego proszku Fiuu i losowych zabójstw nim wywołanych. Tamta Nira powiedziałaby, o co chodzi. Tamta Nira…
Pamiętała tę sprawę, tak samo, jak pamiętała wszystkie inne, które prowadziła. Może nie wszystkie szczegóły, może nie każdy papier i każde zeznanie, ale pamiętała. W końcu była pracoholikiem. Pracoholicy pamiętają takie rzeczy i przywiązują znacznie większą wagę do wykonywanych przez siebie czynności.
- Może tamtej Niry już nie ma? Może nie ma już twojej Niry. – Ton pozostawał odległy, rozważania teoretycznie czcze, chociaż odpowiedzi się liczyły, tak samo jak uczucia, które wzbudzała rozmowa i nie do końca spodziewana wizyta aurora w Azylu.
- Może to nie mnie podmienili, tylko ciebie?
Gniew. Najpierw poczuła gniew. Jak on mógł to sugerować? Gdzie był wtedy? Jak mógł sugerować, że to ona… Potem gniew zmienił się w smutek, gdy zrozumiała, że na swój sposób miał rację. Kończąc Hogwart wierzyła, że może, że nic jej nie powstrzyma, a córka śmierciożercy znajdzie miejsce w świecie czarodziejów i nowej społeczności. Nowa nadzieja. Nowy początek. Zakończenie wielkiej wojny. W końcu pokój. Pamiętała tamte pełne nadziei artykuły, wypowiedzi polityków, ministrów. Tamten entuzjazm, który ogarnął całą społeczność. Wierzyła, że jej nie odrzucą. To powiedziała Lavonowi podczas konsultacji, lecz tego samego nie powtórzyła lata później, na Pokątnej, gdy spotkali się ponownie, a ona już wiedziała, że przegrała. O naiwności. Uprzedzenia nie zniknęły wraz z pokonaniem Voldemorta. Nie zniknęła wyższość czystej krwi nad szlamami i poczucie, że niektórzy byli gorsi. Nadal pozostawała nienawiść do tych, którzy poszli jego śladem. Tiara nie widziała w niej klasycznego czystokrwistego Ślizgona i córki zwolennika Tego-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymagać, lecz wszyscy inni widzieli w niej tylko to.
Usuń- Oni mnie nie podmienili, Jim. – Drobny gest wykręcania palców. – Oni wygrali.
Milczał. Usłyszała szuranie krzesła i pomyślała, że zamierzał wyjść. Może tak byłoby prościej. Może tak właśnie powinien zrobić dla ich dobra i swojego. Zamiast tego usłyszała kroki. Kroki zbliżały się, nie oddalały. Ciężar na ramionach uświadomił jej, gdzie spoczęły jego dłonie i gdzie znalazł się Jim. Tuż za nią.
- Widzę, że coś cię gryzie, Nira.
Samotna łza, jedna, pojedyncza, spłynęła po policzku czarownicy. Nie otarła jej.
- Nie wiem co, nie potrafię się domyślić. Ale jeśli mi powiesz, to może oboje znajdziemy rozwiązanie…
Głos był cichy, przeznaczony tylko dla jej uszu. Spoczywające na ramionach dłonie poruszyły się, uciskając je, przypominając, że był tutaj i nigdzie się nie wybierał. Przypominając, że na nim mogła polegać bardziej niż na sobie samej i wbrew jakimkolwiek pozorom nie zamierzał znikać nigdzie. Po prostu był. Czekał. Stał za nią, wpatrując się w to samo okno i tę samą biel. Nie mogłaby znieść pogardy w jego oczach, tak samo jak nie zniosłaby obojętności i ciszy. Nie zniosłaby, gdyby odwrócił się na pięcie i orzekł, że jej nie zna. Nie zniosłaby, gdyby twierdził, że mu nie zależy i jest tylko zawodową partnerką, której pomocy potrzebował. Nie powiedział. Zamiast tego po prostu stał za jej plecami, z dłońmi na ramionach i to wystarczyło. Musiało, bo czasem gest znaczył więcej niż słowa, a to, co nie padło, więcej niż wypowiedziane zdania. Złość, niedawne rozdrażnienie i gniew gdzieś się ulotniły i jedynym jej śladem były smutne, szare oczy i wilgotny ślad na policzku. Uniosła dłoń, dotykając spoczywającej na jej ramieniu, nieco szorstkiej, większej i męskiej.
- Jeśli masz rację, nikt nie będzie szukał prawdy, Kruczku i nikt ci za nią nie podziękuje – uświadomiła go, bo łatwiej było mówić o sprawie niż o nich. – Jeśli masz rację, nie pozwolą ci w tym grzebać. Zrobią z ciebie kozła ofiarnego. Wiem, czym jest dla ciebie praca. Oboje zawsze to wiedzieliśmy. Nie chcesz dotrzeć do tego punktu, Jim. Nie będzie odwrotu. – Nie miała złudzeń, pozbyła się ich wtedy. - A ja nie dam im tego zrobić z tobą. Stojąc z boku możesz mówić, że nie wiedziałeś, co zamierzam i że w tym kopię. – Głos nieco się łamał. On nie wiedział, wtedy, to sobie powtarzała, to, w co nie chciała uwierzyć Heiana. Tamte akta, które przeglądała w samotności, po nocy, specjalnie wracając, z przeczuciem, naprawdę złym przeczuciem, że znała sprawcę. Tamto spotkanie w ciemnej uliczce, gdy kazał jej się trzymać od tego z daleka. Nadal była Paskudą, chociaż przezwisko nie padło ani razu, gdy patrzyły na nią tak znajome i obce oczy brata. Nie wybrała prawa i porządku, których miała strzec, nie za taką cenę. Krew przeciwko krwi. Nigdy nie chciała wsadzić własnego brata do Azkabanu. On jednak nadal był tym, kim wszyscy z domu Maren. On w tym tkwił i trop prowadził do niego. On i auror musieli się spotkać, bo Raven zawsze był uparty i nieustępliwy, szczególnie, gdy działał. - Podejrzewałam go. Podczas naszego dochodzenia. - Stawienie czoła przeszłości i kłopotom wymagało odwagi. Odwagi wymagało odwrócenie się i spojrzenie mu w twarz. Szare oczy skrzyżowały się z niebieskimi. Twarde i jednocześnie bezradne spojrzenie. Błyszczące oczka bestyjki, które udowadniały, że można czuć żal, jednocześnie nie roniąc zbyt wielu łez. – Gdyby cię tam nie było, tamtej nocy, nie zrobiłabym nic – wierzyła w to, chociaż nigdy nie miała się przekonać, co by było, gdyby, bo on tam był. Tkwił w tym równie mocno jak Lucien, jeśli nie bardziej i jednak włączyła się, usiłując powstrzymać jednego przed atakiem na drugiego. Postawiła jednego nad drugiego, bo oprócz Paskudy była też bestyjką, a on Lisem. – Nadal możesz mi ufać? Nadal możesz nazwać mnie aurorem duszą? Nadal jestem tą samą Nirku, twoją bestyjką?
UsuńMoże nie wiedział. Może wiedział. Może ultimatum dotyczyło tylko jej, a może, w co nie mogłaby wierzyć, powiedział im. Może po prostu była idealnym kozłem ofiarnym, który tłumaczył, dlaczego śledztwo trwało tak długo. Dużo tych może. Dużo pytań bez odpowiedzi. Może nie tylko Lucien tkwił w tym po uszy. Może tajemniczy oni byli zbyt potężni i ważni, by kopać dalej.
Druga łza, równie samotna jak pierwsza, potoczyła się po policzku.
Bestyjka, złoty środek i największa słabość w jednym
Nie bój się okazywać łez, Evelyn – w nich odnajdziesz prawdziwą ulgę.
OdpowiedzUsuńOstatnie trzy noce nie spała praktycznie w ogóle. Hogsmeade, Hogwart – nieważne. Nie mogła zasnąć. Nie chciała zasnąć. Sen wiązał się ze strachem, z koszmarami, ze znienawidzonym uczuciem spadania w dół w kierunku twardej, bezlitosnej ziemi. We snach wszystko odbywa się nieco inaczej niż w rzeczywistości; wszystko działa na swoich własnych zasadach – ta niesamowicie krótka chwila pomiędzy utratą równowagi a upadkiem rozciąga się w nieskończoność. Trwa i trwa. Pozwala spojrzeć na życie z całej perspektywy, zrozumieć pewne kwestie, zastanowić się co będzie dalej, wyobrazić sobie najgorsze scenariusze przyszłości. I to chyba w tym wszystkim jest właśnie najgorsze. Evelyn nie przeżywa na nowo jedynie swojego wypadku. Przez tę krótką chwilę Evelyn przeżywa wszystko, co przez całe życie zdążyło zadać jej ból – widzi spojrzenie niebieskich tęczówki wypełnione troską i przerażeniem, kiedy po raz pierwszy otwiera oczy na łóżku szpitalnym, czuje dłoń kurczowo zaciśniętą na jej dłoni; przypomina sobie każdą samotną noc, której nie przespała w obawie o bezpieczeństwo wchłoniętego w kolejną sprawę męża; widzi pochmurne niebo, słyszy płacz młodszego rodzeństwa, czuje łzy spływające po własnym policzku. Spogląda przed siebie. Prosto na czarną trumnę, w której spoczywa jej matka. A wszystko to tylko po to, żeby zderzenia z ziemią już nigdy więcej się nie doczekać – obudzić się z krzykiem, nagłym ruchem zerwać z łóżka, nie być wstanie wziąć poprawnego oddechu, dostać małego ataku paniki. I może faktycznie nie jest tego jakoś specjalnie dużo; w końcu sama Evelyn Raven swoje życie uważa za mimo wszystko naprawdę udane. Ale kiedy tak każda taka jedna, osobna chwila złączy się w spójną całość i uderzy za jednym razem, to potrafi naprawdę dokopać.
A mimo to Evelyn Raven nie płacze. Od zawsze miała problem z okazywaniem własnych słabości. Tak było zawsze, tak jest teraz i tak pewnie już zostanie. Ale to wcale nie dlatego, że kiedykolwiek się tego bała; ona po prostu nienawidzi czuć się słaba, tak samo, jak nienawidzi łez. Może to kwestia jej dumy. Może to nieco przesadna wiara we własne możliwości. Może to jakieś wewnętrzne poczucie zobowiązania, że musi być silna dla innych – dla James'a, dla ojca, dla młodszego rodzeństwa. Może wszystko na raz. Kto wie? Po prostu tak jest i tyle. Ona już zdecydowanie za dużo łez w swoim życiu wylała, pozwalając sobie na jeden, jedyny okres słabości w swoim życiu. Zbyt wiele godzin poświęciła na strach i obawy o przyszłość. Ona już raz w swoim krótki życiu zdążyła poznać to okropne uczucie, jak to jest być ciężarem i problemem dla swoich bliskich; wcale nie wspomina tych czasów z uśmiechem na twarzy. Dlatego dzisiejsza Evelyn słabościom mówi serdeczne oraz kategoryczne nie. Grzecznie dziękuje, pokazuje środkowy palec, zaprasza do wyjścia, a kiedy te nie chcą się tak łatwo poddawać, zwalcza je samodzielnie opracowaną, obiektywnie nieco nierozsądną (ale subiektywnie nigdy jeszcze nie zawiodła, więc kogo to obchodzi?) i całkiem prostą metodą. Pani Raven rzeczone słabości po prostu ignoruje. Ot tak, jakby wcale nie istniały. Jakby wcale nie spędzały jej po nocach snu z powiek, jakby wcale nie były problemem. Bo pani Raven już raz kilka lat temu postanowiła sobie, że musi być kurwa nie do zdarcia i nie ma zamiaru z tego postanowienia rezygnować.
Nie bój się krzyczeć, Evelyn – w krzyku odnajdziesz prawdziwe ukojenie.
UsuńPrzez ostatnie trzy dni komuś ewidentnie zależało na tym, żeby złamać Ravenów. Evelyn, James'a – nieważne. Sęk w tym, że ten tajemniczy ktoś jest bardzo, ale to bardzo niedobrym czarodziejem, mającym ma wyjebane w konsekwencje i od momentu, w którym auror musiał zająć się kolejną sprawą (no właśnie, trzy dni temu) usilnie stara się swoją misję życiową wdrożyć w życie, codziennie zostawiając w skrzynce listy z pogróżkami oficjalnie zaadresowane do nikogo innego, jak osamotniona przez nieobecność męża, pani Raven.
A mimo to Evelyn Raven nie krzyczy. Evelyn milczy. Milczy najgorszym rodzajem ciszy, jaki może istnieć na świecie – zamyka wszystkie problemy i powody do obaw wewnątrz własnej głowy; nie daje po sobie poznać, że coś jest nie tak; nie prosi o pomoc, ma wszystko gdzieś, żyje własnym życiem i za wszelką cenę stara się zapomnieć, chociaż jak się okazuje, w nocy ta metoda nie działa już tak skutecznie. Ale to wydaje się Evelyn nie sprawiać żadnej różnicy. Co więcej, ona nie bierze w ogóle pod uwagę takiej możliwości, żeby może faktycznie poprosić kogoś o pomoc. Albo chociażby podzielić się z kimś swoimi ostatnimi problemami. A przecież, do jasnej cholery, powinna. Raz, że szukać daleko nie musi, bo jej mąż jest aurorem; i to takim, który w tańcu się nie pierdoli, a działać potrafi bardzo szybko oraz skutecznie. Dwa, że rzeczony auror wciąż jest jej mężem – kocha ją najbardziej na świecie, troszczy się o nią i życie mógłby za nią oddać, a więc po prostu w pełni należy się mu informacja, że coś jego żonie potencjalnie zagraża. Wystarczyłoby posłać sowę z wiadomością do Ministerstwa Magii. Ba, wystarczyłoby po prostu udać się tam po pracy, żeby nie robić zbędnego hałasu i nie wzbudzać potencjalnych podejrzeń; przecież zdarzało się jej odwiedzać James'a już nie raz i nie dwa. Tak byłoby całkiem rozsądnie. Tak byłoby całkiem bezpiecznie. Ale Evelyn Raven nie ma zamiaru wtajemniczyć swojego męża. Może nie chce zaprzątać mu myśli, bo przecież i tak ma już znacznie ważniejsze sprawy na głowie. Może nieco bagatelizuje faktyczną powagę pogróżek. Może trochę się obawia, że James popadnie w jej zdaniem nieuzasadnioną paranoję, bo zdaniem Evelyn to wszystko wygląda nieco inaczej – złe, dobre, nieważne – za niedługo tajemniczy ktoś znudzi się brakiem reakcji i zrezygnuje. Może troszeczkę się boi, że gdyby jednak się zdecydowała, to dostałaby solidny opierdol za każdą jedną godzinę zwłoki. Może wszystko na raz. Kto wie? Po prostu nie zamierza i tyle.
Nie bój się buntować, Evelyn – w buncie odnajdziesz prawdziwą siebie.
Przez ostatnie trzy dni Evelyn Raven definitywnie zdążyła bardziej pogubić się w życiu, niż odnaleźć prawdziwą siebie, czego zresztą sama nie zdążyła jeszcze zauważyć. Buntuje się przeciwko temu, co przedmiotem jej buntu nigdy być nie powinno. Buntuje się przeciwko własnemu bezpieczeństwu, słabościom, przeciwko mężowi, któremu należy się prawda, przeciwko zdrowiu i życiu swojej rodziny. Świadomie i nieświadomie jednocześnie. A przecież, do jasnej cholery, wcale nie powinna narażać wszystkiego tego, co wspólnie z James'em udało jej się do tej pory osiągnąć. Powinna usiąść, zastanowić się, pojechać do tego pieprzonego Ministerstwa, powiedzieć wszystko Ravenowi i w końcu odetchnąć z ulgą, że nie jest w tym wszystkim sama, nawet jeśli wciąż niekoniecznie dostrzega wynikające z listów zagrożenie. Jeśli nie dla siebie samej, bo już właśnie stanowczo oznajmiła, że o siebie nie dba, to chociaż dla Kruka. Jeśli nie dla siebie samej, to chociaż dla Kruka i ich dziecka. No właśnie... bo Evelyn Raven niedawno odkryła, że spodziewa się dziecka. I nie, nie trzy dni temu. Wczoraj. Może gdyby wiedziała wtedy, to jej decyzja miałaby szanse ulec jakiejkolwiek zdanie. Może, kto wie.
Ale teraz jest już za późno. Evelyn musi poradzić sobie z kwestią bardzo niedobrego szantażysty sama. Tajemniczy ktoś prędzej czy później się znudzi. Ona i James będą mieli teraz dużo ważniejsze sprawy na głowie niż jakieś tam głupie pogróżki, a jedyne co trzyma ją jeszcze przy zdrowych zmysłach od tych kilku dni to fakt, że już za niedługo będzie mogła podzielić się z mężem nowiną i oficjalnie zapomnieć o wszystkich bolączkach, bo o tym momencie marzyła tak długo, że teraz, w tym trudnym okresie zdaje się całkowicie zakłócać jej zdrowe myślenie. Dlatego pani profesor wszystkie dowody zbrodni starannie ukrywa przed światem. Co wieczór każdy jeden list wrzuca do kominka na pożarcie ogniowi, na twarz zakłada maskę codziennej Evelyn, wewnątrz kurczowo trzyma się czwartej zasada jej dobrego znajomego Lyesmitha.
UsuńMasz tylko jedno życie, Evelyn. Płacz, kiedy czujesz się słaba; krzycz, kiedy czujesz taką potrzebę i buntuj się, kiedy z czymś się nie zgadzasz.
Klik. Drzwi się otwierają, w zarumienione od zimna policzki bucha ciepło wnętrza domu, Evelyn w przeciągu kilkunastu następnych sekund wychyla się zza ściany oddzielającej przedsionek od salonu i ze zdumieniem dokonuje szokującego odkrycia. James Raven wrócił wcześniej do domu. Nie zdąża jeszcze do końca okazać swojego zdziwienia całym przedsięwzięciem – które byłoby całkiem uzasadnione, bo pan mąż raczej rzadko wraca wcześniej, zdecydowanie częściej zdarza się mu natomiast później – nie zdąża się przywitać, nie zdąża zrobić czegokolwiek poza tym, co zrobiła zaraz po wejściu do środka (czyli aż pozbyciem się płaszcza i założeniem kapci), a z ust męża już padają następujące słowa:
— Co to jest? — w głosie uprzejmość, w spojrzeniu groźba, upór i wkurwienie. Na stole pierdolony list, którego przez poranny pośpiech nie zdążyła schować, wraz z listem świstek nadpalonego pergaminu i okładka Proroka Codziennego. A nad wszystkim tym czuwa główny inspektor i oskarżyciel. Evelyn już wie, że w tym momencie cały jej plan poszedł się koncertowo jebać. Bo może i udałoby się jej wszystko ukryć, gdyby nie została przyłapana na gorącym uczynku. A teraz to już ma tylko i wyłącznie przejebane. Bo żaden z niej improwizator, kłamca czy manipulator.
Evelyn to wszystko dobrze wie. Ale poza tym, Evelyn jest dzisiaj w zupełnie innym świecie, w świecie swoich marzeń i postanowień o byciu niezniszczalną; w świecie niezdrowego buntu oraz chwilowego zagubienia, które jest wynikiem tych właśnie, trzech ostatnich dni. I żadne oskarżenia czy paranoje męża nie są w stanie tego zakłócić.
— James... — przybiera uspakajający ton głosu, nie dając nabrać się na ten milusi męża, bo i dobrze wie, co on za sobą tak naprawdę kryje. Stawia jeden, ostrożny krok w kierunku aurora. — Po prostu nie chciałam zawracać ci głowy jakimiś głupotami. — tłumaczy, stawiając kolejne kilka kroków do przodu. Wzrok przez kilka sekund ponownie ląduje na artykule Proroka Codziennego, a że jest już na tyle blisko, to w końcu dostrzega wizerunek Gormana, usilnie próbującego wyrwać się zakuwającym go w kajdany funkcjonariuszom — "Kolejny wyznawca teorii czystej krwi posadzony w Azkabanie." — czyta na głos nagłówek, po czym zerka z powrotem na twarz aurora — Sam go posadziłeś, Raven. Pamiętasz? Nie ma się czego obawiać. Praktycznie wszyscy wiedzą, że to ty stoisz za jego zamknięciem. Ktoś musiał stwierdzić, że to dobry powód do głupich żartów. A nawet jeśli faktycznie zaszedłeś komuś za skórę, to i tak nie odważy się posunąć do niczego więcej, niż tylko te głupie listy. — zatrzymuje się tuż obok siedzącego na krześle męża, po czym pochyla delikatnie, żeby móc ująć jego twarz w swoje smukłe dłonie.
— Nie przejmuj się tym, to nie jest teraz ważne. Ważne jest to, panie aurorze, że za równe dziewięć miesięcy zostanie pan ojcem. — kontynuuje po kilkusekundowej ciszy poświęconej błądzeniu błękitnych tęczówek po jeszcze (a przynajmniej tak jest przekonana Evelyn, że jeszcze) pochmurnej twarzy Ravena; ton głosu przybiera jeszcze łagodniejszą barwę, do oczu mimowolnie napływają łzy, na ustach pojawia się uśmiech godnym najszczęśliwszej żony, kobiety, czarownicy, matki na świecie. Evelyn oficjalnie zapomina o wszystkich oskarżeniach, bo po prostu tak jest jej wygodniej. Bo chce o nich zapomnieć i chce, żeby zapomniał również jej mąż. — Słyszysz James? Jestem w ciąży... za niedługo zostaniemy rodzicami.
Usuńtroszeczkę zagubiona Evelyn
- I to cię gryzie?
OdpowiedzUsuńPonury głos aurora powinien być ostrzeżeniem, by dalej nie kopać w temacie, ale ton głosu Jima nigdy nie był czymś, co mogło ją powstrzymać, zwłaszcza teraz, gdy oboje dotarli do pewnej granicy. W przypadku Lisa zawsze większe znaczenie miało to, co robił, nie zaś to, co mówił, a fakt, że nadal był obok miał znaczenie. To właśnie to znaczenie niepokoiło, grożąc komplikacjami, których mogliby uniknąć, których ona chciała uniknąć dla niego, bo sama już dawno w nie wdepnęła i wpadła po uszy. Nawet pomijając komplikacje zawodowe, zostawały i te prywatne, co nadal nie sprawiało, że sytuacja byłaby prostsza. Dłoń czarownicy przesunęła się po gładkiej powierzchni blatu, delikatny, głaszczący gest, chociaż jedyne, na co miała ochotę, to zwinąć ją w pięść i w coś zdrowo przyłożyć, zgoła nie jak na czarownicę, a jak na zwykłego ulicznika przystało. Kamienny blat był chłodny, zaskakiwał gładkością zamiast spodziewanej chropowatości.
– Wiem, co mi grozi. I wiem, że jesteśmy już w punkcie, z którego nie ma odwrotu.
Pewnym pocieszeniem mogłoby być, że tkwili w tym razem i właśnie przyznał to słowem, nie tylko czynem, lecz umysł czarownicy nie widział w tym pocieszenia, jedynie więcej troski, bo on nigdy nie odpuszczał, gdy się uparł, nie zostawiał tych, którzy byli ważni i mieli znaczenie, samych sobie, a w ich przypadku to ona koncertowo schrzaniła sprawę, wycofując się, niepotrzebnie raniąc, myśląc, że jedynie chroniła. Teraz chciał chronić on i czuła to w każdym ruchu, gdy zbliżył się, stając tuż za nią. Nie wiedział, o czym mówiła. Nie miał pojęcia, jacy oni, ale był gotów ich dopaść, tylko dlatego, że o nich wspomniała i że zrobili jej krzywdę. Nie musiał tego mówić, nie musiał deklarować, ona po prostu wiedziała.
To wcale niczego nie ułatwiało, gdy na szali tkwiło wszystko, co było dla niego ważne, a co mógł stracić. Kariera, zdrowie, wolność. Nie był szychą, nie w ich oczach, nie był nikim ważnym. Gdy nadejdzie potrzeba, zrobią z niego winnego, poświęcą go, chroniąc siebie, bo tak działali. Sfabrykowanie dowodów przed Wizengamotem nie było wcale takie trudne, a ci, których osadzono w Azkabanie, zwykle zostawali zapomniani. Na długo. Na zawsze.
– No i to nie jest odpowiedź na moje pytanie.
Nie, nie była. Dłoń zwinęła się w piąstkę, ale w nic nie uderzyła. Zamiast tego rozprostowała ją powoli, jedynie wyobrażając sobie, że to zrobiła. Dłoń znów przesunęła się po kamiennym blacie, jakby głaskanie kamienia miało dać jej jakiekolwiek ukojenie i namiastkę zdrowego rozsądku.
- Podejrzewałam go. Podczas naszego dochodzenia. – odwróciła się, błękit oczu Ravena skrzyżował się z szarością Sorel. Nie cofnął się. Ona też nie. Zwykle mówiono, że z jego twarzy nie dało się odczytać prawdziwych uczuć. Mówiono, że był tajemniczy i nie do przejrzenia, istny hazardzista, lecz ona z czasem widziała. Tak, jak teraz. Moment, w którym pojął, o jaką sprawę jej chodziło. Ten błysk w jego oczach, który tak dobrze znała i uwielbiała. Myślała, że ona też jest nie do przejrzenia, a służbowy ton wystarczy, lecz on znał ją zbyt dobrze, lepiej niż ktokolwiek inny. Każdemu mogło to umknąć. Czasem milczenie. Czasem brak pytań, gdy te powinny paść. Czasem czytanie akt, które znała już na pamięć. Decyzja, by udać się w teren. Subtelne zmiany, które innym umykały, lecz nigdy nie umykały jemu. Ile naprawdę wtedy wiedział, ile się domyślał i czemu, na litość, milczał?
– Gdyby cię tam nie było, tamtej nocy, nie zrobiłabym nic. Nadal możesz mi ufać? Nadal możesz nazwać mnie aurorem duszą? Nadal jestem tą samą Nirku, twoją bestyjką?
UsuńTwardość w oczach. Tak, to był ten moment. Zimno i chłód, których się tak obawiała, bo mogła stracić wszystko, ale nie chciała stracić jego. Może dlatego nigdy nie rozwodziła się na temat swojej rodziny, nawet, gdy byli znacznie bliżej. Przyznanie się, że była córką śmierciożercy, który uniknął Azkabanu, opowieści o domu, w którym się urodziła, a którego nie nazwałaby rodzinnym, bo rodzina to ciepło i miłość, a tego na pewno nie zaznała w rezydencji Maren. Nie był głupcem. Domyślał się. Na pewno się domyślał, ale nie pytał. Liczył, że sama powie? Czekał, aż będzie gotowa? Czy to by coś zmieniło, cokolwiek? Wtedy?
Tamtej nocy spóźniła się na patrol. Nie pamiętała właściwie dlaczego. Chyba była to po prostu fatalna zbieżność zdarzeń, wypadki losowe, które skumulowane, dały taki, a nie inny wynik. Czy sądził, czy doszedł do wniosku, że go wystawiła? Był sam. Sam szukał. Krążył. Znalazł. Mógł sądzić, że go zdradziła, teraz, gdy znał prawdę. Mógł? Czy nie wiedział, że prędzej by sama oberwała niż pozwoliła, by coś stało się jemu? Czy nie wiedział, że prędzej by sama zginęła niż wystawiła jego? Pamiętała tamten strach, gdy wpadła do biura i przekonała się, że jego już tam nie było. Pamiętała ostrzeżenie, zawoalowane, pozostawione jej przez brata, by odpuściła, bo ją zniszczą.
Zniszczą. Wiedziała, że mógł ostrzec Paskudę, która kiedyś była jego młodszą siostrą, lecz nie będzie miał litości dla upartego aurora, który wejdzie mu w drogę. Strach był niechciany, ale towarzyszył jej, gdy teleportowała się na Bermondsey Wall, gdzie prowadziły wszelkie tropy. Bogowie, prowadziły, a jakże. Do starego, zabitego deskami pubu, z którego nikt już nie korzystał we właściwym celu, a który służył im za miejsce spotkań. Tutaj ostatni raz widziała Luciena, gdy wytropiła go na własną rękę, coś, o czym powinna powiedzieć Jimowi wtedy.
Wyjdź. Nie mieszaj się. Wpadła tam, potargana, przerażona, z różdżką w dłoni, by ich zobaczyć. Dwaj krążący naprzeciwko siebie czarodzieje. Skupiony na pracy, poważny, nawet ponury James i Lucien, wykrzywiony szyderczo w wyrazie, który znała aż za dobrze. To był ten wyraz, którego używał, by uświadomić ją, że już nie należała do rodziny i nie była jego siostrą. Mimo to wiedziała, że się jej nie spodziewał. Sądził, że go posłucha, że przestraszył ją wystarczająco. Był jej bratem, krwią z krwi, lecz to Kruk wiedział, że nie tak łatwo było ją wystraszyć, a upór nierzadko sprowadzał na nią kłopoty. Pani Kłopot, tak ją nazywano w biurze, prawie wszyscy, oprócz Jima, dla którego była nieodmiennie bestyjką. Tylko dla niego. Co wtedy sądził? Myślał? Uznał, że to podstęp rodzeństwa, zasadzka na niego?
Wypadki potoczyły się szybko, gdy uniosła różdżkę. Nie wykrzyczała czaru na głos. Nie pamiętała własnych reakcji. Pamiętała szok na twarzy Luciena, gdy uderzyły w niego dwa zaklęcia. Nie, on nie rozumiał. Nie rozumiał, bo nie mógł rozumieć, czym były uczucia. Nie mógł wiedzieć, ile naprawdę znaczył ten ponury auror stojący naprzeciwko niego.
Zamrugała, nie zdając sobie sprawy, że w ślad za samotną łzą, potoczyła się następna. Tamtej nocy straciła wszystko. Teraz straciła jeszcze więcej. Poczucie pustki i samotności przytłaczało, wżerając się głęboko w umysł i serce, dopóki nie uniósł dłoni, ocierając wilgotny policzek i dopóki przyciągnął jej do siebie, obejmując ciasno.
- Nadal mogę. – Usłyszała i poczuła ciężar wspartej na głowie brody. Pustka i samotność zniknęły zastąpione błogim spokojem i bezpieczeństwem, z jakim wiązały się znajome objęcia i on. Kotwica, która sprawiała, że przetrwała w biurze. Kotwica na czarne dni, wypitą ognistą, kaca mordercę i trudną sprawę. Kotwica na wisielczy nastrój i na słoneczne dni i dopiero ten moment, bardziej niż śniadaniowa jajecznica, ich odzywki, koronki i pogoń za niuchaczem uświadomiła jej, jak bardzo za nim tęskniła i jak bardzo jej go brakowało obok. Tymczasem on mówił dalej, nie poprawiając sytuacji i sprawiając, że na granicy świadomości czaiły się kolejne łzy, tym razem nie smutku, a poruszenia, tylko czekające, by znaleźć ujście. Przełamać tamę. – Nadal jesteś tą samą Nirą co zawsze, tamten incydent tego nie zmienia.
UsuńBrak odpowiedzi, bo w takiej chwili słowa były niepotrzebne. Jedynie mocniejszy uścisk. Twarz ukryta w zagłębieniu szyi. Moment, w którym czas się zatrzymał. Krótki, zanim on mówił dalej.
- Ufam ci, wiesz? Ale… Ale ty mi chyba nie, skoro milczałaś przez tyle czasu. Nie mam przecież kija w dupie. Zrozumiałbym. I zaakceptował.
Kubeł zimnej wody wylany na głowę. Przypomnienie, że nie wtajemniczyła go, chociaż nie miało to nic wspólnego z zaufaniem, a raczej z tym, o czym nie powinni rozmawiać. Ufała mu i powierzyłaby mu własne życie. Ufała mu i za bardzo chciała, by tak zostało. Z nimi. Może jednak ufała mu za mało, ale nie tak, jak sądził? Chciała go chronić, lecz także bała się, że wiedząc wszystko, odejdzie, znikając tak, jakby nigdy nie było bestyjki i Liska. Teraz to i tak nie miało znaczenia, a jedyne, co mogła zrobić, to chronić go dalej na swój pokrętny sposób.
- Wykluczyłam cię celowo. Taki był plan. Nigdy nie miałeś wiedzieć – ciągnęła, a słowa miały smak popiołu. – Nie zrozumiałbyś. Umiałeś jedynie cytować przepisy i ślepo się ich trzymać. Miałeś świetny instynkt i zero elastyczności. - Byłeś najlepszym partnerem, jakiego miałam i najlepszym, co mnie w życiu spotkało. Miałeś instynkt, nosa i wyczucie. Nie mogłabym wymarzyć sobie lepszego partnera i towarzysza podczas wieczorów. - Nigdy nie miałeś znaleźć Bermondsey Wall, nie wierzyłam, że połączysz fakty beze mnie. - Pytali o ciebie, pytali, ile wiedziałeś. Na stwórcę, na magię, fatalna zbieżność wypadków, która sprawiła, że się spóźniłam, była twoim sprzymierzeńcem, bo wiedzieli, że dotarłeś tam sam, beze mnie. Wytropiłeś Luciena Marena. - Nie jesteś aż tak dobry, Raven. Dlatego teraz przyszedłeś do mnie. Więc może lepiej, z łaski swojej, po prostu zostaw mi te materiały i wracaj do swojego ładnie ułożonego, idealnego życia? - Nigdzie nie odchodź. Nie zostawiaj mnie znowu.
Pewnego wysiłku wymagało uniesienie głowy i spojrzenie mu w oczy zamiast tkwienia w jego objęciach. Wysiłku wymagało sztywne stanie jak kołek, z kijkiem w tyłku, podczas gdy dalej czuła tęsknotę i niechciane dreszcze przebiegające po ciele. Wysiłku wymagało patrzenie na niego tak, jakby święcie wierzyła we własne słowa.
Bestyjka, której bezpieczeństwo Liska leży na sercu bardziej niż własne i dramę czas zacząć
Tym razem jednak się odsunął. Cofnął ramiona, których pragnęła i ciasne objęcia, do których tęskniła. Oczy patrzyły prosto, obojętnie, lecz on zawsze grał po mistrzowsku. Maskował się. Spojrzenie miało ją zaboleć, miało wbić szpilę, miało ją dotknąć, tak jak w tej chwili ona starała się dotknąć jego. Nie było odpowiedzi. Tylko to spojrzenie nim odwrócił się na pięcie. Rychu były metodyczne i zdecydowane. Krok powolny i wyćwiczony, gdy zbliżył się do krzesła, zbierając z niego porzucony i dawno zapomniany płaszcz. Podniósł go powoli, bez pośpiechu, narzucił na ramiona. Nie zapomniał o szaliku, niedbale owijając go wokół szyi i ewidentnie szykując się do wyjścia. Wszystko w niej krzyczało, chcąc go zatrzymać, tak samo jak wtedy. Jego ruchy były tak samo wyćwiczone jak wtedy, lecz pod tym wyćwiczeniem skrywały się prawdziwe uczucia, do których trzeba było dotrzeć. Ile nadal czujesz, James? Znajomość jego uczuć nie pomogłaby żadnemu z nich. To, co było, nie miało wrócić, lecz nadal miało znaczenie. Nadal tkwił u niej, chociaż już prawie wyszedł. Nie wrócił prosto do domu, tak samo, jak nie wrócił do podobno idealnego życia. Kto był czyim zastępstwem? Namiastką? Odpowiedzi, których lepiej nie poznać. Musiał ruszyć dalej, lecz czy nadal, chociaż trochę, kochał? James Raven często unikał uczuć i wyznać i fakt, że właśnie ubierał płaszcz nie świadczył tak naprawdę o niczym. Był zraniony.
