just enough madness to make him interesting


Keith Karkaroff
były zawodnik drużyny Quidditcha (Ścigający) w Instytucie Magii Durmstrang — ze względu na kontuzję, zawalenie jednegu roku, a w konsekwencji przeprowadzkę matki do Wielkiej Brytanii, przeniesiony do Hogwartu — aktualnie na VII roku — Slytherin — 18 lat — urodzony w Norwegii;

Sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, siedemdziesiąt pięć kilogramów wagi. Kiedy tak stoi oparty o ścianę, zazwyczaj w rogu pomieszczenia, wzrokiem taksując aktualnie mówiącą postać, wydaje się być poważny i skupiony, ale zarazem nieobecny. Widzimy blizny wokół lewego oka, haczą o mocniej zarysowane kości policzkowe oraz usta. Zdają się świecić, jak każda skóra po rekonwalescencji. Nie sypia najlepiej, przez co usta ma sinawe, wzrok zmęczony. Pojedyncze kosmyki ciemnych włosów wpadają na powieki, poprawia je zamaszystym ruchem głowy. Ręce skrzyżowane na piersi, muskularne, pamiętające chwytanie kafla. Ciało od lat męczone aktywnością fizyczną, teraz spięte. Jego gesty są zdecydowane, proste, poprzedzone bezkompromisową śmiałością. Karnację ma jasną, choć poprzecinaną zaczerwienieniami. Wystarczy byle muśnięcie dłonią, zadrapanie szyi nieumyślnym gestem, by na skórze pojawiły się ciemniejsze pręgi.

Gej wdający się w przelotne, ciche romanse. Z racji nazwiska trzyma się swej "męskości" jak dziecko maminej spódnicy. W wyniku kruchej tożsamości uznał, że większą władzę nad życiem osiągnie przez opanowanie ciała. Bójki w szkolnych korytarzach stały się normą. To za te wszystkie drzazgi, które wyłamując się z cylindrycznej rączki sportowej miotły wbijały się w chłopięce łydki. Zamiast w bogów, jak kazała pojebana ciotka, zaczyna wierzyć w potworności. Wcześniej nie było czasu na życie samo w sobie, prawdziwe, pięścią przyprawione. Kiedyś było inaczej, bo i słońce jaśniej świeciło, i ludzie zdawali się być inni, ciekawsi, bo widziani z nieba.

Narwany choleryk z uszkodzonym ego, choć głowę noszący wysoko. Lubujący się tylko w silnych charakterach i odważnych spojrzeniach. Szuka dramatów, mocnych uścisków, przekleństw schowanych pod barwami domów. Łatwo idzie podjudzić tę chłopinę, ale już nie tak prosto sprowadzić na ziemię. Bywa zbyt pochopny, wszystko zbyt, bo według niego teraz i dzisiaj zaważa na całości życia. Jest jak zapałka, która odpala się nagle, ale i szybko się spala. Pomiędzy tymi wybuchami kroczy chłodno i bez większych emocji w oczach, w ciele natomiast z nerwowością, jakby polował bądź był czyjąś ofiarą. Nigdy nie do końca spokojny, bo spięty na karku i ramionach, z językiem przygryzanym przez ścierające się o siebie zęby.
No hejka. Mówcie mi Kontur a szukajcie pod tatarakzwyczajny@gmail.com.
Wątki: 2/4 (M. Letherhaze, D. Craft).

88 komentarzy:

  1. [ Może od razu na wstępie napiszę, że od zawsze miałam jakąś dziwną słabość do wszystkiego, co związane z Durmstrangiem… i nawet sama nie wiem czemu! Być może dlatego, że uwielbiam skandynawskie klimaty… Albo zwyczajnie do tej pory mało było tego Durmstrangu dookoła i z przyjemnością dowiedziałabym się o nim znacznie więcej :) Keith pięknie pasuje do aury tego miejsca, i wcale się nie dziwię, że przeprowadzka połączona ze zmianą szkoły nie były łatwe do zaakceptowania… Oby oswoił się z Hogwartem – na tyle, na ile uzna to za możliwe i będzie zadowolony ;) Tego mu życzę, a Tobie mnóstwa weny i wspaniałej zabawy! ]

    Emerson Bones

    OdpowiedzUsuń
  2. [Cześć, hej, witaj w Hogwarcie!
    Jest w tej karcie coś przyciągającego, w tym przepięknym wizerunku (zdradzisz kto jest na tym zdjęciu?) i w treści. Przeczytałam ją kilka razy i muszę się przyznać, że bardzo podoba mi się Twój styl pisania. <3
    Keith zdaje się być bardzo zagadkowy, ciekawa jestem co ten chłopak w sobie kryje. Nie będę też kłamać - intryguje mnie historia związana z ojcem chłopaka, w końcu nazwisko Karkaroff nie pozostaje bez skazy...
    Podobnie jak Krwawa Mary również mam ogromną słabość do Durmstrangu, także tym bardziej miło mi powitać tutaj ucznia właśnie stamtąd. Przyznam Ci się też, że swego czasu myślałam o stworzeniu drugiej postaci, właśnie z Instytutu, a dokładniej to syna Kruma. Niestety pomysł odłożyłam do krainy niezrealizowanych, przez mój odwieczny brak czasu, ale Keith na nowo mi o tej wizji przypomniał. Chyba jednak do końca się z niej nie wyleczyłam, eh. XD Myślę, że zestawienie tych chłopaków mogłoby być bardzo interesujące. Ale, nie o tym. ;)
    Życzę Ci mnóstwa weny i pasjonujących, wciągających wątków. Baw się dobrze i zostań tu długo!]

    Bastian Lestrange

    OdpowiedzUsuń
  3. [Cześć, hej, razem z moimi dziewczynami witamy nowego ucznia w Hogwarcie, o jakże ciekawej aparycji i preferencjach, bo chyba nie widziałam jeszcze tu postaci w stu procentach homoseksualnej, ale może jestem nieuważna. Niemniej bardzo fajnie wykreowana postać, z którą chętnie bym coś napisała. (:
    Od siebie życzę kociołka pełnego weny, dużo sówek i zero wyjców! I kto wie, może Karkaroff, kiedyś zagra w ślizgońskiej drużynie? Tego mu życzę! Go Slytherin!♥]

    Cherry Greyback & Annie Travers

    OdpowiedzUsuń
  4. [O mój boooshe, wątku ze słynnym Konturem nie mogę ominąć. Kradnę go, tylko daj mi znać, który z moich chłopców pasuje ci do gry, a podeślę pomysły!]

    Aleister Sheehan, Deucent Faradyne, Vane Pollock

    OdpowiedzUsuń
  5. [ Cześć, dzień dobry :)
    Smutny ten Twój Pan. Pokrzywdzony i pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że depresja na podłożu toksycznej męskości - klinicznie i literacko świetnie wykreowany. Mam takie wrażenie, jakby spalał się od środka własnym gniewem, co wygląda tak samo groźnie jak spektakularnie.
    Bawcie się świetnie i wiele weny życzę! :)]

    OdpowiedzUsuń
  6. [Cześć cześć :D jestem naprawdę pod wrażeniem karty, zarówno pod względem graficznym jak i literackim. Bardzo ciekawie wykreowana postać i bardzo intrygująca. Życzę dobrej zabawy i masy ciekawych wątków, w razie chęci zapraszam do Effy, chociaż ostatnio trochę zamulamy :p]
    Effy

    OdpowiedzUsuń
  7. [Witam cię cieplutko!
    Karta napisana przepięknie, podzielam powyższe zachwyty, w tej kwestii nie będę oryginalna, niestety. Aczkolwiek dodam, że ja osobiście mam ciemną karnację i również ciągle chodzę z pręgami w szczególności właśnie na szyi, bo jedno przypadkowe drapnięcie i zaraz czerwienieje, strasznie irytujące >.< A tak poza moją wspólną przypadłością z Keith'em wydaje mi się on bardzo tajemniczy. Mam wrażenie, że dusi w sobie dużo emocji.
    Jeśli najdzie Ciebie ochota zapraszam do mnie, z pewnością uda nam się stworzyć coś trudnego :D
    Scorpius Malfoy & Raven Addams

    OdpowiedzUsuń
  8. Gdyby Malcolm Letherhaze zdobył się na uczciwy rachunek sumienia — taki z prawdziwego zdarzenia i miał podsumować częstotliwość rzucanych na prawo i lewo: Karkaroff, szlaban w najrozmaitszych kombinacjach, a dobrowolnie wypowiedzianego dzień dobry niż odpowiedzi bardziej na odczepnego i w pełni zautomatyzowanej, to niereformowalny Ślizgon zyskałby na tym polu miażdżącą, choć zarazem i niepokojącą przewagę. Na całe szczęście profesor zaklęć i uroków nie musiał się nad tym do tej pory jakoś szczególnie zastanawiać, zważywszy na to, iż większość jego uwagi pochłaniało zawieszenie w profesji, do której był stworzony i narzucona przez niefortunne zrządzenie losu rola pedagoga czy siedzenie za biurkiem, zdecydowanie nie zaliczało się do spełnienia jego marzeń.
    Od czasu wypadku w pracy przy rozbrajaniu przeklętego, syczącego bez chwili wytchnienia obiektu, a który linią pochyłą ściągnął go w przepaść zwaną potocznie edukacją — Letherhaze zdążył rozciągnąć swoje macki wśród kontaktów, które starannie zbierał, może niekoniecznie pielęgnował należycie, lecz by te pozwoliły mu pozyskać informacje na temat swoich dolegliwości, a także sposobu minimalizowania ich na tyle, by znajdowały się pod powierzchnią świadomości lub na jej niegroźnej granicy. Mieszaniny ziół i spożywane eliksiry, a przynajmniej w preferowanych przez niego ilościach — niosły za sobą skutki uboczne i uzależniały, choć trudno jednoznacznie określić, czy to pożądanie ze strony organizmu i układu nagrody, czy uwarunkowanie psychicznie i to, że przygaszał tym to, czego nie chciał u siebie widzieć. Letherhaze zanurzony był w lekturze pergaminów i listów od znajomych — specjalistów, jak i amatorów wszelakich dziedzin, ponieważ to, że był szybującym nałogowcem, nie ulegało na tym etapie najmniejszej wątpliwości, aczkolwiek poszukiwanie alternatyw stawało się powoli jego hobbystycznym zajęciem, tuż obok kreatywnego wymyślania co rusz to nowych zadań w ramach szlabanu dla młodego Karkaroffa.
    — Dziękuję, możesz już odejść. — Nauczyciel zaklęć i uroków rzucił to bez cienia emocji czy zaangażowania w sprawę, kiedy tylko skrzatka zrelacjonowała mu postępy Ślizgona, których poniekąd się spodziewał. Umyślnie nie obdarzył dwójki gości choćby przelotnym spojrzeniem, mimo że doskonale zdawał sobie sprawę, że ignorowanie ucznia nie zostanie odczytane przez niego jako pożegnanie i zachęta do zamknięcia za sobą drzwi. Letherhaze nie łudził się nawet, że Keith wychwyci tak subtelną formę wyproszenia, więc ostatecznie zdecydował się skupić spojrzenie na nienagannie ubranym uczniu. Przez moment kusiło go, by dodać, że do niego również kierował te słowa, jakoby zrównując dumnego Ślizgona z uprzednio pilnującym go skrzatem, jednak na moment wybiło go z rytmu dziwnie obco wyakcentowane imię — jego własne, zanim nie zdał sobie w porę sprawy, że w tym oto ujęciu wcale nie chodziło o niego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Spędziłeś tyle czasu w bibliotece skupiony na alfabetycznym układaniu wszelkich ksiąg i to nie pierwszy raz, więc chyba na tym etapie powinieneś doskonale poradzić sobie ze znalezieniem dla siebie odpowiedniej pomocy naukowej, bez zawracania mi głowy, czyż nie? — Malcolm złożył równiutko wszystkie karty pergaminu w akcie rozdrażnienia i rezygnacji, by finalnie wsunąć je do najwyżej położonej szuflady drewnianego biurka i zamknąć ją jednym, płynnym ruchem. — Zresztą naprawdę sądzisz, że w Klubie Pojedynków cała moja uwaga skupia się tylko na tobie i tym, jakim zaklęciem w danej chwili zostajesz trafiony? — Bezczelność tego chłopaka wygrywała na jego nerwach dość niebezpieczną nutę, choć równie dobrze łamacz klątw mógł być na Keitha zwyczajnie wyczulony przez nadmierną ekspozycję. — W twoim skromnym przypadku zalecałbym najpierw nauczenie się ogłady i dobrych manier, zanim przejdziesz do czegoś bardziej zaawansowanego, Karkaroff. — W głosie Letherhaze’a majaczyła kąśliwość, którą nieszczególnie chciał w zaistniałych okolicznościach ukrywać, czemu towarzyszyło bębnienie smukłych palców o blat.
      Nie dało się zaprzeczyć temu, że Malcolm lubił cieszyć się po skończonych godzinach pracy świętym spokojem, gdy jego życie rozdzielało się zbawiennie z tymi uczniowskimi przynajmniej na kilka bądź kilkanaście następnych godzin zegarowych i nie zawsze było mu w smak, udzielanie komukolwiek prywatnych lekcji, a nierzadko miewał także nieznośne wrażenie, że stojący naprzeciwko niego Ślizgon przebiegle urywa i podkrada jego czas stopniowo kawałeczek po kawałeczku.