OdpowiedzUsuńWciąż w milczeniu przeszedł tych parę metrów dzielących go od drzwi, sprawdził zawartość kieszeni i obejrzał się na wciąż stojącą kawałek dalej Sorel. Spojrzenie było długie, oceniające. Powodujące napięcie, które zawsze czuła pod jego wzrokiem i drżenie wewnętrzne, którego nie umiała powstrzymać.
- Idę zapalić, idziesz też?
Nie kupił jej słów. Nie dał się nabrać. Błysk w oku, wygięcie warg, na które pozwalał sobie będąc tylko z nią, z nikim innym. Nie dał się oszukać, bo wiedział. Wiedział, że będzie go chroniła, realnie chroniła, a nie tylko zatajała fakty i liczyła, że jakoś to będzie. Ona działała, rozwiązując problemy, nie oczekując wsparcia i pomocy, bo Marenowie nigdy tego nie robili. Zawsze była sama, mając jedynie objęcia Jima i jego bliskość.
Teraz podążyła w ślad za nim na ganek, w przeciwieństwie do niego bez płaszcza i bez szalka, nie wspominając o czapce i rękawiczkach, bo takie rzeczy nigdy nie były charakterystyczne dla Nirki, jaką znał i z którą był. Zawsze gubiła rękawiczki, ile ich by jej nie sprezentował, zawsze zapominała czapki, nawet gdy wciskał ją jej do torby. Szalikiem czasem się niedbale opatuliła, głównie by zrobić mu przyjemność, a płaszcz był niedopięty, narzucony w pośpiechu, gdy pędziła do kolejnej sprawy, świadka, podejrzanego i ofiary w kostnicy. Taka była. Taką ją znał. Z taką żył i taką kochał. Wtedy.
Zawsze mówiła, że śmierdział fajkami. Zawsze krzywiła się, gdy go obejmowała, lecz oboje wiedzieli, że tylko takim go chciała, żadnym innym. Z tym charakterystycznym zapachem, który zostawał na płaszczu, we włosach, na dłoniach. Posmakiem, jaki pozostawiał tytoń na wargach. Nigdy nie nosiła własnej paczki, lecz często wychodziła razem z nim, stojąc obok. Często zabierała mu zaczętego papierosa, podbierając kilka buchów. Teraz stanęła obok na ganku Azylu, wciąż zaśnieżonym i pokrytym lodem. Myśl wystarczyła, by stojąca pod murem łopata ruszyła w tany, kopiąc w śniegu i stopniowo odkrywając wiodący do ganeczku chodnik. Ramiona skrzyżowała na piersiach, czując się przez to pewniej niż wcześniej i jednocześnie znaczącą więcej. Chłód wdzierał się pod golf i spodnie, odrobinę kłując wrażliwą skórę i przypominając, że nadal panowała zima.
– Z całym szacunkiem, pani ex-auror, ale w tamtym śledztwie to byłem bardziej solo niż kiedykolwiek, więc w żadne bajki o niełączeniu faktów nie uwierzę.
UsuńPoczucie winy ciążyło bardziej niż kiedykolwiek, spychając ją w dół. W tym śledztwie był sam. Nie rzucała mu kłód pod nogi, nie przeszkadzała, nie utrudniała niczego, lecz była mniej pomocną niż zwykle. Nie była tą partnerką, do jakiej przywykł, błyskotliwą i upartą, dociekliwą Nirą Sorel. Nie była tą kobietą, którą znał znacznie bliżej niż jakąkolwiek przyjaciółkę przed i po.
- Poza tym, jestem najlepszy w wydziale.
- W snach, Raven, w snach – zgasiła go pięknie, czując, jak na wargach zagościł uśmieszek. Delikatny, lekko zaczepny, taki, jakim zawsze charakteryzowała się ich relacja. Czasem wydawało się, że więcej się kłócili niż dogadywali, że docinała mu złośliwie, lecz on zawsze wiedział, że to ich takie charakterystyczne pyskówki, których nie mógł urządzać z nikim innym, bo po prostu nie wychodziły. Docinki, które skrywały ciepło i prawdziwe uczucia. – Teraz powinnam cię uszczypnąć, żeby cię obudzić. – Dłoń wylądowała na jego ramieniu, lecz nie zacisnęła się, szczypiąc. Zamiast tego przesunęła się delikatnie, głaszcząc uspokajająco w niewypowiedzianych słowach, których żadne z nich nie mogło już wypowiedzieć. Przepraszam Jim. Ufałam ci, ale znacznie bardziej kochałam. Nie mogłeś w to wejść. Nie za taką cenę.
- Nie miałam prawa cię w to wciągać. – Nawet przyjaźń i uczucie nie powodowało, że mogła mu to zrobić. Nira Sorel zawsze musiała radzić sobie sama. Jakąkolwiek ofertę pomocy przyjmowała z uniesieniem brwi i wątpliwościami z tyłu głowy, dlaczego, z jakiego powodu i gdzie był ukryty haczyk. – Nadal nie mam.
Zgarnęli ją zaraz po aresztowaniu Luciena Marena. Zaprowadzili do osobnego pokoju, samą. Maglowali długo, chcąc usłyszeć konkretne słowa, lecz nie te, które naprawdę miała do powiedzenia. Nie była pewna, ale podejrzewała, że przesłuchanie nie było legalne. W końcu, pracowała w Departamencie nie od dzisiaj, a nawet nie od wczoraj. Nazywał się Alastor Renwood i był starszym aurorem. Mierzył ją zimnym spojrzeniem, które już dawno wydało wyrok. Teraz wiedziała, że był tylko kolejnym pionkiem. Zagrał tak, jak mu polecono. Kolejno podsuwał jej zdjęcia, domagając się, by zaczęła sypać. Uznając współwinną, chociaż jej jedyną winą było rodowe nazwisko i chęć obrony brata przed Azkabanem. Więzienia nie strzegli już dementorzy, lecz aurorzy, którzy chociaż nie pozbawiali ofiary duszy, potrafili być nie lepsi niż ich poprzednicy.
Pamiętała ich naloty na dom po pokonaniu Tego-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Było-Wymawiać. Nadal szukali czarnomagicznych artefaktów. Popleczników Czarnego Pana. Byłych Śmierciożerców, których jej ojeciec zdradził. Wtedy tego nie wiedziała. Nie miała pojęcia, skąd brał się płacz matki, jej napady histerii i awantury, jakie Evangeline urządzała w czterech ścianach rezydencji. Jakże nienawidziła takich scen, głupich, histerycznych napadów, byleby znaleźć powód do awantury. Nie wiedziała, że matka bała się odwetu JEGO zwolenników i jednocześnie czarodziejskiej społeczności. Chciała być dalej wielką damą, lecz była jedynie panią upadłego domu, który przegrał swą walkę. Pamiętała tamtych, ubranych w czarne szaty aurorów, którzy wdzierali się do domu, jakby należał do nich. Jeden z nich brutalnie odepchnął dziecko, którego jedyną winą było to, że urodziło się z tej krwi i chciało zobaczyć różdżkę.
Ile z tego wiedział James? Co mu powiedzieli po tym, jak odeszła? Z niebieskich oczu trudno było wyczytać prawdę i myśli, zawsze był mistrzem w ich ukrywaniu.
Pamiętała, jak zadziwił ją przy sprawie Dołohowa, wymagając, by została w biurze pod byle pretekstem. Nic dziwnego. Znaleźli wtedy, w tamtej szopie, poćwiartowane ciała, które nie należały do zwierząt. Ludzka ręka. Dłoń. Czaszka, obiedzona przez mrówki do bielejących kości. Robił z nich eliksiry i sprzedawał na Nocturnie, nie przyznając się, skąd naprawdę czerpał składniki. Widok potrafił śnić się po nocach, a wielu starszych od niej aurorów okazało się mieć słabsze nerwy, gdy wypadali z szopy, opróżniając zawartość żołądka w krzakach. Ona była tylko śmiertelnie blada, ale patrzyła, mocniej ściskając ramię Jima, swojej kotwicy i tarczy, której podobno nie potrzebowała. Nie robił jej wyrzutów nawet wtedy, gdy po wyjściu, dopiero w biurze, osunęła się wzdłuż ściany, ukrywając twarz w dłoniach. Nie mówił a nie mówiłem, jedynie usiadł tuż obok, przyciągając ją do siebie i ukrywając bladą twarz kobiety na swoich kolanach i głaszcząc jej włosy, przeczesując je palcami. Tęskniła za tym. Za spokojem. Ciepłem. Poczuciem, że on jest. Nadal był, lecz teraz słowa nie mogły już paść. Nie takie. Mogły istnieć tylko w umyśle. Jego. Jej. Czy istniały?
UsuńSpojrzenie badało jego twarz, usiłując coś z niej wyczytać, lecz on zawsze był nieczytelnym i tylko w oczach tliło się coś więcej i niewypowiedziane słowa, gdy czuła, że na nią patrzył tak jak teraz, zaciągając się i wydmuchując chmurkę dymu. Nie było grzechem mieć wątpliwości, nie było grzechem się bać i spojrzenie Niry Sorel wyrażało teraz, gdy była z nim, wszystko: przywiązanie, niepewność, strach i zagubienie, których nie odsłoniłaby przed nikim innym. Nutę szczęścia, bo był tutaj, jakby nigdy nic, jakby nadal byli oboje w Departamencie, razem, nie tylko w sensie zawodowym. Niepewność, bo nadal brakowało słów, lecz oni ich już dawno nie potrzebowali. Dłoń wyciągnęła się sama, a on doskonale wiedział, o co chodziło, gdy podał jej palonego papierosa. Zaciągnęła się, nic nie mówiąc. Dym lekko drażnił drogi oddechowe, lecz nie powodował napadów kaszlu i trudności w złapaniu oddechu. Kolejne zaciągnięcie się nim wydmuchała dym, oddając mu papierosa. Oczy nadal mówiły tak wiele, mówiąc jednocześnie tak niewiele.
Are you the one?
Kusiło, by powiedzieć mu wszystko, lecz nie miała prawa go obciążać, chociaż mu ufała i chociaż poszedłby za nią w ogień.
Pamiętała sprawę Pana Młodego, jak okrzyknął go Prorok Codzienny. Czarodziej polował na rude czarownice. Wszystkie je torturował i brutalnie zabijał, ubierał w białe suknie i porzucał w różnych miejscach, wyrywając na skórze czas, jaki żyły, poddane torturom. Wokół rozkładał kwiaty, na palec wsuwał pierścionek. Finalnie uznano go za szalonego i niezdolnego do samodzielnej analizy informacji. Najpierw jednak musieli go schwytać. To była jej propozycja, by posłużyć na przynętę, w końcu kasztan nie różnił się tak bardzo od rudości, a ona mogłaby być jego największym, najdłużej wytrzymującym trofeum. Pamiętała, jaki wściekły był Lis, gdy dowództwo przyjęło jej plan, chociaż wściekłość krył pod otoczką milczenia, jak zwykle czynił, gdy coś szło nie tak, jak powinno. Pamiętała, jak bardzo się martwił, chociaż i to ukrywał pod pozorami spokoju i opanowania.
Teraz po prostu stał na ganku, obok niej, paląc. Pozornie spokojny. Pozornie opanowany. Tak naprawdę jednak nadal zraniony i dotknięty, a słowa nie mogły zmienić tego, co wydarzyło się lata temu. Zwykłe przepraszam i żałuję nadal pozostawały tylko słowami, a ona nigdy nie wierzyła słowom.
Usuń- Czemu zwątpiłeś, Jim? – miękkie pytanie zamiast innych słów, bo kiedyś nie do pomyślenia było kwestionować rozkazy biura i Departamentu, teraz zaś sam je łamał, chcąc dociec prawdy i znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania. Czy zwątpiłeś wtedy? Serce biło znacznie szybciej niż powinno, chociaż odpowiedź nie miała wiele zmienić, a jednak nadzieja umierała ostatnia i może, może istniał cień szansy, malutki, że zwątpił z jej powodu. Gdyby miała nerwicę, gdyby była zdenerwowana, uniosłaby paznokcie do ust, obgryzając je, lecz ona nigdy nie miała tego nawyku i nienawidziła dźwięku, jaki towarzyszył tej czynności. Obgryzałaby skórki, lecz i tej czynności nie znosiła, zniesmaczona. Zamiast tego tkwiła obok niego, blisko, a jednocześnie dalej niż kiedykolwiek. Dłoń, którą wcześniej zaciskała na papierosie, teraz wsunęła do kieszeni jego płaszcza, tłumacząc sobie, że to oczywiście z powodu ciepła i zimowego chłodu. – Czemu zwątpiłeś w Biuro?
Czy wiesz, że wezwali mnie przed Wizengamot? Czy wiesz, że znów w tym kopią? Czy wiesz, że szukają winnych? Kiedyś byli blisko. Kiedyś zasypiali na jednej kanapie, ślęcząc nad dochodzeniem. Kiedyś budziła się obok niego, z głową na jego kolanach. Kiedyś byli najszczęśliwszymi ludźmi, których świat runął. Czy mi wybaczysz, Jim? Co czujesz, gdy na mnie patrzysz? Co czujesz, będąc obok? Pytania, na które nie miało być odpowiedzi, bo nie miały być nigdy zadane, nie mogły być.
- Nie możesz wzbudzać podejrzeń. Nie możesz oficjalnie drążyć sprawy Gormana. Przestań zadawać pytania, szukać. Niech myślą, że odpuściłeś – mówiła, bo Gorman był sprawą prostszą niż Lucien Maren. Czyj czar wywołał jego szaleństwo? Naprawdę sądziłeś, że mogłabym ci to zrobić? Być z innym, będąc jednocześnie z tobą? Naprawdę, aż tak mi nie ufałeś? Naprawdę aż tak mi nie wierzyłeś? Naprawdę aż tak nie wierzyłeś w moją miłość?
Papieros znów trafił do jej dłoni. Znów pociągnięcie. Dym unoszący się w powietrzu i opuszczone powieki kobiety, które skryć miały cały ból i słodko-gorzkie wspomnienia. Gdyby mogła zatrzymać czas. To, co przemijało. Wybrałaby jego. Na swój sposób wybrała, chociaż on nie mógł się z tym pogodzić, czuł ból i zranienie. Wybrała to, co było najlepsze dla niego. Dym drapał w gardle. Nie niósł ulgi i zapomnienia. Nie niósł nic.
- W razie podejrzeń, niech myślą, że to ja. Uwierzą w to. Zawsze byłam dociekliwa. Poradzę sobie z ich pytaniami. Poradzę sobie z Wizengamotem. – Słowa, w które częściowo wierzyła, bo ostatnie spotkanie przed nimi pozostawiło poczucie zdenerwowania i traumę. Miała jednak większe doświadczenie niż on w odpieraniu oskarżeń i tłumaczeniu się i to był fakt. – Po prostu przynieś mi te akta. – Otoczyła Azyl tyloma zaklęciami ochronnymi, że mogli pozwolić sobie na swobodę rozmowy i tematy, których w innych okolicznościach nie mogliby poruszyć. – Tymczasem nadal wisisz mi sprzątanie. A to jest coś, czego ci nie odpuszczę. – Sprzątanie i zmywanie, Kruczku.
Heiana wściekłaby się, gdyby go tu zobaczyła. Nie lubiła Jamesa Ravena i nie ukrywała tego. Uznawała, że pokpił sprawę. Uznawała, że Nira traciła na niego czas. Heiany jednak nie było, a bestyjka, nade wszystko, nie chciała, by odchodził. Jeszcze nie teraz. Imałaby się różnych okoliczności i zająć, byleby przedłużyć wspólne chwile, jednocześnie nie narzucając się aż tak i obije o tym wiedzieli, chociaż o tym nie mówili, dlatego fakt, że pozostał, znaczył tak wiele.
- Powinieneś uważać na Renwooda, Fostera i Ivery. – Nie zdziwiłaby się, gdyby już o nich wiedział, tak samo jak o Nocie i Urmie, dwóch donosicielach z wydziału. James zawsze znał się na ludziach. Był przenikliwy. Był też uparty. Ona była bardziej skryta i małomówna, lecz to on miał w sobie mniej naiwności niż ona. On też zawsze wiedział, co powiedzieć, gdy jej brakowało właściwych słów.
UsuńZegar tykał, a oni stali na zewnątrz, on paląc, ona głównie dotrzymując towarzystwa i marznąc. Chodnik już dawno był odśnieżony i posypany, by nikt się na nim nie poślizgnął, teraz przyszła kolej na odgruzowanie schodów. Szare oczy zerkały, jak te wyłaniały się spod warstwy białego puchu.
- W tamtym śledztwie byłeś solo – potaknęła, zwalczając poczucie winy i coś tak uporczywego jak kac moralny. – Ale nie byłeś sam. – Kaszel był zaskoczeniem, bo już dawno oddała mu papieros, więc dym nie miał jak jej zaszkodzić, tymczasem głos nagle załamał się, przytłumiony. Wcześniej już sądziła, że uda się do starej mydlarni sama, obserwując. W ten sposób miałaby ograniczyć ryzyko i wykrycie. W Azylu była sama sobie szefową, szczególnie gdy Heiany nie było w pobliżu. On był uzależniony od biura. Stojąc na czatach, mogła dowiedzieć się więcej. Uzupełnić jego spostrzeżenia zanim zapoznałaby się ze wszystkimi aktami i przejęła jego punkt widzenia. Kiedy decyzja zostawała podjęta, nie było nic, co mogłoby ją od tego odwieźć i powstrzymać.
Prawie nic.
Pani poradzę sobie sama i pani słabość, która mnie zgubi w jednym
Kim jest? Jest nauczycielką latania w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, wychowawczynią młodych czarodziejów należących do Domu Węża, jest ex-obrończynią zawodowej drużyny Quidditcha, Srok z Montrose. Kiedyś naprawdę kochała to, czym zajmowała się na co dzień, kiedyś sprawiało jej to niesamowitą radość. Dziś dobrze wie, że już nigdy nie będzie tak samo, że już nigdy nie będzie kochała tego, co robi aż tak mocno jak kiedyś. Nieważne, to jeszcze nie koniec. Jest córką, starszą siostrą, żoną z siedmioletnim stażem, przyjaciółką, której można powierzyć wszystkie swoje tajemnice, dumną właścicielką niewdzięcznego, bezimiennego kocura. Jest również przyszłą mamą. Jest kobietą, która kocha, czuje, cierpi i cieszy się tak samo jak każda inna osoba na świecie, bo żaden z niej wyjątek od reguły – takich kobiet jak ona jest miliony. Nie tylko w społeczeństwie czarodziejów. Po prostu, na świecie. Jest człowiekiem. Jest Evelyn Raven. Ma swój własny świat, swoje problemy i swój osobisty, może nieco pokręcony sposób postrzegania świata, który czyni ją kobietą często nieprzewidywalną, może czasem nieco nader emocjonalną, może sprawiającą wrażenie takiej, która wcale nie docenia tego, że ma dobre życie i że... że w ogóle je ma, bo przecież kilka lat temu mogła je stracić. Ale to właśnie oznacza bycie człowiekiem. Oznacza, że ma się swoje słabości, personalne fanaberie, własne przekonania, momentami również mylne postrzeganie niektórych realiów. Oznacza, że łatwo jest się zgubić i podążyć nie tą ścieżką, którą faktycznie się powinno. Taką właśnie osobą jest w tym momencie Evelyn Raven. Tutaj, stojąc w przejściu oddzielającym przedsionek od salonu i wpatrując się w męża, który jeszcze pod maską spokoju i uprzejmości oczekuje odpowiedzi na swoje przed momentem zadane pytanie.
OdpowiedzUsuńJaką widzi ją James?. No właśnie... jaką widzi ją James? Chciałaby teraz to wiedzieć. Chciała by móc przez krótki moment móc wejść w jego skórę, poznać uczucia i myśli, spojrzeć na siebie samą oczami zranionego męża. Kto w tym momencie stoi przed James'em Ravenem? Czy to zdrajczyni, oszustka, inicjatorka wszelkich problemów oraz powód, który przyczyni się do rozpadu ich małżeństwa? Co widzi James? Co czuje, kiedy siedzi tam, w salonie, na stole rozłożone ma dwa dowody zbrodni, trzeci leży gdzieś pod jego stopami, a czwarty, choć najmniej oficjalny – to tym samym być może najważniejszy w tym wszystkim, bo nadaje całkowicie nowego znaczenia trzem pozostałym – przejawia się pod postacią morza błękitu jego tęczówek? Evelyn może się jedynie domyślać, może próbować i wyobrażać sobie wszystkie wątpliwości, które w tym momencie krążą po jego głowie, bo jest jego żoną i zna go najlepiej na świecie, ale smutna prawda jest taka, że Evelyn równocześnie w tym momencie nie ma zielonego pojęcia, co właśnie dzieje się w jego umyśle. A ona stoi tak sobie jeszcze przez kilka sekund, zdaje sobie sprawę ze stopnia przejebania swojej obecnej sytuacji i odbiera jakieś przerażające wrażenie, że ta sama odległość kilku, może kilkunastu kroków pomiędzy gankiem a salonem stanowi teraz niemożliwą do pokonania przeszkodę. Zupełnie jakby tuż przed nią znajdowała się jakaś przepaść, która pomimo zakończenia gdzieś pod stopami Ravena, przeciągałaby się tak na kilka, może kilkadziesiąt kilometrów. I wcale się nie myli. Bo taka przepaść faktycznie istnieje, choć oko człowieka nie byłoby w stanie nigdzie się jej dopatrzeć; bo jest niewidzialna, jest metaforyczna. Jest tajemnicą, milczeniem oraz brakiem zaufania. Jest również niepewnością, goryczą, zawodem i wątpliwościami.
— James... — żona porywa się z motyką na słońce, żona podejmuje się natychmiastowej próby przeskoczenia rzeczonej przepaści, która wcale nie wygląda na taką, co miałaby zamiar sobie znikać i odchodzić, a wręcz przeciwnie, doprowadzać ich relację do powolnego upadku. Żona postępuje zatem całkiem słusznie. I całkiem nierozważnie zarazem, bo James Raven nie wygląda w tym momencie na kogoś, kto chciałby, żeby tę przepaść przezwyciężać zbliżeniem się do niego. Ale Evelyn wydaje się niekoniecznie brać ten fakt pod uwagę, przytłoczona nagłą falą wyrzutów sumienia, które każą jej całą sytuację odkręcić, bo przecież gdyby nie jej genialny pomysł, to nigdy nie byłoby żadnego problemu. Dlatego stawia jeden, ostrożny krok do przodu; dlatego jej ton jest spokojny i niepodobny do ich małżeńskiej rutyny, dlatego podchodzi do problemu od zupełnie innej strony. Może w tym momencie nie jest to najistotniejszy fakt, może w obliczu tak wielkich emocji nie ma czasu na takie wnikliwe spostrzeżenia, może teraz to aurorowi umyka (albo wręcz przeciwnie, nie umyka wcale i to jeszcze mocniej podjudza jego gniew) ale już samo zachowanie czarownicy od pierwszej sekundy wydaje się być jakieś nie w jej stylu, samym sobą krzycząc: coś jest nie tak – coś jest faktycznie kurwa nie tak. Bo codzienna Evelyn na tak otwarte zaproszenie do wojny, jakiego można dopatrzyć się w spojrzeniu Lisa, nigdy w życiu nie odpowiedziałaby takim potulnym głosem. Codzienna Evelyn na ogień odpowiedziałaby – po prostu – ogniem, krzykiem, impulsem. To z kolei może prowadzić do dwóch, prostych wniosków: albo wcale nie jest prawdziwą panią Raven i ktoś bardzo nieudolnie próbuje się pod nią podszyć, albo ma ku takiemu podejściu naprawdę kurewsko ważny powód. Albo albo. I nic poza tym. Zwłaszcza, że świadomie porywa się w stronę wywołania naprawdę skrajnych emocji ze strony męża, gdzieś z tyłu głowy mając świadomość, że on również potrafi być bardzo porywczy, a teraz to już pewnie nawet sam nie wie, czego może spodziewać się po własnej żonie. — Po prostu nie chciałam zawracać Ci głowy jakimiś głupotami. — stawia jeszcze kilka kroków, chcąc zmniejszyć odległość pomiędzy sobą a mężem. I tak dopóki nie zostanie powstrzymana surowym tonem odpowiedzi męża, nie zatrzyma się gdzieś w trakcie czwartego kroku jak wryta, a przez całe ciało przejdą nieprzyjemne ciarki.
Usuń— Pierdolone pogróżki utraty życia to dla ciebie głupoty, tak? — barwa głosu aurora ulega drastycznej zmianie, Evelyn jak stanęła tak stoi; serce zaczyna tłuc jak szalone w klatce piersiowej, a jego właścicielce nagle jakoś tak trudno wziąć oddech. Wraz ze słowami Kruka spada na nią kolejna, jeszcze intensywniejsza fala przykrych emocji i wyrzutów sumienia, które próbują ją zmiażdżyć, zniszczyć, zmusić do poddania się i za wszelką cenę udowodnić, że w obliczu inspektora jakim jest James Raven, nie ma po prostu żadnych szans, bo on najpierw wyciągnie z niej wszystko co wyciągnąć tylko może, a później sprawi, że zrozumie, jak wielką krzywdę właśnie mu wyrządziła. Ba, nie tylko jemu. Im. Ich relacji, przyjaźni, miłości. Ale Evelyn Raven już nie pierwszy raz przychodzi przyjmować na swoje smukłe barki ciężaru przeciwności losu.
Dlatego nie poddaje się, winę bierze w pełni na siebie, bo przecież to nie tak, że nie jest jej świadoma; a wraz z winą przyjmuje również przed momentem przedstawioną jej perspektywą męża, który spraw bezpieczeństwa własnej rodziny nigdy nie bagatelizuje. I odbija atak. Chociaż... odbija to może nie jest adekwatne określenie. Bo Evelyn wciąż nie posługuje się impulsem, któremu w normalnych warunkach już dawno temu pozwoliłaby przejąć nad sobą kontrolę – dziś jednak jest opanowana, spokojna, ostrożna, subtelna. Przełyka ślinę wraz z falą cierpienia i goryczy, unosi podbródek do góry, spojrzenie choć nadal nie do końca pewne siebie, zdaje się jasno komunikować: ja próbuję postawić się na Twoim miejscu, James. Próbuję zrozumieć, jakie emocje Tobą kierują. Spróbuj zatem zrozumieć i Ty. Chociaż spróbuj.
Usuń— Tak, kochanie. To tylko głupie anonimy, świadczące o tym, że ich nadawca nie byłby w stanie posunąć się o krok dalej niż grożenie ludziom śmiercią przy pomocy zdań złożonych z wycinków z gazety. — to nie jest pierwsza taka sytuacja, w której James Raven zamyka się w świecie swoich paranoi, lęków, obaw i podejrzeń. Evelyn już bardzo dobrze zna tę stronę swojego męża. To mąż auror – dobry i skuteczny w działaniu auror, mający piekielnie dobre wyczucie co do spraw, którymi dane było mu się zajmować. Miała do czynienia z takim James'em nie raz i nie dwa, kiedy oddany sprawie potrafił dniami i nocami nie wychylać nosa za drzwi własnego gabinetu, do którego ona nie chcąc mu przeszkadzać w śledztwie wcale nie zaglądała; no, może poza małymi wyjątkami na donoszenie śniadań, obiadów czy kolacji, bo dobrze wiedziała, że sam byłby w stanie nieświadomie zagłodzić się tam na śmierć. Evelyn nauczyła się już żyć i funkcjonować z mężem pracoholikiem w domu (tak, uważa go za pracoholika, nie tylko ona jedna zresztą, jak dobrze zna życie) i co więcej, wcale na takie życie nie narzeka – w takich przypadkach przynajmniej ma świadomość, że jest blisko niej i że w każdym momencie może do niego dołączyć (choć jak zostało wspomniane, na ogół tego nie robi) zamiast zastanawiać się, gdzie teraz jest, co robi i kiedy w końcu wróci do domu. Ale tym razem nie ma do czynienia tylko z przenikliwym aurorem; tym razem do aurora dołącza również zraniony mąż, tym samym tworząc mieszankę swoiście wybuchową oraz nieprzewidywalną. Bo kiedy oskarżenia oraz przesłuchania krzyżują się z silnymi emocjami na tej samej ścieżce, to robi się naprawdę kurwa nieciekawie. Evelyn Raven to wie. James Raven wie to również.
— Mogłaś mi powiedzieć, przecież mieliśmy być wobec siebie szczerzy.
Do tej pory będący kwestią jedynie domysłów, które można było wyciągać na podstawie pochmurnego spojrzenia James'a Ravena, teraz oficjalnie wyciągnięty na światło dzienne. Zarzut numer jeden. Kwestia zaufania.
Mąż jest wkurwiony, czuje się oszukany, kilkukrotnie macha listem z pogróżkami przed twarzą swojej małżonki i pragnie odpowiedzi na pytanie, które pierwotnie tak sprytnie pod pod postacią kawałka pergaminu zostało ukryte: czy jego wszystkie obawy faktycznie są słuszne, a ona już wcale mu nie ufa, co czyni go, po prostu – niepotrzebnym? Zarzut pierwszy wydaje się być całkiem racjonalny i uzasadniony. Ba, zarzut pierwszy, w tym momencie i w oczach zranionego partnera może wydawać się jedynym, słusznym wyjaśnieniem zaistniałej sytuacji. Ale to tylko wydaje się i może, które jednocześnie sprawiają, że oskarżonej znów jakoś ciężej wpuścić powietrze do płuc, w błękitnym oku mimowolnie pojawia się pojedyncza łza, a ona sama właśnie czuje, jak celnie wymierzony i bolesny cios uderza w jej serce. Cios na tyle bolesny, że duma do tej pory ukryta na rzecz próby uspokojenia męża, teraz również wkracza do gry. Duma – jej, Evelyn Raven. Jej – żony, wiernej i kochającej, która dniami, a często nawet tygodniami pełna zmartwienia i tęsknoty oczekuje powrotu swojego męża z kolejnej, niebezpiecznej sprawy.
I choć Evelyn wciąż milczy, to właśnie ta duma dotkniętej żony manifestuje się sama sobą; w jej postawie, w spojrzeniu, w milczeniu, w braku słów, w drżeniu ust. Dotknięta żona nie do końca rozumie postawionego przed nią zarzutu, który w mniemaniu męża wydają się mieć jak największą słuszność. Żona czuje się równie zraniona, żona spojrzeniem błękitnych tęczówek pyta: czy naprawdę uwierzyłeś, że kiedykolwiek byłabym w stanie ci to zrobić? I tak, owszem, wciąż nie uważa się tutaj za niewinną; przecież milczenie to również zdrada. Ale wcale nie trzeba być mistrzem dochodzenia czy specjalistą od uczuć, żeby wiedzieć, że James'owi tutaj wcale nie chodzi tylko ten rodzaj zdrady, za którym kryje się zwykłe przemilczenie sprawy, a o coś znacznie poważniejszego. Nie trzeba, kiedy jest się więcej niż specjalistą, a żoną z siedmioletnim stażem, która hierarchię wartości własnego męża i wszystko co z nią związane zdążyła poznać już naprawdę dobrze. I ona już sama nie wie, co w tym momencie boli ją bardziej: myśl, że jej intencje zostały tak źle odebrane, czy może świadomość, że to wszystko to przecież wcale nie kwestia żadnego braku zaufania czy zastąpienia męża kimś innym, kto byłby na jej każde, najmniejsze skinienie palca; to tylko (a może aż?) duma, która momentami nakazuje stawić czoła swoim problemom w samotności. Pergamin zostaje odrzucony na bok, po bladym policzku spływa pojedyncza łza. Oskarżyciel nie rezygnuje.
Usuń— Tymczasem zamiast mi powiedzieć, wolałaś zbyć to wszystko milczeniem.
Do tej pory będący kwestią jedynie domysłów, które można było wyciągać na podstawie pochmurnego spojrzenia James'a Ravena, teraz oficjalnie wyciągnięty na światło dzienne. Zarzut numer dwa. Kwestia bliskości.
Mąż jest wkurwiony, czuje przepaść oddalającą go od własnej żony, dłonią oskarżycielsko wskazuje nadpalony skrawek papieru leżący pod jego stopami. Rzeczona przepaść, która Evelyn jeszcze do tej pory wydawała się być nie aż taka straszna, w tym momencie jakby zgodnie z treścią zarzutu robi się większa i większa, a małżeństwo na ten jeden krótki moment staje się sobie całkowicie obce, w wyniku czego drobne ciało Evelyn zaczyna mimowolnie trząść się od nadmiaru emocji, a ona sama wciąż milczy, bo nadal nie potrafi odnaleźć odpowiednich słów. Dumna żona wciąż czai się gdzieś w błękitnej tęczówce i na chwilę obecną tylko tam, nawet pomimo faktu, że w normalnych okolicznościach już dawno zdecydowałaby się na sławną taktykę odwrócenia kota ogonem i przypomnienie James'owi, że może wcale nie powinien się jej dziwić, bo gdyby nie zostawiał jej samej w domu tak często, to również nigdy nie doszłoby do takiej sytuacji, z jaką teraz muszą obydwoje się zmierzać. A jednak dziś Evelyn Raven zdaje się w pełni panować nad swoimi nerwami i nie pozwala oskarżycielskiej żonie skonfrontować się z inspektorem James'em Ravenem, bo ostatnie na co ma w tym momencie ochotę, to wojna, która w odróżnieniu od tych wszystkich poprzednich, mogłaby skończyć się naprawdę katastrofalnie. No i co najważniejsze – żona milczy również dlatego, ponieważ jak bardzo nie chciałaby żeby tak było, to oskarżenie drugie jest całkowitą, niezaprzeczalna i naprawdę bolesna prawdą, od której ona nie może uciekać, bowiem jeśli zdecydowała się przyjąć na siebie ciężar każdego zarzutu, to tak właśnie zrobi, jak bardzo ciężki do przełknięcia miałby on nie być. A ciężki jest bardzo. Niesamowicie kurewsko ciężki. James ma rację. Zamiast powiedzieć, wolała zbyć to wszystko milczeniem. I taki właśnie jest skutek. A przecież nie zrobiła tego wcale dlatego, że James Raven kiedykolwiek przestał być najważniejszą osobą w jej życiu. Nigdy nie przestał. Nigdy nie przestanie.
— To było celowe działanie, Evelyn, nie jakieś tam machnięcie ręką i może samo przejdzie. Spaliłaś te listy po to, żebym się specjalnie nie dowiedział.
UsuńDo tej pory będący kwestią jedynie domysłów, które można było wyciągać na podstawie pochmurnego spojrzenia James'a Ravena, teraz oficjalnie wyciągnięty na światło dzienne. Zarzut numer trzy. Kwestia bezpieczeństwa.