      Usuń
  9. Letherhaze wykorzystał wodzenie wzrokiem po ogarniętym błogim spokojem pomieszczeniu przez ciemnowłosego, by uważniej zlustrować go spojrzeniem od góry do dołu, zatrzymując je nieco dłużej najpierw na herbie Salazara Slytherina, następnie na jego rysach twarzy. Najwidoczniej nie wszyscy niosą „na czele wiedzy pochodnię” — skwitował jedynie niewyraźnym, lekkim półuśmiechem, który równie dobrze mógł uchodzić za jeden z wielu malcolmowych grymasów. Łamacz klątw i zaklęć nie starał się nawet wcielać w rolę wyjątkowo zaangażowanego pedagoga i ramy związane z otoczeniem zewsząd wianuszkiem uczniowskich twarzy z różnych domów oraz roczników niekiedy zdawały się zbyt ciasne. Niewątpliwie nie było mu jednak spieszno w tym kierunku sięgać dalej, aniżeli w miejscu, w którym kończą się ambicja jego podopiecznych.
    — Co za szkoda, Karkaroff, że nie jesteś opuszczoną na pastwę losu sierotą pokroju Pottera razem z jego przeciętnymi umiejętnościami, wówczas może bym się nad tobą tak bardzo litował jak inni nad nim. — Letherhaze nie starał się nawet na łagodzenie ironii, która owinęła się wokół wypowiedzianych słów, mimo że poniekąd zdradzał swoje zazwyczaj maskowane podejście do Keitha. Stosunek do wybrańca z przypadku zwykle był ze strony byłego Ślizgona neutralny, choć tym bardziej nie traktował Pottera jako wyznacznik jakości.
    Profesor zaklęć i uroków przez chwilę — wciąż bębniąc rytmicznie, niemal nerwowo o blat biurka, mącąc tym dźwiękiem ciszę i zaznaczając swoją zniecierpliwiającą się obecność — obserwował go z nieustającym wrażeniem, że ten bezczelny dzieciak bawi się w uprzednio zaplanowany teatrzyk, czyniąc z niego nie tylko niechętnie zaangażowaną, jednoosobową publikę, lecz także ofiarę, która musi poczekać do końca, niezależnie od jakichkolwiek jego chęci. Powoli przeklinał się w duchu, takimi bluzgami, których wypowiadać na głos nie wypadało, że zachęcił Karkaroffa do tego przedstawienia. Podniósł się gwałtownie z zajmowanego dotychczas miejsca, przejechawszy dłonią po drewnianej, chropowatej gdzieniegdzie powierzchni. Obszedł szybkim krokiem biurko, ostatecznie oparłszy się o nie tyłem i zerknął wymownie na zdobiony sufit nad sobą. Jeżeli ktoś rejestrował zachowania i odruchy Letherhaze’a aż nadto zdawał sobie sprawę, że trwanie zbyt długo w jednej pozycji niczym posąg naturalnie go przerastało.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przy nagłej zmniejszonej odległości rozlały się w nim dwa odruchy — pierwszy, w którym miał ochotę tego chłopca rozszarpać i wyrzucić za drzwi, lecz i druga rozwiewająca pierwszą, kiedy dobiegło go wyszeptane zielone światło, ból nóg i kręgosłupa, powalenie przeciwnika, tak jakby Keith dzielił się z nim głęboko skrywanym sekretem. Teraz tym bardziej naszła go ochota na wyrzucenie go za drzwi, jakby w odpowiedzi na to, że ten sobie z nim pogrywa i co gorsza — potrafi minimalnie przewidywać jego odmowy, tudzież brak zainteresowania podawania mu wszystkiego na tacy, ale w porę się powstrzymał, wsuwając jedną rękę do kieszeni spodni, a palce drugiej zaciskając na brzegu zapewne starszego od jego skromnej osoby mebla. Malcolm rozluźnił również szczęki, które do tej pory mimowolnie zacisnął gdzieś w chwili słownej prezentacji skutków użycia zaklęcia na przeciwniku.
      — Zgadza się, oto twoje zagubione zaklęcie — potwierdził niechętne z udawanym beznamiętnym tonem Letherhaze, nie urywając z Karkaroffem kontaktu wzrokowego. Czy poniekąd przyznawał się w ten sposób, że jego wzrok w Klubie Pojedynków zboczył na Keitha? Być może. Nie omieszkał za to, jakby wyczekując tylko na potknięcie Ślizgona o własne nogi i w przebłysku zdradliwej dominacji jego wybujałego ego, zamknąć książkę ze złotymi zdobieniami na okładce — i zapewne udekorowana podobnym przepychem we wklejce poprzedzającej stronę tytułową — z charakterystycznym plaskiem, muskając omyłkowo palce chłopaka. Nie zmieniało to faktu, że skonfiskowanie tomu zapewniło mu ukłucie satysfakcji. — Za tę pazerną kleptomanię wlepiłbym ci z miejsca kolejny szlaban, twoja ciekawość i dociekliwość tego nie łagodzi. — Nie dodał, że mu to nieco imponuje, uznając, że nie wypada dokarmiać Karkaroffa w obawie, że ten stanie się jeszcze bardziej nieznośny i zachęcony tym małym sukcesem. — Tyle że te dostajesz ode mnie stosunkowo zbyt często i nadal nie jest ci mało, dlatego w ramach odmiany oddasz mi wypracowanie na cztery rolki pergaminu do końca jutrzejszego dnia dotyczące dowolnego tematu lub twojej złodziejskiej tendencji, a wtedy może cię go nauczę i być może czegoś jeszcze, o ile będzie to dobra praca, zrozumiano?

      Letherhaze

      Usuń
  10. Letherhaze potrafił już wychwycić ulotny moment, niczym cieniutką, ledwie widoczną za sprawą padania promieni słonecznych nitkę, to jak na dźwięk pochwały czy uznania — coś się w nim ożywiało czy to za sprawą marnie ukrywanego uśmiechu samozadowolenia, czy błysku w oczach. Może dlatego, jakoby na przekór, jeśli łamacz klątw już czymkolwiek w niego rzucał w subtelnym tonie superlatywu, to były to jedynie ochłapy porzucone niby na odczepnego i zostawione przypadkiem, którym nawet dla Karkaroffa nie mogły wydać się jedynie pomyślnym zrządzeniem losu.
    — Oczywiście, że jej nie potrzebujesz, ponieważ nawet przy odrobinie litości twoja duma roztrzaskałaby się drobny mak.
    Po konfiskacie książki obejrzał ją z obu stron, symulując o wiele większe zainteresowanie okładką, aniżeli swoim rozmówcą. Skinął głową w ramach krótkiego potwierdzenia, obrzucając go baczniejszym spojrzeniem, a rozbawienie wykrzywiło kąciki ust Letherhaze’a, jednak nie na tyle wyraźnie, by ktoś oskarżył go o naśmiewanie się ze swojego ucznia. Wytrącenie ze smukłych dłoni Ślizgona pałeczki w prowadzeniu całej konwersacji i nadawaniu jej kierunku, jedynie podbiło mu skalę w humorze o co najmniej dwa oczka, zacierając rozdrażnienie. Czy dotknęło go leciutkie rozczarowanie, że młody Karkaroff zachowuje z wierzchu drgający spokój, który bardziej kojarzy mu się na wzburzonych ruchem wód jeziora na terenie szkoły i jako tako stara się zapanować nad falą emocji? Łamacz klątw i zaklęć doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że tym razem to on zagrał mu na nerwach ostrzejszą nutę, jednak nie zrobił nic więcej, by jeszcze bardziej wyprowadzić go z równowagi — wystarczało mu przystanie na narzucone mu warunki. Nie żeby mógł ugrać lepsze warunki, co najwyżej mógł się pogrzebać i pewne podobieństwo w temperamencie wydawało się jego lustrzanym odbiciem, co uznał za zbyt dziwne wrażenie, aby skupić na nim na dłużej swoją uwagę.
    Profesor zaklęć i uroków odprowadził go wzrokiem, odłożywszy w międzyczasie skradzioną z biblioteki pozycję. Początkowo zmarszczył na moment brwi, ale spiął mimowolnie, kiedy Ślizgon w gestykulacji sugeruje mu jego własną dłoń poznaczoną pajęczyną blizn. Nie musiał nawet na nią zerkać, by domyślić się, do czego miałoby to niby zmierzać.
    — Twoje niedoczekanie, smarkaczu — mruknął bardziej do siebie niż do wzburzonego Keitha, który chwilę później zniknął za drzwiami, dzięki czemu Letherhaze mógł w końcu cieszyć się świętym spokojem z daleka od uczniowskiej zgrai, a przynajmniej aż do następnego dnia.
    Nie spodziewał się najścia tuż po swoich ostatnich zajęciach, jakby zupełnie wypadło mu z głowy wyzwanie, które postawił przed młodym umysłem, palącym się do zwycięstwa i dostaniem tego, czego chce. Szczerze powiedziawszy Letherhaze nie oceniał szans powodzenia ani niepowodzenia — czekał na rozwinięcie sytuacji, o ile wypracowanie mógł dostać z opóźnieniem, o tyle Karkaroff straciłby wówczas możliwość na ugranie czegokolwiek i targowanie się o to, czym mogła być druga rzecz polegająca nauce i dokarmiająca jego ambicje bądź nadzwyczajne zapotrzebowanie na pozyskiwanie wiedzy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedy tylko Ślizgon wparował do sali zaklęć w akompaniamencie skrzypienia drzwi, przerywając mu tym samym tłumaczenie jednej z wysokich uczennic zależności w magii leczniczej, a także tym jakie znaczenie ma w niej konkretny typ różdżki — ściągnął na siebie nie tylko uwagę Malcolma, ale przyciągnął do niego również jak bumerang irytację. Na Merlina, czy ten chłopak musiał mu we wszystkim przeszkadzać, czując się jak u siebie i czując się na tyle swobodnie? Stał skierowany bokiem do biurka, a co za tym szło i do chłopaka i do dziewczyny, która również przeniosła na nowoprzybyłego nieco zdezorientowane spojrzenie.
      — Thalio, porozmawiamy na ten temat przy następnej nadarzającej się okazji. — Letherhaze rzadko zwracał się do uczniów po imieniu, zazwyczaj pozostając przy nazwisku, mieląc je niekiedy między zębami niczym najgorsze przekleństwo.
      Odczekał, aż dziewczyna zniknie na korytarzu, zostawiając ich samych, a w międzyczasie Malcolm zdążył utkwić w ciemnowłosym piorunujące spojrzenie. Nie umknęły mu cienie pod oczami, dłoń splamiona atramentem, przygnieciona biała koszula i zaczesanie włosów odległe od keithowego ideału, co trochę wpłynęło na złagodzenie nerwów Malcolma. Przejrzał powierzchownie rzucone na biurko wypracowanie, jednak tylko po to, by sprawdzić ilość stron — w liczbie wyższej niż oczekiwana — i przemknął po odręcznym piśmie Karkaroffa, które wyjątkowo lubił, ale nigdy nie powiedziałby tego na głos.
      — Mam nadzieję, że uwzględniłeś to, że nie umiesz przegrywać i przyjmować z godnością porażki, Karkaroff — odparł dość uszczypliwie, obdarowując Keitha cierpkim uśmiechem. Przechylił głowę w bok, machnąwszy przy okazji ręką w powietrzu. — Zanim zajmę się twoim wypracowaniem, w którym już wiem, że doszukam się lekkiego chaosu: opowiedz mi, do jakich ostatecznie wniosków doszedłeś i co zamierzasz z nimi zrobić, by następnym razem poszło ci w pojedynkowaniu się o wiele lepiej.
      Letherhaze umyślnie nie odnosił się do wyglądu chłopaka, traktując go w zaistniałych okolicznościach jak coś, co zakrawa na cios poniżej pasa, gdyż na tej lichej podstawie nie zamierzał oceniać wypracowania, które zostało mu paradoksalnie oddane w terminie. Zaczynał się za to poważnie zastanawiać, czy ten chłopiec nie jest po prostu szalony, choć z nich dwóch — jemu do zszargania sobie zdrowia psychicznego było o wiele bliżej i w to nie śmiał nawet wątpić.

      Letherhaze

      Usuń
  11. [Cześć, dziękuję za miłe powitanie! <3 Twój Keith jest wspaniały, jest trochę chodzącą tajemnicą, ale tym samym chyba tylko mocniej intryguje. Jestem ciekawa wszystkich sekretów, które w sobie nosi. Wątku Ci nie odpuszczę, mam pewien pomysł na relację naszych chłopaków, wszystko opisałam Ci w mailu. ^_^ ]

    Timothy Eagle

    OdpowiedzUsuń
  12. Jeżeli ktoś liczyłby uczciwie nadmierne zaangażowanie Malcolma Letherhaze’a w okresie jego młodości, które tuż po skończeniu Hogwartu wyrwało go szczęśliwie z ciasnego rodzinnego gniazda pod skrzydła jednego z najlepszych łamaczy klątw znajdującego się wówczas w Egipcie, to może poruszali się na podobnie drgającej lince. Wprawdzie jako Ślizgon nie spodziewał się odpowiedzi posłany w nieznane list, lecz przyjęcie na praktyki jasno określiło jego przyszły kierunek. Gdyby był dostatecznie sentymentalny, przeklinałby to, że jego życie zatoczyło swego rodzaju koło i wrócił do zamku jak pies z podkulonym ogonem — już nie w barwach Salazara Slytherina, do których z zamysłem się nie przyznawał wprost przed uczniami, nie dostrzegając w tym najmniejszego sensu, lecz jako naznaczony przez życie i obraną drogę zawodową profesor. Kiedy rozbijanie kolejnych zabezpieczeń danego obiektu krok po kroku z silnym oporem zyskuje status pasji, czym niby jest marna namiastka w postaci uczenia stosunkowo łatwych zaklęć? Niewątpliwie nieprawowitym następcą, a co dopiero częściowym zastępcą.
    Atmosfera zdawała się zgęstnieć, jakby milcząca interakcja między dwójką uczniów odbiła się od pokrytych boazerią ścian i wróciła pełna niedopowiedzeń. Spojrzenie Letherhaze’a zatrzymało się ledwie na moment na wyczerpanym i naznaczonym znakami nieprzespanej nocy chłopcu, a także palecie emocji przemykającej po jego twarzy niczym niekontrolowane cienie. Może powinien częściej wrzucać go w wir zmęczenia, mając na uwadze stosowne wyzwanie, którego Karkaroff zechce się podjąć, żeby zyskać nowe pole na ocenę jego poziomu samokontroli z tendencjami aktorskimi.
    Urwane ja… sprawiło, że Malcolm niemalże od razu przeniósł na niego wzrok, oderwawszy go od pisma Keitha, które gdzieniegdzie zdradzało pośpiech, a w innym zmęczenie. Rzadko kiedy miał możliwość, by przyjrzeć się takiemu wyjściu z roli nadgorliwego, pewnego siebie ucznia, którego praktycznie nic nie było w stanie skłonić do zamknięcia jadaczki, tak jakby ten na wszystko miał już gotową odpowiedź i wystarczyłoby jedynie wyciągnąć po nią rozcapierzone palce, a… w innym wariancie strzelić komuś w pysk. Letherhaze odniósł wrażenie, że to jego uszczypliwe słowa pchnęły wybitego z tylko sobie znanego rytmu chłopca w tę bardziej prowokującą, palącą stronę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Jeśli sobie przypominam, to nie prosiłem o to, abyś skracał mi każdy zapisany akapit, tak jak i nie zadawałem ci uczenia się go na pamięć, by mi go pięknie wyrecytować. Chciałem usłyszeć twoje wnioski, Karkaroff. — W głosie Malcolma nie dałoby się wychwycić złości, gdyż ta rozkładała się na części składowe i irytacja przerwaną rozmową z Thalią powoli ustępowała zwykłemu, nauczycielskiemu zainteresowaniu, zakładając, że Letherhaze’a było na takowe stać. Oparł się obiema rękami o biurko, odrobinę pochylając w stronę Ślizgona, choć doskonale wiedział, że to kwestia czasu, zanim nie obejdzie go dokoła lub podejdzie do pierwszej z ław, żeby rozprostować nogi, jednak tylko dlatego, że pozostanie w jednym miejscu, sprawiało, że każdy jego nerw zaczynał drgać własną melodię, pchając go do ruchu: jakiegokolwiek. — Och, tak ci się wydaje, Keith? — Uniósł brew w pytającym, a może bardziej lekceważącym geście. — Z tego co mi wiadomo, Klub Pojedynków skupia się na nauce walki na zaklęcia, w tym ich blokowaniu lub odbijaniu, a przede wszystkim wyrobieniu na tym polu niezbędnej praktyki. Nie jestem tam od pilnowania ciebie i twoich ciągłych napadów agresji, które czekają jedynie na odpowiedni moment, by dojść do głosu, gdy tylko coś idzie nie po twojej myśli. Nie uratujesz zwycięstwa w miejscu, w którym już przegrałeś.
      O dziwo, tym razem się nie wyzłośliwiał i może przyczyniła się do tego zewnętrzna prezencja byłego ucznia Durmstrangu — Letherhaze nie uznawał tego jako coś niezbędnego, by sedno jego wypowiedzi trafiło na odpowiedni grunt. Nie zniknął z twarzy nauczyciela cierpki uśmiech, który usadowił się w kącikach ust na dobrze, a przynajmniej na jakiś bliżej nieokreślony czas. Przyglądał się za to uważnie młodemu Karkaroffowi, który błądził spojrzeniem po sali zaklęć, tak jakby szukał dla siebie odpowiedniego punktu oparcia. Co to za bohater, który włada tylko różdżką — wyjątkowo chciałby odrzec, że żaden, ponieważ to było zdecydowanie za mało, by nazywać się dobrym czarodziejem lub czarownicą, lecz w porę ugryzł się w język, by zwyczajnie to przemilczeć.
      Tym razem to Letherhaze podszedł do Karkaroffa powoli, zachowując odpowiednią odległość i krzyżując w międzyczasie ramiona na torsie, jakoby tworząc w ten sposób dodatkową barierę pomiędzy nimi. Teraz mógł bliżej przyjrzeć się bliźnie odcinającej się na jasnej skórze na twarzy Ślizgona w komplecie z łukowatymi cieniami. Skinął powoli głową, słysząc wzmiankę o pochopności.
      — Po prawdzie obstawiałem trzy możliwości: pierwsza, w której byłeś tak pewny siebie, że woda sodowa uderzyła ci do głowy na tyle, że się odsłoniłeś, druga, że zlekceważyłeś swojego przeciwnika od samego początku do końca i trzecia, że wisiałeś głową w chmurach. Czy któraś z nich znajdzie swoje odzwierciedlenie w twojej pracy, czy jeszcze czymś nowym mnie zaskoczysz? — Następnie Letherhaze posłał wymowne spojrzenie w stronę ław i mieszczących się nieopodal drzwi, za którymi zniknęła jakiś czas temu Thalia, zanim ponownie wbił wzrok w rozmówcę. — Pomijając to, że wyglądasz dzisiaj jak kupka nieszczęścia, Karkaroff, powiedz, co takiego się stało z twoim całym entuzjazmem na widok Thalii? Co się wtedy zmieniło?

      Letherhaze

      Usuń
  13. Profesor zaklęć i uroków zmrużył delikatnie oczy, gdy dotarło do niego zawieszone w powietrzu pytanie: Wie profesor, jak boli murawa, kiedy upada się na nią z kilkuset metrów? Czy faktycznie wiedział, by mieć stosowne odniesienie? Raczej mgliście kojarzył własne doświadczenia z lekcji latania lub koleżeńskich rozgrywek w okresie wakacyjnym przy brzoskwiniowym świetle zachodzącego słońca, jednak na tym jego doświadczenie okołosportowe się kończyło. Nawet w kwestii transportu wybierał teleportację, proszek Fiuu lub świstokliki, tak jakby miotły zostały wykreślone z tej listy i niewarte choćby najmniejszej uwagi łamacza klątw. Nie był jednak takim ignorantem, by nie doceniać gry w Quidditcha czy serca oddanego w walce o wynik ze świtem przecinanego powietrza, choć jego osobiste sympatie rozbite były od zawsze na trzy kluby, z których nie sposób było wyłowić ulubieńca. Czy z drugiej strony zdawał sobie sprawę o wypadku Karkaroffa i jego osiągnięciach? Co nieco usłyszał, ale nigdy nie kopał głębiej, nie dociekał, tak jakby te nitki informacji same miały odnaleźć do niego drogę, a tu proszę, nadarzyła się idealna okazja ku temu.
    — Nieszczególnie, choć nie miałbym nic przeciwko, gdybyś przybliżył mi tę historię i towarzyszące mu skrajne wrażenia. Aż dziw, że tęsknota za takim ryzykiem nie ściągnęła cię ponownie na murawę — odpowiedział ciszej, lecz szczerze, a ukrytego sarkazmu czy złośliwości na próżno było w tych słowach szukać. Lustrował spięcie ramion, niemą gotowość do ataku lub obrony, jakkolwiek by na to nie spojrzeć i nie odwrócił wzroku od tego keithowego, niemal płonącego niespokojnie i trzaskającego niebezpiecznie. — Znacznie bliższe jest mi doświadczenie, w którym przeklęty obiekt pozbawia cię resztek oddechu, miotając tobą o najbliższą ścianę, a uderzenie w głowę rezonuje ci przez kilkanaście, ciągnących się w nieskończoność minut lub wyrzuca cię gdzieś w bok o parę metrów przez lekkomyślność partnera w trakcie pracy i jest to tak niedelikatny wypad, że słowo „kurwa” to ostatnia rzecz, o której myślisz skoncentrowany na bólu odbieranym niemal zewsząd. — Teraz byli na swój sposób kwita, gdyż Malcolm uznał za dostatecznie sprawiedliwą wymianę informacji, które dotyczyły pojedynczych skrawków jego prywatnego życia, a jednocześnie drążyły w nim pewną ciemną jak noc dziurę, kiedy uświadamiał sobie, że powinien, a przede wszystkich chciał być gdzieś indziej i działać, a zamiast tego tkwił w zamku ze zgrają falujących jak morze uczniów.
    Letherhaze dostrzegł opór i upór, tak jakby Karkaroff zamienił się w nieruchomą rzeźbę, a on po prostu wiedział, że więcej z niego nie wyciśnie; nie zmusi go do okazania większej słabości czy pochylenia głowy wobec niemile widzianej porażki, gdy samo wypracowanie i obrany temat to samo w sobie wyjście poza strefę komfortu. Być może najłatwiejszą na nocne pisanie z gwarancją zapełnienia stron bez konieczności ślęczenia nad opasłymi tomiszczami, pachnącymi starością. Nie zdecydował się naciskać dalej, ponieważ potrafił wyczuć, kiedy w ich konwersacji dochodził do ściany, przy której mogliby jedynie nieustępliwie mierzyć się spojrzeniami z wyższością lub wyzwaniem czającym się za rogiem. Na szczęście trafił w sedno, ponieważ jak się okazało — przelotna wzmianka o uczennicy wytrąciła Keitha z rytmu, sprawiając, że na ten ułamek sekundy wyszedł z roli, odsłonił się i stracił rezon. Letherhaze chyba nie do końca spodziewał się tak zarozumialej odpowiedzi, może bardziej nastoletniego dramatu między uczniami, gdyż przez chwilę tylko na niego patrzył w taki sposób, jakby zabrakło mu słów:

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — A to dobre. Nie sądziłem, że moja uwaga jest dla ciebie aż tak cenna i ważna, żebyś chciał ją mieć na wyłączność. Mam przez to rozumieć, że dlatego jesteś czasami taki namolny i nie do wytrzymania? — Łamacz klątw przekrzywił głowę w pytającym geście, choć po prawdzie nie oczekiwał i nie spodziewał się odpowiedzi ze strony Karkaroffa. Letherhaze pociągnął za linkę, która została w jego stronę zarzucona niczym wędka, jednak bardziej prowokacyjnie. — Rzeczywiście, lepiej, żebym skupił się na twojej pracy. Najwyżej odkryłbym to co już poniekąd wiem, że emocje to twój słaby punkt, Karkaroff.
      Letherhaze bezpośrednie nawiązanie do uczuć, których to zainteresowanie miałoby rzekomo leżeć mu na sercu, puścił mimo uszu. Kąciki jego ust drgnęły, ale nie w uśmiechu lub jego marnym zarysie, a ostrzegawczo. Dostrzegał w odpowiedzi na to, nawet przy wplecionej zgrabnie ironii, pułapkę, w którą nie chciałby się przez przypadek zaplątać. Rzucił okiem na wypracowanie — namacalny dowód poświęcenia, zapału i pokazu, że Keith dał sobie radę, mimo skąpego czasu i kosztem własnego idealnego wizerunku.
      — Nie musisz aż tak intensywnie szamotać się z tym niepokornym kołnierzem, to nie randka. Lepiej, abyś wymyślił dla siebie w tempie ekspresowym lepszy punkt zaczepienia niż wiedza dotycząca blizn — skomentował złośliwie energiczne ruchy przy szyi chłopaka, zanim nie usiadł za biurkiem z dziwnie wysokim oparciem krzesła, do którego Malcolm Letherhaze wciąż nie mógł się nijak przyzwyczaić. Sytuacji nie polepszało posiadanie młodego Karkaroffa w pewnej odległości za sobą tuż przy biblioteczkach. Wyrównał pergaminy, zanim na dobre nie skupił się na czytaniu zadanego wypracowania.

      Letherhaze

      Usuń
  14. Letherhaze na tle wielu utalentowanych pedagogów, skrywał się daleko w cieniu, jeśli chodziło o jego osobiste chęci do budowania relacji z uczniami i był niewątpliwie ostatnim na liście, któremu ci zwierzaliby się. Profesor zaklęć i uroków wydawał się dla większości uczniowskiej społeczności zwyczajnie niedostępny i zbyt oschły na przejście do bardziej otwartej formy kontaktu, zwłaszcza jeżeli poruszone kwestie nie dotykały wykładanego przedmiotu. Dodatkowo ugruntowała to jego postawa, gdzie po zakończeniu zajęć preferował powrót do swoich spraw i nie zawracania swojej głowy tymi należącymi do małolatów. Nie sprawdzał się w roli tego pocieszającego i niekoniecznie dotyczyło to obecnego etapu jego życia, a raczej ujęcia całościowego jego kompetencji społecznych w tej materii, podszytego z każdej możliwej strony zgorzknieniem wobec poczucia straty czasu i brakiem satysfakcji z uczenia. Czuł się brutalnie wyrwany ze swojego poprzedniego życia i może tylko dlatego mógł w jakimś stopniu zrozumieć rozterki uciążliwego Ślizgona, a tak naprawdę byłego ucznia Durmstrangu, który od wypadku nie wzniósł się w powietrze, mimo że miał do dyspozycji drużynę, a nawet szkolną murawę. Letherhaze mógłby popchnąć ten delikatny temat na głębsze wody, chcąc wyłuskać informacje o tym, czy to kontuzja przekreśliła keithowe sportowe ambicje, czy winowajcą okazywała się bardziej pierwotna, zagrzebana gdzieś pod skórą emocja, paraliżująca nie tylko ciało, ale i myśli.
    Zapewne, gdyby w jego najbliższym otoczeniu nie znajdował się Karkaroff, a ktokolwiek inny to jakość skupienia uwagi na wypracowaniu byłaby w jego nauczycielskim wykonaniu o wiele lepsza. Letherhaze nie zamierzałby temu zaprzeczać, nawet jeżeli sprostanie wyzwaniu i zarwanie nocy na stworzenie tekstu na wyznaczoną ilość stron, wiązało się z pomniejszymi pomyłkami, na które mógł przymknąć oko. Bywał surowy, jednak doceniał każdy przejaw zaangażowania i wtedy wydawał się trochę łagodnieć.
    — Nieźle — odpowiedział krótko i bez cienia większej emocji, wracając wzrokiem do pierwszej strony po ponownym równiutkim ułożeniu kart pergaminu i podpisu młodego Karkaroffa na samej górze. — Zawsze mogło być lepiej. — Blady, kącikowy uśmiech rozmysł się równie szybko, jak się pojawił. Jakże oczywistym było to, że umyślnie nie dałby temu chłopakowi z herbem Salazara większej satysfakcji, obdarowując go pochwałami. W żadnym wypadku nie pozwoliłby mu obrosnąć w piórka w obawie, że zrobi się jeszcze bardziej nieznośny niż dotychczas. Letherhaze nie chciał bowiem wyhodować sobie takiego przebiegłego potworka. Granica, która ich oddzielała stawała się coraz cieńsza, w czym upewniło go otwarte nawiązanie do randek, które tym razem Ślizgon obrócił zręcznie przeciwko niemu. — Mógłbyś zapamiętać na przyszłość, by całą swoją uwagę skupić na przeciwniku niż na upewnianiu się, czy aby na pewno widzę twoje poczynania. Nadal jestem zwolennikiem podejścia, że bez problemu zablokowałbyś to zaklęcie i uniknęlibyśmy twojego wylewu młodzieńczej agresji w ramach palącej, urażonej dumy.
    Powoli podniósł się z zajmowanego miejsca, otrzepawszy przy okazji z ramion niewidoczne paprochy, tak jakby przy zawieszeniu w jednej pozycji ściągnął na siebie cały okoliczny kurz. Nie chodziło jednak w tym geście o zachowanie porządnego wyglądu, a pozbycia się energii, która została zduszona na czas zapoznawania się z wypracowaniem. Malcolm umyślnie nie odniósł się do randkowania z uczniem, zastanawiając się nad stosowną ripostą. Wbił uważny wzrok w opartego o biurko niecierpliwego i wciąż nieco pochylonego chłopca.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Do randkowania to brakuje ci pary, Karkaroff. W innym razie nie spędziłbyś nocy w bibliotece i nie przychodził do mnie — rzucił z ironią w głosie Letherhaze, sięgając w stronę przekrzywionego delikatnie na prawo ślizgońskiego krawata, naprostowując go odruchowo i cofając rękę, jak gdyby nigdy nic. Łamacz klątw starał się odsuwać od siebie, i to jak najdalej, słowa Ślizgona odbijające się głuchym echem w jego czaszce, że ten lubi mieć jego uwagę na wyłączność. Nie będąc urodzonym nauczycielem wiedział aż nadto, że nie powinno to zawisnąć pomiędzy nimi niezależnie od okoliczności. Przyjrzał mu się krytycznie od stóp do głów, marszcząc przy tym brwi i zatrzymując wzrok na wystającej z kieszeni chłopca różdżce. — Powiedz mi uczciwie, Keith, czy ty w ogóle nadajesz się dzisiaj do czarowania? To, że pyskowanie i dobry humor cię nie opuszcza, to widzę bez większego trudu. Niemniej wolałbym, abyś nie wysadził niczego w zamku albo nie stanowił przypadkowego zagrożenia dla kolegów lub koleżanek, tylko dlatego, że zaczniesz przysypiać. Z tego względu wolałbym na wszelki wypadek poznać specyfikę twojej różdżki. Równie dobrze możemy zacząć od jutra. Swoją drogą powinienem usprawiedliwić twoje nieobecności, jak mniemam, na żadnych zajęciach się nie pojawiłeś.