Mąż jest wkurwiony, mąż już sięga po gazetę, w której Gorman wciąż usilnie próbuje wyrwać się funkcjonariuszom, ale zanim zdąży to zrobić, Evelyn przygląda się widniejącemu na papierze oświadczeniu o pojmaniu zwolennika teorii czystej krwi i w końcu decyduje się przerwać ciszę ze swojej strony. Może to kobieta, która wcale nie jest aż tak silna jak się jej wydaje i już dłużej nie da rady dźwigać ciężaru wszystkich zarzutów; może to zraniona żona, która nie do końca zgadza się ze wszystkimi zarzutami; może to przyszła matka, która w obliczu nowiny o ciąży nie dostrzega powagi niektórych spraw, chociaż tak naprawdę to w pełni powinna. Może wszystko na raz. Zdecydowanie wszystko na raz. Emocji jest za dużo, emocje w końcu pękają i Evelyn przerywa mężowi w jego wywodzie, bo jedyne o czym marzy, to móc mieć go gdzieś daleko za sobą, ogłosić mu radosną nowinę i wtulić się w jego ciepłe ramiona, w których zawsze będzie czuła się bezpieczna, niezależnie od okoliczności. Teraz, kiedy James zna całą prawdę i w wypadku, gdyby jednak nigdy jej nie poznał. Evelyn Raven naprawdę tego nie dostrzega. Ale kwestia jej bezpieczeństwa, która dla męża jest tak ważna, dla niej nie odgrywa praktycznie żadnej roli, dopóki ona całkiem subiektywnie czuje, że będąc blisko niego nic jej nie grozi. To źle, to niedobrze. To kwestia niedoceniania wartości własnego życia.
— Sam go posadziłeś, Raven. Pamiętasz? Nie ma się czego obawiać. Praktycznie wszyscy wiedzą, że to ty stoisz za jego zamknięciem. Ktoś musiał stwierdzić, że to dobry powód do głupich żartów. A nawet jeśli faktycznie zaszedłeś komuś za skórę, to i tak nie odważy się posunąć do niczego więcej. — stawia jeszcze kilka ryzykownych kroków do przodu, tym samym wbrew ostrzegającemu spojrzeniu męża, oficjalnie dając mu do zrozumienia, że się nie podda. Nie podda się, koniec i kropka. i będzie walczyła tak samo jak on, do końca, dopóki nie osiągnie własnego celu; bo jeśli zaburzyła swoją nieprzemyślaną decyzją coś, na czym zależy jaj najbardziej na świecie, to nie odpuści, dopóki tego nie odbuduje. Bo w głębi duszy dobrze wie, że nie byłaby w stanie bez swojego Ravena żyć.
—Wszyscy wiedzą, że to ja za tym stoję. I wszyscy wiedzą, że najprościej jest kogoś złamać przez rodzinę, Evelyn. Wszyscy wiedzą też, że na listach często się nie kończy.
— James, proszę cię, nie przejmuj się tym teraz, to nie jest ważne. — znów oficjalnie wpada w swój trans, znów ma wszystko gdzieś, znów zbyt mocno kieruje się czwartą zasadą Lyesmitha. Ujmuje twarz mężczyzny w swoje dłonie, uśmiecha się łagodnie, zapomina o wszystkich nieszczęściach tego świata, o których teoretycznie zapominać nie ma prawa, a już zwłaszcza ze względu na fakt, że jej mąż wciąż tymi nieszczęściami żyje. Mimo wszystko ona ma to wszystko gdzieś, uśmiecha się spokojnie, mówi bardzo łagodnie i nawet pozwala tym znienawidzonym przez siebie łzom napłynąć do oczu w jeszcze większej ilości niż jedna, pojedyncza łezka, która gdzieś w trakcie zarzutu pierwszego spłynęła jej po policzku. — Ważne jest to, panie aurorze, że za równe miesięcy zostanie pan ojcem.
Pan auror bez słowa podnosi się z krzesła, tym samym zmuszając ją do stawienia jednego kroku do tyłu i uwolnienia go ze swojego dotyku. Pan auror milczy, zaczyna nerwowo krążyć po pomieszczeniu pokoju i generalnie wyglądać na bardziej zagubionego niż kiedykolwiek, co z kolei szereg błędów i nieporozumień generuje w umyśle biednej Evelyn, która jeszcze do tej pory była pewna, że mąż na wieść o takiej nowinie, nie zastanawiając się ani sekundy dłużej, po prostu porwie ją w swoje ramiona, mocno przytuli i wyszepcze prosto do ucha, że właśnie uczyniła go najszczęśliwszym mężczyzną na świecie. Tak się jednak nie dzieje. Dzieje się zupełnie inaczej niż pani Raven mogłaby się tego spodziewać.
Usuń— Słyszysz, James? Jestem w ciąży... za niedługo zostaniemy rodzicami. — mimo wszystko, choć widocznie już nieco bardziej zamieszana, Evelyn decyduje się nie poddawać. James w końcu zatrzymuje się w połowie kroku, spojrzenia małżonków spotykają się ze sobą. Szczęście, entuzjazm i widoczne zszokowanie konfrontuje się z... z całkowitym brakiem emocji. Z niczym, co mogłoby żonie w tym momencie podpowiedzieć, jak czuje się mąż. Zupełnie jak wtedy, jeszcze kilka minut temu, kiedy on siedział, a ona stała w progu przedsionka, odpowiadając na jego pierwsze pytanie. — James? — powtarza imię męża, już znacznie mniej pewnie; głos się łamie, dotychczasowa radość i trans powoli uciekają, zostawiając jedynie łzy teraz już powoli ociekające po gładkim, bladym policzku — Powiedz coś, proszę. — szepcze kilka sekund później, nie będąc w stanie już z taką łatwością przekroczyć kolejnej bariery, jaka staje pomiędzy nimi dwoje. Powiedz coś, bo twoje milczenie zabija mnie od środka – krzyczą zaszklone od płaczu oczy. Czy James Raven wcale się nie cieszy? Czy James Raven nie chce tego dziecka tak samo mocno, jak ona chce? I wtedy właśnie, kiedy również i Evelyn dopuszcza do siebie gro okropnie bolesnych wątpliwości oraz po epizodzie nadziei wydaje się pozwolić tym przyjętym na barki zarzutom przejąć nad sobą kontrolę, spojrzenia James'a nagle zmienia się całkowicie; widać w nim radość, widać zaskoczenie, widać szczęście i troskę, które w przeciągu najbliższej sekundy skutkują tym, że teraz to mąż pokonuje kolejną barierę, a żona ląduje w jego ciepłych, bezpiecznych ramionach, za którymi tak bardzo zdążyła się stęsknić.
Żona ląduje w ramionach, żona się rozkleja. Żona, pomimo że już wtulona w swojego ukochanego, nie powstrzymuje łez i pozwala sobie wylać całe swoje emocje prosto w koszulę dotychczasowego surowego inspektora, który teraz staje się tylko i wyłącznie jej mężem (a niech spróbuje jej go ktoś teraz odebrać, to zamorduje). Jak bardzo nienawidzi być słaba, tak właśnie bardzo w tym momencie ma po prostu, wyjebane i słabościom pozwala przejąć nad sobą całkowicie kontrolę. Ale czy to źle? Te same słabości przecież równocześnie są jej największą siłą. W końcu to nie są łzy smutku, żalu, goryczy czy bezsilności. To są łzy szczęścia.
— Wyobrażasz to sobie? — kolejna, kilkusekundowa cisza wtulania się w tors męża zostaje przerwana przez kobietę, która jeszcze nie odkleja się od męża całkowicie, ale unosi podbródek do góry, żeby móc spojrzeć mu w oczy, pociągnąć nosem i znów uśmiechnąć się uśmiechem najszczęśliwszej kobiety na świecie — Ja, ty, nasze dziecko. Duma, kiedy nauczy się stawiać pierwsze kroczki, kiedy po raz pierwszy z jego ust padnie mamo lub tato, kiedy po raz pierwszy usiądzie na miotle, rzuci swoje pierwsze w życiu zaklęcie... — odsuwa się delikatnie, żeby móc ująć nieco szorstką dłoń męża w swoją i położyć ją na cienkim materiale czarnej sukienki, prosto na swoim jeszcze płaskim brzuchu — Czujesz, James? Jeszcze tylko dziewięć miesięcy i będziesz mógł zobaczyć go na własne oczy. — teraz znów wszystko jest na swoim miejscu, teraz znów wszystko jest na swoim porządku, no, może poza tą jedną zmianą w zachowaniu spokojnej i potulnej Evelyn, ale w tym momencie to całkiem uzasadnione, co nie? A skoro jest już na swoim miejscu; ona wie, a wraz z nią wie również on, to można przez jeszcze jedną chwilę i z bardziej trzeźwą głową, pozbawioną wszystkich, nagromadzonych przez te trzy dni problemów, powrócić do tematu pierdolonych pogróżek, za pomocą których ktoś tak bardzo usilnie próbował zepsuć im życie. Można zwrócić uwagę na jeden, cholernie ważny element, który wynika bezpośrednio z tak przewrażliwionej reakcji męża, a o którym ona myśleć do tej pory za bardzo nie miała ochoty, dlatego w wirze emocji po prostu jej umknął.
Usuń— Listy to jedno. Ale Gorman jest już zamknięty, już nic nie może nam zrobić. A mimo to jeśli faktycznie uważasz, że to nie żadne tam głupoty, to znaczy, że faktycznie zaszedłeś komuś za skórę... — całkiem niespodziewanie wraca do tematu tonem Evelyn, której już zdecydowanie bliżej do codziennej pani Raven. No bo nic nie może przecież wiecznie trwać, co nie? — O co chodzi, James? Czym wzbudziłeś u kogoś tak wielką nienawiść? Czy jest coś, o czym i ty nie powiedziałeś mi? — pyta, jeszcze potulnie, jeszcze uprzejmie. Bo przyjaciółka, znająca James'a Ravena dwadzieścia lat oraz żona mieszkająca z pracoholikiem pod jednym dachem podpowiadają jej, że i ona powinna pobawić się w panią inspektor.
karuzela emocji, part nie wiem który, ta kobieta serio żyje w swoim własnym świecie
Uderzała palcami w blat wysłużonej ławki, wybijając na niej tylko sobie znany rytm. Oczy miała utkwione w hogwarckich błoniach, które widziała przez wielkie, zamkowe okno. Zdecydowanie wolałaby być teraz tam, skąpana w wiosennym słońcu, zamiast w gorącej sali, w której panował zaduch. Czterdzieści stłoczonych w pomieszczeniu siedemnastoletnich ciał powodowało, że nie za bardzo było tam czym oddychać.
OdpowiedzUsuńMarina Groom musiała sama przed sobą przyznać, że dobre dziesięć minut wcześniej przestała słuchać tego, co działo się dookoła niej, skupiona na własnych myślach. Nic więc dziwnego, że gdy po sali przeszedł pomruk ekscytacji, otrząsnęła się ze swojego transu kompletnie zdezorientowana. Co mogło się wydarzyć w ciągu tak krótkiego czasu, że wywołało wśród uczniów aż takie poruszenie?
Swoją odpowiedź znalazła przy biurku nauczyciela, przed którym stała wielka, drewniana skrzynia. Wyglądała na starą i mocno wysłużoną. Marina już ją kiedyś widziała, parę lat wcześniej. Zrozumiała nagle narastającą wokół niej ekscytację.
Kiedy byli na trzecim roku i przyszła ich kolej na sławetną lekcję z boginem, w przeciągu pięciu pierwszych minut wydarzył się wypadek. Jedna z uczennic, Groom nie pamiętała jej nazwiska, wpadła w histerię na widok własnego lęku. Wszystko działo się tak szybko, że nim Marina podniosła wzrok znad książki, którą umilała sobie czekanie na własną kolej, pewien Puchon roztrzaskał zamkową szybę, na którą posłała go rykoszetem rzeczona Gryfonka. Jak do tego doszło nadal pozostawało tajemnicą, a przynajmniej dla Mariny. Ważne było jednak to, że tak zakończyła się ich lekcja. Nikt z nich nie stanął już tamtego dnia w cztery oczy z boginem. Większość z uczniów była tym faktem niezmiernie zasmucona, lecz nie Marina Groom. Jej wcale nie spieszyło się do mierzenia z własnymi lękami.
Minęło trzy lata a nic się u niej w tamtej kwestii nie zmieniło.
Podniosła się razem z innymi i ruszyła na środek sali. Gdy formowała się kolejka, odruchowo ustawiła się na samym jej końcu.
Była jedną z niższych w klasie, nie widziała więc zbyt dobrze tego, co działo się na przedzie. Nie była też na tyle wścibska, by specjalnie przeciskać się pod łokciami innych uczniów, koniecznie chcąc zobaczyć lęki innych kolegów i koleżanek. Stała spokojnie, czekając na swoją kolej.
Wysoki śmiech przetoczył się przez pomieszczenie, odbijając od kamiennych ścian i posadzek.
- No proszę, proszę. Łóżko? Hahaha, naprawdę? Wy, szlamy, boicie się już chyba naprawdę wszystkiego, co? - piała jedna ze Ślizgonek przy akompaniamencie koleżanek i kolegów z własnego domu. Kilku innych uczniów również przyłączyło się do tej taniej rozrywki.
Pchnięta impulsem, przepchnęła się w stronę zamieszania. Ciągnięta tam, gdzie coś się działo, Marina Groom, obrończyni uciśnionych.
- I co, boisz się, że jakiś potwór wyjdzie spod niego i złapie cię za nogi, hm? A może boisz się, bo tam u was, mugoli, to na pewno jest taka patologia… - głos nagle uwiązł dziewczynie w gardle. Wyglądała jak ryba wyjęta z wody.
Groom stała na środku, oddychając ciężko. Jedną z dłoni zaciskała w pięść, drugą owinęła wokół różdżki, która zdawała się pulsować od dopiero co rzuconego zaklęcia. Silencio trzasnęło Suzan Bulstrode pomiędzy jednym jej mrugnięciem a drugim.
Destrukcyjna…
Marina
– Teraz powinnam cię uszczypnąć, żeby cię obudzić.
OdpowiedzUsuń- Jak ma to być skuteczna pobudka, to sugeruję drugą kawę, ale tym razem z jakimś alkoholowym dodatkiem.
– Alkohol z samego rana, panie aurorze? Toż to kolejne uzależnienie. – Zdanie podszyte kpiną, bo nie wspominał nic o dużych ilościach, jedynie o małym dodatku, lecz nuta uszczypliwości była dopuszczalna, póki wciąż się pilnował i ani trochę nie próbował się odgryzać bestyjce, jedynie parskał krótko, tłumiąc śmiech w odpowiedzi na słowne zaczepki. - Nie miałam prawa cię w to wciągać. Nadal nie mam – spoważniała, bo trudny temat nadal wisiał między nimi, dzieląc tak, jak nigdy nie chciała być oddzieloną od niego.
- Mhm. Wiesz, że tego nie lubię.
– Wiesz, że sam to robisz aż za często. – Aż za często chronił innych. Aż za często odsuwał od siebie. Aż za często radził sobie sam, podczas gdy mógł po prostu poprosić o pomoc. Aż za często udawał, że wszystko było w porządku, chociaż ani trochę nie było. Twardy i za silny. Czasami aż za mało mówił. Czasami nie wiedziała, jak to z niego wyciągnąć. Niezbyt dobrze radziła sobie w relacjach międzyludzkich, wychodząc z takiego domu jak ród Maren. Oni dbali głównie o ród. Uczucia jednostki nigdy się nie liczyły, a zbyt wrażliwa i niezaradna istota mogłaby łatwo skończyć … Tam musiała być silną i skrytą, jeśli chciała przetrwać zamiast patrzeć, jak krew plamiła skórę, cieknąc z nadgarstka. Jej brat szukał ratunku w dostosowaniu się i okrucieństwie. Ona w samotności. Każdy, kto zbliżyłby się nadto, mógł być zagrożony.
– Chcę ci pomóc, Nira. Niezależnie od tego w jak głębokim bagnie siedzisz.
Głęboki oddech, kojarzący się ze skokiem na głęboką, ciemną wodę. Ze wstrzymaniem powietrza nim miałaby zanurkować pod wodą jeziora. Prawie tak, jakby miała powiedzieć mu wszystko, lecz żadne słowa nie padły, potęgując jedynie uczucie rozczarowania. Papieros powędrował do jej dłoni. Zaciągnęła się, nie kaszląc, bo tylko na początku dym wywoływał u niej kaszel. Spokój jego oczu nie niósł jak zwykle ukojenia, bo tylko spokój miał już dla niej, bez tego, co czuła, gdy pojawił się na jej progu tak, jakby nic się nie zmieniło między nimi.
- Czemu zwątpiłeś, Jim? Czemu zwątpiłeś w Biuro? – Zmiana tematu była wygodna, gdy na powrót oddała mu papieros, pozwalając mu i to zakończyć. Zakończyć, pożegnać się i odejść, chociaż wolałaby, żeby po prostu został i zrobił cokolwiek, co pozwoliłoby jej wierzyć.
- Żaden człowiek nie jest kryształowy. Potter może uważać, że udało mu się przegnać wszystkie cienie jakie zaległy w Departamencie, ale prawda jest taka, że prędzej czy później każdy popada w rutynę i każdy zatraca swoje cele i ideały. Poza tym, człowiek nie jest kryształowy, świat także nie jest. Nie da się działać zgodnie z literą prawa cały czas, nie da się postępować zgodnie z kodeksami i protokołami.
– Teraz brzmisz, jakbyś sam nie zamierzał działać z literą prawa. – Teraz brzmiał jak rozgoryczony. Teraz brzmiał, jakby stracił ideały, w które kiedyś tak bardzo wierzył i umiłowaną pracę, która była dla niego wszystkim i najważniejszym zarazem. Teraz brzmiał jak przypomnienie, jak bardzo ona zawiodła wtedy. Zabrakło jej zaangażowania. Zabrakło przepisów, w które wierzyła. Ideałów, które popchnęły ją do biura. Przymknęła oczy, udając, że nie widziała, gdy w grę weszła krew i pokrewieństwo. Dałaby mu szansę, by uciekł, gdyby nie zagroził jedynemu, który się naprawdę liczył. Powiedział, że to rozumiał i że nadal jej ufał, lecz czy przypadkiem, w głębi serca, nie czuł rozczarowania i nutki pogardy? - Nie możesz wzbudzać podejrzeń. Nie możesz oficjalnie drążyć sprawy Gormana. Przestań zadawać pytania, szukać. Niech myślą, że odpuściłeś.
- Mogę wzbudzać podejrzenia i mogę ją drążyć.
Usuń– Zapomniałam. – Pokręciła głową. – Musisz wzbudzać podejrzenia i musisz drążyć – sparafrazowała, bo w końcu to Jimmy. Jimmy nie zna słowa nie wolno, nie zna nie możesz i nie znosi musisz. Robił, co chciał, dostając za to po uszach. Zabronić mu w praktyce oznaczało, że zrobi coś na pewno, tylko po to, by udowodnić, że może. Dla wielu był poukładanym, ponurym aurorem, lecz pod tą wierzchnią szatą krył się lubujący w adrenalinie buntownik, który chrzanił konsekwencje i kochał ryzyko, który pierdolił, co to przyniesie i gotów był zaryzykować i tylko ostatnie elementy żelaznej dyscypliny trzymały go w ryzach, lecz konstrukcje te były coraz mniej stabilne i coraz bardziej niewystarczające już wtedy, gdy się znali i dzielili wspólną pracę.
– I tak dokładnie zrobię, Nira. Bo wiem, że za tym coś jest i żaden gość w urzędowej szacie nie będzie mi mówił, że sprawa zamknięta, a główny oskarżony siedzi w Azkabanie. Bo oboje wiemy, że dziś siedzi, jutro może już nie siedzieć, albo tajemniczo kopnąć w kalendarz.
Słowa, które nie były tak dalekie od prawdy, bo podświadomie była pewna, że to się wydarzy. Gorman nie przeżyje w Azkabanie, bo jeśli by przeżył, mógłby zacząć mówić. Mówić więcej niż tylko o swoim geniuszu i wielkich planach. Zamiast jak szaleniec bredzić o dobrze naukowym, eksperymentach, doświadczeniach, dla odmiany mógłby poruszyć inne tematy. Mogłoby mu się wymsknąć jakieś nazwisko. Kilka nazwisk, kilka powiązań, które dotarłyby do niewłaściwych uszu. Mógłby zechcieć opuścić mury więzienia w zamian za informacje, jakie posiadał. Może to dobrze, że jej brat dostał pomieszania zmysłów, bo przez to był niegroźny.
- W razie podejrzeń, niech myślą, że to ja. Uwierzą w to. Zawsze byłam dociekliwa. Poradzę sobie z ich pytaniami. Poradzę sobie z Wizengamotem. – Słowa, które nie do końca miały pokrycie w rzeczywistości, bo nie była pewna, czy sobie z nimi poradzi. Wtedy sobie nie poradziła. Wtedy jednak była sama, a teraz on stał obok.
- Nie.
Nie było krótkie i ostateczne. Dobitne jak gest, w którym dogasił niedopałek o murek, nadal ułożony i wychowany, bo pet powędrował do kosza, zamiast wylądować na zaśnieżonych schodach. Gwałtowniejszy powiew wiatru był jakby odpowiedzią na jego nie, sprawiając, że poczuła silniejszy chłód i mimo woli oplotła ciało ramionami, nie zamierzając stać obok niego i dygotać.
– Dość już, Nira. Potrafię się sam obronić i sam sobie poradzić z niewygodnymi pytaniami.
– Wiem, że potrafisz. - Wiem też, że chciałabym ci tego oszczędzić, gdybym tylko mogła. Ty też to wiesz.. - Jestem wezwana przed Wizengamot. Przysłali zawiadomienie. – Proste oświadczenie. – Mieliśmy włamanie w Azylu. Heiana uznała, że to głupi wybryk. – Mógł być to wybryk. Mogło być szukanie czegoś. Mogło być przypomnienie, że nadal była pod obserwacją, mało subtelne, lecz z całą pewnością skuteczne, bo odtąd oglądała się za siebie i dbała, by skrzypiące drzwi zdradzały wizytę nowych gości, nie do końca proszonych. Ktoś wszedł, pomimo zabezpieczeń, więc musiał być ich. Czarodziej, wyspecjalizowany, bo złamanie jej zabezpieczeń nie należało do najłatwiejszych. – Po prostu przynieś mi te akta.
- Przyniosę, tego możesz być pewna.
UsuńKrótkie zapewnienie brzmiało jak pożegnanie, lecz mimo to auror nadal stał na ganku, chociaż nie miał już papierosa w dłoni i chociaż był w pełni ubrany. Nic tylko pożegnać się i odejść, lecz żadne do zobaczenia nie padło w tym momencie, a oni nadal stali. On w płaszczu i ona bez, on w szaliku, ona bez. Ona ze splecionymi rękami i mocnym postanowieniem, że pomimo własnej głupoty nie zacznie szczękać zębami.
– Tymczasem nadal wisisz mi sprzątanie. A to jest coś, czego ci nie odpuszczę. Sprzątanie i zmywanie, Kruczku.
- Nadal uważam, że to wyzysk.
- W najczystszej postaci – zgodziła się czarownica, tym razem nie szukając zaczepki, lecz dając wybór.
– Ale skoro tak ładnie prosisz, to ewentualnie zostanę.
- Jakbyś się gdziekolwiek wybierał. – Rozbawienie było odpowiedzią na jej propozycję, a na rozbawienie odpowiedzią mógł być tylko leciutki przytyk. Odpowiedzią mogłoby też być wrzucenie mu śniegu za kołnierz, by przypomnieć, że duch walki nie był jej obcym i jeszcze nie upadła tak całkowicie nisko, by się poddawać i prosić, lecz on i tak by to przejrzał. - W tamtym śledztwie byłeś solo. Ale nie byłeś sam.
Odpowiedzi znów nie było, ale ona czuła, że coś się zmieniło. Spojrzenie, już nie tak obojętne. Zrozumienie, lecz nie tylko zrozumienie. Nuta dawnego niego i dawnego ich, gdy rozumiał, co więcej kryło się pod słowami, niewypowiedziane, lecz przeznaczone dla niego. Uśmiech, kątem warg, ten szczególny i charakterystyczny, zrozumiały tylko dla nich i dla nich przeznaczony, wspólny sekret, jaki mieli i dłoń sięgająca jej włosów, nie po to, by odgarnąć opadający na czoło kosmyk, lecz by zanurzyć się w nich, przeczesując i burząc ich ład. Dłoń we włosach budziła skojarzenia, bo chociaż sam gest był przyjacielski, ruch już nie, bo za często robili to inaczej, sam na sam, bawiąc się w przeczesywanie kosmyków i delikatne mizianie. Palce muskające mimo woli głowę były aż nazbyt znajome, lecz tym razem nie odpływała, tym razem nie zamykała oczu, a jedynie opuściła skrzyżowane na piersi dłonie, poddając się.
- Teraz to wiem, Nira.
Nie odszedł. Zamiast tego wrócił do Azylu, a ona za nim, chociaż to ona powinna prowadzić, nie on, lecz w ich duecie on często narzucał swoje tempo. Płaszcz znów powędrował na oparcie krzesła, buty na wycieraczkę, a szalik w rękaw. Westchnienie towarzyszyło spojrzeniu, które omiotło pomieszczenie, odkrywając panujący w nim artystyczny nieład. Cieszyła się w duchu jak dziecko, obserwując go takim, lecz twarz pozostała kamienną zołzą, która zmuszała biednego, niewinnego Jima do sprzątania. Miotły, szufelki i ściereczki ożywały na jej oczach, krążąc po pokoju, naczynia ostrożnie frunęły do zlewu, gdzie już działały gąbka i płyn, wszystko poddane magii. Mija chwila, mija moment, w którym po prostu obserwowali jak pomieszczenie się samo ogarnia, chociaż tak naprawdę nie robiło się to samo z siebie. Na chwilę zanurkowała w kuchni, gdzie pozostał jej dzbanek czarnej kawy i porzucone kubki, które jeszcze nie zdążyły trafić pod czyszczące działanie wody i detergentu. Potem znów znajduje się obok, stając przy jego boku jak zawsze, jakby było to jedyne stosowne miejsce. Milczenie przedłużało się.
- I co z tym karmieniem pupili?
Nie widziała jego twarzy, gdy zadawał swoje pytanie. On nie widział jej twarzy, lecz nie musieli się widzieć nawzajem.
- Pańska kawa. – Sorel zawsze była słowną i zawsze dotrzymywała obietnic, lecz teraz w głos wkradła się nutka kpiny, gdy podsunęła mu parujący kubek czarnej ze stosownym dodatkiem na rozbudzenie.
– Wiesz, jak nie ma mojej ulubionej koleżanki w postaci Heiany to chyba przyda ci się pomoc, co?
- Czyżbyś szukał nowej etatowej pracy, Jimmy? Nie jestem pewna, czy przeszedłeś rozmowę kwalifikacyjną i zdałeś wszystkie wymagane testy – pomruk brzmiał uszczypliwie, lecz spojrzenie nie miało w sobie złośliwości. Nie przepadał za Heianą, bo ona nigdy nie przepadała za nim, a jej niechęć ostatnio jeszcze się nasiliła i gdyby zastała go tutaj teraz, oboje musieliby znosić jej irytację. Heiana jednak nie miała wrócić zbyt prędko i może tak było lepiej, inaczej musiałaby tłumaczyć, co robił tu Jim, czemu przesiadywał u niej po nocach i czemu tak ochoczo pakowała się w zamknięte już dochodzenie aurora. – Nie jestem pewna, czy wiesz, jak odróżnić psidwaka od teriera, mistrzu.
UsuńJej czarna kawa nie miała wkładki, może dlatego, że była raczej pożywieniem niż pobudką.
- Panie praktykancie, nie odpowiadam za twoje zdrowie i żadne urazy, jakich doznasz, pomagając – kpiła dalej, lecz tylko po części, bo nie każdy z rezydentów Azylu był milutkim, skłonnym do pieszczot misiaczkiem, a znaczna część poddawała się opiece wyrażając uprzednio swój gwałtowny protest. – Obiecaj po prostu być grzecznym i słuchać i pod żadnym pozorem nie dawać palców kelpie. – Kelpie mieli dwie, parę, z czego samica cierpiała na problemy zębowe i ciągle nawracające ropnie okołozębowe, samiec zaś nie zamierzał zostawić swojej towarzyszki, w rezultacie czego obie zostali mieszkańcami ośrodka. Hipogryf też wymagał znajomości dobrych manier i ugrzecznionego podejścia, za to wspomniany, wiecznie głodny psidwak o rozwidlonym ogonie już obwąchiwał z zainteresowaniem płaszcz Ravena, szukając czegoś, czym mógłby napełnić brzusio. – I pod żadnym pozorem nie wypuść niuchacza. Łazik, nie rusz! – Tupnięcie nogą nie było wystarczającym bodźcem, by przerwał obwąchiwanie płaszcza, lecz wystarczającym, by zrozumiał, że do niego ta mowa i ruszył leniwie swoim rozwidlonym ogonem. – Chodź, dostaniesz coś lepszego.
Obietnica jedzenia została przyjęta ze znacznie większym entuzjazmem i chwilowo płaszcz Jima był bezpieczny od zapędów zębów psidwaka.
Sorel, która nie ma wyboru, bo jesteśmy na etapie smutno, sentymentalnie i tęskno
nie wiem, czy zwierzaki wyjdą, bo ciężej znaleźć powód do śmiechu, takie czasy, ale zobaczymy, co się da zrobić… sekcję chyba ;p zawsze zostają srebrne jaja żmijoptaka, smoczogniki i ich małe iskry, nadal głodny psidwak i szalejąca kelpia, a jeśli Jimmy lubi się kłaniać, to także hipogryf
Znów stała na środku pomieszczenia, oddychając głęboko i zastanawiając się, co ona właściwie najlepszego zrobiła. Nie, żeby żałowała. Nigdy nie żałowała pomocy tym, którzy tego potrzebowali. Tyle że nie była blisko z dziewczyną, w obronie której właśnie stanęła. Amanda, Adriana albo Alicia, nawet nie wiedziała. Podpadła nowemu nauczycielowi dla kogoś, kogo nawet dobrze nie znała.
OdpowiedzUsuńZgodnie z poleceniem profesora schowała różdżkę do kieszeni szaty, mimo iż zazwyczaj zakładała ją za prawe ucho. Uznała, iż takie zachowanie mogłoby zostać uznane za zbyt wyzywające. Już i tak straciła dziesięć kolejnych punktów z puli Ravenclaw, co nie spotkało się z pozytywną reakcją ze strony pozostałych mieszkańców domu kruka. Obiecała, że postara się nie gubić więcej punktów niż sama zdobywała. Po raz kolejny nie udało się jej dotrzymać danego słowa.
Zignorowała wściekłe spojrzenie panny Bulstrode. Nie bała się jej ani jej gniewu. Oberwała przecież jedynie zaklęciem wyciszającym, mogło być gorzej. Drętwota na ten przykład, na pewno znacznie mniej przyjemnie byłoby dostać takim urokiem. A tak, może następnym razem pomyśli dwa razy, nim otworzy usta i wypuści z nich kolejny jadowity komentarz. Przynajmniej taką nadzieję żywiła Marina.
Pomaszerowała na sam koniec kolejki, nie chcąc drażnić Ravena. Mógłby jej przecież wlepić dwa szlabany zamiast jednego lub, co gorsza, wysłać wyjca jej matce. Rose Goom była siłą, z którą Marina nie miała mocy ani ochoty się mierzyć, nie tamtego dnia.
Wbiła spojrzenie we własne buty, natomiast ramiona skrzyżowała na piersi. Nie, żeby wyglądać wyzywająco. Chciała odciąć się od tego, co działo się w pomieszczeniu, od pozostałych uczniów i ich boginów. Dość narobiła sobie problemów. Możliwe, iż Groom była destrukcyjna dokładnie tak, jak mówił terapeuta. Na szczęście nie była aż tak destrukcyjna, by nie wiedzieć, kiedy przestać. Jakieś resztki instynktu samozachowawczego w niej jeszcze zostały.
Znów pogrążyła się w myślach, szybko więc zleciał ten czas, który dzielił ją i zawartość drewnianej skrzyni. Nim zdążyła się nad tym lepiej zastanowić, stała już na przedzie klasy z różdżką nadal w kieszeni szaty. Złapała ją szybko po czym zdecydowała się podnieść wzrok.
Zamarła w sekundzie, w której jej oczy padły na to, co uformowało się tuż naprzeciwko. Z początku dlatego, że nie za bardzo rozumiała, jaką też właściwie postać przybrał przed nią bogin. Gdy w końcu to do niej dotarło, czuła jakby krew zamarzła jej w żyłach.
Na łóżku szpitalnym, otoczona przeróżnymi rurkami i medyczną aparaturą, leżała Mary. Ta sama, która umarła. Umarła i zostawiła ją samą, samą, tak przeraźliwie samą. Teraz wyciągała do niej ramiona.
Obiema dłońmi zdusiła krzyk, który pchał jej się na usta.
Wiedziała, że nie chce wiedzieć, jaką formę przyjmie jej lęk. Spodziewała się wielu, naprawdę wielu rzeczy, lecz nigdy jej. Tej, przez którą serce rozpadło się dziewczynie na pół.
Jak niby mam z tego zrobić coś śmiesznego?
Marina
— Nie pogrywaj ze mną, Vivianne! — podniesiony głos Arthura rozniósł się echem po zamkowym korytarzu, jednocześnie mieszając się z głuchym hukiem, kiedy otwarte z impetem drzwi uderzyły o ścianę, oraz deszczem bębniącym o szyby. Zatrzymał się w progu, zamaszystym gestem zarzucając płaszcz na ramiona, po czym niebezpiecznie zmrużył oczy. W jego spojrzeniu skrywała się groźba. — Ostrzegam cię. Po raz ostatni. — wysyczał przez zaciśnięte zęby, po czym odwrócił na pięcie i ruszył korytarzem w stronę wyjścia, nie oglądając się za siebie. Zaciskając szczęki i pięści z całej siły, zdecydowanie zbyt pochłonięty przez wściekłość wrzącą w nim niczym w rozpalonym kotle, nie zwrócił nawet najmniejszej uwagi na mijanego w korytarzu mężczyznę. Może gdyby to zrobił, rozpoznałby w nim byłego partnera z pracy, Jamesa Ravena, zmierzającego z plikiem pergaminów do komnaty, którą on sam przed momentem opuścił. Może postanowiłby go zatrzymać, zagaić rozmową o błahostkach, sprawiając w ten sposób, by prawda o jego naturze nie wyszła na światło dzienne. Nie zrobił tego jednak. Zniknął za zakrętem, pochłonięty własnym szaleństwem.
OdpowiedzUsuńVivianne jęknęła cicho, drżącymi dłońmi łapiąc za brzeg łóżka. Napięła obolałe mięśnie, próbując podnieść się z kolan i wstać z podłogi, jednak nie była w stanie. Nie miała siły. Zamiast tego oparła się plecami o drewnianą ramę i podciągnęła kolana do piersi, po raz kolejny wydając z siebie ciche syknięcie bólu.