      Malcolm Letherhaze

      Usuń
  15. [<3 Zawsze można nadrobić stracony czas wątkiem. O ile masz siły przerobowe i chęci.]

    prisoner

    OdpowiedzUsuń
  16. [Pierwsze co przyszło mi na myśl, to powiązanie z Durmstrangiem.

    Opcja 1: Finn musiał go nauczać, kiedy Keith jeszcze się tam uczył. A to oznacza, że Keith musi znać etykietki, które przypisywano Finnowi w szkole. Poszłabym z tym nawet dalej. Założyła, że pogłoski dotyczące powodu ucieczki Finna doszły aż do Keitha od starych znajomych. Wątpię, by miał motywację do tego, by dzielić się tymi wiadomościami ze wszystkimi. Ale to dobry punkt zaczepienia, jeśli chce się kogoś sprowokować albo "zaszantażować"... Jeśli byłabyś zainteresowana tym wariantem, podzieliłabym się z Tobą pogłoskami (jedynie plotkami, by całkowicie nie niszczyć Ci zabawy z odkrywania prawdy). ​

    Opcja 2: Finn ma słabość do ludzi pięknych i zwykle nie szczędzi wtedy śmiałych spojrzeń, czy flirtów na granicy przyzwoitości, nawet jeśli ma do czynienia z uczniem. Tutaj sytuacja może być dość nietypowa - Keith jest przystojny i muskularny, ale oszpecony. W oczach Finna dużo traci, być może nawet budzi zniechęcenie. A to oznacza, że Finn, wbrew swojemu temperamentowi, trzymałby go na dystans, a może nawet czasem wydawał się w jego towarzystwie... speszony? zniesmaczony? Inny. To daje nam pole do dyskusji, jeśli założymy, że się znali i że nastawienie Finna do Keitha zmieniło się od czasu oszpecenia.

    Ostatnie, co przychodzi mi na myśl:

    Opcja 3: Wymyśl coś. Daję Ci totalnie wolną rękę - przyjmę niemal wszystko :P

    Możemy też zmieszać wszystkie opcje. ]

    Finn

    OdpowiedzUsuń
  17. [W takim razie bardziej odpowiednim wydaje mi się, aby znał się z jego matką. Związki są i ich nie ma, więc raczej krótkie byłyby te obiadki. Nie wiem tylko kiedy przeniósł się tutaj Keith, ale moja postać jest w szkole od miesiąca czy dwóch, nie dłużej.

    To co, wbijać do Ciebie na maila ze szczegółami? Napiszę albo za 20-30 min albo za parę godzin jak się ogarnę po pracy]

    Finn

    OdpowiedzUsuń
  18. Profesor zaklęć i uroków przez chwilę zawiesił wzrok na tym niefrasobliwym obrazku — bądź co bądź nietypowym; rzadko kiedy bowiem, o ile w ogóle, miał okazję by zobaczyć ów chłopca w takim nieładzie, który wchodził w kolizję czołową z portretem, który na dobre zasiał się w jego postrzeganiu młodego Karkaroffa jako dystyngowanego i wiecznie nienagannego pod względem wyglądu zewnętrznego. Do porywczości, ciętego języka, ładowania się bez większego pomyślunku w kłopoty i trafiania na szablon pod jego opieką zdążył się przywyczaić, choć niezmiennie przeszkadzało mu to, że utrudniał mu cieszenie się świętym spokojem po godzinach swojej pracy.
    Od zderzenia zapamiętanego z widzianym oderwały go muśnięcie palców przez Ślizgona, który zastygł na ułamek sekundy jak na szpilkach, a czego i sam Letherhaze się nie spodziewał, lecz nie dał tego po sobie poznać. Jakoby rzucone zadziornie w eter słowa: czarodzieje przypisują jej zbyt dużą wagę przez młodzieńca, w pierwszej kolejności niemal jak w odruchu bezwarunkowym wywołały u łamacza klątw przewrócenie oczami:
    — Och, litości, Karkaroff, żebym tylko ja tobie zaraz nie przywiązał zbyt dużej wagi. — Kto by przypuszczał, że tak niepozorna wypowiedź aroganckiego Ślizgona zagra mu tak łatwo na nosie. Niewątpliwie Keith cieszył się wyjątkowym talentem nie tylko podczas manewrów wykonywanych swego czasu na miotle. Ponadto Letherhaze nader dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że wielu czarodziejów i czarownic nie potrafiło wypracować u siebie umiejętności związanych z magią niewerbalną – w rzeczy samej była to trudna sztuka, choć nie tak wymagająca bezwzględnego skupienia jak magia bezróżdżkowa. W tej wprawdzie profesor zaklęć i uroków nie stawiał nawet pierwszych kroków – być może wiedziony lenistwem lub wątpliwościami co do siły czy ukierunkowania owych czarów, a te ostatnie w jego głównej profesji niewątpliwie mogłyby posłać go na drugi świat, zanim jeszcze, by to na dobre do niego dotarło. Na tym polu Malcolm Letherhaze stawiał na precyzję i kontrolę nad wybranym rodzajem magii, którą naginał wedle swoich potrzeb i upodobań, a takową zapewnić mogło mu w jego nieobiektywnej, ma się rozumieć, opinii narzędzie w postaci drewnianej różdżki.
    — Lepiej żebyś spróbował wykrzesać z nowej, co tylko jesteś w stanie, Keith. Przymknę oko na twoją niedyspozycję po nocy w bibliotece, ale nie licz na taryfę ulgową ze względu na różdżkę, z którą na dobre się nie pożegnałeś. Kiepskie czary związane z niedoborem snu jestem w stanie zdzierżyć, ale nie sentymentalizm. — Letherhaze westchnął niemal teatralnie. Oczywiście, że dostrzegł kolejne podobieństwo zapalające w jego umyśle jakąś ostrzegawczą, pomarańczową lampkę, gdyż różdżka z tabebuji w podobnych wymiarach wydała mu się z miejsca nieco cięższa w wewnętrznej kieszeni marynarki. Wcześniej miał do dyspozycji ostrokrzew z bodajże rogiem reema? Być może, założywszy, że poprzedniczka nie zatarła się w jego pamięci i te nitki nie okazywały się błędnymi założeniami.
    Zdecydowanie za długo zatrzymał spojrzenie na ładnym, chłopięcym uśmiechu, który przyćmiewa na moment rzucone przez niego bezczelne wyzwanie. Za długo, by trzymało się to w neutralnych, niebudzących swoistych wątpliwości granicach. Nie zawahał się, zabierając od byłego wychowanka Durmstrangu tę winoroślową i obrócił ją w prawej ręce wokół jej osi, a której wnętrze pokryte było pajęczyną blizn. Oderwał od niej uważny wzrok i zlustrował nim ciemnowłosego od stóp do głów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Winorośl jest nie tylko rzadka, ale i wybredna. Połączenie jej z takim rdzeniem może wróżyć dobrze o czarodzieju i jego możliwościach, o ile takowa uznaje kogoś za właściciela. Stąd warto zadać pytanie, czy otrzymałeś ją od kogoś z rodziny, ktoś kupił ją za ciebie czy szczęśliwie sama cię wybrała przy ponownym doborze u różdżkarza? — Przekrzywił głowę, uznając poruszoną kwestię za niezwykle istotną na etapie rozprawienia się z nieposłuszeństwem narzędzia. Jeśli różdżka lub rdzeń — obie, tudzież jedno z dwóch — młodego Karkaroffa nie wybrały lub otrzymałby ją od kogoś innego, ta mogła humorzaście stawiać mu opór, ukazując swojemu posiadaczowi, że nie jest z niego zadowolona i to ona jest u steru. — Poza tym to konkretne drewno woli podobno bardziej transmutację niż zaklęcia, taki jego urok. Samą cechą jego posiadacza powinna być ukryta głębia lub nieukazywana część osobowości… — Letherhaze machnął nią lekko, by następnie przez ławy za plecami Ślizgona przetoczył się świst wprawionych w ruch kartek, a następnie dźwięk zamykających się energicznie, po kolei pozostawionych wcześniej pootwieranych podręczników, jakby stworzyły zwarty ze sobą chór. Łamacz klątw czekał na moment aż stawi mu opór, lecz nie okazała mu tego nawet przy przeciągnięciu wszystkich ksiąg w ich stronę, jak i ułożenia ich w chyboczącym się stosie to w lewo, to w prawo po drugiej stronie biurka. Letherhaze tak naprawdę nie dbał o to, czy wiekowe podręczniki postanowią się wyłożyć niczym domek z kart, zajmując więcej miejsca na podłodze. — Ponoć ten rodzaj drewna przeznaczony jest wyższym celom, tak przynajmniej mówią twórcy różdżek i nie mnie oceniać, ile w tym prawdy. Może według swojej różdżki takowego nie masz albo uważa, że coś ukrywasz? — W ostatnich słowach Letherhaze’a wybrzmiała uszczypliwość, jakoby wyznacznik sztywnej granicy nauczycielsko-uczniowskiej, mimo że zawieszony w formie pytania temat wcale się jej nie trzymał. Dotykał przecież bezpośrednio osoby Keitha Karkaroffa. Łamacz klątw uciekł spojrzeniem w stronę biurka, przebiegł nim po równiutko ułożonych kartach wypracowania, ale nie to przyszło mu do głowy, a to co trzymał w zamkniętej na wszelkie możliwe spusty szufladzie.
      — Koniecznie chciałeś nauczyć się zaklęcia, którego skutki boleśnie doświadczyłeś podczas spotkania Klubu Pojedynku — zaczął spokojnie, kalkulując sytuację i jej ewentualne rozwidlenia, przekazując przy okazji nieswoją własność Karkaroffowi, jednak w taki sposób, że przez kilka sekund po oddaniu różdżki istniała możliwość rzucenia okiem na blizny nauczyciela. Jako pedagog, któremu aż cierpła skóra na samą myśl, że faktycznie może przylgnąć do jego osoby taka etykieta, wciąż musiał zważać na ograniczenia różdżki. Miał okazję zaobserwować, że różane drewno zdawało się kpić ze swoim posiadaczy niczym wirujące w powietrzu chochliki, przygotowując się do ciągnięcia ich za uszy. Gdyby winorośl stanęła okoniem przy uczeniu zaklęcia ofensywnego i zrykoszetowała na niego, to zapewne z łatwością, by sobie z tym fantem poradził, co jednak z uczniem, który trzymałby ją w ręku? Wbrew pozorom Malcolm Letherhaze nie chciał, aby młodemu Karkaroffowi przy jego oślim uporze stała się krzywda i tak na dobrą sprawę to w jego gestii leżało zadbanie o jego bezpieczeństwo. — Problem polega jednak na tym, że nieposłuszna różdżka wcale nie jest twoim atutem. Jej potencjalne zagrożenie jest wręcz nieporównywalne z twoim nieodpowiedzialnym zachowaniem i chciałbym, żebyś był tego faktu świadom. — Odsunął się od chłopca, wyciągając przy okazji swoją różdżkę i wykonując szybkie, płynne ruchy, którym w konsekwencji towarzyszyły dźwięki przypominające otwierane mechanizmy kilku zamków nakładających się w tym samym czasie. Z wnętrza wysuniętej szuflady, wyciągnął obręcz w kolorze starego złota, która położona swobodnie na biurku podskoczyła w miejscu dwa razy wydając z siebie metaliczne odgłosy, rozkładając się finalnie w astronomiczną kulę, złożoną z przecinających się obręczy. Letherhaze nie zapomniał, by uprzednio przenieść ruchem różdżki wypracowanie chłopca na stos ksiąg za nimi.

      Usuń
    2. — Zademonstruj, przy jakich zaklęciach różdżka pokazuje ci swoją wyższość. — Wskazał zachęcająco na niepozorną kulę, zamykając wolną ręką szufladę, z której wydobywał się dźwięk podobny do skwierczącego drewna w ognisku. Letherhaze nie raczył wspomnieć, że obiekt, który pozostawił na biurku był przez niego zaklęty co najmniej kilkukrotnie i dla osoby rzucającej czary, okazywała się co najmniej nieszkodliwa, jeśli nie liczyć pochłaniania magii, która została w niego wycelowana.

      Letherhaze, któremu, na Merlina, przegięło się z długością

      Usuń
  19. [Przypomnij mi, słońce, która z nas miała zacząć wątek?]

    Finn Halvorsen

    OdpowiedzUsuń
  20. [ Mamy bardzo podobną słabość, bo widzę, że zestawienie naszych panów to byłaby mieszanka iście wybuchowa :) Wydaje mi się, że rozumiem co masz na myśli – dużo się dla nich pozmieniało. Niby wciąż arystokraci, niby z majątkami, ale jednak w społeczeństwie mają skazę bardzo konkretną, co odwalali za czasów Voldemorta. Jeżeli chcesz pisać na mailu (mi to obojętnie), to śmiało - mail.potrzebny.na.juz@gmail.com. Sama jestem pracująca, opieszała i jednocześnie sumienna, bo chyba tak mogę o sobie mówić po ponad rocznym stażu tu xD ]

    Jasper Rosier

    OdpowiedzUsuń
  21. — Śmiem pokusić się o stwierdzenie — zaczął Letherhaze, obdarowawszy go spojrzeniem spod ukosa. — że gdybym serwował ci taryfę ulgową i głaskanie po główce, to nie biegałbyś tak za mną. — Były Ślizgon, czym rzadko kiedy się wprawdzie chwalił, zważywszy na to, że powątpiewał, by opuszczenie tych zmurszałych murów o czymkolwiek tak na dobrą sprawę świadczyło, ściszył jednak głos do tego stopnia, że bardziej przypominało to mruczenie do siebie, aniżeli ucznia. Czy faktycznie to założenie miało podstawę do zaistnienia? Letherhaze nie wiedział i jedno nie pozostawiało złudzeń: wolał nie wiedzieć. Niewiedza stanowiła w jego umyśle pomost oddzielający go od wieloznaczności i niechcianych myśli. Atmosfera między nim a Karkaroffem zakrawała o co najmniej budzącą wątpliwości, zwłaszcza gdy w powietrzu wirowało, niczym kurz w blasku słońca, dociekanie o bliźnie po wewnętrznej stronie jego dłoni, rzucane w eter randkowanie, a co dopiero ten niepokorny chłopiec we własnej osobie w największym nieładzie i jego nadmierna pewność siebie.
    Tradycja, więzi rodzinne, bogactwo, bankiety dla czystokrwistych, cudaczna śmietanka spijająca sobie z dzióbków i w końcu doszywana wszędzie ideologia — przez ten pryzmat Letherhaze postrzegał arystokrację magicznego świata. Gorzej byłoby przyznać, że poniekąd się do niej zaliczał. Poniekąd, gdyż ledwie po skończeniu szkoły wyemigrował do Egiptu na szkolenia łamania zaklęć do jednego z najlepszych w tej profesji i, na Merlina, dzięki temu mógł odciąć ciążącą mu już wówczas pępowinę. Ot, poszczęściło mu się. Nic więcej. Świat się zmieniał i pielęgnowanie tego co było kiedyś, tak jakby minione nie mogło pozostać pogrzebane razem ze stertą innych kości, wcześniej rozdrażniłoby go nie na żarty, lecz po takim czasie budziło w nim najwyżej ciężkie westchnienie. Nic więc dziwnego, że do posiadłości rodzinnej nie zaglądał niemalże wcale i nie wspomniał nigdy, że planuje ją zlikwidować ze swojego życia za sprawą sprzedaży, gdyby przyszło mu ją odziedziczyć.
    — Pełna zgoda — mruknął jedynie, uznając keithowe pierdolenie za skwitowanie całej sprawy. Nie zamierzał jednak rozdrabniać się w tych zawiłych relacjach rodzinnych byłego wychowanka Durmstrangu, ponieważ przyswajał te informacje, wyławiając spośród nich te dotyczące nieposłusznej różdżki. Czy uważał, że wędrujące przez pokolenia narzędzia do magii, mają większy sens, poza tym sentymentalnym czy spajającym więzi? Niekoniecznie. Tym bardziej, jeżeli różdżka nie trafiała w międzyczasie do wytwórcy różdżek na kontrolę — wszystko się bowiem zużywało: począwszy od drewna, które mogło pokryć się pęknięciami, wytracenia mocy rdzenia czy po pełną niekompatybilność jednego i drugiego. W stanie idealnym pozostawały tylko te, które wykorzystywało się najwyżej i to z od wielkiego dzwonu do porządków domowych czy gotowania.
    Letherhaze potrzebował chwili, poświęconej na wymowne przebiegnięcie wzrokiem po ozdobnym suficie, by przełknąć wiadomość o zarabianiu na pisaniu wypracowań dla uczniów. Profesor zaklęć i uroków nie traktował tego jako atut w osobie młodego Karkaroffa, a wadę, którą winien jest wyplewić jak chwasty, za sprawą obrania nowej metody pisania i oddawania prac. Czy utrze w ten sposób nos Ślizgonowi? Zapewne po części, ponieważ nie zamierzał odchodzić od zadań domowych, lecz wdrożenie przepytywania wyrywkowego z treści już owszem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — U ciebie chyba zawsze może być lepiej, czyż nie? A może za wysoko stawiam ci poprzeczki? Skoro mój uczeń jest w tak pilnej potrzebie i brakuje mu normalnej różdżki, która naprawdę robi to, co do niej należy, wystarczyłoby poprosić dyrekcję lub w ostateczności mnie, żeby ci takową zafundować. — W głosie może i w pierwszej, początkowej części odcisnęła się uszczypliwość, ale im dalej, tym łagodniała. Wbił w niego chłodne spojrzenie, daleko było mu do wyniosłości ze względu na oszczędności zamknięte na siedem spustów w jednej spośród dwóch skrytek w Banku Gringotta. Jedna wprawdzie niezmiennie znajdowała się w Wielkiej Brytanii, a druga w innej części świata. Letherhaze w temacie dopasowania różdżek był wprawiony i jeśli chodziło o tak podstawowe braki wydawał się wyjątkowo wyczulony, lecz nie z litowania się nad kimś, a najzwyklejszej w świecie praktyczności i pragmatyczności zarazem.
      W pomieszczeniu rozległ się krótki, dźwięczny śmiech profesora zaklęć i uroków, który chyba bardziej wyrwał mu się spod kontroli niż okazał się w pełni zamierzony. Łamacz klątw po trosze nie dowierzał poziomowi bezczelności Keitha, a po trosze ta swawola w jego kierunku, nie pozwała się w zupełności ignorować. Przez dłuższą chwilę mierzył go sceptycznym spojrzeniem, choć kąciki jego ust lekko się uniosły.
      — Skąd bierze się to twoje przekonanie, że możesz mi cokolwiek zaoferować w zamian? — Uniósł lewą rękę ku górze, tak jakby celował w sufit, choć nawet nie obdarzył go przelotnym spojrzeniem lub zawczasu chciał go uciszyć. Być może Letherhaze toczył wewnętrzną walkę z profesjonalizmem, topniejącym chłodem i niekoniecznie mile widzianym skracanym dystansem przez Karkaroffa. — Chociaż nie… Lepszym pytaniem, które powinno zostać tu postawione to to, które dotyczy tego, dlaczego tak naprawdę interesuje cię moja blizna i jej geneza? Szukające sensacji gazety i ich hipotezy wyssane z końca ich różdżek, nie okazały się wystarczające? — Przechylił głowę w bok, nie odrywając od chłopca nieco krytycznego, a nawet w jakimś ułamku nieprzychylnego wzroku. To, że wiedział doskonale tym, że pisywano o jego wypadku w różnych czarodziejskich gazetach, to jedno. Nigdy jednak nie udzielał nikomu wywiadu i nie komentował chociażby swojego ponad dwumiesięcznego pobytu u Świętego Munga, a także kolejnych wizyt u różnych specjalistów, eksperymentatorów, eliksiromaniaków czy ekspertów zielarstwa. Ostatecznie nie zaowocowało to daniem mu zielonego światła na powrót do wykonywania swojej profesji — jeszcze nie.
      Skończył ze skrzyżowanymi ramionami na torsie, obserwując poczynania Keitha z większej odległości, choć tak jak przystało na jednostkę rozbijaną wewnątrz od energii, nie pozostał w jednym miejscu na długo. Musiał się przemieszczać, choćby po łuku, po parę kroków to w lewo, to w prawo. Rzucane zaklęcia wydawały się w porządku, a przynajmniej sądząc po prawidłowym ruchu różdżką, kolorze strumienia magicznego, akcentowaniu i intonacji danej inkantacji. Nie umknęło Letherhaze’owi zaciśnięcie kurczowo smukłych palców Karkaroffa na drewnianej różdżce, krótkie syknięcia lub wymowna mimika, lecz nie komentował tego wcale.
      Już przy szybkim, jak na jego gust zbyt szybkim, a przez to niedbałym ruchem, łamacz klątw zmarszczył brwi. Nie nazwałby tego luką, bardziej czymś, co może skończyć się nieudanym zaklęciem. Początkowo Letherhaze odniósł wrażenie, że nie zadziało się nic, a ułamek później salwa przekleństw przy pobladłej twarzy ucznia, uświadomiła mu odwrotność sytuacji. Dla niego to jednak wciąż było za mało danych, a za dużo nie tyle co niewiadomych, ale czynników, które mogą się nałożyć lub wystarczyłaby dominacja jednego, by wszystko spartaczyć. Kiedy Keith przeciął odległość od biurka do lustra, Letherhaze oparł się tyłem o pierwsze, zatrzymując wzrok na kuli z astronomicznymi obręczami. Wyłowił z wewnętrznej kieszeni marynarki swoją różdżkę, którą dzierżąc w prawej ręce, trzymał skierowaną czubkiem w dół.

      Usuń
    2. — Na tym miała polegać twoja wymiana, Keith? Historia blizny za historię blizny? — Umyślnie spróbował przekierować uwagę chłopca na inne tory, odrywając ją przynajmniej na ulotny moment od nieudanego zaklęcia i konsekwencji, które to za sobą pociągnęło. Letherhaze westchnął bezgłośnie. — Postawiłbym na trzy założenia. Pierwsze: twoja wujkowa różdżka skończyła swoją datę ważności i nie nadaje się do użytku, albo ze względu na starość drewna albo zużycie rdzenia; drugie: stawia ci opór, bo nie wykonujesz nawet w części poprawnego ruchu dłonią i w końcu trzecie: być może wcale nie potrafisz się obronić, zważywszy na to, że Durmstrang nie słynie z zaklęć defensywnych w odróżnieniu od magii ofensywnej i niesławnej czarnej magii, czym nie byłbym wcale zaskoczony. — Podtrzymując kontakt wzrokowy ze Ślizgonem pozbawionym domowej szaty, wyciągnął wymownie w stronę Keitha swoją różdżkę. Tym razem to on stawiał przed nim wyzwanie, tyle że pozostawiał to jako opcję, z której nie zamierzał się w żaden sposób naigrywać. — Nie nalegam, mimo że przy mojej różdżce nawet jeśli spieprzysz płynny ruch dłonią, to nie powinno skończyć się to tak boleśnie.


      [Co tak szybko? Haha, nawet się nie zdążyłam rozgrzać do odpisu dla prisoner i przeczuwam, że zgarnę niebawem opierdol za to, że niesprawiedliwie najpierw odpisuję takim nicponiom jak Wy.]