Nie spodziewała się wizyty Arthura. Zwykle pojawiał się kilka razy w miesiącu pod pretekstem niewysłowionej tęsknoty za przyszłą żoną, co w rzeczywistości było tylko kolejną przykrywką dla patologicznej wręcz potrzeby kontrolowania tego, co robiła, jednak zazwyczaj zapowiadał się wcześniej. Wpadł do jej komnaty w przesadnie dobrym humorze, więc w sercu blondynki zrodziła się nadzieja, że może tym razem spotkanie przebiegnie spokojnie. Jednak gdy tylko dostrzegł ślady bladoróżowej szminki na jej ustach i zwrócił uwagę na sukienkę, w którą była ubrana, zmienił się diametralnie. Furia eksplodowała w jego oczach tak gwałtownie, że Vivianne nawet się nie zorientowała, kiedy uderzył ją po raz pierwszy. Upadła niczym szmaciana lalka, nie będąc w stanie ustać na nogach pod wpływem siły mężczyzny, co tylko rozwścieczyło go jeszcze bardziej. Przełknęła ślinę zmieszaną z krwią, najprawdopodobniej pochodzącą z rozciętej wargi, po czym zacisnęła powieki. A to był dopiero początek.
Vivianne nie miała pojęcia, jak długo tym razem znosiła krzyki i przemoc ze strony Arthura. Miała jednak wrażenie, że minęła wieczność — długie minuty spędzone w jego towarzystwie, obłąkanym i spragnionym krzywdy innych, ciągnęły się w nieskończoność niczym guma i za nic nie chciały przyspieszyć. Czuła, jakby na jej ciele nie pozostał nawet skrawek skóry, który nie byłby naznaczony jego ciężką ręką. Nie bolało jej żadne konkretne miejsce — cała stała się jednym wielkim bólem, fizycznym oczywiście, ale również psychicznym. Rozpływał się gorącą falą w jej mięśniach, zakradał się w zakamarki serca i paraliżował umysł, nie mając litości, niszcząc wszystko co spotkał na swojej drodze.
Obiecała sobie, że nigdy nie rozpłacze się w jego towarzystwie. Dotrzymywała słowa za każdym razem, zaciskając zęby i pięści, byle tylko nie dać mu satysfakcji, że ją złamał. Jednak gdy zostawała sama, gdy wychodził zostawiając ją na pastwę pożerającego bólu, pozwalała łzom popłynąć. Samotnie i w ciszy, wśród opadającego kurzu, po raz kolejny na nowo składała siebie z roztrzaskanych kawałków w jedną całość. Zasklepiała rany ciała, jak i również duszy, jedna po drugiej.
Pociągnęła nosem, a wierzchem dłoni otarła strużkę krwi, która leniwie sączyła się z rozciętej wargi, powoli mieszając się z gorącymi łzami. Po raz kolejny spróbowała podnieść się z podłogi, lecz gdy i tym razem jej się to nie udało, rozejrzała się za swoją różdżką. Leżała na wyciągnięcie ręki, przy nodze łóżka, więc złapała ją nieco nieporadnie, krzywiąc się z bólu, by z jej pomocą zamknąć drzwi. Uniosła ją nieco, nie mogąc opanować drżenia rąk, i już miała wyszeptać zaklęcie, kiedy w progu stanął mężczyzna.
UsuńSerce Vivianne zamarło na krótką chwilę, sparaliżowane strachem, że być może Arthur postanowił wrócić i po raz kolejny ulżyć swojej wściekłości. Pomyliła się, co jednak wcale nie przyniosło oczekiwanej ulgi.
— James — wyszeptała blondynka, utkwiwszy lśniące od łez oczy w nauczycielu obrony przed czarną magią stojącym w progu wraz z plikiem pergaminów pod pachą, które mieli omówić jeszcze tego wieczoru, przed porannymi zajęciami. — To nie… — zaczęła słabym głosem, kolejny raz bez powodzenia próbując się podnieść, a w głowie panicznie szukała wymówki na to, co malowało się właśnie przed oczami mężczyzny. Nie znalazła, zbyt zmęczona, zbyt obolała i zbyt słaba, by kłamać po raz kolejny. Zamiast tego schowała twarz w dłoniach, pozwalając łzom płynąć.
Vivianne
— Pierdolone pogróżki utraty życia to dla ciebie głupoty, tak? — pyta James; w jego głosie czai się nutka niebezpieczeństwa i zaproszenia, a może prędzej – prowokacji do wojny, bo swoje stanowisko auror zdążył już zadeklarować i jedyne co zostało mu zrobić, to sprawić, aby po drugiej stronie konfliktu stanęła jego żona. Żona, która jest jakaś taka niecodzienna, nienormalna, nieprzypominająca samej siebie, bo pokojowo nastawiona. W szmaragdowej tęczówce aurora można doczytać się zatem nie tylko epickiego wkurwienia, ale także dezorientacji, paranoi, podejrzliwości oraz niemego pytania co jest kurwa?, któremu czarownica w zasadzie wcale się nie dziwi; bo wie to ona i jeszcze lepiej wie jej mąż z siedmioletnim stażem, że pani Raven z własnej woli nigdy ze ścieżki wojennej nie zstępuje i co więcej, decyduje się na nią za każdym razem, kiedy tylko dostrzega minimalny cień szansy jej powodzenia. Podejrzenia są więc całkowicie słuszne, a skoro one, to i przejaw paranoi numer jeden słuszny jest również. Problem w tym, że w tej słuszności i uzasadnieniach znajdują się jedynie śladowe ilości prawdy, sprowadzające się do tego, że Evelyn faktycznie znalazła się w dużych kłopotach; a poza tym wciąż jest tą samą kobietą, którą James Raven zna już przeszło dwadzieścia lat. Nikt jej nie porwał czarną wołgą, nie przetrzymuje w wielkim wieżowcu w świecie mugoli, nikt nie próbuje się pod nią nieudolnie podszywać; nie działa również pod wpływem żadnych leków uspokajających (mimo że na to najprędzej wskazywałyby jej reakcje) ani nie jest tam żadną panią detektyw, która zdążyła nazbierać już całkiem sporo przydatnych informacji na temat tego niedobrego człowieka, który próbuje im usilnie życie utrudnić (chociaż gdyby tak było, to zapewne mocno zaimponowałaby swojemu rozmówcy i inspektorowi w postaci cholernie dobrego aurora). Tak jednak nie jest, każde przemilczane przypuszczenie James'a mija się z prawdą, a mimo to Evelyn wciąż ma totalnie kurewsko wielki problem, na który wciąż wydaje się mieć tak samo totalnie kurewsko wyjebane.
OdpowiedzUsuń— Tak, kochanie. To tylko głupie anonimy, świadczące o tym, że ich nadawca nie był by w stanie posunąć się o krok dalej niż grożenie ludziom śmiercią przy pomocy zdań złożonych z wycinków. — odpowiada Evelyn. W głosie czai się całe morze nutek spokoju, które do tej kobiety pasują niczym szorstka dłoń do delikatnego policzka lub długie palce zaciśnięte na smukłej szyi. Czyli wcale. Jej usprawiedliwienia, a może prędzej – motywy, bo tych pierwszych nie zdążyła jeszcze przedstawić mężowi, choć może nie aż tak bardzo jak te należące i kumulujące się w głowie Ravena, również są słuszne i całkiem uzasadnione; a skoro są one, to i jej chwilowa obsesja i trans również, choć o tym jeszcze James nie wie. Problem w tym, że w tej słuszności i uzasadnieniach nie znajdują się nawet śladowe ilości zdrowego rozsądku, bo gdyby takowym Evelyn Raven się kierowała, to wcale nie próbowałaby udowodnić małżonkowi swojej racji tam, gdzie nigdy nie będzie jej miała. Ba, w ogóle nie musiałaby teraz wyjaśniać mu tej sytuacji, gdyby zrobiła co należy już trzy dni temu. Wystarczyło przecież tylko wybrać się do Ministerstwa Magii i o wszystkim powiedzieć Lisowi. W końcu to on z ich dwójki jest aurorem, to on zna się na rzeczy i jest specjalistą, a z przypadkami takich pogróżek musiał mieć do czynienia już nie raz i nie dwa, to on ma piekielnie dobrą intuicję. On. Nie ona. Do tej pory pamiętała o tym nawet jako histeryczna żona, miłośniczka kłótni i utalentowana prowokatorka. Dziś zapomina, nie słucha, jest tą samą kobietą, którą Raven zna najlepiej na świecie i jednocześnie kimś całkowicie mu obcym. Dziś jest szczęśliwa, choć zważywszy na pozostałe okoliczności powinna być raczej zmartwiona; dziś jest rozentuzjazmowana, może zdecydowanie za mocno; dziś nie jest tylko Evelyn Raven, którą była do tej pory – jest również przyszłą mamą, a z tą przecież jeszcze niczego świadomy przyszły ojciec ma do czynienia po raz pierwszy w życiu.
— Od tego się zaczyna. Wszyscy wiedzą, że to ja za tym stoję. I wszyscy wiedzą, że najprościej jest kogoś złamać przez rodzinę, Evelyn. Wszyscy wiedzą też, że na listach często się nie kończy. — fuczy James w odpowiedzi, tym samym całym sobą oznajmiając nadchodzący epizod paranoi numer dwa; wyciąga na niewidzialny stół kolejne niepodważalne dowody, ujawnia wcześniej wspomniane doświadczenie aurorskie w takich sprawach, próbuje żonie uzmysłowić pewne sprawy i chociaż intencje ma dobre, bo wciąż chodzi przede wszystkim o jej bezpieczeństwo, to dokonuje tego w strasznie nieprzyjemny i bolesny sposób, za pomocą otwartego zakazu zbliżania się widocznego w spojrzeniu. A Evelyn już właściwie nie wie co ma ze sobą zrobić, co zrobić z tym całym bałaganem, który spowodowała i z przeraźliwą przepaścią pomiędzy nimi. Tym bardziej nie ma już pojęcia jak uspokoić męża. W tym momencie zdaje sobie sprawę, że z ich dwoje to przecież ona jest tą, którą najczęściej trzeba uspokajać i wyprowadzać ze stanu nieprzewidywalnego szału, w którym w swój tymczasowy obiekt nienawiści potrafi rzucać solniczką, krzesłem, bukietem kwiatów, których przecież nienawidzi albo najlepiej całą doniczką, czy też (w ostatecznym braku przedmiotów pod ręką) nawet i własnym butem. A skoro ona w tym małżeństwie pełni funkcję tej szalonej, to James automatycznie przejmuje rolę tego, który musi ją uspokajać i przywoływać do porządku; tę sztukę wydaje się mieć zresztą opanowaną już do perfekcji. Jest w niej mistrzem i specjalistą, a do takiego wniosku dochodzi przynajmniej Evelyn w momentach, kiedy pozwoliwszy jej najpierw wyżyć na nim wszystkie smutki, żale i tęsknoty, które zdążyły się zgromadzić w czarownicy podczas jego nieobecności, potrafi uspokoić ją jednym słowem, jednym spojrzeniem, jednym przyparciem do ściany. A ona? Ona nigdy nie była w takiej sytuacji, nigdy nie musiała spoglądać na niego spod byka ani zapędzać prosto w kozi róg, w którym pomiędzy ścianą a jej ciałem nie byłoby w zasadzie żadnej ucieczki. Ale tak to już wygląda – nic nowego, codzienność, rutyna państwa Raven. Ona przeżywa swoje małe epizody tylko w jego obecności, on zazwyczaj wychodzi z domu i zostawia ją samą, bo tak właśnie radzi sobie ze swoim małym, wewnętrznym chaosem. W takich sytuacjach jak ta pozostaje jej zatem tylko przeczucie żony z siedmioletnim stażem, kilkunastoletniej partnerki z uwzględnieniem przerwy gdzieś w trakcie, już sama nie pamięta kiedy oraz przyjaciółki, która wie o James'ie Ravenie wszystko, co wiedzieć się da. Ale ona nie jest teraz do końca zdrowo myślącą sobą, dlatego z tej unikalnej pasywki zapomina skorzystać.
Usuń— James, proszę cię, nie przejmuj się tym teraz, to nie jest ważne. — przerywa wywody, po czym ponownie bez większego namysłu i reakcji na ostrzegające spojrzenie pokonuje dzielącą ich przeszkodę, niestety tylko tę fizyczną, jak się prędko okazuje. Lis odchyla się na krześle poza zasięgiem jej dłoni, żona Lisa po raz pierwszy doświadcza zwątpienia, ale jeszcze się nie poddaje, twardo walczy, nadal błądzi gdzieś w chmurach. — Ważne jest to, panie aurorze, że za równe dziewięć miesięcy zostanie pan ojcem.
— James? Powiedz coś, proszę. — odzywa się po raz drugi, spotkawszy się z falą zwątpienia numer dwa. Już zdecydowanie bliżej jej do poddania się i kapitulacji, bo milczenie ze strony męża w tak ważnej chwili jest dla niej okropnie ciężkie do przełknięcia, a mimo to wciąż jeszcze nie tak trudne jak sam fakt, że z jego spojrzenia nie da się wyczytać żadnych emocji. Coś w środku niej pęka; coś sprawia, że do tej pory błądząca w chmurach kobieta spada z metaforycznym hukiem na metaforyczną ziemię i ciężko jest jej się podnieść, nawet pomimo tego, że jeszcze kilka minut temu wyglądała na zdolną do pokonania wszystkich przeszkód.
Była pewna, że James się ucieszy. Była tego tak cholernie mocno pewna. Przecież nigdy nie pozwolił jej po sobie poznać, że mogło być inaczej, że wcale nie zależy mu na dziecku tak bardzo jak jej; nigdy nie okazywał niechęci ani żadnych przesłanek, które mogłyby na to wskazywać. Oczywiście, czasem pojawiały się wątpliwości, czasem niepewność, czasem szczere wyznania na kanapie przed ciepłym kominkiem podczas ulewnych wieczorów, że tak naprawdę wciąż martwi się o zdrowie i bezpieczeństwo potencjalnego potomka, że raz od czasu nawiedzają go pesymistyczne wizje ich wspólnej przyszłości; ale auror w końcu już taki jest, taka jego rola, zawsze przejmuje się na zapas. Dlatego Evelyn nigdy nie odbierała takich wyznań w ramach oficjalnego oświadczenia, że Lis mógłby tego po prostu nie chcieć; w zasadzie nawet nawet nie wpadło jej do głowy, żeby tak pomyśleć. Przecież to też wcale nie było tak, że ona nigdy się o nic nie martwiła, nie miała obaw i żyła w naiwnym przekonaniu, że ich nadchodząca przyszłość będzie zawsze sielankowa, kolorowa i generalnie bezproblemowa. Z tą różnicą, że ona jednak mimo wszystko zawsze woli się przekonać, spróbować i nie poddawać ciągłym wątpliwościom, bo w końcu życie jest tylko jedno; trzeba z niego korzystać i jakoś wspólnie radzić sobie z jego przeciwnościami. Po to w końcu są małżeństwem, po to niegdyś przysięgali sobie bezwarunkowe wsparcie w nawet tych najtrudniejszych do przeżycia momentach. W ich przypadku zresztą to założenie zawsze miało się dobrze – w końcu nie bez przyczyny państwo Raven jest nie do zdarcia – i Evelyn chciałaby mocno wierzyć, że tak będzie i tym razem. A jednak cholernie jej ciężko, kiedy jej niebieskie, przepełnione emocjami każdego rodzaju tęczówki spotykają się z tymi Ravena, z których nie da się wyczytać całkowicie nic. Dlatego nie otrzymawszy odpowiedzi po raz drugi, również i w spojrzeniu Evelyn Raven zaczyna pojawiać się nieme pytanie co jest kurwa?, choć w tym przypadku ma ono jedynie bardzo przykry akcent, oznajmiający tyle, że ona po prostu nie rozumie, może nie chce zrozumieć i boi się przyczyny, która stoi za tym totalnym brakiem emocji. W kolejce za pierwszym pytaniem pojawia się kilka następnych, które z kolei zgrabnie można ująć i zamknąć w jednym, krótkim i wyrażającym cały ten szereg błędów i nieporozumień w spojrzeniu blondynki: dlaczego? Dlaczego była święcie przekonana, że informacja o ciąży ucieszy Ravena? Czyja to wina? Jego, bo nigdy nie dał jej jasno do zrozumienia, że tak naprawdę wcale nie pragnie dziecka czy jej, która myślą o tym dziecku od zawsze była tak przejęta, że w zasadzie nie dostrzegała żadnych znaków? Najgorsze w tym wszystkim jest to, że niezależnie jaka nie byłaby prawdziwa odpowiedź na to pytanie, Evelyn w żadnym wypadku nie poczułaby ulgi. I myśl o tym zżera ją od środka; powoduje, że ma ochotę opaść bezwładnie na krzesło, uciec do sypialni, położyć się na łóżku i nie wychylać nosa przez najbliższy tydzień albo po prostu usiąść na podłodze tu i teraz, skulić się, objąć kolana ramionami, odgarnąć dłonią przylepione do mokrego policzka blond włosy i po prostu sobie płakać. I myśl o tym zżera ją od środka; w jednym momencie wywołuje na zewnątrz przyszłą matkę, partnerkę, której łamie się serce na samą myśl, że jej ukochany zdecydował się a coś nie dlatego, że sam chciał, ale tylko ze względu na nią oraz cierpiącą z powodu milczenia żonę. A gdzieś pomiędzy tym czai się jeszcze dumna Evelyn, która w tańcu się nie pierdoli, na niektóre pytania odpowiada sobie sama (błędnie co prawda, ale tego jeszcze wiedzieć nie może) i zwyczajnie nie potrafi zrozumieć, dlaczego po tych pierdolonych siedmiu latach czynnych starań i uganiania się za testami o magicznym działaniu specjalnie aż do świata mugoli, teraz to właśnie ją musi spotykać taki ogromny zawód.
UsuńSzmaragdowe tęczówki są zaszklone od łez, do mokrego policzka wciąż kleją się włosy, w kominku trzaska ogień, za oknem hula wiatr, gałązka cisu niezmiennie od siedmiu lat uderza o okno w sypialni i w zasadzie żadne z nich nie musi tam być, żeby po prostu to wiedzieć. Evelyn jak stała tak stoi; nagle ucieka z niej wszelka energia i wcześniejsza motywacja, co zresztą widać po samym jej ciele, bo robi się jakieś takie bezwładne, zupełnie jakby była jakąś marionetką, tylko jeszcze zdolną do utrzymania się na nogach o własnych siłach. Usta drżą, w gardle pojawia się wielka gula, która nie pozwala jej się odezwać i przerwać ciszy po raz kolejny. A ona bardzo chce przerwać tę cholerną ciszę. Chce powiedzieć: przecież mogłeś mi powiedzieć, chce wypowiedzieć na głos jedno z wciąż przeplatających się po jej umyśle pytań, które męczy i nie daje spokoju i chociaż odpowiedzi na nie boi się niezmiernie, to nie chce już mieć przed sobą żadnych wątpliwości, bo te zabijają ją od środka. Ale nie może; gula w gardle nie pozwala, drżące wargi nie pozwalają również. I zanim zdąży się zabrać w sobie, zanim pociągnie nosem i uniesie podbródek do góry, zanim zażąda odpowiedzi tak samo, jak James zażądał wyjaśnienia sprawy z pogróżkami, zanim wyrzuci z siebie to cholernie bolesne pytanie, a obawy zdołają dobić swojego ostatecznego stadium, James w porę wkracza do akcji. Stawia, mały dla ludzkości, ale wielki dla Ravenów krok do przodu i obejmuje ją w swoje ramiona. A wtedy wszystkie wątpliwości zostają odsunięte na bok, cała ta bezradność odchodzi w niepamięć, wszystko co niedobre generalnie idzie sobie papa, bo jeśli jest takie miejsce na świecie, w którym smutki od Evelyn Elisabeth Raven odlatują niczym odparte przez jakąś niewidzialną barierę – i ona sama właściwie nie ma pojęcia jak to działa, ale tak po prostu jest i tyle – to są to właśnie objęcia James'a.
Usuń— Wyobrażasz to sobie? Ja, ty, nasze dziecko. Duma, kiedy nauczy się stawiać pierwsze kroku, kiedy po raz pierwszy z jego ust padnie mamo lub tato, kiedy po raz pierwszy usiądzie na miotle, rzuci swoje pierwsze w życiu zaklęcie...
— Do tej pory sobie nie wyobrażałem. — uśmiech najszczęśliwszej kobiety na świecie wzbogaca się w tym momencie o nutkę rozbawienia. No tak, mogła się tego spodziewać. Przecież to ona na punkcie dzieci ma jakąś paranoję i w tym temacie ma tendencje do wybiegania wyobraźnią daleko, daleko do przodu. — Pierwsze odprowadzenie do Hogwartu, lub na pociąg, zakupy na Pokątnej...
— ...i ta Tiara Przydziału, krzycząca: Slyherin! — dokańcza pół-żartem, pół-serio, bo niby kwestia przynależności do domów w Szkole Magii i Czarodziejstwa nigdy nie była dla niej większym powodem do sporów czy kłótni i nigdy też takowych nie rozumiała, nawet jeśli szaty należące do wychowanków Domu Węża zawsze nosiła z dumą i zadowoleniem; no ale ostatecznie jakby nie patrzeć – jaka to różnica? Ona jest byłą Ślizgonką, Raven jest byłym Gryfonem; niby wieczna rywalizacja, obopólna nienawiść i w ogóle to fujka, bo jak tak można, a jednak wciąż są małżeństwem, mają się dobrze, są szczęśliwi i czasem nawet zdarzy się im być zgodnymi w niektórych kwestiach. Ot co, da się żyć, stereotyp złamany. Z drugiej jednak strony... wcale nie obraziłaby się, gdyby taki synek czy córka trafili do Slytherinu. Tradycja rodzinna zostałaby utrzymana, dziecko podałoby się na swoją cudowną mamusię, wszystko byłoby pięknie, wszystko byłoby cacy i na swoim miejscu. Tak nieskromnie uważa Lizzie. Jakie w tym temacie jest zdanie Lisa? Już się domyśla, że będzie nieco odmienne. Jak okaże się naprawdę? Przekonają się dopiero w dalekiej przyszłości.
— Trzeba kupić jakieś książki. Przecież my nic nie wiemy o dzieciach. — wszystkie poprzednie wątpliwości Evelyn, które do tej pory były jedynie odsunięte na bok wraz z wylądowaniem w ramionach męża, w tym momencie oficjalnie znikają, a ona sama nie potrafi powstrzymać się od parsknięcia cichym śmiechem, bo przerażenie w oczach James'a Ravena to coś, czego świadkiem można być naprawdę bardzo rzadko. Mimo rozbawienia można się zatem wciąż doszukać w jej spojrzeniu radości oraz aprobaty z powodu, że Jim tak szybko podłapał temat. No bo w sumie to pan auror ma całkowitą rację. Oni nic nie wiedzą o dzieciach. To znaczy, Evelyn troszkę wie, bo temat potomstwa to taka jej mała, osobista obsesja. Ale teoria często ma to do siebie, że z praktyką lubi się mijać, co z kolei sprowadza panią Raven do prostego wniosku: tak, nic nie wiedzą o rodzicielstwie. A przecież to sprawa dosyć trudna i skomplikowana, żeby odpowiednio wychować takiego dzieciaka i przy okazji nie oszaleć. Zwłaszcza, jeśli taki rzeczony dzieciak odziedziczy cechy po obojgu swoich rodziców, jakimi są Evelyn i James albo co gorsza stanie się ich syntezą. Wtedy przyszli rodzice mają przejebane.
Usuń— Oj tak, książki niezbędne. Trzeba też zapisać się na kurs, trzeba powoli zacząć urządzać pokój i udać się na zakupy. Chociaż nie, zakupy może troszkę później, kiedy już dowiemy się co i jak.— dodaje kolejne punkciki do listy pt. przygotowywanie się do nadejścia kolejnego członka rodziny, znów nieco odpływając w świat swoich marzeń i wybiegając o dziewięć miesięcy do przodu, a może nawet i dalej, co sprawia, że momentami brzmi bardziej jakby myślała na głos, niż prowadziła dialog ze swoim rozmówcą — i jeszcze... — przerywa w połowie zdania, przypominając sobie o czymś bardzo ważnym — ach, no właśnie, prawie bym zapomniała – trzeba umówić się na wizytę u lekarza, więc byłoby miło panie aurorze, gdybyś poprosił swoich kryminalistów, co by dali sobie spokój w przyszłym tygodniu, bo mamy ważniejsze sprawy na głowie. — stwierdza, nie pytając nawet, czy James chciałby jej w ogóle podczas takiej wizyty u lekarza towarzyszyć. No ale z góry jakoś tak założyła, że jednak by chciał... a przynajmniej tak wnioskuje, mając tę świadomość, że Lis nawet swoje nieliczne, wolne od Ministerstwa Magii chwile, częściej woli spędzać na świeżym powietrzu przyglądając się swojej żonie w trakcie pracy, niż usiąść w domu na tyłku i odpoczywać.
I tą uwagą, której ton powoli wskazuje na powrót codziennej Evelyn Raven, w zasadzie kończy się cały ciąg całej masy rzeczy do zrobienia, a może prędzej – zostaje przerwany przez wspomnienie o złoczyńcach i trafne spostrzeżenie ze strony pani oskarżycielki, na które dopiero teraz może sobie pozwolić. Dlatego też całkiem niespodziewanie zmienia temat, a z ust padają słowa:
— Listy to jedno. Ale Gorman jest już zamknięty, już nic nie może nam zrobić. A mimo to jeśli faktycznie uważasz, że to nie żadne tam głupoty, to znaczy, że faktycznie zaszedłeś komuś za skórę. O co chodzi, James? Czym wzbudziłeś u kogoś tak wielką nienawiść? Czy jest coś, o czym i ty nie powiedziałeś mi? — zasypuje męża szeregiem ważnych pytań, unosząc brew. Barwa głosu jeszcze przyjemna, jeszcze całkiem milusia, ale to tylko bardzo ulotne jeszcze, którego ostatnią i jedyną szansę na przetrwanie przekreśla Jim swoją odpowiedzią.
— Oho. Szybko wróciłaś do siebie. Ale sprawy Biura to moje sprawy, pani Raven. — blond brew unosi się jeszcze wyżej, o ile to właściwie możliwe, co z kolei zwiastuje falę oskarżeń, kontr-dowodów i podważań słów męża. — Ale być może komuś się nie spodobało to, że sprawa znów jest pod lupą.
Usuń— A więc sprawa pogróżek to również tylko moja sprawa, panie Raven. — zgrabnie odbija pałeczkę. Jeśli te listy naprawdę nie są tylko jakimiś nieudolnymi żartami, to znaczy że tajność sprawy, za którą również tak zgrabnie ukrywa się teraz James, została już dawno przeniesiona z poziomu Ministerstwa Magii na poziom prywatny i nieoficjalny, być może gdzieś do gabinetu męża, do którego ona nigdy nie zagląda, być może jeszcze gdzieś indziej, żeby w razie problemów oczyścić się z podejrzeń; to oczywiście tylko przypuszczenie i wstępna teoria, ale jednocześnie na tyle uzasadniona, że już będąca solidną podstawą dla Evelyn, aby zakwestionować słowa męża. — No chyba, że postanowisz się ze mną nie zgodzić... ale to byłoby jednoznaczne z przyznaniem się, że sprawa Biura nie jest już ani chwili dłużej tylko twoja, a nasza. Nie uważasz? — stawia jeszcze kilka kroków do tyłu, żeby móc luźno oprzeć się o blat stołu, a jeszcze w późniejszej kolejności założyć ręce na piersiach. No pani inspektor jak talala. Przejmowanie niektórych nawyków drugiej połówki czasem jednak popłaca, bo zdecydowanie wygodnie jej w takiej roli. — Wiesz, że nie lubię wchodzić ci w paradę, jeśli chodzi o zawód aurora. Nie znam się, więc się nie mieszam i nie odzywam. Ale nawet twoja reakcja na listy wskazywała na to, że ten temat już nie dotyczy tylko Ministerstwa Magii. Zapytam więc jeszcze raz: w co się wplątałeś, Jimmy?
żona, która postanowiła odwrócić role
Świat kręcił się w zawrotnym tempie a jej ciężko było oddychać. Nie mogła odciąć się od tego, czym nękał ją bogin - jego obraz miała wypalony po wewnętrznej stronie powiek. Miała wrażenie jakby ktoś stanął jej na klatce piersiowej, boleśnie miażdżąc żebra i płuca. Nie mogła oddychać.
OdpowiedzUsuńKrew szumiała jej w uszach, skutecznie zagłuszając wszystko to, co działo się dookoła. Jedyne co jej zostało to stać i patrzeć, czując jak serce rozpada jej się na milion maleńkich kawałków po raz kolejny, całkowicie na nowo.
Zupełnie jakby znów była zima, a ona stała na zmrożonej ziemi, patrząc, jak opuszczają trumnę do grobu.
Dłonie nadal przyciskała do ust, nie poruszyła się nawet o milimetr. Czuła jakby żyłami płynął jej lód zamiast ciepłej, lepkiej krwi. Paraliżował ją, odbierał całe ciepło.
Zanotowała szerokie barki nauczyciela, który wsunął się między nią a zjawę. Odciął ją od przerażającego obrazu, samemu wywabiając swojego bogina na powierzchnię.
Nie widziała, co pojawiło się przed Ravenem. Zbyt była zajęta próbą uspokojenia drżenia, które zdawało się opanowywać całe jej ciało, rozchodząc się po kręgosłupie. Nie była pewna czy to nadal strach czy też może ulga. Jedyne co wiedziała na pewno to to, że telepało nią od środka i grzechotało kośćmi.
Sala opustoszała a jej nadal ciężko było się ruszyć. Zbierała myśli i siłę, by znów kontrolować mięśnie.
Nie spodziewała się tego, że nauczyciel jej dotknie, więc kiedy to zrobił, drgnęła i napięła się jak struna, zaskoczona. Odciągnęła ręce od twarzy i opuściła je wzdłuż ciała, natomiast spojrzenie wbiła w twarz profesora, próbując skupić się na tym, co do niej mówił.
- Wszystko w porządku? Nie masz łatwego bogina, dziewczynko. Ale i z takimi da się żyć.
Mimowolnie zmarszczyła brwi, gdy nazwał ją dziewczynką, jednak mimo wszystko przyjęła jego słowa z wdzięcznością. Co by nie mówić, chciał dodać jej otuchy i obronił przed makabryczną wizją, prezentowaną przez bogina.
To jego praca
Pokiwała głową na znak, że rozumie i nic jej nie jest. Przynajmniej fizycznie nie było. Psychicznie… Psychicznie czuła, że potrzebna jej długa drzemka i możliwe że łyk ognistej whisky. Piła jej kiedyś trochę na jednej z imprez w Pokoju Wspólnym. Pamiętała, że miała wtedy wrażenie, jakby wypaliła jej wszystkie wnętrzności. Takiego efektu potrzebowała w tamtym momencie.
- Nie umiałam zrobić z niej nic zabawnego - powiedziała w końcu, z oczami nadal wbitymi w twarz mężczyzny. Próbowała znaleźć w niej ślad zrozumienia, ewentualnie czegoś, co sprawiłoby, że nie czułaby się tak źle, jak w tamtej chwili.
Jak można zrobić z umierającej babki coś śmiesznego? Przecież ona naprawdę odeszła .
[ Jezu, ale się melodrama z tego zrobiła xd]
Marina
[Jej, dziękuję za rozpoczęcie, bardzo profesjonalnie napisane <3]
OdpowiedzUsuńPowody, dla których Effy Fitzgerald kontynuowała lekcje Obrony Przed Czarną Magią były zagadką również dla niej samej. W przeciwieństwie do całej masy uczniów marzących o tym, by zostać aurorami, drugim Harrym Potterem czy Dumbledorem, ona sama nie wykazywała ani specjalnej pasji ani też większych uzdolnień do tego przedmiotu. Jej oceny były raczej marne, bardzo często zdarzało jej się opuszczać zajęcia, wychodzić z nich albo zwyczajnie w nich nie uczestniczyć zajmując się czymś kompletnie innym i wyłączając się kompletnie z tego, co się działo dookoła. Nigdy nie zgłaszała się na ochotnika do żadnych ćwiczeń. Nie zapisała się do Klubu Pojedynków, do którego zwykle wszyscy walili drzwiami i oknami. Wiedziała, że jej Powyżej oczekiwań z SUM-ow było tak naprawdę łutem szczęścia polegającym na testowaniu głównie zaklęć obronnych na egzaminie. Będąc szlamą miała je opanowane do perfekcji, po którymś z kolei popołudniu spędzonym na wyrzygiwaniu ślimaków każdy by się zmobilizował i nauczył. Nie zmieniało to jednak faktu, że widząc tak wysoką ocenę była w takim szoku, że z rozpędu poszła razem z innymi na OWUTEM-owe zajęcia z Obrony Przed Czarną Magią i tak już została. Niewiele jednak się zmieniło w kwestii jej rezultatów i podejścia do przedmiotu.
Zmiana nauczyciela wywołała u niej lekki dyskomfort. Raven był przecież aurorem . I to całkiem niezłym, jeśli wierzyć temu ile razy jego nazwisko przewijało się w "Proroku" przy artykułach relacjonujących przebieg najróżniejszych spraw. Nie do końca wiedziała czego się po nim spodziewać. Unikała jego spojrzenia obawiając się, że wejdzie jej do umysłu, przejrzy na wylot, dostrzeże to co kryje się pod brokatową, świecącą powierzchnia. Nie wiedziała też co może się wydarzyć na zajęciach, z jaką czarną magią mieliby się zmierzyć. Istniała naprawdę cienka granica pomiędzy tym, co Effy była w stanie zaakceptować jako magiczne a tym, co demoniczne . Sama do końca nie wiedziała też, gdzie ta granica dokładnie przebiega.
Wiodła wzrokiem za nauczycielem gdy ten zamykał okiennice i posłusznie otworzyła podręcznik na właściwiej stronie. Zamarła uświadamiając sobie temat dzisiejszych zajęć i była naprawdę wdzięczna za panujący w sali półmrok, dzięki któremu nie było zauważalne to, jak zbladła.
- Dementorzy?
Sadząc po niepewnym głosie Juliana Aldertona nie tylko ona nie czuła się komfortowo z tematem. Powiodła wzrokiem w stronę ekranu projekcyjnego. Z każdą kolejną ryciną czuła jak jej ciało przebiega coraz to bardziej lodowaty dreszcz. Wiedziała, że nauczyciel zadaje pytania, ale nie była w stanie na nie jakkolwiek zareagować. Poza tym, nikt się tego po niej i tak by nie spodziewał. Raczej nigdy nie wyrywała się do odpowiedzi, a na Obronie Przed Czarną Magią to już w ogóle nie odzywała się nieproszona. Wpatrywała się więc w kolejne ryciny czując jak zaczyna brakować jej oddechu, w uszach zaczęło jej szumieć i jakby z oddali usłyszała przebijające się głosy, nauczyciela i Greenseed.
Usuń- Nie posiadają oczu, zamiast ust mają bezkształtną dziurę, którą wysysają duszę przy pocałunku....
- Pocałunek dementora pozbawia duszy...
Dusza, dusza, dusza... Pozbawić duszy...
Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz DUSZY ZABIĆ NIE MOGĄ. Bójcie się raczej Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle...
Dość
Miała wrażenie, że jej kołatające serce zagłusza każdy inny dźwięk w sali. Jednym szybkim ruchem Wcisnęła leżące na ławce swoje rzeczy do torby i wstała tak gwałtownie, że Przewróciła krzesło. Była jednak zbyt skupiona na tym by oddychać żeby przejąć się tym, że nagle znalazła się w centrum uwagi.
- Ja... - zaczęła, ale uświadamila sobie, że nie jest w stanie zapanować nad drżeniem głosu więc podawanie jakichkolwiek zmyślonych wyjaśnień było bez celowe. - Muszę... Wyjść.