      Letherhaze

      Usuń
  22. Błonia, namokłe od minionych deszczy, wsiąkają w siebie soki żywotności. Zasysają wilgoć powietrza, kwaśność opadu i terytorialność roślin, które sowicie nakarmione, chętnie wypuszczają z siebie nowe pędy. Choć nie widać tego na pierwszy rzut oka, czuć wyraźnie ich intensywną woń. Unosi się ona w powietrzu wraz z ciężką mgłą, wciąż zaścielającą teren, choć powoli niknącą. Przesyt rześko-korzennej woni sierpniowej dociera przy tym do nozdrzy za jednym tylko pociągnięciem.
    Rośliny to jednak nie jedyne bohaterki tego dnia. Jest ich znacznie więcej. Na co dzień czerpiąc kształt i siłę z przyrody, dziś ogrody podległe są nie tylko niej. Ingerencja leży także w rękach uczniów.
    Ci, jako rozgałęziające się w przestrzeni sylwetki, nie dają o sobie tak łatwo zapomnieć. Każdy z nich, spieszących się młodzików, rozpierzchniętych na trawie bez wyrażnego wzorca, pozostawia za sobą niezbywalny ślad swojej egzystencji. Jednocześnie każdy z nich – bez wyjątku i prawdopodobnie bez świadomości o tym – przejmuje władanie nad znoszącą ich obecność glebą.
    Ziemia jest dziś łaskawa. Z cichym mlaśnięciem przyjmuje ich wszystkich w swoje włościa.
    Tymczasem jedyną jednostką, która minimalizuje swoją ingerencję w przestrzeni, jest sam nauczyciel. Stoi w centrum błoni, bez zbędnych przechadzek, z rękami założonymi na ramionach. Możnaby posądzić go o patetyczną wręcz posągowość, czy charakterystyczną belfrom powagę, gdyby nie naturalnie wstępujący na usta uśmiech i rząd równych zębów, które z taką chęcią wychodzą na powitanie uczniom.
    Lepkie spojrzenia młodych czarodziejów spływają przy tym wolną kaskadą wzdłuż wiliego ciała. Przechodzą od głębi niedbale zapiętej, grafitowej koszuli do czerni jeansowych spodni. Spojrzenia zwykle nie ustają w tym punkcie. Mkną dalej. Przywykł już do tego. Co więcej, pokochał to. Obraz zdziwienia, gdy blisko kostki oczy dostrzegają nogawkę wpuszczoną w typowo mugolskie, ciężkie obuwie – oficerki.
    Ojciec byłby z niego dumny. Czarodziejscy ortodoksi, jakich znał wielu, już mniej. On jednak zdaje się o tym nagminnie zapominać. Robi to każdego kolejnego dnia, gdy nakłada na siebie skórzane obuwie w kolorze przydymionej czerni. Zresztą, w ruchu niestosowność obuwia ginie doszczętnie. To gesty wychodzą na prowadzenie. Płynne, pełne wigoru i pewności siebie.
    Zaczyna od ściągnięcia rąk z ramion.
    - Nie stawajcie nawet. Długo tu nie zabawimy... - zaczyna swobodnie, przechodząc między sylwetkami uczniów bez żadnego słowa wstępu czy powitania. W zasadzie ma zamiar przejść od razu do meritum lekcji, gdy... przecinając jedną z grup, ociera się o niego. Rękaw do rękawa, koszula do płaszcza – muska ramię dobrze znanego sobie chłopca.
    – Keith...? – ogranicza się do jednego tylko pytania okraszonego uniesieniem kącików ust, nim przechodzi do solidnego i niezapowiedzianego „ataku”. W nieukrywanym zadowoleniu przyciąga go do siebie, oplatając ramionami w przyzwoicie przyjaznym uścisku.
    – Gorący, jak zawsze – komentuje krótko i cicho przy uchu chłopca. Tylko dla niego. Tylko z przekory. Bez wyjaśnienia. Bez zbędnej pruderii.
    W zamian obdarowuje go przyjemnie gardłowym, krótkim śmiechem. Tym też zakańcza nagłą bliskość, odsuwając się na długość 2/3 ramienia.
    - No tak, jeszcze się nie przedstawiłem... Finn Halvorsen – mówiąc to, dyga teatralnie i uśmiecha się do losowo wychwyconej z tłumu osoby - A o resztę pytajcie Keitha, ja byłbym nieobiektywny... - dodaje enigmatycznie. Kładzie przy tym przelotem rękę na ramieniu chłopca, popychając go nieco do przodu.
    - Idziemy w tę stronę.
    I tyle. Koniec dłuższego przedstawiania się przed grupą uczniów. Woli zrzucić to zadanie na osobę trzecią. Nie zastanawia się nad tym, czy Keith w ogóle chce być zaangażowany w sprawę. To rozwiązanie wydaje mu się na tyle rozsądne i wygodne dla niego samego, że zwyczajnie nie odmawia sobie skorzystania z tej możliwości.

    [Wciąż wdrażam się w postać, więc wybacz ten bełkot.]

    Finn Halvorsen

    OdpowiedzUsuń
  23. Nie trzeba, dam sobie radę — w zupełności wystarczyło do tego, by zaprzestał drążenia niekoniecznie przyjemnego do podjęcia tematu. Jeszcze do niego powróci, to było pewne, jak zabezpieczenia łamaczy klątw w Banku Gringotta, ale nie teraz. Letherhaze zarejestrował kolejno przekraczane kamienie milowe w wygrywaniu na nerwach Keitha melodii, by na twarzy chłopca wymalowało się rozgoryczenie i zintensyfikowało się spojrzenie. Uznałby je za co najmniej niezadowolone, żeby nie pokusić się o stwierdzenie, że zahaczyło o wrogość. Naruszone granice powróciły na dawne miejsca, przynajmniej na ten moment ich stan prezentował się w taki oto sposób.
    Malcolm Letherhaze nigdy nie prezentował się jako wzór do naśladowania w sytuacjach kryzysowych czy wymagających z jego strony wsparcia emocjonalnego dla osób w jego otoczeniu zawodowym bądź prywatnym. Podówczas sam musiał utrzymać się we względnych ryzach i jego uwaga była bardziej pochłonięta na potencjalnym rozwiązaniu zastanego problemu niż sypiącymi się towarzyszami. Nie tyle, że Letherhaze nie potrafił się na coś podobnego, niemal oczekiwanego społecznie, się zdobyć, czy też to słowa pocieszenia czy otuchy nie przechodziły mu przez gardło. Jedyne co potrafił zaoferować to działanie i czyny, niekoniecznie słowa puszczone na wiatr, jeżeli nie były żonglowanymi sztyletami, którymi mógł kogoś pchnąć, aby rozładować złość rozlewającą się po jego wnętrznościach. Nie bez kozery odbierany był jako wycofany, nieangażujący i zwyczajnie chłodny w obyciu, jednak wbrew temu pozostawał uważny i skupiony na wybranych osobach. Tak jak w tej konkretnej sytuacji — nie rzucił się do ofiary odbitego zaklęcia i nie oglądał szkód z bliska. Raz, że nie uważał się za osobę kompetentną do takowych oględzin, a dwa — nie był na tyle blisko z uczniem, by sobie na tak gwałtowne skracanie bliskości fizycznej pozwalać. Może przy kimkolwiek innym, by się na to pokusił, ale przy młodym Karkaroffie nie mógł sobie na to pozwolić — przy jego skromnej osobie powinien się bardziej pilnować.
    Dobra, skończ już — trzy słowa, które przesiąknięte są na wskroś mieszaniną negatywnych emocji i wówczas Letherhaze uświadomił sobie jedną rzecz, mianowicie to, że posunął się za daleko. Preferował nie wyceniać na ile, ponieważ jego przyznawanie do błędów po impulsywnym, niemal odruchowym kroku naprzód i tak wydawało się wystarczająco męczące. Malcolmowi nie umknęło przejście na ty; mimowolnie zmrużył oczy z jasnymi tęczówkami. W porę ugryzł się za to w język, by odruchowo nie skomentować tego w podobnym tonie, podbijając napiętą atmosferę i nie podnosząc obojgu ciśnienia, ale nawet teraz wyuczenie się metodą prób i błędów samokontroli okazało się dla Malcolma niebagatelnym wyzwaniem, gdy palce zacisnął na drewnianym blacie.
    Letherhaze zarejestrował bliżej nieokreśloną emocję na fakt, trzymania przez Karkaroffa jego różdżki. W złości Ślizgona trzymanej pod względną powierzchnią, czaił się zapał, ambicja i niemały wręcz potencjał, zaś mieszanina wszystkich na raz i stan wzburzenia chłopca wiązały się z tym, że nie zadawał zbędnych pytań. Nie interesował go ani rdzeń, ani drewno, czym Letherhaze nie planował się dzielić, a przynajmniej nie tym etapie. Łamacz klątw zamierzał potwierdzić, lecz z przyczyn zgoła oczywistych nawet nie zdążył, gdy w parosekundowym następstwie ostry rozbłysk światła oślepił również i jego. W milczeniu odebrał od niepokornego ucznia różdżkę, skupiając się bardziej na efektach zaklęcia i pozostałościach po mroczkach przed oczami. Różdżki nie schował, oparł ją o własne udo, ponieważ nadal znajdował się oparty tyłem o biurko, którego powierzchnia była stopniowo udekorowywana małymi ziarenkami piasku — intruzami na jego przestrzeni. Towarzyszyło mu również wrażenie wirowania ich w powietrzu, a także opadania wszędzie gdzie tylko się da, włączanie z jego ciemnymi włosami i materiałem garderoby. Trudno byłoby jednak przeoczyć zadowolony, szczery uśmiech, który pojawił się na twarzy profesora zaklęć i uroków.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Sedno sprawy pozostaje takie, że im bardziej doprowadzi się ciebie do granicy, tym jeszcze bardziej jesteś zdeterminowany i skupiony na zadaniu. Masz bardzo duży potencjał, Keith — zaczął Letherhaze nieco ciszej i wyraźnie z łagodniejszą nutą niż normalnie miał to w swoim zwyczaju podczas prowadzenia zajęć. Dostrzegał znaki jarzące się blaskiem po rzuconym ze sporą siłą zaklęciu. Zaraz jednak utkwił wzrok w dzierżonej przez siebie różdżce, która obrócił wokół własnej osi, by powstrzymać palącą i narastającą potrzebę strzepania z siebie piasku. — Tak jak podejrzewałem, tabebuja całkiem nieźle się z tobą zgrała. Mam nadzieję, że jesteś jednak w pełni świadom tego, jak pilna staje się potrzeba wymiany twojej różdżki na nową. Nie zamierzam uczyć cię za sprawą półśrodków i martwić się jej nieprzewidywalnością. Różdżka ma zgrywać się z czarodziejem, być narzędziem ukierunkowywania magii i twoja niepoważna matka powinna potrafić wyobrazić sobie ewentualne konsekwencje. Propozycja z kupnem nowej nadal pozostaje aktualna, pod warunkiem, że przełkniesz swoją dumę i pozwolisz sobie pomóc. Podkreślę, że nie będzie to w żaden sposób zobowiązujące ani tym bardziej nie oczekuję zwrotu kosztów. — Prawą ręką finalnie zaczął strzepywać z siebie drobne ziarnka piasku, a które powoli opadały na biurko i podłogę ponownie wprawione w ruch. Letherhaze zmierzwił sobie włosy, pozostawiając je w lekkim chaosie, dopiero po tej czynności wróciwszy do swojej wypowiedzi. — Jeśli chcesz nauczyć się zaklęć ofensywnych, włącznie z tamtym, które cię zrównało z ziemią, zgoda, ale w ich skład musi wchodzić naprzemienna nauka tych defensywnych, aby było to jakkolwiek kompletne. Ponadto chcę ocenić, ile potrafisz, a nad czym trzeba będzie popracować. — Na tym poprzestał, zerkając przelotnie na kucającego chłopca i wpatrującego się niczym zaklęty w obręcze, na powrót umieszczając różdżkę w wewnętrznej kieszeni marynarki i pozbywając się tym razem lewą dłonią niemile widzianego pyłu. Nie kręciło go od niego w nosie, ale w resztkach słonecznego blasku widać było jak wiruje jeszcze zawzięcie. Poprawił rękawy marynarki, choć w zupełności nie było to konieczne.
      — Poza tym nie powinienem być również dla ciebie tak surowy. — Jedyna forma pokrętnych przeprosin, jakie w ogóle można, by od niego w takiej chwili usłyszeć czy oczekiwać; na inną liczyć nie wypadało. — Nie znoszę pytań dotyczących mojej blizny i tego pismakowego węszenia czy dociekania, to nic osobistego, tylko automatycznie generowana negatywna reakcja. Może kiedyś przy jakiejś okazji ci o niej opowiem, tyle że to nie heroiczna opowieść czy opiewająca w ckliwe zakończenia. — Jego wyczulenie na niewygodne pytania nie dotyczyły jednak tylko prasy, lecz również wszystkich osób, których nie dopuszczał jako powierników swoich tajemnic — te wolał dusić i nawarstwiać w sobie. Podobnie takie drążenie, miało się w kwestii jego relacji z innym łamaczem klątw, z którym notabene łączył go natenczas romans, ale nie zamierzał się tym dzielić z namolną dziennikarką i jej wirującym widowiskowo w powietrzu piórem oraz notatnikiem. Letherhaze nigdy nie odpowiadał na pytania, które dotyczyły jego osoby w stopniu większym (choć tutaj i tak zdradzał bardzo niewiele, a jeszcze mniej w wymianie listownej z własnymi rodzicami — ot, suche informacje pozbawione okoliczności, szczegółowego opisu miejsc czy emocji, jakby były poddawane dodatkowemu odfiltrowaniu), aniżeli jego profesji, dlatego niosło to za sobą ryzyko plotkarskim wycieczkom i wyobrażeniom. Niczego nie dementował, tak jakby zamierzał podtrzymywać wrażenie i zwodniczą wyższość, że te brukowcowe treści nie odnajdują drogi do niego.

      Letherhaze

      Usuń
  24. Zegar okazywał się osobistym prześladowcą Malcolma Letherhaze’a, gdy powracał do normalnego sposobu działania — dawał mu tym samym jasno do zrozumienia, że skraca mu się czas do kolejnych dawek mikstur czy wymyślnych eliksirów, które swoją drogą wymagały uzupełnienia. Dostosuję się, również wygrywało jakąś niepokojącą dla łamacza klątw nutę, mimo że w tych dwóch słowach nie było pozornie niczego, co powinno takie wrażenie pozostawiać. Być może było to poniekąd pokłosiem nieładu w całokształcie chłopca, jego ośli wręcz upór i ambicja w zarwaniu nocy na oddanie mu tej cholernej pracy na czas, a może chodziło jednak o dociekanie dotyczące pamiątkowej blizny lub muśnięcie ręki na tyle delikatne, że ktoś mniej uważny mógłby wyrzucić to z pamięci.
    — Wykorzystaj ją, aby się porządnie wyspać, Karkaroff — rzucił w odpowiedzi na pożegnanie, jednak w jego głosie nie było ani krzty złośliwości i nie znalazłoby się w nim również nadmiernej troski, z którą mógłby wyskoczyć osaczający rodzic. Letherhaze nie traktował Ślizgona jak dziecko, co tyczyło się wszystkich innych uczniów tegoż przybytku, a już tym bardziej, chrońże Merlinie, nie jego własne.
    Za wychowankiem Durmstrangu nie podążył wzrokiem, nawet się za nim nie obejrzał, zamiast tego skupił się na dźwięku jego oddalających się stopniowo, w określonym rytmie kroków. Odczekał jeszcze kilka, góra piętnaście minut, zanim wyłowił na powrót swoją różdżkę i zdecydowanym gestem pozbył się na dobre piaskowych drobin, pozostawiając pomieszczenie nienagannie czyste. Następnie za pomocą paru innych zaklęć koło z pierścieniami zmieniło się znowu w płaski okrąg, który wsadził do szuflady. Z niej z kolei wyłowił swoje eliksiry i do dwóch spośród nich dosypał mieszaninę ziół, które wypił do dna, jak alkoholik rozpoczynający swoją standardową rundkę. Pozbawione zawartości wsunął niedbale do środka ze szklanym brzękiem, miast nich wyciągając swój przeklęty pierścień rodowy. Dosłownie. Coś, co wchłonęło znaczną część siły zaklętego przedmiotu przy odbiciu uroku roztrzaskując skutecznie różdżkę — z zasady nie należało do normalnych obiektów, którymi można się bezpiecznie otaczać. Nie było również czymś, co łamacz klątw na przymusowym urlopie powinien zachować dla siebie, nawet nie wspomniawszy o tym przeładowaniu. Przyglądał mu się niemal ze wzgardą, jednak to nie powstrzymało go przed umieszczeniem go w kieszeni spodni i zamknięciem szuflady za sprawą nakładających się zaklęć, unikając tym samym wzroku nieupoważnionych i tych, którzy im mniej wiedzieli, tym lepiej spali.

    Nie zmieniało to jednak faktu, że zabezpieczony gabinet pozostawił za sobą ze spokojem owiniętym wokół ramion — w końcu ani na kolacji w Wielkiej Sali, ani na jutrzejszych zajęciach nie miało go być na terenie zamku. Zgodnie z omówieniem tej niezwłocznej sprawy z dyrekcją szkoły dotyczącej sprawdzenia zabezpieczeń jednej ze skrytek — i otworzeniem dość dyskretnie innej, co Letherhaze z wiadomych względów zachował dla siebie — brytyjskiego oddziału Bangu Gringotta w Londynie, jego miejsce na ten czas miał zająć kształcący się stażysta, który w nieskromnej opinii łamacza klątw zyskał szansę, aby się wykazać. Profesor zaklęć i uroków wrócił zgoła niepostrzeżenie popołudniem, kiedy to słońce rzucało już brzoskwiniową poświatę na kamienną posadzkę, a on pozostawił w swojej komnacie sypialnej nowe medykamenty in eliksiry. Przynajmniej tak mu się błędnie zdawało, gdy przemierzał drogę szybkim krokiem w formalnym trzyczęściowym garniturze w jodełkę w odcieniu ni to jasnej szarości, ni to błękitu, a czymś zdecydowanie niezidentyfikowanym pomiędzy, słysząc swoje nazwisko z obcych ust.
    — Profesorze Letherhaze. — Momentalnie przystanął, zerkając oczekująco na pędzącego w jego kierunku jak burza ucznia w barwach Hufflepuffu z burzą kręconych, niesfornych i muśniętych słońcem włosów. Wciągnął niby na zaś powietrze, spodziewając się wszystkiego, poza tym, że dzieciak na wejściu wciśnie mu w ręce zwinięty w rulon pergamin.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Cóż to takiego, panie Greeve? — Letherhaze zapytał o to z czystej grzeczności niż faktycznego zainteresowania, a raczej namiastki wymaganej w zaistniałej sytuacji odpowiedzi. Nie uśmiechnął się sztucznie, czekając na szybką i bezbolesną odpowiedź, by każde z nich mogło podążyć w swoim kierunku.
      — Wypracowanie dla chętnych, o które pan prosił na poprzednich zajęciach piątego roku i do dzisiaj miał być ostateczny termin.
      — Cudownie. Zerknę na nie i w najbliższym czasie się do niego ustosunkuję. — Skinął powoli głową, przyjrzawszy się uważniej Puchonowi. — Możesz już odejść, Greeve. Do widzenia. — Letherhaze nie czekał wprawdzie na odpowiedź młodzieńca, ruszając niezwłocznie z miejsca, jakby grunt płonął mu pod nogami, utrudniając bezczynność.
      Jeśli orientacja w czasie go nie myliła, to powinny trwać jeszcze dodatkowe zajęcia z Klubu Pojedynków, których był opiekunem. Malcolm Letherhaze mógłby darować sobie po dzisiejszych atrakcjach, oględziny w radzeniu sobie poszczególnych uczniów, jednak miał ochotę popatrzeć jak radzi sobie podległy mu stażysta to po pierwsze, a po drugie jak prezentuje się w pełnej krasie pokaz rzucania zaklęciami obronnymi i atakującymi. Zmierzał zatem do sali bardziej w roli obserwatora i kogoś, kto może doradzić później w uzyskaniu większej skuteczności, niż faktycznie jako opiekun. Ta rola spadła dziś na barki stażysty, a czy ten podoła, to Letherhaze wolał zmilczeć i darować sobie przewidywania na tym polu.
      W pomieszczeniu powitały go głosy, w których mieszały się miotane zaklęcia, a także rozbłysku poszczególnych z nich. Malcolm Letherhaze powiódł wzrokiem po obecnych i jego wzrok jak zwykle zboczył na Karkaroffa, odhaczył to tak, jak zaznacza się punkt z listy do zrobienia. Jak na razie obyło się bez katastrofy w postaci nieudanych czarów czy rękoczynów — co powinien uznać za swoisty sukces. Podszedł energicznym krokiem do stażysty, by wypytać go na szybko o przebieg zajęć, poddając ewentualną relację w odruchową wątpliwość, ponieważ nie był bezpośrednim widzem, a nie zwykł przyjmować niczego za pewnik i zawsze mogły dotrzeć do niego informacje innych uczniów. Oparłszy się plecami o ścianę, postanowił rzucić pobieżnie okiem na wypracowanie podrzucone mu przez zaangażowanego w sprawę Puchona. Samego ciemnowłosego Karkaroffa zamierzał zaczepić dopiero po skończeniu ćwiczeń, gdy chmara uczniów zdąży się ulotnić z przestrzeni, założywszy, że nic tych wstępnych planów nie zmieni.

      Letherhaze

      Usuń
  25. Letherhaze traktował podległego, czy może trafniej przydzielonego mu stażystę niemal jak formę dekoracji, którą równie dobrze mógłby wrzucić do kartonu i zapomnieć o jego istnieniu na większą część roku, jak robili to mugole ze świątecznymi dekoracjami pokrytymi w międzyczasie kurzem. Uważał za prawdziwy niefart, żeby nie powiedzieć — jawną kpinę ze strony losu, że on — pedagog z doskoku i pożal łaski, który wolał być zdecydowanie wszędzie indziej niż w zamknięty w ciasnawych ramach profesora uczącego nowe pokolenie, stanowiłby dla ów narybku kogoś nauczającego tego zawodu. Istotnie mało rzeczy wydawało się nieporozumieniem dla Malcolma, jak to. Nie zamierzał bowiem udawać, że w formie dzielenia się doświadczeniem na tym stanowisku ekspertem. Nie wspominając już o tym, że wiedzą pozyskaną w profesji łamacza klątw dzielić się z nikim nie planował i sama znajomość jego nazwiska, czy to plotkarskich doniesień z brukowców, czy osiągnięć za sprawą godniejszej uwagi prasy — zupełnie niczego w tej kwestii nie zmieniało.
    Między profesorem a stażystą z logicznych przyczyn brakuje zgrania, a ich stosunki są raczej formalne, ograniczające się do suchych ogólników i tematyki obecnych lub przyszłych ćwiczeń i zajęć. Letherhaze nie dążył do bliższego poznania i nie udawał nadmiernej przyjazności, ponieważ ta nie leżała w jego energicznej naturze choleryka. Stażyście bliżej było do zagrania mu na nerwach, podniesienia mu ciśnienia niż koleżeńskiego wypicia drinka w Hogsmeade czy zbędnego small talku, którego Malcolm szczerze nie znosił. W sali pełnił na ten moment rolę obserwatora, jednak przywołanie do tablicy Karkaroffa mogło nieść za sobą kłopoty na miarę tsunami. Łamacz klątw wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki swoją różdżkę, by w razie czego w porę zainterweniować. To już subtelny sygnał na to, że Letherhaze powątpiewał w sprawność stażysty, który bardzo się w rolę prowadzącego wczuwał.
    Profesor zaklęć i uroków czysto hipotetycznie mógłby zgasić płomyk niebezpieczeństwa i niewiadomej w mgnieniu oka, przywołując zirytowanego na pierwszy rzut oka Karkaroffa, aczkolwiek wcale tego nie zrobił. Mógłby odnieść się do spraw, które wymagają nagłego wyjaśnienia i wykorzystać przy tym świeżo pozyskane informacje o nauczycielu, którego lekcje Keith omijał, konieczności wydania uczniowi usprawiedliwień za wczorajszy dzień, potencjalnego niedysponowania, gdyby tylko chciał naciągnąć rzeczywistość i wykorzystać kaszel — z takiej odległości, spod ściany — nienagannie wyglądającego chłopca. O różdżce i jej wadliwości nie wspomniałby jednak na forum w ogóle, ponieważ stanowiłoby to pewnego rodzaju odsłonięcie słabych stron, a tego łamacz klątw nie brał nawet pod uwagę. Bynajmniej intencją Malcolma Letherhaze’a nie było podkopywanie pozycji młodego Karkaroffa.
    Kiedy podniósł wzrok z eleganckiego pisma nakreślającego temat wypracowania, omiótł podnoszącą się z trudem uczennicę po spotkaniu pierwszego stopnia z podłogą, a po uśmieszku wychowanka Durmstrangu nie pozostał już nawet najmniejszy ślad. Keith nie wyrywał się tego dnia do rzucania zaklęciami czy rywalizacji, tak jak miał to w swoim zwyczaju. Być może nie był to jego dzień i stąd brała się ta osowiałość w odróżnieniu od naładowanego energią i pewnego siebie Corneliusa Scotta, którego szyję zdobił czerwono-złoty krawat Gryffindoru. Letherhaze pozwolił zatem sytuacji rozwinąć się samoistnie, a czy w dobrą, czy też złą stronę, to się dopiero miało okazać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Łamacz klątw zwinięty w rulon pergamin, przytrzymał teraz w ręku przy boku, zaś w drugiej trzymał różdżkę, choć luźno opuszczoną ku kamiennemu podłożu — drgała, jakby oczekiwanie przekładało się w taki, a nie inny sposób. Nie zmieniało to faktu, że całą swoją uwagę skupił na Ślizgonie. Czy uczciwym ze strony pedagoga było na dzień dobry uznać, że wolałby pomyślniejszy scenariusz dla Keitha niż Corneliusa? Może to tylko przejaw sympatii do chłopca, jego możliwości lub pozostałość po kibicowaniu tym, którzy noszą herb Salazara na miarę zabliźnionej, acz wciąż widocznej rany, a może wszystko nakładające się ze sobą na raz.

      Letherhaze, który nawet nie umie w liczbę znaków, aby zamknąć się w jednym okienku