Nie czekała na jakąkolwiek odpowiedź, jakikolwiek komentarz, nawet na pozwolenie. Przewiesiła przez ramię torbę i szybkim krokiem opuściła salę.
- Przestraszyła się dementora... - prychnął pogardliwie jeden ze Ślizgonów. - Mugole mają tchórzostwo we krwi!
- Jak już to Przestraszyła się Twojej parszywej mordy - warknął chłodno Xavier odrywając wzrok od drzwi, które zatrzasnęły się za Effy i maskując swój niepokój.
- Coś Ty powiedział?!
- Powiedział, że masz krzywy ryj, masz coś ze słuchem, Fawley?! - krzyknęła Krukonka, Marianne McCartney.
I nagle, jak za przysłowiowym dotknięciem czarodziejskiej różdżki cała klasa zawrzała, a uczniowie zaczęli się przekrzykiwać. Większość z nich już nawet zdążyła zapomnieć, że wszystko rozpoczęło się od nagłej ewakuacji Effy Fitzgerald, która w chwili obecnej wybiegała z zamku na błonia próbując opanować gonitwę myśli, zacząć normalnie oddychać, zamknąć wszystkie swoje lęki, obawy i rozdarcia by dalej być w stanie funkcjonować.
Effy, o której wierzby szumią, że poszła sobie siedzieć na skałkach przy jeziorze
— ...i ta Tiara Przydziału, krzycząca: Slyherin!
OdpowiedzUsuń— Trochę dziwnie wymówiłaś Gryffindor, ale wybaczam ci. To pewnie przez te hormony.
Pewien mądry człowiek, prawdopodobnie mugol (to znaczy chyba – w sensie mugol, nie mądry, bo czarodzieje na ogół takimi głupotami raczej się nie przejmują i wolą doskonalenie umiejętności praktycznych, zamiast zastanawiania się nad sensem życia czy coś w tym stylu) stwierdził kiedyś, że to co piękne, szybko się kończy. Evelyn co prawda zielonego pojęcia nie ma kim ten człowiek był, nie może mieć stuprocentowej pewności co do jego pochodzenia, nie wie też dlaczego te słowa wypowiedział i w jakich to zrobił okolicznościach. Całkiem możliwe, iż w ogóle nie wpadło jej nawet do głowy, że taki ktoś mógł sobie żyć kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu; tak samo jak całkiem możliwe, że w zasadzie gdyby jednak wpadło, to tak czy siak miałaby to całkowicie gdzieś. Gdzieś pomiędzy nie dbam o to, a mam wyjebane, tak gwoli jasności. Nie ważne gdzie, kiedy, dlaczego i jak, ważne że działa, sprawdza się i jest najprawdziwszą prawdą na świecie. To co piękne, szybko się kończy. Było pięknie; była szczęśliwa i niezniszczalna, nic nie było w stanie stanąć na jej drodze – wkroczył pan-niemiły-inspektor Lis, wyłożył na stół trzy niepodważalne dowody i sielance powiedział stanowcze, a jakże brutalne i bolesne stop. Później troszkę płaczu, złości, ciszy, nadchodzącej fali depresji, pozbawionych emocji spojrzeń, wewnętrznego wkurwu, bezradności, wyrzutów sumienia; ale tylko troszkę, tak z umiarem i całkiem bezpiecznie, bez zagrożenia życia, rzucania krzesłami, zaklęciami niewybaczalnymi czy ostatecznego wychodzenia z domu. Tak o, sytuacja uratowała się sama, a może jednak uratowało ją to biedne dziecko, które jeszcze nie wie, że wybrało sobie najbardziej wybuchowych rodziców na świecie. No i znów było pięknie; obydwoje szczęśliwi, mąż uśmiechnięty, żona też, a przynajmniej dopóki nie zostało wypowiedziane na głos jakieś przypadkowe stwierdzenie o hormonach – bo w tym momencie wkracza ona, pani nie-pozwalaj-sobie-James, posyła partnerowi ostrzegawcze spojrzenie, którym oznajmia, że żaden jej tu ex-Gryfon nie będzie wmawiał co przez co, bo ona czuje gdzieś wewnątrz po kościach i w swoim brzuchu również, że dziecko po prostu będzie Ślizgonem. Tak. ŚlizgonEM. Ciąg przyczynowo-skutkowy spojrzenia idzie zatem dalej i dalej, ostatecznie kończąc się mniej więcej na tym, że nie ma już tej Lizzie, którą mąż zdążył poznać w 83,5%, bo ta ogranicza pokojowe popędy swojej nowej osobowości gdzieś maksymalnie do dziesięciu procent, a pozostałe dziewięćdziesiąt poświęca starej, dobrej Evelyn Raven. Tę zaś mąż zna od podstaw, na pamięć, z góry na dół i w ogóle to po prostu najlepiej na świecie; z tą właśnie prowadzi liczne konflikty oraz igrzyska śmierci i z tą za moment na taką ścieżkę wojenną może wkroczyć, jeśli dalej będzie próbował zrobić jej na złość.
— Masz szczęście, że mam jeszcze dobry humor i żadnej doniczki czy kwiatka pod ręką, bo teraz to ci się akurat należy. Za to mogę udzielić ci profesjonalnej rady na przyszłość, żeby więcej mnie nie prowokować jakimiś hormonami, zanim się to źle dla ciebie skończy. — ostrzegawczy wzrok nadal w pełnej okazałości, błękitne tęczówki mierzą męża zza przymróżonych powiek, ale na tym w zasadzie się kończy, bo ostatnie dziesięć procent Lizzie-orędowniczki-spokoju nie ma ochoty na konflikty i tym podobne; chce się jeszcze chwilę pozachwycać i powybiegać wyobraźnią w przyszłość, dopóki Jamesa ma przy sobie. Bo znając życie – za niedługo, za godzinę, dzień czy dwa, jakiś nieprzyjemny złoczyńca znów da po sobie znać, auror dostanie wezwanie do Biura, a ona znów zostanie ze swoimi marzeniami oraz oceanem ekscytacji zupełnie sama, samiusieńka. — I dobrze słyszałeś, nie tu miejsca na żadne pomyłki. SLY-THE-RIN. — dodaje głośno i wyraźnie, a nawet specjalnie dla męża dzieli na sylabki, bo widocznie coś się mu źle zakodowało i trzeba to naprawić.
— Oho. Szybko wróciłaś do siebie. Ale sprawy Biura to moje sprawy, pani Raven. Ale być może komuś się nie spodobało, że sprawa znów jest pod lupą.
Usuń— A więc sprawa pogróżek to również tylko moja sprawa, panie Raven. — mąż ma rację; Evelyn szybko wraca do siebie, przyszła mama zostaje na chwilę obecną zredukowana do stopnia niemalże zerowego, bowiem tego własnie wymagają okoliczności; w końcu gdyby nie wymagały, to na pewno tak łatwo by sobie nie odpuściła – zdążyła się już tutaj wygodnie zadomowić i całkiem jej dobrze, bo na moment swojego pojawienia się czekała gdzieś od bliżej nieokreślonego zawsze. Głowa Lisa zostaje lekko przechylona na bok, ręce krzyżują się na piersi. Może to nie dużo, może auror przybiera postawę niewzruszonego i całego generalnie nie, ale Evelyn już swoje wie i sam fakt tych nieznacznych zmian postury męża postrzega jako swój mały, osobisty sukces. Poruszyła drażliwy temat, wbiła małą szpileczkę, zwróciła trafną uwagę, zgrabnie odbiła piłeczkę. Takie małe coś, a cieszy. Cieszy tak samo, jak sama rola pani inspektor, która całkiem się jej podoba i którą chętnie przejmie przy następnej, lepszej okazji. — No chyba, że postanowisz się ze mną nie zgodzić... ale to byłoby jednoznaczne z przyznaniem się, że sprawa Biura nie jest już ani chwili dłużej tylko twoja, a nasza. Nie uważasz?
— Wiesz, że nie lubię wchodzić ci w paradę, jeśli chodzi o zawód aurora. Nie znam się, więc się nie mieszam i nie odzywam. Ale nawet twoja reakcja na listy wskazywała na to, że ten temat już nie dotyczy tylko Ministerstwa Magii. Zapytam więc jeszcze raz: w co się wplątałeś, Jimmy? — pyta po krótkiej chwili przeznaczonej na stawienie kilku kroków do tyłu, podczas których przenikliwe spojrzenie niebieskich tęczówek nie zostaje oderwane od sylwetki James'a ani na jedną sekundę. Zgodnie z oczekiwaniami męża, który w tę ich nową grę mimo wszystko doświadczony jest bardziej, bo z tym właśnie wiąże się jego zawód, to właśnie czarownica jako pierwsza wykłada niewidzialne karty na niewidzialny stół. Karty nie są jeszcze do końca odkryte, wciąż czai się w nich jakaś nutka tajemnicy, niedopowiedzenia, wszelako pojętych błędów i pytajników, na które Evelyn odpowiedzi znać nie może, ponieważ sam jej mąż już starannie tego dopilnował, żeby nie znała; ale wciąż wystarczająco jasno oznajmiają Lisowi, że tak, pani Raven czegoś się domyśliła, coś rozgryzła, jakieś wnioski wyciągnęła. I to nie tak, że oczekuje od niego jakoś specjalnie dużo; nie domaga się żadnego szczegółowego wytłumaczenia czy wtajemniczenia w sprawę od podstaw. Nie, nie, nie. Przecież sama powiedziała – nie zna się, więc się nie miesza i nie odzywa. Nie wymaga od James'a więcej informacji, niż otrzymuje zazwyczaj; w zasadzie to nawet głęboko gdzieś ma sprawę tego całego Gormana. On już kiśnie sobie w więzieniu, dostał za swoje, jego prędko nie zobaczą. Evelyn chce po prostu mieć świadomość sytuacji, w której znajduje się obecnie Lis i do której chcąc-nie chcąc została wciągnięta również ona, otrzymując pierwszy list z pogróżkami. Resztę zostawia aurorowi, nawet jeśli nie do końca uważa, że to już nie jest tylko jego problem; ale auror jest zawodowcem w swojej dziedzinie – niektóre kwestie po prostu warto mu bezwarunkowo powierzyć. Przecież nadal mu ufa i nigdy nie zwątpiła w jego niezawodność.
— Wyniosłem sprawę poza Biuro. Według mnie sprawa Gormana została spłycona i zamieciona pod dywan, są nowe poszlaki, ale niespecjalnie jest chęć by się nimi zajmować. — pani prosi, pani ma; odpowiedź zostaje udzielona, wszystkie dotychczasowe zagwozdki zostają rozwiązane, Evelyn przyjmuje do informacji dokładnie to, co było jej potrzebne do złożenia układanki w jeszcze niekompletną, ale sensowną całość.
— No i super. — odpowiada pełni usatysfakcjonowana uzyskaną odpowiedzią Lizzie, obdarzając męża spojrzeniem pod tytułem: Dało się? Dało.. — Ale wiesz, że równie dobrze można tak było od samego początku? — dodaje po chwili namysłu, nie ukrywając czającej się gdzieś głęboko w głosie nutki zawodu. Koniec końców wychodzi na to, że ona mogła powiedzieć jemu o listach, tak samo, jak on mógł powiedzieć jej o swoim prywatnym dochodzeniu. Z tą różnicą, że James swoją szansę miał już dużo wcześniej i skrzętnie, prawdopodobnie bez żadnych wyrzutów sumienia również ją zataił, czego bezpośrednim skutkiem stała się cała ta szopka z pogróżkami. A teraz cała prawda wychodzi na jaw. Od jego, aż po jej kłamstwo. — Przecież i tak nie próbowałabym cię od tego odciągnąć czy jakoś wpłynąć na twoją decyzję. Znamy się nie od dziś i dobrze wiem, że to byłoby niemożliwe, zresztą nie od tego jestem. Ale wtedy przynajmniej wiedziałabym na czym stoimy i co potencjalnie może nam grozić, więc raczej nie zbagatelizowałabym sprawy tych cholernych listów. — podsumowuje spokojnie (co swoją drogą nadal nie do końca do niej pasuje, no ale trzeba jej dzisiaj wybaczyć) spoglądając na całą sytuację już z perspektywy żony, która bieg wydarzeń zna od początku do końca. Oczywiście to tylko jej zdanie, z którym James wcale nie musi się zgadzać. Warto też zaznaczyć, że to wcale nie tak, że ona teraz próbuje całkowitą winę zrzucić na James'a, bo on pierwszy nie powiedział – być może właśnie dlatego, iż nie próbuje, przybiera taki a nie inny ton głosu – nie, nie, nie. Evelyn aż taką hipokrytką nie jest i ma świadomość, że wina leży gdzieś po środku, że obydwoje przyczynili się do niej po równo, bo ostatecznie każde z nich (prędzej czy później, nieważne) skłamało. Tylko jakoś nie potrafi się powstrzymać, żeby nie zwrócić uwagi mężowi, że również i jego decyzje stały się skutkiem późniejszych wydarzeń związanych z pogróżkami.
Usuń— Wybrałaś już imię dla naszej córki?
— Trochę dziwnie wymówiłeś imię dla syna, ale to też ci jeszcze wybaczę. — przedrzeźnia męża jego własną taktyką, ale z tematu ostatecznie nie rezygnuje i nie zamyka go w tym momencie, bo zbyt ciekawy i kuszący, żeby go nie kontynuować. W kategorii imion dla syna, oczywiście. — Może Benjamin? Ben... takie urocze. — błękitne tęczówki znów jakieś takie bardziej rozmarzone, Evelyn znów sobie odpływa i bardziej myśli na głos, niż prowadzi rozmowę z James'em. No ale sam zaczął temat, więc teraz musi przeboleć. — Albo Eddie. Albo Theo. Thomas? Leon? Simon? — wymienia ciąg dalszy trwa, dopóki również w jej tęczówce nie pojawi się ten sam pierwiastek przerażenia, który wcześniej towarzyszył panu mężowi w trakcie wspominania o totalnym braku wiedzy na temat dzieci. Wtedy Evelyn przerywa i jakoby wyrwana z transu, w końcu zwraca się do małżonka: — Na Merlina, James. Tyle pięknych imion, tylko jedno do wyboru... jak my sobie z tym poradzimy?
*
UsuńTo było parę naprawdę dziwnych tygodni przepełnionych zdecydowanie zbyt wieloma nocami spędzonymi samotnie w murach Hogwartu, zamiast w swoim ciepłym i przytulnym domku w Hogsmeade. Samotnie, to znaczy wciąż w obecności kota (ale to nie liczy się stuprocentowo, chociaż wiadomo, lepsze to niż samotność absolutna), którego na ten ciężki czas zdecydowała zabrać do Hogwartu ze sobą oraz bez obecności męża, nad którym z kolei wbrew jej najszczerszym nadziejom, złoczyńcy nie postanowili się ulitować i który w domu ostatnimi czasy bywał jeszcze rzadziej niż zwykle, co – jak się okazało – było jednak wciąż możliwe. Niby przyzwyczaiła się do takiego biegu wydarzeń, niby całe dnie i noce spędzane w Szkole Magii i Czarodziejstwa to dla pani Raven to najzwyklejsza codzienność, w końcu zdarza się tak nie raz i nie dwa, że woli zostać w szkole, gdzie mimo wszystko pod tym samym dachem śpią spokojnie jeszcze setki pozostałych osób, niż nieudolnie próbować zasnąć w akompaniamencie gałązki cisu niezmiennie od lat pukającej w okno sypialni i w przypływie generalnego wkurwienia mieć ochotę pozbyć się z ogródka całego tego bogu-ducha-winnego drzewa, które w obecności James'a jakoś nigdy jej aż tak nie przeszkadza. Niby, niby, niby... a jednak teraz jest jakoś zupełnie inaczej. Wszystko trwa jakoś dłużej niż zwykle, przeciąga się do okresu ponad miesiąca; wszystko jest jakieś takie nudniejsze i mimo tego całego przyzwyczajenia Evelyn jakieś takie całkiem niecodzienne i zdecydowanie wychodzące poza definicję rutyny małżeństwa Ravenów. No bo do tej pory zawsze wyglądało to jakoś mniej więcej tak: James pracuje, Evelyn emigruje do Hogwartu. James wraca, Evelyn wraca również – kilka dni sielanki przeplatanej z igrzyskami, praca aurora wzywa znowu, pani Raven czasem zostanie w domu jeszcze przez jakiś czas, po czym znów chwilowo przenosi się do Hogwartu. A teraz? Raven nie wraca, Raven odwiedza ją tylko raz na jakiś przerażająco długi czas, spędza kilka godzin w porywach do kilku nocy i zostawia ją samą. Evelyn nie popiera, Evelyn tęskni za swoim mężem, za ich wspólną małżeńską codziennością i za wygodną kanapą, na której spędzają wspólne wieczory. No i jakby tego wszystkiego było mało, to cholernie martwi się o swojego ukochanego; nie ma takiej godziny, żeby nie zastanawiała się co w danym momencie robi, czy ktoś go nie porwał i nie przetrzymuje w jakiejś czarnej wołdze, a w ramach wielkiego podsumowania naprawdę dobija ją świadomość, że ona jest bezpieczna tutaj, w odróżnieniu do niego, który... tam, gdziekolwiek właściwie spędza całe te dni, bezpieczny już do końca nie jest. Wcale się jej ta cała sytuacja nie podoba. Jest niefajnie. Jest nieprzyjemnie. Jest zdecydowanie nie-rutynowo. Koszmar i tragedia; nikt nie chciał, nikt nie prosił, a jednak wciąż się dzieje. I gdyby nie fakt, że ją poprosił, że wspólnie ustalili i że obiecała mu, że zostanie w tym cholernym Hogwarcie dopóki sytuacja się uspokoi albo najlepiej całkowicie rozwiąże, to byłoby więcej niż pewne, że nie pozostałaby w tej kwestii aż tak bezczynna jak teraz. No ale w tym przypadku musi. Obiecała. No i jeszcze pojawia się kwestia dziecka; a jego bezpieczeństwo, to sprawa – rzecz jasna – wagi najwyższej zarówno dla przyszłej mamy, jak i przyszłego taty.
To było naprawdę parę dziwnych tygodni, którego koncertowym zakończeniem (choć tego Evelyn jeszcze nie wie, ale spokojnie, cierpliwości) jest dzień dzisiejszy – najdziwniejszy z najdziwniejszych, niezaprzeczalnie i bezwarunkowo. Na panią profesor Raven wszyscy od rana ciągle się jakoś dziwnie patrzą i to gamą spojrzeń wszelakich, począwszy od tych zdziwionych, poprzez niezadowolone, zahaczając o te bliżej nieokreślone czy nieco podejrzane, ostatecznie kończąc na tych w miarę pozytywnych, jakby życzliwych, zupełnie jakby za moment miała dostać jakąś pochwałę, gratulacje czy inne życzenia w stylu powodzenia na nowej drodze życia, których ostatecznie od nikogo nie dostaje, tym samym utrwalając ją calusieńki dzień w dziwnym przeczuciu, że coś jest kurwa nie tak, ale ona jeszcze zielonego pojęcia nie ma co. Zupełnie jakby miało dzisiaj miejsce jakieś specjalne wydarzenie pt. gapimy się na profesor Raven, ale o niczym jej nie mówimy.
UsuńTeoretycznie mogłaby wytłumaczyć sobie to wszystko ciążą. No bo wiadomo – znaczy nieoficjalnie, bo tak oficjalnie to nikt o tym nie mówi, ale wszyscy wiedzą – ciąża to sensacja, powód do plotek, gapienia się, zachwytów i tandetnych tekstów typu: "wow, w końcu zdecydowaliście się z James'em na dziecko, gratulacje!" z powodu których Evelyn już wie, że będzie doznawała jakichś wewnętrznych napadów wkurwienia i tym podobnych, bo takowe zawsze ją irytowały, nawet jeśli w odpowiedzi zazwyczaj uśmiechała się serdecznie i nawet jeśli sama marzyła o tym od wielu, wielu lat. Ale to dopiero będzie i bliżej nieokreślona przyszłość, bo państwo Raven jeszcze nikogo o tej radosnej nowinie nie poinformowali i raczej nie mają zamiaru tego robić, no bo właściwie to po co? Nadejdzie taki czas, kiedy ich przyszły potomek sam sobą da po sobie znać i nie trzeba nikomu nic mówić. Okres sześciu tygodni takim czasem jednak zdecydowanie nie jest – tajemnica zatem bezpieczna i zachowana tylko dla wiadomości małżonków, spojrzeń tłumaczyć sobie ciążą nie ma jak. A one mimo to mają miejsce; nie non-stop, nie nieustannie, ale wciąż i zdecydowanie zbyt często niż na jakiś losowy przypadek mogłoby przystać. Dziwne. Podejrzane. Bardzo. Do tego stopnia, że w stęsknionej żonie zaczyna włączać się jakiś tryb zapożyczony od męża; tryb paranoi i doszukiwania się spisku we wszystkim co możliwe, co w tej sytuacji jest raczej uzasadnione i trzeba jej wybaczyć, bo sama przed sobą wcale nie ukrywa, że bez męża zaczyna jej już powoli świrować, a ciągła niewiedza i strach o jego bezpieczeństwo również robią swoje. W spojrzeniach skierowanych we własną sylwetkę doszukuje się zatem jakichś bliżej nieokreślonych znaków, odpowiedzi, poszlak, czegokolwiek, co właściwie mogłoby jej przekazać, co dzieje się z jej mężem; no bo kto wie do czego taki niemiły czarodziej, który wysyłał jest pogróżki jest zdolny i jakie są jego możliwości? Może jest bardzo potężny, (czyli rzecz raczej prawdopodobna) może ma jakieś kontakty w Szkole Magii i Czarodziejstwa, może stosuje jakieś inne pojebane sztuczki, za pomocą teraz próbuje się z nią skontaktować i przekazać, że dorwał się do James'a? A może chce w ten sposób sprowokować ją do opuszczenia Hogwartu, wiedząc, że poza jego murami jest całkowicie bezbronna? Paranoja ma się więc dobrze; jest niemalże godna tej mężowej (co w przypadku Evelyn zdecydowanie zasługuje na poświęcenie temu zjawisku większej uwagi, bo ona na co dzień mało czym się przejmuje, oszczędzając wszystkie nerwy na kłótnie z mężem) oraz wyjątkowo kreatywna, nie ma zamiaru przestawać i sprawia, że cały dzień pani Raven jest jakaś nieobecna, rozkojarzona, a jedyne czym zajmują się jej myśli, to modlitwa do nieistniejących bogów, o to, żeby mąż był bezpieczny, a jej się to wszystko wydawało, bo nie widziała go już tak dawno, że coś jej się w głowie poprzewracało.
Spróbujmy sobie zatem wyobrazić minę takiej pani Raven, która po tylu godzinach wyobrażania sobie samych nieprzyjemnych wizji z udziałem pewnego aurora w roli głównej, całkiem przypadkowo i gdzieś pomiędzy ostatnim a przedostatnim schodach schodem w dół po drodze do pokoju nauczycielskiego, w końcu przyjmuje do wiadomości informację, że we wszystkich tych spojrzeniach uczniów i nie-uczniów faktycznie tkwiła odpowiedź na wszystkie jej pytania, zamykające się w jednym, ogólnym: co dzieje się z mężem?. Otóż mina takiej pani Raven, kiedy wyłapie już gdzieś w tłumie uczniów sylwetkę swojego szanownego męża, którego w końcu znaleźć potrafi zawsze i wszędzie, jeśli tylko jest w pobliżu (ale dwóch grubych rulonów pod jego pachą już nie dopatrzy, bo ludzi za dużo dookoła) jest nie do opisania, a może konkretniej – ogrom ulgi i szczęścia w tej minie jest nie do opisania i już tym bardziej nie do policzenia. Nogi przez krótką chwilę mają ochotę ugiąć się pod ciężarem ciała, zupełnie po to, żeby w przeciągu następnych kilku sekund mieć ochotę pędem ruszyć w kierunku męża, nie zważając na cały ten tłum po drodze i w razie takiej potrzeby nawet zacząć się między nimi przepychać, a w ostateczności nie zwracając również większej uwagi na rozmówczynię James'a, wstępnie dochodząc do wniosku, że prawdopodobnie kojarzą się dzięki narzeczonemu panny Marceau, no bo z jakiego to niby innego powodu? Mąż co prawda w szkole nie bywa tak często, a już zwłaszcza ciężko go przyłapać na rozmowie z kimkolwiek innym niż panią Raven, ale sam ten fakt nie jest jeszcze powodem do odpalenia się czerwonej lampki w głowie, bo w końcu taka sytuacja ma prawo mieć miejsce i potencjalnie wydaje się być żonie całkiem normalna, zwłaszcza, że ostatnimi czasy widują się tylko w Hogwarcie. No, ale nieważne. Krótko mówiąc – widok takiej Evelyn jest całkiem przyjemny, a na pewno dla męża, z którym koniec końców w końcu udało się jej złapać kontakt wzrokowy z drugiego końca korytarza i któremu właśnie posyła ten sławny uśmiech najszczęśliwszej kobiety na świecie, bo dziś nie ma ochoty na żadne kłótnie, jest wniebowzięta i naprawdę jej ulżyło, że mąż jest cały i w jednym kawałku.
UsuńAle hola, hola, hola. Zanim przejdziemy dalej, żona w bardzo szybkim tempie przedostanie się do męża, grzecznie poczeka aż skończy rozmowę ze stażystką i zaciągnie go do swojego gabinetu, żeby tam na spokoju móc się na niego rzucić i nie puszczać – trzeba powiedzieć stop. Zatrzymajmy się jeszcze chwilę i w ramach zabawnego bonusu spróbujmy sobie wyobrazić następny wyraz twarzy pani Raven, kiedy jeszcze jedną chwilkę później zda sobie sprawę, jak właściwie daleko jej dotychczasowe podejrzenia tej faktycznej odpowiedzi były i generalnie w jak wielkim błędzie żyła przez ostatnie kilka tygodni. Uświadamia ją nie mąż, ona sama również tego nie robi, uświadamia ją szept dwóch Gryfonek na VI roku, które znalazły się zdecydowanie w złym miejscu i o złej porze.
— Widziałaś? To ten nowy nauczyciel OPCM, podobno jest byłym aurorem!
— Serio? Ja słyszałam, że pracował w Departamencie Tajemnic...
— Nie, nie, na pewno auror. Kiedy mamy OPCM? Po południu? Kuurde, tyle czasu jeszcze, a ja już nie mogę się doczekać...
Otóż mina pani Raven wygląda bardzo... właściwie ciężko stwierdzić, jak wygląda, bo pełno w niej nieścisłości, znaków zapytania, wszelako pojętych błędów i generalnie wniosków, które zamykają się w prostym zdaniu: coś tu się odjebało i ja nie mam o tym zielonego pojęcia, a to bardzo mi się nie podoba. Nie jest już więc wcale tak sielankowo i kolorowo, co doświadczony mąż będzie w stanie wychwycić nawet z odległości drugiego końca korytarza, bo uśmiech najszczęśliwszej żony znika i jakoś tak samoistnie przeistacza się w ten profesjonalny uśmiech wkurwienia numer cztery, który wymaga natychmiastowych wyjaśnień i samym sobą zwiastuje wojnę. I tu pojawia się problem, bo Hogwart jest raczej ostatnim miejscem, w którym Evelyn Raven taką rzeczoną wojnę chciałaby prowadzić. A zapowiada się na to, że jednak będzie musiała i w tym momencie jest bardziej niż pewna, że nawet nie będzie próbowała siebie samej jakoś od tego pomysłu odciągnąć. Chyba, że się okaże, iż ktoś sobie z niej po prostu żarty robi. Chociaż w sumie... wtedy też nie będzie przyjemnie; zarówno dla uczennic jak i dla Ravena. Z drugiej zaś strony – chyba wolałaby wyjść na ofiarę takiego niewinnego żartu niż żonę, która nie miała zielonego pojęcia, że jej mąż ma zostać cholernym nauczycielem obrony przed czarną magią. Wtedy byłby wstyd, byłoby nieprzyjemnie, zapadłaby się pod ziemię. A Gryfonki kontynuują i wyglądają bardzo autentycznie, tym samym zmuszając Evelyn Raven do wyciągnięcia bardzo nieprzyjemnego i wytrącającego z równowagi wniosku, że tak, to wcale kurwa nie są żarty.
Usuń— A ja to się zastanawiam, dlaczego zrezygnował ze stanowiska aurora, przecież to sto razy ciekawsze od jakiegoś tam nauczyciela. Myślisz że zawalił jakąś ważną sprawę? Albo go wywalili?
— Nie mam pojęcia, ale w sumie kogo to obchodzi, ważne że...
— Panno Walker, panno Green. — wkracza również do rozmowy i ona, pani opiekun Slytherinu, chociaż najchętniej to znalazłaby się już tam, u boku James'a i pozwoliła się mu przyjrzeć wkurwionemu uśmiechowi numer 4 w swojej pełnej okazałości, tym samym wymowną ciszą oznajmiając mu, że powinien się zacząć tłumaczyć tu i teraz, najlepiej w przeciągu sekund pięciu. Ale kwestii plotek (zwłaszcza na temat własnego męża) nie jest w stanie tak po prostu puścić płazem, więc jeszcze przez chwilę towarzyszy dwóm uczennicom Gryffindoru, ich uwagę zwraca głosem wyraźnym i nieco surowym, po czym mając dwa przerażone spojrzenia na swojej twarzy dodaje już znacznie ciszej, niby luźno niby-zupełnie-nie: — Zamiast gadania radziłabym raczej zająć się powtórkami, bo z bardzo dobrego źródła wiem, że pan profesor Raven jest bardzo surowy i ma zamiar dokładnie zbadać waszą dotychczasową znajomość przedmiotu. — kończy, na dobitkę uśmiechając się jeszcze niby-to-łagodnie, po czym odwraca się na pięcie i w końcu zmierza w kierunku męża, z którym utraciła chwilowo kontakt wzrokowy, a który ma naprawdę bardzo, ale to bardzo mocno przejebane.
— Dzień dobry, Vivianne. Dzień dobry, James. — wita stażystkę OPCM skinieniem głowy oraz serdecznym (autentycznym tym razem) uśmiechem, co nie tyczy się już do końca męża, bo on w pakiecie dostaje również w spojrzeniu małą zapowiedź piekła, które już sobie na niego niecierpliwie czeka, po czym znów kieruje wzrok w stronę stażystki i wszystko jest z powrotem w jak najlepszym porządku — Wybacz mi, że wcinam się tak w kolejkę; jestem jednak zmuszona porwać Ci na sekundkę mojego męża w sprawie niecierpiącej zwłoki. — dodaje przepraszająco, tym samym rzeczonego męża bez zwlekania porwawszy za dłoń i już nic nie dodając (bo to mogłoby się skończyć ekstra widowiskiem dla pozostałych użytkowników korytarza), zaciąga go kilka metrów dalej, gdzie tłum jest już zdecydowanie mniejszy.
Usuń— Możesz mi łaskawie, mój mężu wytłumaczyć, co robisz tutaj w towarzystwie Vivianne, po co są ci potrzebne te dwa zwoje — zaczyna przyciszonym głosem, celowo nakładając nacisk na "męża", bo nie do końca rozumie, jaki inny normalny mąż ukrywa przed swoją partnerką tak ważne informacje w celach (znając Jamesa...) jakiejś niespodzianki czy innego super żartu; obdarza sceptycznym spojrzeniem najpierw pergaminy, później już w pełni zwiastującym konflikt samego James'a. Co prawda początkowo miała nic nie mówić i pozwolić mu wytłumaczyć się samemu. No ale nie wytrzymała, bo Evelyn jak to Evelyn, gadać lubi, i to dużo, zwłaszcza jeśli gadać tak sobie może do James'a. — I dlaczego, do cholery jasnej, jakieś dwie Gryfonki przed momentem nazwały cię nowym nauczycielem obrony przed czarną magią albo na przykład, byłym aurorem? Czy przespałam coś bardzo ważnego, bo nie do końca rozumiem?
żona-lepiej-uciekaj-James <3
Rodzina Marceau od pokoleń zwracała olbrzymią uwagę na to, w jaki sposób była postrzegana wśród obszernych kręgów czarodziejskiej śmietanki towarzyskiej. Nigdy nie uczestniczyli w żadnym skandalu, ściśle pilnując swoich rodzinnych sekretów, a wszelkie brudy zakopywali w swoich szafach, tak głęboko, by absolutnie nikt ich nie znalazł. Wyznawali zasadę, że to, co dzieje się w murach ich domu, nigdy nie wychodzi poza nie — łzy należało wytrzeć przed przekroczeniem progu, cienie pod oczami zamaskować makijażem, a żale i smutki zamknąć na strychu, bo pozory były najważniejsze. Nic więc dziwnego, że Vivianne również przesiąknęła tą nauką, chociaż w zdecydowanie odmienny sposób.
OdpowiedzUsuńRodzice nigdy nie rozumieli tego, co miała im do powiedzenia. Słuchali, owszem, podczas każdej wspólnej kolacji przy kieliszku czerwonego wina i pieczonej gęsi kiwali z zaangażowaniem głowami, ale nigdy tak naprawdę nie słyszeli słów, które padały z ust córki, więc wraz z upływem czasu przestała z nimi rozmawiać. Nauczona, że jej emocje, obawy i zmartwienia są nieistotne dla rodziców — osób, dla których powinna być przecież najważniejsza na świecie — przestała również wierzyć w to, że mogą być ważne dla kogokolwiek innego. Dlatego milczała. Zamykała żal i smutki na strychu swojego serca, na cztery spusty, by przypadkiem nie uciekły, gdy na moment o nich zapomniała. A kiedy zapragnęła się odezwać, powiedzieć o bólu i samotności, wydobyć z gardła przejmujący wrzask, by ktoś w końcu zauważył jej cierpienie, już nie potrafiła. Kłamstwo przychodziło łatwiej, było prostsze. Aż do teraz.
Vivianne odetchnęła głęboko, nieznacznie krzywiąc się z bólu, kiedy Raven objął ją ramieniem, a gorąca fala rozlała się po jej barku i szyi, gdy trafił na jedno z mocniej stłuczonych miejsc na jej ciele. Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, w jakim konkretnie jest stanie, bo w pewnym momencie jej umysł odpłynął gdzieś daleko, poza ciemną komnatę, a ciosy wymierzane przez narzeczonego przestały mieć jakiekolwiek znaczenie.
— Wróci. On zawsze wraca — głos Vivianne był zimny jak lód, gdy wypowiedziała te słowa. Odetchnęła głęboko, chcąc w ten sposób zdusić szloch w gardle, po czym przetarła dłońmi policzki z łez. Nie miała już siły milczeć. — Mam wrażenie, że całą wieczność. Od momentu, kiedy przyjęłam oświadczyny. Półtora roku temu...— westchnęła, a na jej ustach pojawił się grymas przypominający uśmiech, jednak krzywy, pełen politowania dla samej siebie, ale również wściekłości mieszającej się ze wstydem. — Jest dobrym aktorem, prawda? Nikt by nie uwierzył, gdybym powiedziała, że Arthur Warren para się takim hobby w czasie wolnym od załatwiania spraw Ministerstwa. Potrafi kreować pozory, w końcu sama w nie uwierzyłam.
Nie spodziewała się, że z taką łatwością otworzy się przed James’em. Przed kimkolwiek. Jednak w momencie, kiedy tylko otworzyła usta, wszystkie blokady, którymi otoczyła swoje emocje, nagle ustąpiły. Zbyt długo walczyła sama ze sobą i teraz, docierając na skraj swoich sił, po prostu pozwoliła, by słowa płynęły. Pierwszy raz nie musiała się pilnować z tym, co powinna powiedzieć, i ulga była wręcz nie do opisania.
— Nie oceniaj mnie, proszę — szepnęła blondynka, unosząc wzrok na James’a, pierwszy raz od rozpoczęcia rozmowy. Czuła się jak mała dziewczynka, zagubiona i bezbronna. — Wiem, że powinnam zareagować od razu, zgłosić… gdziekolwiek, komukolwiek. Tak bardzo pragnęłam wierzyć, że to tylko jednorazowa sytuacja, że zaczęłam przesuwać granice coraz bardziej, a kiedy się zorientowałam… — głos Vivianne po raz kolejny zadrżał niebezpiecznie, jednak tym razem łzy nie popłynęły. Zamiast tego zacisnęła powieki i pięści, i pokręciła głową. — Było już za późno. A takie życie stało się moją codziennością.
Vivianne
[Dziękuję za ciepłe słowa odnośnie Raven i naprawdę rozumiem, jak ktoś zapomni się przywitać, sama czasami jestem święcie przekonana, że komuś odpisałam a okazuje się zupełnie na odwrót. Kurcze w ogóle nie zauważyłam, że Państwo Raven już się na blogu pojawili haha Żeby nie było, że ja pomysł ukradłam :D Początkowo chciałam Raven skierować bardziej w kierunku wizerunkowym rodziny Addamsów w Slytherinie, ale wolałam sprawdzić się w Gryfońskim klimacie zmieniając całkowicie koncepcję.
OdpowiedzUsuńChętnie przyjdę po wątek akurat z Raven (niech Scorpius zostanie w lochach :D) szczególnie że nauczyciel również z domu Gryfonów się wywodzi. Myślę, że więcej informacji przekażę mailowo, nie chcę się tutaj rozwodzić nad swoimi pomysłami, a tam przynajmniej możemy pobawić się w burzę mózgów :D
PS. Dziękuję bardzo za chęć pomocy z problemem natury html. Nie spodziewałam się, że ktoś to zauważy, starałam się szybko usunąć kartę haha
Raven Addams
[Cześć, widziałam ⚡ przy Twoim nazwisku, więc postanowiłam się odezwać, jako że u mojej Annie krucho z wątki. Może chciałabyś coś razem potworzyć?]
OdpowiedzUsuńAnnie Travers
Marina, choć nadal trochę roztrzęsiona, kiwała głową. Prawdopodobnie automatycznie. Słyszała słowa, które wypowiadał do niej nauczyciel. Rozumiała nawet ich znaczenie. Tyle że… to nadal nie miało sensu. Groom nie było do śmiechu z czegokolwiek, nawet po wyłączeniu zmarłej babci z kręgu zainteresowań. Możliwe że gdyby bardziej uważała na lekcji, śmiała się razem z pozostałymi uczniami, zamiast stać zamyślona z dala od wszystkich, wprawiłaby się w dobry nastrój. Możliwe że uniknęłaby sytuacji, w której znajdowała się aktualnie.
OdpowiedzUsuńO dziwo, kiedy nauczyciel cofnął dłoń, mimo całego tego skrępowania, które towarzyszyło dotykowi ze strony profesora, Marina poczuła się jeszcze bardziej samotna.
Nie podobał jej się pomysł mierzenia się z boginiem jeszcze raz, nawet na zajęciach indywidualnych.
Na zajęciach indywidualnych, jak uroczo. Idziesz na szlaban, Groom. Nie dorabiaj do tego historii.
- Oczywiście, profesorze - bąknęła w końcu. Złapała swoją torbę i zarzuciła ją na ramię. Znajomy ciężar dodał jej trochę otuchy.
- Muszę już iść. Do zobaczenia na szlabanie
Ruszyła do drzwi. Zatrzymała się jednak nagle i obróciła znów do Ravena.
- Ja.... Dziękuję. I przepraszam - rzuciła szybko i praktycznie wybiegła na korytarz. Musiała walczyć ze łzami, które cisnęły jej się do oczu. Nie zamierzała się rozpłakać, na pewno nie pośród wszystkich tych ludzi. Pognała więc w stronę wieży Ravenclaw.
Na szlaban stawiła się jak zwykle punktualnie, choć nadal w wisielczym humorze. Całą resztę dnia nie mogła się skupić, posiłki jedynie skubnęła. Nie miała nawet ochoty na czytanie, co w przypadku Groom zazwyczaj świadczyło o bardzo złym stanie. Ostatnim razem, kiedy nie sięgnęła po żadną książkę przez cały dzień leżała z czterdziestostopniową gorączką.
Właściwie to ostatnim razem…
Pchnęła ciężkie drzwi do sali, by znów nie pogrążyć się we własnych myślach. Nic dobrego by z tego nie wyszło i poranek był najlepszym przykładem.
Skrzynia nadal stała tam, gdzie Marina zostawiła ją rano. Nadal wyglądała niewinnie, jednak spowodowała, że serce zaczęło bić jej szybciej a dłonie zrobiły się wilgotne. Miała wrażenie, że w sali jest zdecydowanie zbyt mało powietrza.
Zrobiła kilka małych kroków, zmniejszając dystans między sobą a więzieniem bogina i uniosła różdżkę.
No, dalej. Wiesz, że musisz to zrobić.
Otworzyła już nawet usta, by wypowiedzieć formułkę i wypuścić na wolność to, czego tak bardzo się bała. To, czemu musiała stawić czoła. Rozmyśliła się w ostatniej sekundzie.
-Profesorze? - zawołała, łamiącym się głosem. - Profesorze Raven?
Marina
[Hej, cześć! Brzydko umilkłam na dłuższy czas, bardzo przepraszam! Z tej przyczyny chciałam zapytać, czy wciąż mogę zacząć wątek, na który się umawiałyśmy i czy tak długa przerwa Ci nie przeszkadza? Oczywiście zrozumiem, jeżeli nie będziesz chciała ze mną pisać. Widzę też, że trochę się pozmieniało. Czy państwo Raven dalej mieszkają w Hogsmeade? Mogę nam też wymyślić coś innego, gdyby z tym wątkiem było już coś nie tak :) ]
OdpowiedzUsuńAurora
Krocząc między roześmianymi uczniami pochłoniętymi rozmową można wyczuć imitację poczucia bycia częścią czegoś więcej. Wszędzie dookoła otaczający rówieśnicy ubrani w te same stroje, które różnił jedynie kolor ich przynależności, co mimo wszystko nie wydawało się znaczną różnicą. Byliśmy jednością a każda pojedyncza, nawet najmniej istotna szara istota była ważnym tworzywem. Z każdej strony uśmiechy stawały się pokrzepiające i wręcz zachęcające by zagłębić się w nie i poznać powód ich malowanego szczęścia. Raven jednak mimo iż niegdyś marzyła o przyjaźniach aż po grób, o braku obserwowania płaczącego nieba nad jej żałosnym położeniem czuła się zagubiona. Przez sześć lat uczęszczania do najpiękniejszej szkoły jaką mogłaby sobie wymarzyć nie potrafiła się zaaklimatyzować, co więcej pragnęła uciekać jak najdalej pozwalały jej na to ludzkie nogi. Często zaszywała się samotnie na zielonych błoniach obserwując ptaki, którym z całego serca zazdrościła wolności i błogiego wiatru w piórach.
OdpowiedzUsuńDługa przerwa była dla Gryfonki możliwością zagłębienia się w interesujących ją lekturach, których tematyka zazwyczaj kręciła się wokół transmutacji i ich pochodnych. Tym razem w jej ręce trafiła księga przedstawiająca pewną możliwość nauki zmiany w zwierzę, która zafascynowała ją do tego stopnia, że zaczęła rozglądać się w Sali Eliksirów za potrzebnymi składnikami, aby ów proces przeprowadzić. Niestety bezskutecznie, ponieważ Profesor obserwował każdy krok uczniów, nawet jej, która nigdy nie wychodziła przed szereg, starała się nie odzywać by nikt jej nie zauważył i przypadkowo o coś nie zapytał. Liść mandragory udało jej się zwinąć niepostrzeżenie podczas zajęć z Zielarstwa, natomiast tak długo zajmowało jej poszukiwanie owych składników do kolejnego etapu przemiany, że zdążył uschnąć. Raven miała nadzieję, że skoro pochodzi od magicznej rośliny nie ma mowy o czymś tak ludzkim jak naturalna śmierć rośliny. No cóż, z Zielarstwa nigdy nie była najlepszą uczennicą, a nie chciała zadawać zbędnych pytań podczas lekcji.
Zerkając na swój zegarek – jedyną rzekomą pamiątkę po matce, chociaż głęboko podważała ów faktomit – zdała sobie sprawę, że jest już spóźniona na kolejną lekcję Obrony Przed Czarną Magią. Skarciła się w myślach, że powinna częściej rozglądać się dookoła a zapewne zauważyłaby pustki na dziedzińcu. Podniosła podartą torbę z ziemi, włożyła księgę pod pachę i pędem puściła się w stronę klasy. Wiedziała, że do Szkoły przybył nowy nauczyciel OPCM, którego jeszcze nie zdążyła poznać, tym gorzej pozwoliła sobie na spóźnienie. W głowie rozmyślała nad różnymi możliwościami tego spotkania i rozważała ucieczkę, byle tylko nie zostać zauważoną co było nieuniknione jeśli wparuje do klasy po czasie.
Zatrzymała się na chwilę przy drzwiach głośno dysząc. Oparła dłonie na kolanach starając się uspokoić bijące serce i przyspieszony oddech. Głośnych uderzeń w klatce piersiowej nie udało się jej opanować, ponieważ stres, który ją opanował był nie do zniesienia. Nie wiedziała co powinna zrobić. Nerwowo zaczęła przechadzać się w tą i spowrotem obok zamkniętych drzwi próbując skupić myśli nie do końca zdając sobie sprawę z tego, że czas jej spóźnienia nieubłagalnie się powiększa.
– A co Ty tutaj robisz? – usłyszała zachrypnięty głos woźnego, który łudząco przypominał jej tego, który podzielał jego profesję w przytułku, który kazano jej nazywać domem. Był równie odpychający, wredny i nad wyraz szkaradny, chociaż ten fakt Raven próbowała zawsze pomijać w myślach bowiem nie wygląd był najważniejszy a wnętrze. Aczkolwiek bardzo trudno było o tym nie wspominać, ponieważ obydwoje byli okropnymi ludźmi a ich brzydota jedynie to potęgowała. Skuliła się nieco pokazując skruchę.
– Ja… – próbowała cokolwiek z siebie wydusić w celu usprawiedliwienia, jednak w gardle stworzyła jej się ogromna gula.
Usuń– Chciałaś uciec z lekcji?! – rzucił oskarżycielskim tonem woźny wskazując gestem dłoni na drzwi prowadzące do klasy Eliksirów. – Nie na mojej warcie! – dodał chwytając ją pod łokieć powodując głośne uderzenie księgi na ziemię wcześniej bezpiecznie umiejscowionej pod pachą. Woźny schylił się, by ją podnieść tym samym ciągnąc Raven w dół zmuszając ją do zgarbienia. Ugryzła się w język chcąc jęknąć mimowolne Ała, jednak wiedziała, że to jedynie go bardziej zdenerwuje. Woźny otworzył drzwi z impetem ciągnąc za sobą biedną Gryfonkę, która zwieszając głowę w dół starała się zasłonić czerwoną z zawstydzenia twarz. Wszyscy uczniowie odwrócili się momentalnie w ich stronę zaciekawieni nagłą zaistniałą sytuacją.
– Dzień dobry Panie profesorze, ta Panna chciała zwiać z lekcji. – stwierdził prowadząc ją przez środek Sali w stronę nowego nauczyciela Obrony Przed Czarną Magią, którego twarzy nadal nie ujrzała próbując skupić się na liczeniu kafelek na ziemi, żeby nie wybuchnąć płaczem. – Dodatkowo… – rzucił księgę o animagach i całym przebiegu owego procesu na biurko nauczyciela. – O proszę, panna zapewne ukradła składniki do uwarzenia eliksiru, z pewnością dlatego próbowała uciec, żeby dokończyć swoje dzieło! – oskarżycielsko stwierdził puszczając Gryfonkę. Raven poprawiła spadająca torbę na ramieniu i westchnęła cicho niedowierzając własnemu nieszczęściu.
– Czy aby ta księga nie jest z Działu ksiąg zakazanych?! To z pewnością coś dla Profesora, kto by pomyślał Gryfonka i czarna magia. – pokręcił głową z dezaprobatą. Raven zaczęła porządnie się stresować nie wiedząc czy aby dana dziedzina nie jest zakazana w szkole. Nie zdawała sobie sprawy, że jej obecna sytuacja jest tak bardzo poważna.
[yaay, moje pierwsze wcielenie się w postać Raven :D proszę się nie zrażać jej nieśmiałością, musi dziewczę rozwinąć skrzydła. ]
Raven Addams
[Hej! Powoli zaczynam na nowo wdrażać się w tryb blogowy i wciąż jestem tak samo oczarowana Jamesem, jak byłam na samym początku. Widzę jednak, że trochę się u niego pozmieniało od chwili, gdy zaczęłyśmy myśleć nad wątkiem, więc jeśli wciąż masz chęć na wspólne pisanie, to z przyjemnością zaproszę Cię na maila na jakąś wspólną burzę mózgów. :) Napisz do mnie na lamy.w.czapkach@gmail.com i na pewno coś wymyślimy. Uprzedzę tylko od razu, jeśli preferujesz hangouts, że od dłuższego czasu mocno mi świruje i nie zawsze dochodzą do mnie nowe zaproszenia, ani moje do innych użytkowników, więc w razie gdybym się nie odzywała, to nie przez brak chęci, tylko niefortunne wariacje czatu.]
OdpowiedzUsuńMilliesant Lloyd
[jejku jaki on jest kochany <3]
OdpowiedzUsuńZimny wiatr smagał jej twarz, kiedy pędząc przez błonia próbowała się zmusić do w miarę równego oddychania. Zdawała sobie sprawę, że pewnie jej nagłe wyjście wprowadziło jakieś poruszenie na lekcji i kiedy w końcu udało jej się opanować galopujące myśli, zrobiło jej się dość niezręcznie. Skrzywiła się z zażenowaniem i zwolniła kroku. Rozejrzała się w poszukiwaniu jakiegoś odizolowanego miejsca, takiego gdzie mogłaby sobie posiedzieć w spokoju, bez obaw, że ktoś przyjdzie ją tu wyśmiać. Nie miała ochoty się nikomu tłumaczyć ze swojego irracjonalnego zachowania. Wybieganie z klasy... Jak mogła być tak impulsywna? To przecież nie było w jej stylu. Fakt, opuszczała często lekcje. Spóźniała się lub z nich wychodziła. Zawsze jednak udawało jej się to robić z odpowiednią dozą niedbałości, a nie tak jak teraz, w niekontrolowanym przerażeniu. Z drugiej strony...
- Mamo!
Rozdzierający noc pełen przerażenia krzyk. Szybkie kroki na korytarzu i pośpiesznie zapalona lampka przy łóżku. Ciepłe i pachnące bezpieczeństwem ramiona matki... Wtedy jeszcze ją przytulała.
- Już w porządku, Josephine...
Dłonie matki chwytające ją po obu stronach twarzy i jej uważne, wnikliwe spojrzenie.
- Nie zmówiłaś pacierza, prawda?
Nie było to pytanie. Nie było to stwierdzenie. Było to oskarżenie. Dziewczynka skruszona spuszcza wzrok.
- Josephine, jeśli nie będziesz się modlić przed snem, demony zaatakują Twoją duszę. Koszmary to tylko zapowiedź piekła, wiesz o tym...
Demony atakujące duszę... Minęło wiele lat, a nadal myśl o tym napawała ją lodowatym, paraliżującym strachem. Przez te wszystkie lata widywała rzeczy niesamowite, nieprawdopodobne, po prostu magiczne . I choć jej wierzenia zostały mocno zweryfikowane, mała, przestraszona dziewczynka obawiająca się piekła nie zniknęła.
Wdrapała się na pobliskie skały i podciągnęła kolana pod brodę. Chwilę sobie tu posiedzi, trochę uspokoi, doprowadzi do porządku... Jeszcze tylko moment i wróci do zamku, dumna i dzielna, taka jak zawsze. Stawi czoła wszystkim przytykom, nie będzie się wstydzić, będzie się zachowywać tak, jakby całe to zamieszanie było celowe, jakby wcale nie straciła nad sobą panowania. Jeszcze tylko chwilkę...
Usłyszała czyjeś kroki i trzask łamanych gałęzi. Zapewne Xavier też znalazł sposób żeby się wymsknąć z lekcji i ją odszukać. Tyle że Xavier inaczej stawia kroki, Ostrożnie, cicho, niemalże niesłyszalnie...
Obejrzała się i ujrzawszy profesora Ravena, szybko odwróciła się z powrotem. Cała się spięła nie wiedząc czego ma się spodziewać. Reprymendy? Szlabanu? Skreślenia z listy uczniów uczęszczających na zajęcia?
Głos nauczyciela był zaskakująco spokojnym i łagodny, a Effy poczuła, że się rozluźnia.
- Wiesz, chyba jeszcze nikt mi tak z zajęć nie uciekł. To dla mnie nowość..
Effy cicho parsknąła śmiechem.
- Jeśli mam być szczera, to jeszcze nigdy żaden z moich nauczycieli tak za mną nie poszedł, także to też dla mnie nowość - powiedziała i uśmiechnęła się delikatnie.
Słysząc kolejne pytanie wyraźnie skuliła się w sobie, spuściła wzrok i oparła podbródek na kolanach. Jej włosy przybrały szarawy kolor, jak zwykle w sytuacjach lęku i zagubienia.
- Ja....przepraszam za swoje zachowanie - powiedziała po chwili, nadal unikając wzroku nauczyciela. - Nie powinnam była... Tak wychodzić. Proszę mi tylko nie wyznaczać szlabanu na piątek, bo już jeden mam.
Wiedziała już, że nauczyciel raczej nie przyszedł do niej z zamiarem ukarania jej, a jednak... Nie miała pojęcia co innego miałaby powiedzieć. Że boi się dementora? Że nie chce stracić duszy, która nie wiadomo czy i tak nie jest już skazana na potępienie? To pierwsze brzmiało idiotycznie, a to drugie... Tego drugiego nauczyciel mógłby nie zrozumieć. Nikt w szkole nie rozumiał.
Effy
— Wybrałaś już imię dla naszej córki?
OdpowiedzUsuń— Trochę dziwnie wymówiłeś imię dla syna, ale to też Ci jeszcze wybaczę.
Mąż ma swoje przeczucia względem przyszłego potomka – to znaczy potomstwa – państwa Raven, a przeczucia takie przecież nigdy nie biorą się znikąd i skoro to pojawiło się właśnie w tym a nie innym momencie, to znaczy, że szanse na jego słuszność znacznie przewyższają jakieś tam oficjalne, statystyczne dane. Żadna to w końcu tajemnica, że ich świat rządzi się swoimi własnymi prawami, a takie naukowo stwierdzone dane lubi omijać szerokim łukiem. Nigdy tyczy się natomiast głównie osoby James'a Ravena, o ile nie przede wszystkim właśnie jego. Czemu tak jest? Nie wiadomo. Może na tym właśnie polega cud magii, może bogowie jednak istnieją i obdarzyli Lisa specjalnym darem, może pan wciąż-jeszcze-auror posiada nigdy przez nikogo nie odkryte umiejętności jasnowidzenia, a może żadne z powyższych i żaden dar to, a ciężka praca i setki godzin spędzone na rozwiązywaniu spraw się do tego przyczyniły. Kto wie? Jeśli nie bogowie i jeśli nie James Raven we własnej osobie, to nikt inny chyba. Zostaje jeszcze tylko biedna Evelyn, która – głęboko przekonana, że męża zna najlepiej na świecie – nawet bez tego całego ciągu pytań i możliwości, stwierdziłaby, że ciężkiej pracy to sprawka. Nie dlatego, że w te poprzednie cuda uwierzyć nie byłaby w stanie. W zasadzie byłaby, bowiem lubi wychodzić z założenia, że nic już nie jest w stanie jej zaskoczyć. Ale na chwilę obecną nie ma ku żadnej z pozostałych możliwości podejrzeń ani nawet motywów do podejrzeń. Więc nie zastanawia się szczególnie długo nad tym tematem i po prostu prowadzi sobie spokojny żywot żony Lisa jeszcze-aurora, nie odzywając się i nie snując żadnych teorii spiskowych. A być może właśnie z tego powodu, że jest jego żoną, ciężko jej na takie teorie spiskowe wpaść? Żyje z nim pod jednym dachem od lat wielu; dostrzega więc przede wszystkim ile czasu, zaangażowania, energii i sił James wkłada w swoją pracę. Dlatego też wcale nie przeszkadza jej, że on swoje przeczucie ma, a ona takowego przeczucia nie ma. No bo czy takie jest jej w ogóle potrzebne? Evelyn potrafi wiele innych rzeczy, które w zamian wystarczająco ją uszczęśliwiają. Historia Quidditcha od zarania czarodziejskich dziejów jest jej znana lepiej niż własna kieszeń, podobnie jak wszystkie zagrywki i kombinacje, które kiedykolwiek istniały. Co więcej, wszystkie takie formacje potrafi skutecznie zastosować; nie wspominając już o wielu innych imponujących sztuczkach, na widok których czarodziejom szczęki w dół by opadały (tak, opadały – przed wypadkiem, ma się rozumieć). I może jeszcze nie miała okazji się w tym temacie wykazać, ale jest mistrzynią w podejmowaniu szybkich decyzji, kiedy zdarzają się sytuacje kryzysowe. A improwizacja to jej drugie ja. Ponadto, pranie nawet zrobić potrafi i to tak, żeby nie pomieszać czarnych z białymi albo z kolorowymi, co gorsza, ot co. A James? James nie potrafi! Ale czy musi umieć, kiedy zazwyczaj martwi się o to już jego żona? No nie. Nie narzeka więc nikt na obecny stan rzeczy. Evelyn ma swoje pranie, ma Quidditcha, miotłę i sztuczki, więcej jej nie potrzeba. Nigdy nie będzie to co prawda aż takie ciekawe jak sławne przeczucie, ale to już szczegół najmniejszy, o który czarownica nie dba.
— Może Benjamin? Ben... Takie urocze. Albo Eddie. Albo Theo. Thomas? Leon? Simon?
Co innego, kiedy szanowny małżonek ze swojego bogowie-wiedzą-skąd daru korzysta w kontekście ich wspólnej przyszłości i nie jest łaskaw się z nią podzielić... w takich przypadkach narzekać można. I narzekać się będzie, kiedy się już dowie o tym małym zatajeniu informacji o bliźniakach.
Czy jej wiedza zmieniłaby cokolwiek w tej kwestii? Czy sprawiłaby magicznie, że z chłopca i dziewczynki (coby nie zakładać już na przyszłość Ślizgona i Gryfonki) stałby się nagle tylko chłopiec albo tylko dziewczynka albo że ciąża niespodziewanie by się odwołała? No tak to chyba nie działa. James Raven nie ma zatem żadnych przeciwwskazań, żeby swoimi podejrzeniami się z Lizzie podzielić, a wręcz przeciwnie nawet – wskazań takich ma dużo, chociażby ze względu na fakt, żeby ją na taką możliwość przygotować psychicznie i... generalnie przygotować, bo noszenie w brzuchu nie jednego, a dwóch małych człowieczków dla przyszłej, niedoświadczonej mamy, może stanowić nie nie lada wyzwanie, o samym porodzie już nie wspominając. I nie robi tego, cholera jasna. Dlaczego?
Usuń— Na Merlina, James. Tyle pięknych imion, tylko jedno do wyboru... jak my sobie z tym poradzimy?
Z drugiej zaś strony, tak czysto-teoretycznie zaglądając w jedną z alternatywnych wizji przyszłości oraz zakładając, że sama Evelyn nie zrobi tego nigdy (po pierwsze – bo nie ma w zwyczaju, drugie – zanim się dowie, może minąć sporo czasu): James jednak ją uświadamia, ona korzystając ze swojego niespotykanego, macierzyńskiego oblicza rozpłakuje się po raz drugi w ciągu dnia – ustawiając tym samym rekord wylanych łez od... bardzo dawna – a później okazuje się, że bliźniaki to tylko mylne przeczucie było i żadnego Ślizgona oraz Gryfonki nie będzie; tylko jedno albo drugie, a co gorsza jakiś Krukon czy Puchon dla dobitki. I co wtedy? Otóż wtedy, z tego ich bezpiecznego, przytulnego domku w Hogsmeade, James Raven na czas nieokreślony musiałby pozbyć się wszelkich krzeseł, donic z kwiatkami, stołów i generalnie wszystkiego o konsystencji stałej, nie wspominając już o wszelkich nożach, nożyczkach i tym podobnych. Różdżki własnej żony też pozbyć by się musiał. Więc może trochę ma słuszności w swoim pokręconym rozumowaniu, żeby Evelyn jeszcze nie informować. Z dwojga złego lepiej, żeby pogniewała się na niego, ale ostatecznie nie wyrzuciła z domu na czas równie bliżej nieokreślony, (tylko dlatego, że z dwójką dzieci nie poradziłaby sobie sama) niż wyrzuciła albo wyrządziła wielką krzywdę patelnią w przypływie generalnego wkurwu za szerzenie dających wielkie nadzieje informacji. Mądrze, panie Raven. Mądrze.
— Och, Evelyn. Jakiekolwiek wybierzesz, na pewno będzie dla niego odpowiednie.
— Widzisz, nawet nie trzeba było cię długo przekonywać, że to będzie on. — unosi podbródek do góry, chcąc utrzymać kontakt wzrokowy z mężem, po czym uśmiecha się tryumfalnie. — A ja czuję, tak w głębi serduszka, że to będzie chłopak. Nie, ja to wiem. — kontynuuje niczego nieświadoma. Niby słusznie poniekąd. Ale nie do końca. Dlatego właśnie na co dzień tymi całymi przeczuciami się nie przejmuje. Tej kobiecie to jednak życie tu i teraz wychodzi najlepiej, żadne będzie albo było, co gorsza. Zazwyczaj o tym wie, więc raczej nie próbuje. Tylko to macierzyństwo jakieś jej nowe, do tej pory nieznane oblicza odkrywa.
*
UsuńPewne rzeczy w życiu nie zmieniają się nigdy. Ludzie nabierają nawyków, tak zupełnie bez jakiejś większej przyczyny, po prostu – dzieje się samo. A później nim się człowiek obejrzy, nim zdąży zastanowić się pomiędzy swoją jedną decyzją a drugą, okazuje się, że to wcale nie on nabiera tych nawyków, tylko nawyki nabierają jego. Pojawiają się znikąd, nikogo nie pytają, żerują gdzieś poza świadomością i rozgaszczają się w głowie, ciele, umyśle, mózgu na tyle, że nie sposób jest ich później wyprosić, a co dopiero się pozbyć. Dużo rozkmin, jeszcze więcej rozmyślań, a wszystko to w imię próby odnalezienia odpowiedzi na jedno, nurtujące pytanie pod tytułem: czy Lis nie przywykł za bardzo do nie informowania mnie o ważnych zmianach w jego życiu?, które w głowie Evelyn Raven pojawia się gdzieś w połowie drogi przez szkolny, wyjątkowo bardziej niż zwykle zaludniony korytarz. Korytarzem owym nie przedziera się natomiast bez przyczyny, z nudów czy z chęci stracenia chwili swojego wolnego czasu w szkolnych korkach, ale z konkretnym zamiarem dostania się do czekającego na nią po drugiej stronie chwilowego celu oraz jego profesjonalnego uśmiechu typu o kurwa; czyli uśmiechu w pełni słusznego i oddającego sytuację, w której rzeczony cel się znajduje, swoją drogą. B o tak się składa, że poza byciem celem jest również jej mężem; tym samym, o którego bezpieczeństwo zamartwiała się przez ostatnie kilka tygodni, nie mogąc spać po nocach i jeść w trakcie dni. I och, prawie by zapomniała... podobno jest także byłym aurorem oraz nowym nauczycielem ochrony przed czarną magią tutaj, w Hogwarcie. Tutaj, w Szkole Magii i Czarodziejstwa, gdzie uczy ona – nie od roku, nie od lat dwóch, ale przeszło od pięciu. Na Merlina, zatajenia żadnego innego miejsca pracy nie byłaby w stanie pojąć, a Hogwartu nie pojmuje dodatkowo do potęgi dziesiątej. Czy jej wiedza w jakikolwiek sposób przeszkodziłaby mu w jego planach? Czy sprawiłaby, że Longbottomowi nagle odechciałoby się zatrudnić pana Ravena albo że Ministerstwo Magii stwierdziłoby, iż oni to przecież nie pozwolą mu zrezygnować i po prostu sobie odejść? No nie, przecież to nie tak działa. A Evelyn Raven nie emanuje dookoła siebie jakąś aurą pewnego nordyckiego trickstera, który samym swoim istnieniem wprowadza w życie smutek, ból i same niepowodzenia. Fakt, jest swojego rodzaju małym chaosem, kiedy tak bez opamiętania rzuca w ludzi solniczkami, krzesłami czy innymi, niebezpiecznymi rzeczami. Ale nie sprowadza na nikogo siedmiu lat nieszczęścia, nie niesie za sobą katastrof i plag czy innych nieszczęśliwych wypadków. James Raven nie miał żadnych przeciwwskazań, żeby jej powiedzieć. A jednak tego nie zrobił. Dlaczego?
— Możesz mi łaskawie, mój mężu wytłumaczyć, co robisz tutaj w towarzystwie Vivianne, po co są ci potrzebne te dwa zwoje i dlaczego, do cholery jasnej, jakieś dwie Gryfonki przed momentem nazwały cię nowym nauczycielem obrony przed czarną magią albo na przykład, byłym aurorem? — kotłujące się z tyłu głowy pytanie, na które odpowiedzi nie zdołała znaleźć w tak krótkim czasie, zyskuje nową formę. W końcu zostaje wypowiedziane na głos, staje się znacznie konkretniejsze, jest w pełni świadome i stanowi pewnego rodzaju oskarżenie, którego doczytać można się nie tyle w głosie, co w spojrzeniu niebieskich tęczówek skierowanym do męża tylko i wyłącznie. Rzeczone spojrzenie jest niebezpieczne oraz zabójcze, czai się w nim ogromna masa wkurwienia, czai się w nim również cząstka odpowiedzi na te pytania, których Lizzie udziela ze swojej perspektywy, a od których powstrzymać się nie potrafi: otóż nie, jej zdaniem nic by się nie zmieniło, gdyby jej powiedział, a ona sama na taką informację najzwyczajniej w świecie zasługiwała.
Ale to, co najbardziej przerażające jest w tym spojrzeniu to fakt, że całe to wkurwienie i nadchodząca wojna kryją się pod bardzo kruchą maską pozornego spokoju, do którego zmuszają jego właścicielkę takie, a nie inne okoliczności. Rozstrzygnięcie tego problemu zostaje już oczywiście tylko kwestią pana ex-aurora. Jeden krok w niewłaściwym kierunku, bum – mina, wojna, katastrofa. Jedno źle sformułowane słowo, trzask – but, różdżka, pierwszy lepszy przedmiot w dłoni, lądują prosto na ramieniu czarodzieja, bo Evelyn, w odróżnieniu do jej dobrej znajomej Viny, cela ma znakomitego. Pozorność jednocześnie oznacza szansę na wytłumaczenie się, jak i ostrzeżenie, że rzeczona szansa jest jednorazowa, przejawia się w edycji szkolno-limitowanej i jeśli komuś zależy tutaj na szczęśliwym zakończeniu, to lepiej, żeby została mądrze wykorzystana, bo pani Raven na więcej milczenia i kłamstw ochoty już nie ma. I choć podejście zdecydowała się obrać właśnie takie, to sama nie do końca potrafi ocenić, czy bardziej zdenerwowało ją zachowanie męża, czy może jednak zasmuciło. A może zaniepokoiło?
Usuń— Nic nie przespałaś. Po prostu nic ci nie powiedziałem.
— Dlaczego, James? Dlaczego mi nie powiedziałeś? — pyta podwyższonym tonem głosu, drąży temat, nie odpuszcza. Za grosz u niej cierpliwości, za grosz wyrozumienia. Jedyne, czego teraz potrzebuje to odpowiedzi, które będą w stanie pomóc jej potwierdzić lub zniwelować wszelkie podejrzenia oraz wątpliwości w stosunku do tego, czy jej własny mąż jeszcze w ogóle jej ufa albo czy ufa tak mocno, jak chociażby jeszcze rok temu. Nie po raz pierwszy takie wątpliwości pojawiają się w jej głowie; ta sama sytuacja miała miejsce już w zeszłym miesiącu, kiedy dowiedziała się, że nie tylko ona zataiła przed współmałżonkiem ważną kwestię. Tę jednak postanowiła jeszcze z bólem serca stłumić, zignorować, przepuścić, uznać za bezsensowna i zapomnieć. Ale tutaj, teraz, znajdując się na pozycji żony-nie-wiedzącej po raz drugi, czuje się już strasznie... nieswojo. Czuje się zagrożona, czuje się niepotrzebna, czuje się poniekąd odrzucona. Być może sprawka to tej sławnej, zapożyczonej od męża paranoi, która z kolei jej ostatnimi czasy bardzo niezauważenie weszła w nawyk, być może to wysunięte znikąd obawy spowodowane ostatnimi zawirowaniami w ich życiu, być może tylko jej standardowe zapędy żony-histeryczki. Być może wszystko na raz.
— A nie powiedziałem ci dlatego, że to miała być niespodzianka. — argument numer jeden zostaje wyłożony na stół w ramach toczącego się (znów) między nimi dwoje, niewypowiedzianego na głos przesłuchania na linii mąż, który chciał dobrze oraz żona, która nie rozumie.
— Niespodzianka to jedno, James. — Evelyn marszczy brwi, po czym zakłada ręce na piersi; wciąż jeszcze nad sobą panuje, choć na stwierdzenie o niespodziance krew zaczyna gotować się jej w żyłach. — Stawianie mnie przed faktem dokonanym bez żadnego ostrzeżenia to drugie. A ty właśnie stawiłeś mnie przed faktem dokonanym. Bez żadnego ostrzeżenia, bez żadnego znaku. Jak po czymś takim mogę cieszyć się z faktu niespodzianki? Po tym, jak właśnie doszło do mnie, że przez ten czas bawiłeś się ze mną w kotka i myszkę? — argument numer jeden zostaje finalnie zripostowany odpowiednim zarzutem, w mniemaniu żony słusznym na tyle wystarczająco, żeby niespodzianka takiego kalibru wcale nie powodowała u niej łez szczęścia. W tym momencie to wręcz przeciwnie, bliżej jej nawet do łez wkurwienia. Wszystko to wina hormonów, oczywiście.
Pani Raven obdarza męża ostrzegawczym, pełnym zagadek i niezgodności spojrzeniem. Z jednej strony widać w nim to co do tej pory, z drugiej natomiast można doczytać się międzywierszowej wiadomości, że przecież to wcale nie jest tak, iż sam fakt podjęcia przez męża decyzji o zmianie pracy uważa żona za coś złego, czy co gorsza godnego takiego wielkiego opieprzu, który faktycznie go czeka. Gdyby dowiedziała się o wspólnej pracy w jakichkolwiek innych okolicznościach albo chociaż z kilkudniowym wyprzedzeniem, to do dzisiaj prawdopodobnie skakałaby ze szczęścia. Ale teraz zbyt mocno jest zdenerwowana, żeby skupić się na tej przyjemniejszej stronie.
Usuń— Chciałem być bliżej ciebie. Was. Jesteśmy rodziną, Evie. Chciałem być w końcu obecny bardziej ciałem, niż duchem. — argument numer dwa zostaje wyłożony na stół w ramach toczącego się między nimi dwoje, niewypowiedzianego na głos przesłuchania na linii mąż-żona. Argument tak silny i zwalający z nóg, że w chwili jego usłyszenia Evelyn Raven milknie, zmarszczone brwi wracają na swoją pozycje, a paznokcie zaciskają się kurczowo na ramionach. Wspominał ktoś o łzach wkurwienia? Zapomnijcie. Zmiana, wywrotka. Wracamy do łez szczęścia, ulepszamy o łzy wyrzutów sumienia oraz wzruszenia.
— Na Merlina, Raven. — ton głosu ulega drastycznej zmianie, Evelyn przechyla głowę na bok, zagryza wargi, walczy z tymi cholernymi łzami napierającymi do oczu. Powieki opadają w dół, twarz opiera się o ujmującą ją dłoń Ravena, czarownica bierze głęboki wdech i tak stoi sobie przez dobrą minutę w ciszy, próbując zebrać myśli, zanim ponownie zabierze głos. — Poczułam taką ogromną ulgę, kiedy zobaczyłam cię na końcu tego korytarza... nogi się aż pode mną ugięły. — nadal brzmi spokojnie, choć wbrew swoim słowom w akcencie (prawdopodobnie wedle oczekiwań) pozytywnym, kładzie dłoń na dłoni James'a, żeby odsunąć ją od swojego policzka, po czym kontynuuje: — Przez tygodnie zastanawiałam się gdzie jesteś, co robisz i czy jesteś bezpieczny, a ty nawet poznać po sobie nie dałeś, że wszystko jest w porządku. — wydawać by się mogło do tej pory, że po takim czasie milczenia oraz deklaracji, która przed momentem padła z jej ust, uspokoiła się już całkowicie. Ale nie nie nie, drodzy państwo, Evelyn dopiero się rozkręca – a może konkretniej, rozkręcają się wywrotki emocjonalne w jej głowie. Szczęście, wyrzuty sumienia i wzruszenie są nadal, oczywiście. Ton tylko jakiś taki jednak inny niż początkowo się zapowiadało, bo z poziomu wyciszonego wkracza na poziom pierdolenia konsekwencji – w rozumieniu Hogwarckim, rzecz jasna. Czyli Evelyn jeszcze nie mówi tak głośno, że można byłoby ją usłyszeć z drugiego końca Hogwartu, ale kto wie, co będzie za sekund pięć albo piętnaście? Nikt nie wie. Sama Lizzie nie wie również. Zwłaszcza, że w chwili obecnej sama nie potrafi się zdecydować czy bardziej ma ochotę na męża się rzucić z pocałunkiem przepełnionym miłością oraz wzruszeniem czy może jednak z pięściami przepełnionymi nienawiścią i standardowym wzrostem chęci owdowienia.
— To był naprawdę dobry pomysł, James. Obydwoje to wiemy. — w głębi serca wie, że przecież nie chciał zrobić jej na złość. Wie to zwłaszcza teraz, uświadomiona przez James'a we własnej osobie i wbrew wydźwiękowi jej własnych słów, zmaga się z ogromnymi wyrzutami sumienia, że robi mu taką wielką awanturę za coś, czego dokonał kierowany tylko i wyłącznie miłością oraz chęcią zadośćuczynienia jej tych wszystkich nieobecności, które przez wszystkie lata małżeństwa nazbierały się z powodu jego pracy. Ale... ale ten zawód, ta paranoja, te wszystkie dotychczasowe wątpliwości, ten stres, strach obawy, niewiedza i nerwy nie działają na nią w żadnym stopniu pozytywnie; nie pozwalają jej również na sytuację patrzeć tak, jak patrzy na nią mąż. Jest wkurwiona, czuje w pewnym stopniu oszukana, jest zmęczona ciągłym zamartwianiem się o jednak bezpiecznego męża.
— Ale mogłeś zrobić cokolwiek, żebym chociaż nie musiała martwić się całymi dniami. Sowa, list, wizyta... czy to było aż takie trudne? — wzrusza ramionami — Zresztą... nie czas teraz na takie rozmowy. Porozmawiamy o tym później, kiedy obydwoje już ochłoniemy. — stwierdza niespodziewanie, stawiając jeszcze kilka kroków do tyłu. Nie musiała tego robić; lekcji żadnych nie ma, jedynie trening Ślizgonów przed zbliżającym się meczem – ale ten mógłby poczekać, drużyna równie dobrze poradziłaby sobie i bez jej obecności. A jednak woli przerwać w tym momencie. Zanim powie coś, czego, później będzie żałować; zanim posunie się o krok za daleko.
UsuńPosyła mężowi ostatnie, przepraszające spojrzenie, ponownie mocno zaciska pięści na ramionach, odwraca się na pięcie, po czym spuściwszy głowę w dół, kieruje się przed siebie. Właściwie nie ma pojęcia, co tym sposobem chce osiągnąć. Nigdy wcześniej nie uciekała się do takich rozwiązań, nigdy wcześniej nie urywała igrzysk w czasie ich trwania. Tym zawsze zajmował się Raven. Nie ona. Ona zawsze oficjalnie do wojen dążyła. W tym przypadku czuje jednak, że tak być nie może, że czas role nieco odwrócić. W tym przypadku czuje jednak, że mąż wcale na taką okropną wojnę nie zasługuje; a ona sama nie jest pewna, czy w inny sposób poradzić sobie w takiej sytuacji potrafi. Może więc wcale nie liczy na to, że James zdąży zastanowić się nad swoim zachowaniem, a że ona sama zdąży do czasu wieczoru ochłonąć i skupić się już jedynie na poświęceniu, jakiego dla niej i dobra całej rodziny dokonał? Może. Prawdopodobnie. Evelyn oficjalnie ma dość, chce odpocząć, głowa ją boli, chce jej się spać. Ma dość, chce odpocząć, a w zamian tego musi zatrzymać się w połowie kroku, ponieważ w głowie zaczyna się jej kręcić, w klatce piersiowej robi się duszno. Tam, gdzie pani Raven wrażeń ma już wystarczająco dużo, przyszły Ślizgon oraz przyszła Gryfonka dokładają swoje sławne trzy grosze.
żona, która jeszcze nie do końca potrafi w okazywanie wzruszenia i tym podobnych
Raven nie spodziewała się takiego obrotu sytuacji. W głowie udało jej się stworzyć już najprzeróżniejsze scenariusze kolejnych zdarzeń począwszy od najniższej rangi, którą byłby prosty szlaban, po te najokropniejsze z mianowicie jej długoterminową wizytę w Azkabanie, o którym słyszała tylko straszne rzeczy mrożące krew w żyłach. Kiedy przeczytała o tym więzieniu jej obecne miejsce zamieszkania wydało jej się czymś całkiem przyjemnym, mimo że wcale miło tam nie było.
OdpowiedzUsuń– Mam nadzieję, że ma pan jakieś dowody na potwierdzenie tej tezy? – poczuła się nieco lepiej zauważając w pytaniu profesora nutę obrony. Poczuła nadzieję, że może jednak książka nie pochodziła z dziedziny czarnej magii, chociaż istniała możliwość, że nowy nauczyciel Obrony przed Czarną Magią wolał nie rozdmuchiwać całej sytuacji przy klasie, jednak polecenie o zajęciu miejsca nieco rozwiało jej zbyt mocno rozdmuchane spekulacje.
Usiadła jak to miała w zwyczaju w jednej ze środkowych ławek, ponieważ w nich czuła się najbezpieczniej. Otoczona dookoła ludźmi ubranymi w te same szaty co ona niczym się nie wyróżniała, chociaż w obecnej sytuacji i tak stanowiła główny temat do rozmów rówieśników. Gdyby była normalną osobą – jakkolwiek można to słowo interpretować – nie przejęłaby się aktem naskoku na nią ze strony woźnego, bowiem każdy w szkole zdawał sobie sprawę z tego jakim był wrzodem na tyłku. Jednak Raven miała ochotę zapaść się pod ziemię widząc roześmiane twarze swoich kolegów z domu. Oparła się łokciem o ławkę czubek dłoni umieszczając na swoim czole mając nadzieję, że jakimś cudem uda jej się ukryć przed wszystkimi.
Jej książka nadal leżała na biurku nauczyciela i prawdopodobnie nie było cienia szansy na jej odzyskanie. Nie udało jej się znaleźć większej ilości egzemplarzy w szkolnej bibliotece, więc założyła, że niestety była to jedyna lektura. W sekundę, bez większych rozważań pogodziła się z faktem, że nigdy więcej już nie będzie mogła uzyskać wymarzonej postaci zwierzęcia. Po tak licznych rozczarowaniach człowiek przyzwyczaja się do takiej kolei rzeczy.
– Panie Green. Na przyszłość proszę nie szarpać uczniów w mojej obecności, bo niemiło tak się robi, kanapka mi się źle w żołądku układa, słońce jakoś gorzej świeci. Słyszy pan? – Raven słysząc te słowa podniosła głowę a w jej spojrzeniu można było dostrzec zdziwienie. Po raz pierwszy ktoś stanął w jej obronie. Mimo, że był to bardziej gest w stronę jej przybranej sześć lat temu roli ucznia, ale mimo wszystko zdała sobie sprawę, że może jednak jakieś korzyści uczęszczanie do tej szkoły są. Odetchnęła mimowolnie czując swego rodzaju zadowolenie, a jej poczucie przynależności zaczęło zapuszczać korzenie.
– No właśnie ja też nie słyszę, bo nawet ptaszki przestały śpiewać. Okropnie, nie? No właśnie, to proszę tak więcej nie robić. – Gryfonka uśmiechnęła się ledwo widocznie wyczuwając nutę komediową w owej wypowiedzi. Żaden z poprzednich nauczycieli, których udało jej się poznać nie był taki… no właśnie, jaki? Wyluzowany? To chyba było najlepsze określenie, chociaż całkowitego osądu mogła dokonać dopiero po paru lekcjach. W końcu nie można oceniać człowieka po jednym geście.
Woźny zniknął za drzwiami co sprawiło poczucie ulgi w Raven. Wiedziała, że zapewne nie odpuści, a ona sama stanie się jednym z jego głównych celów, ale uznała, że nie ma ochoty w tym momencie się tym przejmować. Miała zbyt dużo ważniejszych rzeczy zaprzątających jej głowę niż kolejna uprzykrzająca jej życie osoba.
– Nawet się pan oficjalnie nie przedstawił! – ryknął Tom, który swoją drogą był jednym z najbardziej rzucających się w oczy osób w Gryffindorze ze względu na swoją życiową postawę wszędzie mnie pełno. Raven cieszyła się, że obcując z takimi osobami może spokojnie się ukrywać, a wszystkie oczy skierowane są właśnie na niego.
. Za każdym razem widząc nowego nauczyciela starał się zagadać go na śmierć, byle tylko uniknąć kolejnego nudnego wykładu. Rzadko ktokolwiek podchwytywał jego dziecinne zagrania dusząc je w zarodku chcąc spokojnie kontynuować swoje wytyczone zadanie, którym była nauka młodego pokolenia.
Usuń– No dobra. To każdy opowie parę słów o sobie żebym się lepiej z wami zapoznał, ja zaczynam. Nazywam się James Raven, jestem byłym aurorem. Tak jak wy, zostałem przydzielony przez Tiarę do Gryffindoru, w latach szkolnych aktywnie podtrzymywałem tradycyjną nienawiść Ślizgońsko-Gryfońską. No i nienawidzę kota mojej żony. – naprawdę? Raven była zdziwiona taką wylewnością, pomimo tego że nauczyciel wcale nie opowiedział o sobie zbyt dużo, dla Raven i tak każda informacja poza imieniem i nazwiskiem odkrywała zbyt dużo kart. Gdyby spytać każdego, przypadkowego ucznia w tej klasie co właściwie wie o Raven Addams może – ale to naprawdę może – odpowiedzieliby tylko, że posiada królika. A to tylko ze względu na to, że często jej uciekał i udawało jej się go znaleźć w objęciach swoich koleżanek spędzających czas w Pokoju Wspólnym. Ot bardzo towarzyska bestia z niego była, w odróżnieniu od swojej właścicielki.
– Thompson, ty następny, a potem lecimy po kolei. – Raven zamarła czując przerażenie. Nigdy nie została zmuszona do publicznego opowiedzenia czegokolwiek o sobie i zdecydowanie nie była na to przygotowana. Co się w takich sytuacjach mówi?
Cześć, jestem Raven, nie piję już od trzech miesięcy. Nie wiedząc czemu cała sytuacja przypominała jej mugolski film o spotkaniach anonimowych alkoholików, którzy wstępnym zadaniem było przedstawienie. Gdyby znajdowała się wśród mugoli, chodziła do najzwyklejszej publicznej szkoły i byłaby choć trochę podobna do Toma mogłaby takim tekstem zapunktować wśród rówieśników i może rozbawić nieco nauczyciela. Ale nie znajdowała się w Londynie, jej mugolskie życie zostało już dawno zakończone a Raven nie była jedną z tych zabawnych osób.
Każdy po kolei opowiadał o sobie jakieś bzdury, ciężko było się w to zagłębić, ponieważ jedyne na co Raven zwracała w tym momencie uwagę było jej bijące w szale serce i kłębki myśli, które starała się zebrać w całość i móc za chwilę powiedzieć chociaż jedną sensowną rzecz. Jedyne co wiedziała na pewno to , że jest Gryfonką, jej domem jest sierociniec a ona sama znajduje się w Hogwarcie bo nie widziała lepszego wyboru. Nie chciała psuć nikomu dobrego humoru swoją odpowiedzią. Domyślała się, że ktoś mógłby poczuć współczucie, a jej wypowiedź z pewnością przyniesie chwile ciszy a ich uśmiechy znikną. Mogliby też pomyśleć, że chciała zrobić z siebie ofiarę, czego przede wszystkim pragnęła uniknąć. To nie miało sensu. Ewentualnością było przyznanie się do chęci uzyskania postaci animaga, jednak lepiej byłoby się z tym nie obnosić. Nie chciała, by ktokolwiek o tym wiedział, chociaż zapewne cała klasa już się domyślała widząc niewygodne zajście w klasie.
– Annie Reynolds, jestem półkrwi. Moja mama jest uzdrowicielką w Świętym Mungu, często ją tam odwiedzam, natomiast tata jest prawnikiem mugolskim, to ktoś kto pracuje w sądzie. W Hogwarcie śpiewam w Żabim Chórze, dodatkowo uwielbiam eliksiry i w przyszłości chciałabym ich tutaj uczyć. – wypowiedź koleżanki z ławki uderzyła w Raven dosyć mocno. Nie przez to, co powiedziała, a jedynie przez zbliżającą się jej kolej, która mimo wszystko była nieunikniona. Raven wstała czując wszystkie spojrzenia na sobie, które mogłaby przysiąc paliły do granic bólu. Starała się unikać kontaktu wzrokowego z nowym nauczycielem, który w cierpliwości czekał na jej wypowiedź.
– Mam na imię Raven. – wybełkotała czując nieprzyjemny ucisk w gardle. Odważyła się zerknąć ukradkiem na nowego nauczyciela. Jego wzrok wydawał się bardzo ciepły, co nieco pomogło Raven w odpowiednim doborze słów. Poczuła się nieco pewniej, starając się nie myśleć o całej widowni roztaczającej się dookoła. Postanowiła potraktować tą wypowiedź jako luźną odpowiedź na przedstawienie siebie profesora.
Usuń– Tiara przydziału nie wiedziała do jakiego domu mnie przydzielić, po parunastu minutach rozważań za i przeciw zostałam Gryfonką. Jedyne co mogę powiedzieć o mojej krwi to, że jest czerwona. Posiadam niezliczoną ilość cioci. Jedyną stałą rzeczą w moim życiu jest ten oto zegarek. – skinęła głową na swoją rękę siadając w trakcie wypowiadania ostatniego słowa zdając sobie sprawę, że znów wyszła na dziwaczkę, chociaż nie przejmowała się tym zbytnio. Jej wypowiedź znacznie różniła się od krótkich lawin bezużytecznych informacji innych osób. Przynajmniej nie uciekała do kłamstwa i to uznała za wielki sukces.
zestresowana Raven
I know, I know
OdpowiedzUsuńYou belong to somebody new,
But tonight you belong to me
Dźwięk emitowany przez stare, drewniane radio w stylu retro jest niewyraźny, trzeszczący, momentami także niestały; kiedy tak ścina, zacina i przerywa, urocze głosiki The Lennon Sisters nie brzmią już wcale tak sielankowo, jak to sobie Dante z dzieciństwa zapamiętał. Ale to nieważne, ale to nikomu nie przeszkadza – byleby tylko radio było, grało sobie w tle, tworzyło swoją atmosferę i zapobiegało ewentualnej ciszy. Ewentualnej dlatego, że o takową w obecności Charles'a Gounelle naprawdę trudno; ale to nieważne jest również, bowiem liczy się jeszcze przede wszystkim tak zwany komfort mugolski, a takiego właśnie mu ten przedmiot w murach cholernego, odpornego na wszelkie wynalazki elektroniczne Hogwartu, dostarcza. Cholerna szkoła, cholerne jej mury i cholerne zapory anty-mugolskie. Dzięki Bogu radia działają – chociaż żaden to jednak wyjątek od reguły, a zwyczajna sprawka cholernej magii, która je napędza do działania. Takie nieduże, drewniane coś, a potrafi człowieka uszczęśliwić! Przez całe siedem lat edukacji pomogło mu przeżyć i nie oszaleć, no to i teraz wystarczyć musi. Trochę to dziwnie musiało wyglądać z perspektywy osób postronnych, kiedy tak jedną z pierwszych czynności, jaką zajął się tuż po przeniesieniu do szkoły, była misja odnalezienia niczego innego jak właśnie radia. Nowy uzdrowiciel, niby taki poważy i profesjonalny – a chodził, szukał i wypytywał, dopóki nie znalazł. No ale liczy się, że znalazł ostatecznie; porwał, ukradł, postawił w nowym gabinecie i oddawał nie będzie. Nawet nie ma pojęcia, ile takich jest w całej szkole – pewnie kilka, w porywach do kilkunastu. Ale w sumie nie obchodzi go to tak długo, dopóki jedno z nich będzie sobie bezpiecznie leżało i grało w jego nowej świątyni, którą – będąc tutaj jakieś niecałe dwa tygodnie – zdążył już sobie całkiem przyzwoicie po swojemu urządzić. To znaczy, że po bardziej mugolsku, niż przeciętny zwolennik czystej krwi byłby w stanie wytrzymać. Wychowanek Ravenclawu pojęcia najmniejszego nie ma, kto wpadł na pomysł, żeby chociaż tym radiom biednym pozwolić żyć, ale jest mu dozgonnie wdzięczny, będzie go chwalił do końca życia i nawet na grób kwiatki by zaniósł, gdyby tylko wiedział, gdzie takowy się znajduje; o ile oczywiście nie okazałoby się, że ten sam ktoś równocześnie ukrócił żywot pozostałych, a grające pudełko zostało tylko takim widzimisię, bo wydaje dźwięki i można sobie stopą w powietrzu pomachać do rytmu – wtedy przeklinał będzie do końca życia swojego albo przynajmniej dopóki nie oddelegują go ze Szkoły Magii i Czarodziejstwa.
Altough we're apart,
You're a part of my heart
And tonight you belong to me
— ...a kolorowe pudełko? Takie z ruszającymi się obrazkami? — młoda kobieta w pielęgniarskim czepku opiera się łokciami o blat jesionowego biurka, spoglądając na siedzącego naprzeciwko Dantego z iskierką zafascynowania błyszczącą w szmaragdowej tęczówce. Uzdrowiciel opiera się luźno o oparcie wygodnego fotela, nogę ma założoną na nogę. Na ustach gości uśmiech rozbawienia, taki serdeczny, poniekąd szelmowski. W tle nadal gra muzyczka, która nie tylko Dantemu, ale i jego towarzyszce (pomimo jej czysto-krwistości) całkowicie nie przeszkadza, za co wielka jej chwała. Czasem się zdarza, że nawet i takie niewinne radio czarodziejom z krwi i kości przeszkadza, a wtedy bywa niefajnie. Cholerni czarodzieje z krwi i kości, tylko by wybrzydzali.
— Kiedyś mój tata – dawniej pracował w Urzędzie Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli – zabrał mnie ze sobą do waszego świata, wtedy zobaczyłam coś takiego przez okno jednego z domów. Wpatrywała się w nie trójka dzieci, maksymalnie pięć lat i śmiały się do rozpuku. Próbowałam wyciągnąć od ojca więcej informacji, ale sam chyba nie wiedział. Co to za pracownik Urzędu Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli, który nie potrafi odpowiedzieć czym jest pudełko, przyciągające taką uwagę dzieci, Charlie? — kończy swój krótki monolog z lekką nutką w głosie, po czym przekrzywia głowę na bok i osuwa się delikatnie na biurku, żeby móc znaleźć się jeszcze bliżej mężczyzny.
Usuń— Z tego co zauważyłem, tacy urzędnicy zazwyczaj wiedzą o mugolach tyle, co każdy inny czarodziej. Czyli nic. — stwierdza prosto z mostu, właściwie nie zwracając uwagi na fakt, ze wydźwięk jego słów może być ofensywny. A trochę jest, ale na to czarownica (o dziwo) również uwagi nie zwraca. Chwała jej więc podwójnie. — Ja tak właściwie w ogóle nie rozumiem, po co jest im tam w Ministerstwie taki oddział ani dlaczego nie pomyślą o posadzeniu tam jakiejś szlamy, żeby ktoś w końcu znał się na tym co robi. Bez obrazy dla twojego taty, na pewno znaleźliby mu coś ciekawszego do roboty. A takie kolorowe pudełko, moja droga... — odkleja plecy od oparcia fotela, żeby również móc oprzeć się o drewniany blat. — ...to telewizor. I nie tylko dzieci go uwielbiają. Wszyscy go uwielbiają. — informuje. Może troszkę podkoloryzował tę wielką miłość do telewizorów, ale nieważne. W słusznym celu przecież.
— Och! Dlaczego? Mogą rozmawiać z tymi kolorowymi stworkami po drugiej stronie? Albo podróżować? Tak jak my przez obrazy, na przykład?
— Nie, nie. Zdecydowanie nie. — odpowiada śmiechem, na co dziewczyna reaguje lekkim skrzywieniem, no bo jak to tak, nuda przecież, ale on takimi skrzywieniami przestał zrażać się już dawno temu, więc kontynuuje: — Wyobraź sobie, że możesz oglądać swoją ulubioną bajkę z dzieciństwa... — unosi brwi w pytającym geście, chcąc dowiedzieć się, jaka mianowicie to bajka by była.
— Fontanna Szczęśliwego Losu, oczywiście!
Wait down by the stream
How sweet it will seem
Once more just to dream
In the moonlight
— W takim razie wyobraź sobie, że Fontannę Szczęśliwego Losu, którą do tej pory znałaś tylko w wydaniu spisanym na papierze, teraz możesz oglądać na takim telewizorze codziennie, kiedy tylko ci się zamarzy. — dziewczyna rozchyla usta w ponownej fascynacji, uzdrowicielska dłoń styka się z tą pielęgniarską, muskając opuszkami palców po jej wierzchu — Albo cokolwiek innego, na co tylko miałabyś ochotę. Film, koncert Fatalnych Jędz czy Mistrzostwa Świata Quidditcha, nie wychodząc nawet z domu. Do wyboru, do koloru. — uśmiecha się szeroko, eksponując białe zęby.
— To ciekawe. — przyznaje, wyzywająco okręcając kosmyk długich, czarnych włosów wokół palca wolnej dłoni. — A ty? Jaka była twoja ulubiona bajka? — pyta niespodziewanie.
— Hmm... — spowodowany potrzebą głębszego zastanowienia wzrok na kilka sekund ląduje na oknie. Wybierać jest z czego; Dante podejrzewa nawet, że różnica pomiędzy wyborem bajek mugolskich a tych czarodziejskich jest zdecydowanie pokaźna; na przewagę nie-czarodziei, oczywiście. Takiego pytania szczerze po dziewczynie nie oczekiwał, dlatego zostaje całkiem mocno zaskoczony. Ale tak miło i zdecydowanie pozytywnie, więc ostatecznie narzekał nie będzie. Bardzo gadatliwa panna się mu trafiła do współpracy. I och, jaka ona ciekawska! Dogadają się. — Dzwonnik z Notre Dame. — stwierdza w końcu. Czy Dzwonnik z Notre Dame faktycznie jest jego ulubioną bajką z dzieciństwa? Niekoniecznie, prędzej strzelałby na przykład w Drogę do El Dorado. A jednak na Dzwonnika padło ostatecznie. Nieprzypadkowo.
Usuń— Nigdy nie słyszałam...
— Zdziwiłbym się, gdybyś słyszała. — droczy się. Trochę. Bo gdyby jednak słyszała, to faktycznie by się zdziwił. Twarz dziewczyny wykrzywia się w przedrzeźniającym geście, Dante układa usta w filuternym uśmiechu.
— No i? O czym jest? — nie odpuszcza.
— O miłości, oczywiście. Nieszczęśliwej miłości. — no, powiedzmy. — Wyobraź sobie dwóch mężczyzn. Pierwszy z nich – Quasimodo, jest tak... nieurodziwy, że zostaje zmuszony do ukrywania swojego oblicza, żyjąc na wieży jednej z francuskich katedr, drugi zaś – Febus jest bardzo przystojnym, odważnym kapitanem. Obydwoje zakochują się w tej samej kobiecie. — wczuwa się w rolę narratora historii, odpowiednio gestykulując oraz tonując każde słowo. — A jakby tego było mało, zostają zmuszeni do wyboru między miłością a posłuszeństwem wobec złego sędziego, który pragnie śmierci tej kobiety.
— Ojej... — zgodnie z założeniem, pielęgniarka również wczuwa się w rolę, choć w tym przypadku słuchaczki. — I co dalej? A ta kobieta? Cóż w w niej było takiego niesamowitego?
— Och, Esmeralda... wspaniała kobieta, od dzieciństwa miałem do niej słabość! Piękna, zmysłowa, o kruczoczarnych włosach i wielkich, hipnotyzujących, zielonych oczach. — całkowicie ignorując pierwszą część pytania, sprowadza ton głosu do półszeptu. Pochyla się jeszcze bliżej w kierunku swojej towarzyszki, dzięki czemu ich twarze dzieli jedynie odległość kilku, może kilkunastu centymetrów.
— Musisz mi obiecać, że kiedyś pokażesz mi tę bajkę na jednym z waszych mugolskich telewizorów... — szepcze również i Sophie, – bo tak ma na imię – której policzki zostały upiększone o dwa, dodatkowe rumieńce, po czym splata palce swojej dłoni z długimi palcami uzdrowiciela.
— Tylko ja, ty i butelka Sherry. — obietnica zostaje złożona, ciemnobrązowe tęczówki błądzą figlarnie po tych zielonych. Na miejscu pielęgniarki raczej nie brałby tych słów tak całkiem na poważnie, bo sam nie robi tego również, a przynajmniej na chwilę obecną. Ale jak zna życie, to ona potraktuje je właśnie tak, jakby najmniej sobie tego życzył, w wyniku czego poważne to on będzie miał, ale problemy. Ta myśl zostaje jednak umyślnie zignorowana i odłożona na później, podobnie jak cicha podpowiedź tak zwanego głosu rozsądku, że w najbliższym środowisku pracy nie powinno się robić sobie potencjalnych wrogów, zwłaszcza w postaci czarownic, które Bóg wie do czego mogą być zdolne, jeśli równie potencjalnie złamie się im serduszko. Nieumyślnie, rzecz jasna.
My honey I know, I know
UsuńWith the dawn that you will be gone
But tonight you belong to me
— Uzdrowiciela!
Przez trzeszczące radio przyczyniające się do budowanej od całkiem niedługiego czasu romantycznej atmosfery oraz przez całe Skrzydło Szpitalne wraz z gabinetem uzdrowiciela przedziera się nieco agresywny, męski krzyk; przerażający i poważny na tyle, że niedoszłym (choć przyszłym, tak Charles nieskromnie podsumowuje) kochankom wszelkie motylki w brzuchu i tym podobne momentalnie się cofają, tym samym oboje skutecznie przypominając, że w miejscu pracy są, nie na randce. Ledwo zdążają się od siebie odlepić na nie wzbudzającą podejrzeń odległość i doprowadzić do względnie przyzwoitego porządku, a w otwartych z impetem drzwiach staje druga pielęgniarka.
— Jesteś potrzebny. Nauczycielka straciła przytomność. Evelyn Raven. — będący już w pełnej gotowości pan uzdrowiciel niezwłocznie kierując się na salę, pielęgniarka z początku mówi rzeczowo i wydaje się nie zwracać uwagi na lekko niezręczną sytuację, ale prędko nadrabia, obdarzając dwójkę podejrzliwym spojrzeniem. Jej obecność tutaj w zasadzie wcale nie byłaby mu potrzebna, bo już sam krzyk dał mu jasno do zrozumienia, że jest potrzebny już, teraz, natychmiast, ale kobiecie ostatecznie dziwić się nie może, bo gdyby na niego ktoś się tak wydarł, to też wolałby grzecznie odwrócić się na pięcie i upewnić, że uzdrowiciel jednak przyjdzie. — I Charlie, ostrożnie z jej mężem. Zdarza się mu być nieco przewrażliwionym. — słyszy skierowaną półszeptem radę, na którą w odpowiedzi kiwa porozumiewawczo głową, uśmiecha się pokrzepiająco i mija siostrę w progu drzwi. Ta zamyka je za sobą, po czym podąża zaraz za nim.
Raven. To nazwisko skądś zna, to nazwisko skądś kojarzy. Tak, zdecydowanie skądś kojarzy. I to nawet z tego samego roku, na którym uczył się on sam. A skoro była Ślizgonka Evelyn na nazwisko ma właśnie tak, nie inaczej, to znaczy, że obecnym jej mężem jest ten sam były Gryfon James, który niegdyś we wspaniałomyślnym akcie romantyczno-bohaterskim podłożył się w jej obronie pod tłuczek, tym samym doprowadzając do skandalu niemalże w całym społeczeństwie uczniowskim. No bo bo jak to tak, Gryffindow w obronie Slytherinu? Niemożliwe. Oj tak, wielkie halo z tego było – to Dante z pewnością pamięta. Sam fakt, że pamięta stanowi już przysłowiowe samo przez się, bo przecież gdyby nie trąbiła o tym cała szkoła przez co najmniej tydzień oficjalnie i mniej oficjalnie przez miesiąc, to już dawno by zapomniał. Zwłaszcza, że quidditchem o to on się raczej nigdy nie interesował.
No to... uroczo całkiem. – myśli sobie Krukon w drodze do łóżka szpitalnego, uważnie przyglądając się pochylonej nad nieprzytomną kobietą, sylwetce (powiedziałby znajomej, ale tacy z nich znajomi byli, jak z Quasimodo i Esmeraldy kochankowie) James'a Ravena. Że też oni ze sobą tyle czasu wytrzymali? Ich relacja w Hogwarcie zapowiadała się na taką, jakby zaraz po ukończeniu szkoły jedno miało zginąć w nieokreślonych okolicznościach, a drugie zaraz później równie tajemniczo wylądować w Azkabanie albo innym wariatkowie...
— Zemdlała w korytarzu. — słyszy wyjaśnienie, zanim jeszcze zdąży podejść, przywitać się, zbadać, cokolwiek. Wstępnie zauważa również, że Raven nie kojarzy go całkowicie, totalnie i gdyby został zapytany w tym momencie albo co gorsza powitany tekstem w stylu "kopę lat", to prawdopodobnie odpowiedziałby mu coś w stylu "znamy się w ogóle?". Ale czy to źle ostatecznie? Dante chyba więcej starych znajomości z czasów swojej zdecydowanie-nie-świetności nie potrzebuje. Już mu wystarczy taka jedna nauczycielka eliksirów, która mu życie w tej szkole odpowiednio uprzykrza, jakby już samo w sobie nie było jakieś takie nieudane. — To coś poważnego? Trucizna? Klątwa? Kiedy się obudzi? Jest w ciąży, to ma jakiś wpływ? — zostaje zasypany serią pytań. Dosyć niespodziewanych pytań, swoją drogą?
Usuń— A mamy powód podejrzewać, że trucizna? — ton głosu wskazuje na brak zdziwienia usłyszanym pytaniem, a prędzej z góry wykluczającym taką możliwość. Charles, dopiero co zatrzymawszy się przed łóżkiem blondwłosej kobiety nie zwleka długo z działaniem; lewa dłoń ląduje kilka centymetrów nad twarzą kobiety, po czym posuwa się wzdłuż ciała gdzieś do okolic podbrzusza. O tak, Evelyn Raven zdecydowanie jest w ciąży, i to dodatkowo takiej nie-pojedynczej. Och, wspaniale, powtórka z historii. Dwa młode Raveny za jedenaście lat będą sobie wesoło hasały po szkole, grały w quidditcha i terroryzowały pozostałych uczniów, że nie mają prawa przyglądać się ich drugim połówkom, bo połamią kości. Jednego, to może by jeszcze szkoła wytrzymała. Ale dwóch? — Klątwa odpada. — stwierdza fachowo, nie wyczuwając w ciele pani Raven nic, poza dwójką przyszłych człowieczków. Swoją drogą... kim ona właściwie tutaj jest i dlaczego nie robi jakiejś między-światowej kariery? Najchętniej spytałby jej męża, w pakiecie z pytaniami: czy obydwoje tu uczą oraz jak to się stało, że tutaj trafili, ale na razie jeszcze gryzie się w język, bo jeśli jest szansa, że żona James'a nie rozpozna go również i poza Asterią będzie mógł stworzyć sobie tutaj całkowicie nową, czystą kartę, to on jednak poprosi, bo tak wygodniej. A jeśli jednak sobie przypomni, no to ubolewał też nad sobą nie będzie, przynajmniej z czystym sumieniem będzie mógł z czystym spróbować znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania.
— Trucizna dałaby o sobie znać jakiś bardziej nieprzyjemny sposób. Wymioty krwią, wstrząsy... albo śmierć na miejscu, zależy. — przerywa na moment, dla pewności sprawdzając spojówki wciąż nieprzytomnej czarownicy. On tylko stwierdza zawodowe fakty, on tu jest niewinny. — Więc raczej bym wykluczał. No chyba, że żona zaangażowała się ostatnio w jakiś konflikt z panią Chernov, wtedy na wszelki wypadek zatrzymamy ją tutaj na kilka dni pod obserwacją. — dodaje jak gdyby nigdy nic, jakby właśnie nie robił komuś złej reklamy czy tym bardziej oskarżał o zdolność do zatrucia współpracownika jakąś zmyślną trucizną o nieznajomych skutkach. Nie nie, wcale tego nie robi. — Ale wygląda to na sprawkę ciąży. — teoretycznie mógł zacząć od tego bez żadnego zwlekania czy wymieniania z góry wykluczonych przyczyn, ale wtedy chyba nie byłby sobą. — I stresu, bardzo dużych ilości stresu. Widać, że ostatnio bardzo mało sypiała. Widziałem ją nawet kilkakrotnie przelotem; wyglądała prawie jak chodzące zombie. Zastanawiałem się nawet przez chwilę czy wszystko w porządku, ale nie przyszła ani razu, a sprawa ciągnie się tak od kiedy tu jestem, wiec pomyślałem, że po prostu taka już jest. Ale jednak ciąża. I to bliźniacza, wiedzieliście? — czy w tym momencie powinien pogratulować? Albo może spytać się uprzednio, czy życzą sobie szanowni państwo wiedzieć takie informacje? No nie, Dante się w takie rzeczy raczej nie bawi.
— Nie ma się czym stresować, wszystko wszystko jest w porządku. Obudzić powinna się do kilku, maksymalnie kilkunastu minut, ale po przebudzeniu zalecam załatwić jej dzień wolnego, żeby mogła sobie solidnie odpocząć. No i generalnie w najbliższym czasie im więcej odpoczynku, tym lepiej dla niej oraz dla dzieci. — przechodzi w końcu do spraw, które Ravena mogą interesować bardziej. — Ciąża do dwunastego tygodnia stanowi największe zagrożenie dla płodu, a tutaj mamy tydzień szósty. Dobra informacja jest taka, że po piątym tygodniu ryzyko spada o dwadzieścia procent, ale raczej bym się tym nie sugerował, kiedy stres nadrabia. Generalnie tak jak powiedziałem: wszystko jest w porządku, chociaż nie można ukryć, że macie dużo szczęścia, iż jeszcze nic się nieszczęśliwego nie stało. — cofa dłoń na swoje miejsce. — Nie mam pojęcia z jakiego powodu tyle nerwów ostatnio u niej, ale zdecydowanie musicie go ograniczyć. W razie czego przepiszę zioła na uspokojenie, takie całkowicie nieszkodliwe.
Usuńwciąż nieprzytomna Evie oraz Dante, który gada, gada i nie potrzebuje przerwy na piciu
— To coś poważnego? Trucizna? Klątwa? Kiedy się obudzi? Jest w ciąży, to ma jakiś wpływ?
OdpowiedzUsuń— A mamy powód podejrzewać, że trucizna?
— Być może. — brązowe tęczówki, do tej pory przyglądające się ciału nieprzytomnej czarownicy, spotykają się z tymi błękitnymi, James'owymi; widać w nich pełno niezrozumienia wynikającego z uzyskanej odpowiedzi, gdzieś pomiędzy wkrada się delikatna nutka niezręczności, bowiem takiej odpowiedzi się uzdrowiciel nie spodziewał. Nawet na poważnie nie pytał, a z góry taką możliwość wstępnie odrzucił, tak na logikę... człowieka myślącego logicznie. To znaczy, że w rozumowaniu takiego Charles'a Dantego, niedoszłego William'a oraz bardziej doszłego Juliana Gounelle – nie wspominając już o tym, że po pani Raven takie zatrucie dałoby się raczej jakoś prędzej rozpoznać – Hogwart w całej swojej paradoksalności jest cholerną twierdzą, do której ciężko komuś spoza oczywistego grona uczniów oraz personelu jest się chociażby dostać. Trzeba być kimś autentycznie godnym zaufania, jakimś ministrem czy innym aurorem; ewentualności gościem, który za pomocą eliksiru wielosokowego przebywa w ciele takiego jednego ex-aurora, a tego prawdziwego trzyma w jakiejś skrzyni bez dna. No. Więc, psiakrew, skrzywdzić kogoś, czy dla przykładu otruć, rzeczą cięższą jest o stokroć. Co ten też James Raven za teorie sobie w głowie zakłada, – przynajmniej tak Dante przypuszcza, że zakłada, bo ktoś tu w szczegóły najwyraźniej wchodzić nie chce, a bezpodstawnie to by sobie chyba nie wymyślił, nie? – tego uzdrowiciel nie wie. Ktoś tu z ich obecnego, dwuosobowego grona albo wbrew swoim przekonaniom myśli naprawdę nielogicznie, albo jest wyjątkowo bardzo niedoinformowany. Medykowi informacje poza tymi podstawowymi, dotyczącymi sytuacji zdrowotnej pacjentki ostatnimi czasy wcale nie są potrzebne, rzecz jasna, ale znać szczegóły zawsze lepiej.
— Co to znaczy: być może? — śpieszy z wyjaśnieniem nieporozumienia widocznego w tęczówce, ciemna brew unosi się powoli. Niezręczności wciąż wiszącej pomiędzy nimi oznajmia stanowcze stop, doszedłszy do wniosku, że te pół minuty to już i tak zdecydowanie jak dla niego za dużo. Pogapili się na siebie nawzajem jak te dwa, sztywne kołki; pierwszy drugiego poznał, drugi pierwszego nie, no i super, wystarczy. Dalszą część dialogu równie dobrze mogą prowadzić już w trakcie badania Evelyn. Jeśli pan nauczyciel oczywiście będzie skory do rozmowy. Jeśli nie, to Dante będzie prowadził monolog. — Klątwa odpada. Trucizna dałaby o sobie znać w jakiś bardziej nieprzyjemny sposób. Wymioty krwią, wstrząsy... albo śmierć na miejscu, zależy. Więc raczej bym wykluczał. A zresztą, wszyscy zawsze opowiadają, że taki Hogwart jest najbezpieczniejszym miejscem na terenie całej Szkocji. Sławny pan Potter jest u władzy w Ministerstwie, no i jeszcze z dyrektorem znają się dobrze, to zapewne ostre kokosy zainwestował w zabezpieczenie zamczyska, coby jego synalkowie przypadkiem nie musieli tych samych przygód przeżywać co on, no nie? Musielibyśmy mieć do czynienia z jakimś mistrzem zbrodni, drugim Voldemortem czy Grindelwaldem, albo coś. — tłumaczy swoje wcześniejsze sceptyczne podejście na wzmianki o truciźnie. Powinien się ugryźć w język? No powinien chyba, bo jak na gościa z francuskim akcentem, który w tej szkole nigdy wcześniej nie był, to coś zadziwiająco dużo wie. Gdzieś za plecami Ravena Sophie kieruje się ku wyjściu ze Skrzydła, w ramach pożegnania zachęcająco posyłając Dantemu oczko. Odpowiada lekkim uśmiechem, takim niepozornym. Miał rację. Doszli-niedoszli kochankowie, kwestia czasu, najbliższego wieczoru. — Przez dosyć długi czas pracowałem w Mungu, przemiał informacji tam jest niewyobrażalny. — kłamie? No nie kłamie, tylko w swoim gadulstwie oszczędny w wyznania jest, ale przynajmniej coś tam wyjaśnia.
— No chyba, że żona zaangażowała się ostatnio w jakiś konflikt z panią Chernov, wtedy na wszelki wypadek zatrzymamy ją tutaj na kilka dni pod obserwacją. — całkowicie zmienia tor wypowiedzi, może trochę umyślnie, aby potencjalnie podejrzliwego rozmówcę odwieźć od równie potencjalnego dążenia; nie, żeby wierzył, że były Gryfon, członek reprezentacji swojego domu oraz ambitnie zapowiadający się uczeń, a aktualnie zmartwiony mąż, interesował się takim nikim pod postacią uzdrowiciela ze Skrzyła Szpitalnego, aczkolwiek przezorny zawsze ubezpieczony. U Charles'a Gounelle to akurat długi jęzor jest zamiast przezornej ubezpieczoności, ale dopóki przynosi taki sam skutek, wszystko jest w porządku. Jeśli chodzi zaś o przed sekundą wspomnianą panią Asterię Chernov... no to również nie wierzy, że taka sprytna kobieta jak ona, nawet gdyby z mniej lub bardziej oczywistych przyczyn (z nią nigdy nie wiadomo; najpierw ubliża od szlam, a później pierwsza taka do spotkań po godzinach) obrała sobie Evelyn Raven za największy obiekt nienawiści w całym swoim życiu, byłaby w stanie tak bezceremonialnie ją otruć, nosząc zaszczytne miano największej specjalistki od eliksirów w całej Szkole Magii i Czarodziejstwa. Jak długiej listy były Krukon nie byłby w stanie sporządzić pod tytułem żale oraz pretensje do Asterii, tak głupoty zarzucić jej nie byłby w stanie, chyba że samemu głupim by był, o ile całkowicie mózgu nie pozbawionym. On po prostu chyba jednak bardzo lubi jej robić tę sławną antyreklamę. Jakoś mu w nawyk weszło, a i zresztą miał z kogo brać przykład.
UsuńRaven zakłada ręce na klatce piersiowej, brew unosi do góry i mierzy go z góry na dół; Dante czuje się egzaminowany, prześwietlany z góry na dół, czuje się również niezręcznie, niefajnie i generalnie to nie, chociaż jako tako znów w pojedynek na spojrzenia z drugim czarodziejem nie wchodzi. No popatrzcie na niego... Ravena, w sensie. Wszedł do środka niczym pan i król tego miejsca– nie tylko Skrzydła, ba, całego Hogwartu!, wydarł się na bogu-ducha-winną pielęgniarkę, postraszył wszystkich pacjentów dookoła, niektórych do takiego stopnia, że biedaki to jeszcze w momencie ich rozmowy z jakiegoś szoku pourazowego wyjść nie mogą (ale przynajmniej interesują się bardziej sobą i to już coś, bo i są tacy, co próbują niby to udawać, że ich problem nauczycieli nie obchodzą przecież, tylko że marnie im to wychodzi) i teraz jeszcze z góry się patrzy, jakby to on nie wiadomo kim był. Szychą jakąś albo drugim Potterem, do licha. Tymczasem w szkole pracuje, tak jak każda inna osoba przekraczająca pułap lat dwudziestu w tej szkole. Albo nawet nie uczy i pilnuje tylko, coby się przypadkiem jakiś inny nauczyciel nie spróbował obejrzeć za jego żoną, żeby mu potem móc nogi z dupy powyrywać. Chyba, że faktycznie szychą jest jednak? Aurorem jakimś czy innym wielce szanowanym czarodziejem? W sumie to na tyle się nim dawniej nie interesował, bo co go to niby miało obchodzić? Spytałby i miały problem z głowy, ale ostrożnie trzeba na razie.
— Ale wygląda to na sprawkę ciąży. I stresu, bardzo dużej ilości stresu. Widać, że ostatnio mało sypiała. Widziałem ją nawet kilkakrotnie przelotem; wyglądała prawie jak chodzące zombie — czy czarodzieje wiedzą co to zombie? Dobre pytanie. — Zastanawiałem się nawet przez chwilę czy wszystko w porządku, ale nie przyszła ani razu, a sprawa ciągnie się tak od kiedy tu jestem, więc pomyślałem sobie, że po prostu taka już jest. Ale jednak to ciąża. I to bliźniacza, wiedzieliście?
— Oczywiście, że tak. Miałem przeczucie już miesiąc temu. I to będzie chłopiec i dziewczynka. Leon i Lilian.
— Ach. Przeczucie, cool. — odpowiada krótko, trochę przeciągle, głowa również kiwa powoli na znak, że niby rozumie. W praktyce rozumie jednak tak średnio, bo te wszystkie magiczne przeczucia czy wizje są dla niego niczym przeciętne, mugolskie horoskopy – o dupę rozbić, nikomu to niepotrzebne. Ucz się człowieku całe życie, spędzaj nad książkami dnie i noce, później to samo na stażach w szpitalach, żeby ci ktoś przylazł i powiedział, że on ma przeczucie. Te wszystkie jego ciągi myślowe brzmią teraz trochę tak, jakby za James'em Ravenem niespecjalnie przepadał. Gounelle nie zaprzecza, nie potwierdza również; w każdym razie do osób, które nie oceniają, dopóki nie poznają, to on nigdy nie należał. — Ładnie zaplanowane. Gratulacje. — przyznaje, w głosie czai się ponowna nutka może nie tyle niezręczności, co po prostu uprzejmego zdziwienia, ale takiego zdrowego. — I te przeczucia to zawsze takie skuteczne?
Usuń— Wezmę te zioła. — na odburknięcie Ravena odpowiada skinieniem głowy, przyglądając się mu przez moment; gwoli odmiany tak po fachowemu, nie oceniająco w reakcji na jego stosunek wobec żony. Takie rzeczy uzdrowiciela nie ruszają, co zasługą jest wyłącznie długoletniego obycia z pracą w szpitalach; nie wypada się nad pacjentami oraz ich bliskimi rozczulać, trzeba zachować neutralny wyraz twarzy i taki też właśnie gości teraz na twarzy Dantego. Chociaż tak skrycie między wierszami sobie myśli, że co jak co, ale po James'ie widać, że tą Evelyn po tylu latach nadal kocha tak samo jak wtedy, kiedy przyczynił się do sławnej afery tłuczkowej. Czy Gounelle jest osobą, która za takie osiągnięcie wytrwania z jedną osobą w związku od czasów nastoletnich, powinna do oto tutaj obecnego męża idealnego słać nieme wyrazy szacunku i tym podobne? Raczej nie, on to prędzej może się dziwić, że coś takiego jest w ogóle możliwe; ewentualnie podziwiać, jeśli faktycznie jest. Sam nie potrafiłby wytrzymać dłużej niż miesiąc z jedną, a może to one nie wytrzymują dłużej niż miesiąc z nim, dowiadując się, że po kryjomu miał takich jednych jeszcze z pięć? Spojrzenie ciemnobrązowych tęczówek nie tkwi na znajomym-nieznajomym małżeństwie nad wyraz długo, nie chcąc naruszać strefy prywatnej i przenosi się na do znudzenia znajome widoczki zza okna. Jeszcze tu sobie krótką chwilkę postoi, pozwoli mężowi zająć się żoną i poczeka na jakieś ewentualne pytania, a później pójdzie po te zioła. — I... dzięki.
— Nie ma sprawy. — odpowiada ponownym skinieniem głowy; wyrwany z lekkiego zamyślenia obdarza rozmówcę swoim firmowym uśmiechem uzdrowiciela, takim przeznaczonym do przypadków raczej mało niebezpiecznych czy ekstremalnych, jakim jest właśnie przypadek Evelyn Raven. Nie spodziewał się podziękowania, w sumie nawet nie uważa, żeby to było mu potrzebne, przecież taka jego praca. A jednak zawsze przyjemnie jest być docenionym i miło ze strony pana Ravena, że jeszcze sobie o jego obecności przypomniał. — Charles Gounelle, swoją drogą. — wyciąga dłoń do swojego rozmówcy, moment uznając za odpowiedni, żeby przedstawić się tak oficjalnie; niby jego nazwisko na liście personelu przy wejściu do Skrzydła wisi i jest jedynym męskim, więc raczej ciężko się domyślić nie jest, ale tak mimo wszystko wypada. Gdzieś z tyłu głowy kotłuje się myśl, że cała ta sytuacja trochę jest pojebana, ze względu na fakt, że niby znać się powinni. Raven'owi jednak w głowie widocznie nie świta na tyle, żeby mimo prób odnotowalnych w błękitnej tęczówce sobie przypomnieć, zatem Dante żadnych problemów nie ma z tym, że postąpił właśnie w ten sposób. Teoretyczne nigdy nawet ze sobą nie rozmawiali, więc gdyby jednak go oświeciło kiedyś, to nic złego nie powinno się stać.
Podziękowanie traktuje uzdrowiciel również jako bardziej kulturalne oznajmienie, że nie jest już tutaj dłużej potrzebny; może spokojnie iść po leki uspokajające, a kiedy już wróci i szczegółowo przedstawi odpowiednią instrukcję co do dawek oraz częstotliwości ich spożywania, nie będzie potrzebny już tak totalnie.
Charles taki sposób szanuje. Koniec końców James mógłby pożegnać go takim samym akcentem, jak przywitał się z biedną Olivią Spencer; wielkie szczęście, że zdecydował się tym razem podążyć ścieżką pokoju, bowiem wtedy miałby do czynienia nie tylko z nieprzytomną żoną, ale i śmiertelnym przypadkiem uzdrowiciela, który zszedł na zawał w wyniku niefortunnie gwałtownego wyrwania z zamyślenia pt: ciekawe cóż takiego oni widzą w sobie od tylu lat niezmiernie, że jeszcze żyją sobie razem w szczęśliwym małżeństwie?
UsuńJuż planuje się odwracać na pięcie, zanim kolejna dawka niezręczności wkradnie się niespostrzeżenie i James Raven pomyśli sobie jeszcze, że jakiś dziwny ten nowy, bo stoi tak i renderuje myśli zdecydowanie za długo niż powinien; kiedy kątem oka dostrzega uchylające się masywne drzwi wejściowe, zza których prędko pojawia się szczupła sylwetka nikogo innego, jak właśnie przed momentem troszeczkę obgadanej Asterii Chernov. Tej samej Asterii, która o nienawiści do niego z powodu statusu krwi potrafi zapomnieć tak szybko, jak ma okazję pójść z nim do łóżka i przypomnieć sobie jeszcze zanim on po wszystkim zdąży pomyśleć słowo "bazyliszek". Nie, żeby był niewinny. Z wzajemnością. Z tą tylko różnicą, że Dantego nienawiść zwrotna głównie powstała w wyniku nienawiści pierwotnej.
— Och, la vache, tylko nie ona. — szatyn jeszcze całkiem bez oczywistego kontekstu wymrukuje jękliwie jakieś bliżej nieokreślone prośby i zażalenia pod nosem, tym samym zmuszając Ravena do obeznania się w sytuacji. Ciemnobrązowa tęczówka uważnie podąża za zbliżającą się do nich z każdym, malutkim kroczkiem nauczycielkę eliksirów, na twarzy coraz to bardziej uwydatnia się uśmiech człowieka niby to ucieszonego na jej widok, niby to z tego powodu ubolewającego; gdzieś pomiędzy wkrada się również niezadowolenie, które z wielu przyczyn powinien ukryć, a którego wcale nie ukrywa. Dla niego każdy taki malutki i wykonany z niewyobrażalną gracją kroczek zwiastuje jedynie wszelako pojęte synonimy słowa przejebane, o ile od razu nie śmierć, bowiem obecność Asterii Chernov właśnie tu i teraz, może z dwie minuty od czasu, kiedy postanowił jej urządzić taką szykowną antyreklamę, nie są żadnym żadnym zrządzeniem losu czy dobrym znakiem, oj nie. Uzdrowiciel przyjmuję postawę człowieka nastawionego z góry mocno pasywnie, jakby miałby go tu kto zaraz męczyć albo co gorsza torturować, ręce zostają założone na klatce piersiowej; była Ślizgonka podchodzi do nich jak gdyby nigdy nic, jakby on wcale nie był w trakcie pracy, a Ravenowie potrzebowali nieco prywatności w związku z zaistniałą sytuacją rodzinną.
— Cóż takiego się stało? Trucizna? — jadowite spojrzenie w zestawieniu ze słodziutkim głosikiem nie są w zachowaniu pani Chernov żadną, szokującą nowością. Podobnie jak barwa ulegająca gdzieś w trakcie pozornie malusieńkiej, aczkolwiek niebezpiecznej zmianie, chociaż o tym wiedzieć może tylko on, który do czynienia ma z nią przeciętnie więcej niż ktokolwiek inny w Hogwarcie. Chyba. Dlatego też tylko przez niego zostaje odnotowana, tego Charles jest akurat pewien. Taka zmiana zastosowana została przecież nie bez powodu i jest oficjalnym, kulturalnym oraz uprzejmym potwierdzeniem zbliżającego się piekła, jakie zielonooka obmyśla już sobie w głowie w ramach karty za pozwalanie sobie. Ale to nic! Samo w sobie piekło jest jeszcze do zniesienia, Charles do takich jest przyzwyczajony, może nawet zdążył już je polubić i odnajdywać w nich nutkę satysfakcji, paradoksalnie wynikającą z całego morza uprzykrzeń. Najgorsze jest to, że do piekła zostanie wciągnięty również obecny tutaj James Raven, co skończyć się dobrze nie może i sam Bóg mu świadkiem, on już się domyśla jak konkretnie.
— Nie wiesz co to prywatność?
Usuń— Zemdlała. Za dużo stresu.
Dwa męskie głosy śpieszą wielce bezinteresownie zaciekawionej stanem swojej koleżanki po fachu nauczycielce z odpowiedzią; jeden widocznie nie komponuje się z drugim, tworząc nieprzyjemny dysonans pomiędzy jasnym komunikatem uzdrowiciela, oznaczającym mniej więcej "zostaw tych biednych ludzi w spokoju, terrorystko" a zwykłą, najzwyklejszą odpowiedzią męża skupionego tylko i wyłącznie na swojej żonie, któremu wcale nie wydaje się przeszkadzać, że ktoś się zainteresował. W takim starciu ten pierwszy nie ma zatem żadnych szans na wygraną, jego zdanie przecież tu się tak naprawdę nie liczy, kiedy sam mąż na takie zainteresowanie zezwala; równie dobrze można by uznać, że on w ogóle się nie odezwał i zostawił wyjaśnienie Ravenowi, bo i tak zostaje koncertowo zignorowany.
— Och. Przykro mi.
— Wcale nie. — teraz to on odburkuje. Niespecjalnie agresywnie czy powątpiewająco, on po prostu stwierdza suche fakty, takie najoczywistsze na świecie dla niego, mniej dla zmartwionego James'a. Dante ten stan rzeczy postanawia zmieniać i zaprosić rzeczonego go do swojego kółka uświadomionych, wcale nie interesując się tym czy jest mu to w jakimkolwiek stopniu potrzebne. A niech tam wie, że nie bez powodu przecież wspomniał o tym, że wrogów w postaci Asterii Chernov jest mieć niebezpiecznie. Tak, wspomniał ten sam, który ma w niej arcywroga i wciąż jeszcze żyje. — Ale skoro trafiła do dobrego kolegi ze szkolnych lat, to chyba już wszystko dobrze? — no i miał rację. Wszystkie naiwne nadzieje idą się koncertowo pierdolić, na twarzy medyka pojawia się... nie wiadomo co właściwie. Grymas połączony z uśmiechem, udoskonalony o jakieś zmieszanie oraz emanującą dookoła irytację, ciężko stwierdzić czy na samego siebie, czy na Asterię, czy może po prostu na jego całe, będące tragikomedią życie.
— Kolegi? Kojarzę to nazwisko, ale za cholerę nie pamiętam skąd.
— Miło. — mruczy pod nosem tak zupełnie poza dialogiem tych dwoje, doszedłszy do wniosku, że przecież i tak nie ma tutaj nic do gadania.
— Och. Nie pamiętasz, James? Może Evelyn lepiej pamięta, bo oczywistą słabością pana byłego Krukona, Charlesa Dante Gounelle są piękne czarownice... Na twoim miejscu uważałabym na żonę. Prawdziwy z niego flirciarz i babiarz.
— Ach... W życiu bym nie skojarzył, dzięki za przypomnienie.
— Tak, dzięki za przypomnienie, Asterio. Sam bym tego lepiej nie zrobił. — na jadowity uśmiech odpowiada takim kąśliwie serdecznym, kiedy spojrzenia wylądują z powrotem na nim. Ponownie czuje się przez Ravena prześwietlany z góry na dół, tym razem w znaczeniu o stokroć gorszym, bo nie dosyć, że przez pryzmat szkolnej przeszłości, to jeszcze dodatkowych informacji, którymi Chernov nieprzypadkowo obdarzyła właśnie jedną z najbardziej zazdrosnych o swoje połówki osób na świecie, jaką prawdopodobnie znają obydwoje. — Zapomniałaś dodać, że mężatkami się nie interesuję. — czuje wewnętrzną potrzebę wyjaśnienia pewnych kwestii. Albo to znów ten cholernie długi jęzor, a on wcale nie musiał się odzywać? Niespecjalnie zgodnie z prawdą, zresztą? — Przynajmniej takimi, o których mężów istnieniu wiem. — sprostowuje — Przyszłaś tutaj tak po prostu życie mi utrudniać, czy jeszcze czemuś innemu możemy zawdzięczać twoją wizytę? — dostrzegłszy pierwszą lepszą okazję, decyduje się zmienić temat na jakiś bardziej swobodny.
— Przyszłam po swoje lekarstwo, Julianie. Skończyło mi się wczoraj, mam nadzieję, że masz jeszcze jakiś zapas?
Usuń— Zgodnie z twoimi zaleceniami zaopatrzyłem się w na tyle dobrze, że pojemniki od nadmiaru pękają. — w potwierdzeniu kryje się świadomość, że przecież gdyby nie zatroszczył się o odpowiednie zapasy magicznych ziółek na bóle głowy Asterii Chernov, to mogłoby go już równie dobrze nie być na tym świecie w przeciągu najbliższych kilku dni, tygodni, może godzin. Czarownica to wie, Raven ma szanse dowiedzieć się również chociaż kto tam wie, czy to go w ogóle obchodzi. W końcu wcale nie musi. — Za moment przyniosę, i tak planowałem tam iść. — akcent ostatniego zdania jest już zdecydowanie bardziej pozytywny. W temacie migren nawet on robi się jakiś taki potulniejszy, co związek bezpośrednio ma z wykonywanym zawodem. Nie będzie kobiety skazywał na katusze z powodu migren, skoro na to akurat pomóc jej może. Nic przyjemnego takie migerny.
— Julianie?
— Nie zwracaj uwagi. Ona... tak ma. — tłumaczy, nie tłumacząc właściwie nic. Nawet gdyby chciał okazać się bardziej pomocny, to nie za bardzo ma jak. Dwa imiona ma Chernov do wyboru, a ona nie wiadomo skąd wymyśliła sobie tego Juliana i mocno stoi przy swoim. Gdyby jeszcze naprawdę nie pamiętała jak się nazywa, to może by zrozumiał, nawet szczególnie by się nie zdziwił. No ale że pamięta, to właśnie przed chwilą im obydwóm udowodniła. Spojrzenie przez krótką chwilę podąża za smukłymi palcami, przez które przemyka srebrny łańcuszek.
— Obydwoje tutaj pracujecie? — zagaduje. W końcu, po tylu wymienionych zdaniach, z czystym sercem może to z siebie wyrzucić, chociaż tyle zawdzięczać może Asterii. — Żona nie planowała jakiejś dalszej kariery Quidditchowej, czy coś w tym stylu? Ja to się nie interesowałem, ale słyszałem często, że nieźle tam wymiatała. — wypytuje.
— Planowałam... — i ten akurat moment wybiera Evelyn Raven, by oficjalnie powrócić do grona przytomnych. Obudziła się dosłownie przed sekundą, jedyne co z trwającej już jakiś czas rozmowy zdążyła wyłapać, to właśnie pytanie dotyczące jej osoby, na które samodzielnie decyduje się odpowiedzieć. Gościa zadającego pytanie jeszcze nie kojarzy, ale skojarzy tak prędko, jak nieco bardziej oprzytomnieje. Głos ma słaby i zdecydowanie zmęczony, ciężka dłoń natychmiastowo próbuje odnaleźć dłoń Lisa zajmującego miejsce tuż obok niej na łóżku. — James? Na ile odleciałam? Wszy... wszystko w porządku? — pomimo grona dwóch pozostałych osób skupia się tylko i wyłącznie na mężu oraz dziecku, poza nimi nic więcej na razie jej nie potrzeba. Nie musi wprost mówić o jakie wszystko w porządku jej chodzi, żeby James wiedział, że chodzi o ich przyszłe potomstwo. Sprawa to jasna jak słońce, że ona tutaj w swoim mniemaniu odgrywa mało znaczącą rolę. Ważne, żeby dziecko było zdrowe.
Julian, który zaraz sobie odejdzie po te ziółka w końcu i żona, w końcu przytomna <3
Miała ogromną nadzieję, że nowy nauczyciel zignoruje jej wypowiedź podobnie jak wszystkich dookoła niej i będzie mogła w spokoju oddać się swojej typowej niewidzialności. Wtedy czuła się najpewniej, bardzo odważnie mogąc stwierdzić, że niemalże bezpiecznie.
OdpowiedzUsuń– Dwa kruki w jednej sali – usłyszała starając się nie podnosić wzroku samej zdając sobie sprawę, że nauczyciel przedstawiał się właśnie takim nazwiskiem. Nie zarejestrowała tego faktu ciągle roztrzęsiona niezbyt przyjemną sytuacją mającą miejsce paręnaście minut temu z udziałem woźnego. Musiała przyznać, że jest to ciekawe zrządzenie losu. Była ciekawa czy ma to jakieś połączenie z różnymi cechami osobowości, coś jak w przypadku horoskopów, w które niby nie wierzyła, ale gdzieś tam niektóre składowe całkiem mocno się zgadzały. Niestety mogła w tej kwestii jedynie gdybać i samej wybierać sobie znak zodiaku, ponieważ niestety nie wiedziała kiedy to dokładnie się urodziła. Ten, kto oddał ją do sierocińca nie raczył przekazać żadnych istotnych informacji o jej pochodzeniu, miejscu narodzin, czy chociażby pozornie nieistotnego faktu o miesiącu, w którym się pojawiła na tym okropnym świecie.
Profesor James Raven zaczął kroczyć w jej stronę a w jego dłoni znajdowała się jej księga o animagach, co znów obudziło w niej nieprzyjemne uczucie towarzyszące zawsze w sytuacji, w której znajdowała się w centrum uwagi. Wypuściła nosem zalegające powietrze próbując stosować techniki relaksacyjne w medytacji, które kiedyś dojrzała w telewizji mugolskiej podczas jednego z upalnego dnia lata spędzanego w przemiłym towarzystwie innych dzieciaków z sierocińca. Wyobrażała sobie, że powietrze, które opuszcza jej płuca jest równocześnie wszystkimi negatywnymi emocjami. Modliła się w myślach, żeby chociaż to pomogło wyciszyć jej mocno bijące serce, jednak chyba właśnie te ciągłe powracające myśli zaczęły zagłuszać jej chęć zagłębienia się w zdrowy rozsądek. Zaczęła się bać, że znów zwróciła swoją uwagę nauczyciela na jej zabawę w prawdopodobnie czarną magię, bądź zakres wiedzy zakazany w Hogwarcie. Wizja jej umiejscowienia w Azkabanie coraz głębiej zaczęła się zakorzeniać w jej głowie. Miała nadzieję, że może w ramach jej młodego wieku pozwolą jej zabrać chociażby ulubioną poduszkę. Zamknęła oczy, co zapewne było niewidoczne dla wszystkich obecnych w Sali, ponieważ jej czarne włosy zasłaniały jej twarz niczym zakładane klapki na oczach konia. Słysząc bliżej nieokreślone uderzenie w ławkę, przy której siedziała automatycznie otworzyła oczy a widok wprowadził ją w osłupienie. Spojrzała na nauczyciela nieco z wdzięcznością, nieco ze zdziwieniem, nieco ze strachem, ponieważ nie miała pojęcia dlaczego otrzymała ją z powrotem. W głowie słyszała już coś w stylu: Macie żywy przykład osoby, przed którą na tych zajęciach uczymy się bronić.
– Lepiej żeby się nigdzie nie zgubiła. Bo pani z biblioteki będzie niemiła, a niemiłe bibliotekarki to gorsza sprawa niż taki bogin, czy dementor, możecie mi wierzyć na słowo. – rozszerzyła oczy dłonią dotykając książkę, jakby chciała sprawdzić, czy jest ona prawdziwa. Kiedy poczuła jej strukturę skrzętnie chwyciła ją i schowała do torby, żeby uniknąć większego rozgłosu.
– Miał pan kiedyś do czynienia z taką bibliotekarką? – spytała koleżanka z Gryffindoru siedząca obok niej. Kolejna osoba chcąca jak najdłużej przeciągnąć profesora na bezsensownych rozważaniach na tematy kolokwialnie nazwane pierdołami. Musiała przyznać, że znaczna część jej kolegów z domu sztukę zagadywania wypracowała do niemalże perfekcyjnego stopnia, co Raven komentowała jedynie przewróceniem oczyma.
– A miałem, nie raz i nie dwa, bo pamięci do terminów to nigdy sobie nie wypracowałem. – ciekawym dla Raven był fakt, że nauczyciel podejmował rozmowy zainicjowane przez uczniów. Dodatkowo wydawało jej się, że faktycznie jest zainteresowany zdaniem wszystkich dookoła na tematy bardzo przyziemne, jak ich pochodzenie i przyszłe chęci rozwojowe.
– Podobnie zresztą jak nigdy nie lubiłem zielarstwa i tych wszystkich krzyczących mandragor. – wciągnęła powietrze słysząc nazwę intrygującej rośliny jaką były mandragory, głównie przez wzgląd na to, że liść jednej z nich właśnie spoczywał w jej torbie a wzmianka o niej z ust profesora w jej głowie wyglądała jedynie jako zidentyfikowanie jej kradzieży, która już nawet w świecie mugoli była przestępstwem. Raven chciała jak najszybciej uciec z tej lekcji, oddać książkę do biblioteki i raz na zawsze zapomnieć o swoim szalonym pomyśle uzyskania możliwości zamiany w jakieś zwierzę.
Usuń– Skoro to OPCM, to może macie jakieś pytania bezpośrednio o przedmiot? Albo samo bycie aurorem, bo paru z was przecież zamierza tę ścieżkę obrać z tego co słyszałem. – Raven była nieco zirytowana tą całą wytworzoną się rozmową pomiędzy nauczycielem a uczniami. Wiedziała, że mimo wszystko nie będzie zmuszana do wypowiedzi, aczkolwiek zawsze taka możliwość gdzieś tam istniała. Kiedy lekcje prowadzone były w sposób klasyczny, uwzględniając wykład bądź jakieś ewentualne ćwiczenia było to jakoś bardziej bezpieczne a ona mogła skupić się na czymś innym niż ona sama.
– Jaką książkę przyniosła Raven, skoro nawet sam woźny posądził ją o czarną magię? – spytał Finn, jeden z chłopaków, który bardzo chętnie nieinwazyjnie dokuczał jej głupimi, szczeniackimi tekstami a cała zaistniała sytuacja z pewnością pozwoliła mu na rozwinięcie swojej już bardzo wysoko umiejscowionej wyobraźni.
– No właśnie! – zawtórował mu jego równie wkurzający Tom siedzący obok niego. – Czy zamknie ją Pan w Azkabanie? – spytał dodatkowo śmiejąc się pod nosem. Raven poczerwieniała. Spojrzała ze strachem na nauczyciela zapominając o tym, aby unikać bezpośredniego kontaktu wzrokowego z kimkolwiek. Zaczęła nerwowo skubać skórki dookoła paznokci żałując, że nie posiada peleryny niewidki. Nie dość, że prawdopodobnie zostanie wylana ze szkoły, co prawda uda jej się wyrwać z sierocińca, aczkolwiek trafi w o wiele gorsze miejsce, a na deser jeszcze wyjdzie na jaw jej chęć pozostania animagiem. Wszystko nie tak, wszystko nie po jej myśli, co wciąż było bardzo uciążliwe i bolało, a przecież powinna się do tego przyzwyczaić, w końcu nie był to pierwszy raz.
znerwicowana Raven