      Usuń
  26. Letherhaze nie potrzebował oślepiającego znaku na niebie, by zorientować się w tym, że kontrola stażysty nad przebiegiem zajęć w Klubie Pojedynków leci na łeb na szyję, tym bardziej, że łamacz klątw nie zamierzał zatrzymywać tej efektownej katastrofy. Falujący tłum skupionych na tej dwójce był ciszą przed burzą, choć patrzyli na to wszystko niczym handlarze taksujący towar, który zamierzają kupić i odsprzedać za co najmniej potrójną cenę, czego nie zamierzał nawet komentować. Zwyczajnie nie obchodziło go ani odrobinę to, co knuła ta banda dzieciaków związana wymownymi spojrzeniami, gestami, kącikowymi uśmieszkami czy wypiekami na twarzach.
    Czerwień rozlana na twarzy Scotta pokazała od razu jego przywiązanie do domu, z którego powinien wyrosnąć — niejako niezdrową i niedojrzałą słabość, jak określiłby to bezemocjonalnie Malcolm Letherhaze w obliczu takiego nietaktu i braku pożądanej neutralności. Łamacz klątw powstrzymał się w porę przed niemalże odruchowym prychnięciem przy wydumanym cytacie, rzuconym w eter niczym złotą myśl, której kurczowo wypadało się trzymać. Expeliarmius, protego i zanim Cornelius Scott zdecydował się na cokolwiek, został zmuszony do wycofania się z pełznącym wężem stworzonym za sprawą serpensortii. Letherhaze zmrużył powieki z jasnoniebieskimi tęczówkami, jakby chciał się bliżej przyjrzeć czarnym, błyszczącym łuskom. Potyczka między domami, tak by to określił, lecz chwilę później jego spojrzenie napotkało na to keithowe i sam nie wiedział, czy to milczące porozumienie go drażniło, czy na swój sposób budziło w nim cieplejsze emocje.
    Profesor zaklęć i uroków skwitował to bezgłośnym westchnieniem, wrzucając gdzieś na skraj pola świadomości, jakby miał do czynienia z niesfornymi dzieciakami i opadały mu ramiona na ich wybryki. Odsunął się z ociąganiem od ściany, początkowo nie robiąc nic — poza lekkim uniesieniem różdżki. Spojrzenie skupił na gadzie, który niezmiennie zbliżał się do ofiary w postaci pobladłego Corneliusa Scotta. Wystarczyło mu przelotne obrzucenie go wzrokiem, by uznać, że strach wymieszał się z nagłym stresem rozlanym po organizmie niczym wrzątek, blokując jakiekolwiek logiczne reakcje. Łamacz klątw wykonał niemal fikuśny ruch różdżką, a sekundę później gad zastygł w miejscu z otwartym pyskiem. Nie zniknął i nie zmienił się w popiół, a nadgarstek Letherhaze’a pozostał w tym samym miejscu.
    — Wydaje mi się, że to doskonała lekcja, panie Scott — zaczął chłodno i pewnie Malcolm, unosząc podbródek niemal w keithowym geście, wbijając wyniosłe, a nawet miażdżące spojrzenie w swojego stażystę. Przystanął bokiem do chmary uczniów, zastygłego w bezruchu gada i przylegającego do ściany Scotta, który powoli odzyskiwał rezon i kolory. — Wniosek, który z niej płynie to przede wszystkim umiejętność prowadzenia zajęć dla wszystkich, niezależnie od nieprzepracowanych traum i uprzedzeń, z którymi pan tu przyszedł. Z racji tego, że mury tej szkoły opuścił pan parę lat temu, śmiem uznać, że naturalną koleją rzeczy jest możliwość stanięcia na wysokości zadania i traktowania wszystkich uczniów w jednakowy sposób. — Letherhaze wyprostował ramię z wciąż sztywno trzymanym nadgarstkiem, co spowodowało wycofywanie się gada, dzięki czemu Cornelius Scott zyskał więcej przestrzeni. — Poza tym… zalecałbym nie ocenianie kogoś po herbie na szacie czy krawacie. Otóż ten uczeń, który tak się panu nie spodobał, to niekoniecznie Ślizgon rodem z pańskich wyobrażeń, a w głównej mierze wytwór Durmstrangu, choć przyznaję zagrywkę ślizgońską znaną w Klubie Pojedynków opanował do perfekcji. — Krótki śmiech wyrwał się łamaczowi klątw spod kontroli wobec takiego obrotu spraw, zaraz jednak się opanował. Jeśli Cornelius Scott mógł w oczach Malcolma Letherhaze’a zmaleć jeszcze bardziej i zostać sprowadzonym do mało istotnego ziarnka piasku w Egipcie, po którym deptał, zmierzając do ukrytego w podziemiach jednej z ostałych piramid przekształconych w tamtejszy oddział Banku Gringotta, to były Gryfon mógł uznać to za swój niebotyczny sukces.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przebiegł wzrokiem po zebranych uczniach, którzy zamiast w pojedynkującą się wcześniej dwójkę, teraz wpatrywała się w niego niczym w długowyczekiwany okaz na karcie z czekoladowej żaby, na której swoją drogą miał nadzieję, że nikt go dotąd nie umieścił. To byłoby doprawdy dziwne, gdyby jego podobizna była w uciekającej czekoladce.
      — A teraz, drodzy uczniowie, proszę was o skupienie swojej uwagi na tym oto wężu i przygotowaniu swoich różdżek — powiedział spokojnie, choć z niebezpiecznym błyskiem w oku, przenosząc wzrok na gada, który po rozluźnieniu malcolmowego nadgarstka zaczynał powoli odzyskiwać kontrolę nad swoją powłoką, ale nie mógł ruszyć na nikogo. Jeszcze. Kolejnym machnięciem różdżki profesor zaklęć i uroków powiększył stworzenie dwukrotnie, co u niektórych uczniów wywołało przerażenie wymalowane na twarzy i cofnięcie za kolegów bądź koleżanki, a u innych wyprostowanie sylwetki, nerwowe przełknięcie śliny lub mocniejsze zaciśnięcie palców na magicznym drewnie. — Mam nadzieję, że wszyscy obecni znają przeciwzaklęcie Vipera Evanesca, więc będą mogli je w zaistniałych okolicznościach przećwiczyć. Tym, którzy dotąd się z nim nie spotkali, teraz mają szansę to nadrobić. Komu pierwszemu uda się tegoż węża nim wyeliminować — jego dom zostanie nagrodzony trzydziestoma punktami.
      Jeden gad, co prawda dwukrotnie większy niż normalnie, kontra zbieranina uczniów z czterech domów, których mimikę zdobiły teraz najróżniejsze emocje. Letherhaze odczekał jeszcze parę sekund, a następnie uniósł swoją różdżkę spokojnym, widocznym dla zebranych gestem, a gad, który dotąd tylko w międzyczasie posykiwał, tak jakby ściągnięto z niego niewidzialną osłonę — powrócił do żywych gotów do poszukiwania ofiary, co niewątpliwie wcale nie należało do łatwych, gdy miał przed sobą tyle osób.

      Letherhaze

      Usuń
  27. Zwycięstwo dla Puchonów i należne im punkty, po którym napięcie opadło tak nagle, że odrzuciły ją do lamusa okrzyki radości, ożywienia, podskoki i przybijanie piątek. Letherhaze po rozpadnięciu się stworzonego z wiązki magicznej gada, nie obdarzył go nawet najkrótszym spojrzeniem z możliwych, zamiast tego spokojnie zszedł z podwyższenia, wsuwając swoją różdżkę do wewnętrznej kieszeni formalnej marynarki. Sala stopniowo pustoszała, pozostawiając za sobą harmider wynoszony przez masy ciepłych ciał, oczekujących jeszcze kilka chwil temu na rozwiązanie niczym na szpilkach.
    Letherhaze przeniósł zniecierpliwione spojrzenie z uczennicy z godłem Roweny na szacie, wiecznie zainteresowanej rozwinięciem nurtujących ją kwestii, a których Malcolm nigdy nie skąpi jej szczegółów, choć każdorazowo subtelnie odmawia, udzielania lekcji z wykorzystywania magii niewerbalnej, na niecierpliwego chłopca, opatulonego szczelnie zielono-szarym szalikiem, tak jakby do środka wdzierało się jesienne, chłodne powietrze.
    — Wybacz, Thalio, wrócimy do tego przy najbliższej okazji — odparł ze spokojem w głosie Letherhaze, skinąwszy głową, jakby na dodatkowe poświadczenie o prawdziwości swoich słów. Wiedział jednak aż nader dobrze, że w razie gdyby to jemu to spotkanie wypadło z głowy, to uczennica na pewno mu o tym przypomni. — A teraz pozwól za mną, Karkaroff, zajmiemy się twoimi usprawiedliwieniami… — Łamacz klątw mówiąc to, ruszył już szybszym krokiem w stronę wyjścia z sali. Zapomniał już o istnieniu stażysty i zachowaniu, które przyrównałby do wywalenia się o własne nogi przez wirujące w głupawej wąskości pojmowania ego.
    Letherhaze zmierzał w kierunku swojego gabinetu, który nieszczęśliwie dzielił z Halvorsenem i zachodził w głowie, czy w przypływie wkurwu nie pozbawić go głosu, by potem ozwać to wypadkiem przy pracy albo konfliktem interesów, czego niewątpliwą i niezaprzeczalną winą jest absurdalna decyzja dyrekcji tegoż przybytku, by zamknąć ich w jednym pomieszczeniu na czas bliżej nieokreślony. Tolerancja łamacza klątw na wspomnianego zwierzakomianiaka dobiegała kresu, zostawiając w jego nerwach pęknięcia, które mogłyby pokrywać lustro, tworząc swoje pomniejsze wersje, a ignorowanie — nie wiedzieć właściwie czemu, nie spotykało się z milczącą, obopólną zgodą. Prychnął, gdy nagle rozeźlenie rozlało się w jego wnętrzu niczym wrzątek, przez co musiał wziąć parę głębszych wdechów, by nie przelać tego bezmyślnie na towarzyszącego mu Ślizgona.
    — Liczę, że masz wyjątkowo dobre wyjaśnienie, dlaczego omijasz zajęcia Volmera. Z tego co mi wiadomo, dzisiaj to temat dnia pośród rozmów nauczycielskich. — Malcolm wbił w niego chłodne spojrzenie, zaciskając nieco mocniej palce na rulonie pergaminu z wypracowaniem innego, pilnego i jasnowłosego Puchona, który zdawał się czatować aż tylko Letherhaze gdziekolwiek się pojawi. Malcolm jak zwykle poruszał się dość energicznie i szybko, co dla niektórych stanowiło wyzwanie, by dorównać mu kroku. — Mnie nie obchodzą ich rozmowy i to co mają do powiedzenia, a jedynie to w jaki sposób zamierzasz nadrobić zaległości.
    W pierwszej kolejności otworzył drzwi swojego gabinetu, a na pewno nie Halvorserna, gdyż Malcolm Letherhaze nie uznawał go jako współdzielącego tę przestrzeń i na pewno nie lubił się czymkolwiek dzielić — bardziej traktując mężczyznę jako nieproszonego intruza, zapraszając w geście uprzejmości najpierw ucznia do środka. Łamacz klątw brał wprawdzie pod uwagę przeniesienie wszystkich swoich rzeczy do sali, w której prowadził standardowe zajęcia, gdyby jego cierpliwość dosięgła niebezpiecznego kresu. To była jednak ostateczność. Wbrew pozorom temat z nauczycielem i unikaniem zajęć przez Keitha Karkaroffa nie był jedynym, który zamierzał poruszyć, gdy zatrzymał spojrzenie na karku i szaliku Ślizgonów wokół chłopięcej szyi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Mówiąc o wyspaniu się… — Letherhaze obrzucił Keitha krytycznym wzrokiem od góry do dołu, krzywiąc przy tym twarz w grymasie niezadowolenia. Następnie przyłożył przelotnie dłoń do wyjątkowo ciepłego chłopięcego czoła, zanim nie przystanął za biurkiem. — Nie miałem na myśli doprowadzenia się do tak wątpliwego stanu. Masz się zgłosić do Skrzydła Szpitalnego, Keith, a co za tym idzie — sprawdzę, czy tam dotarłeś, od razu zaznaczam. — Nagle ton jego głosu wszedł w nieco znużony ton, jakby omawianie tak oczywistych rzeczy, wprawiało go w niemile widziane otępienie. Profesor zaklęć i uroków położył niemal na samym środku mebla uczniowskie wypracowanie, przenosząc z pergaminowej faktury wzrok na bledszego ucznia. Otworzył szufladę, wyławiając z niej kawałek pergaminu, by po zanurzeniu w atramencie czubka pióra, napisać rozłożystym, pochyłym pismem usprawiedliwienie na cały dzień, pod spodem pozostawiając jedynie swoje nazwisko, darując sobie imię, do tego nie wspominając o faktycznym powodzie nieobecności Ślizgona. — Wracając jednak do kwestii obiecanych ci ćwiczeń, możemy zacząć je dopiero, gdy dostaniesz w ręce nową różdżkę i wykurujesz się, wtedy możesz się do mnie zgłosić. Jeśli nie spełnisz tych warunków, to każdorazowo ci odmówię. — Wręczył chłopcu kawałek pergaminu, na którym dosychało usprawiedliwienie, trzymając za jeden z jego krańców, by go nie rozmazać i nie narazić na powtarzanie ten samej czynności, choć zapewne wyglądałoby to bardziej pospiesznie i niedbale.

      Letherhaze

      Usuń
  28. Stwierdzenie, że młody Karkaroff był w jego gabinecie niemile widziany albo przynajmniej tak nietolerowany jak Halvorsen, okazałoby się wyjątkowo założeniem nad wyraz nietrafionym. Malcolm Letherhaze nie zamierzał bawić się w dyskusje ze Ślizgonem, który raz startował z pozycji ledwie ucznia, a dwa nie posiadał nawet wieku czy doświadczenia, z którym jakoby zawodowy łamacz klątw musiał się liczyć — i dokładnie z takiego założenia wychodził, wlepiając co rusz to nowsze i wymyślniejsze szlabany pyskatemu wychowankowi Durmstrangu. Jakiekolwiek próby kontrargumentacji ucinał lekceważącym machnięciem ręki czy zimnym: wystarczy, Karkaroff, nie obchodzi mnie, co masz do powiedzenia lub nie marnuj mojego czasu, wystarczająco dostaniesz go na czas odbywania entego szlabanu.
    — Mnie w odróżnieniu od innych prowadzących faktycznie interesuje, co też było tak zajmujące, niż uczenie się obrony przed czarną magią. Nie wspominając już o tym, że przy twojej potrzebie błyszczenia, ta niesubordynacja przy ciut dziwnie. — Letherhaze uraczył go dość długim komentarzem, jak na swoje standardy, ograniczając się zwykle do krótkich, niepodważalnych komunikatów, które miały dotrzeć do celu jak wypuszczona z cięciwy strzała zmuszona do lotu.
    Profesor zaklęć i uroków wyprostował się momentalnie jak struna, spoglądając na ucznia ni to z niedowierzaniem, ni to rozdrażnieniem. Gorzej, że wzrokiem zbaczał nieco na zaczerwienione od eliksiru policzki. Twarz nauczyciela pozornie pozostała mu bez większych zmian, a poprzedni grymas nieco się rozluźnił, ale tak, nadal tam był.
    — Karkaroff, czy twój ośli upór ma swoje granice? Czy może po prostu nie nadążasz, gdy mówię do ciebie po angielsku? Powinienem ci to przeliterować? — Zawiesił te trzy pytania pomiędzy nimi, pozwalając, by atmosfera nieco zgęstniała. Letherhaze zdecydowanie nie przepadał za tym, gdy coś nie przebiegało po jego myśli, od razu ciągnęło po strunach jego nerwów niewidzialnym smyczkiem, powodując lekką irytację. — Jutro? — powtórzył niemal w taki sposób, jakby smakował to słowo i wcześniej nie miał z nim do czynienia. — Zgoda, przekażę uzdrowicielom ze Skrzydła Szpitalnego, by przyjrzeli się twojej chorobie, gdyby było to coś poważniejszego, a było maskowane tym niewiadomego pochodzenia mieszanką. — A Letherhaze jak mało kto wiedział przecież, że takowe specyfiki istniały, nie minimalizowały zniszczeń zaistniałych w organizmie, a mogły za to neutralizować objawy i hamować rozwój mikrobów.
    Jeśli dotychczas Malcolm Letherhaze został ukąszony przez irytację, to ta nagle wyparowała przy uściśleniu rzuconym w eter przez nienagannie ubranego, niemal nieskazitelnego na pierwszy rzut oka chłopca. Finn to świadomy wybór na współlokatora?, początkowo na twarzy łamacza klątw pojawił się kącikowy, drwiący uśmieszek, który stanowił kwintesencję jego wszelakich emocji wobec intruza w jego osobistej przestrzeni. Wzrok pełen po brzegi politowania zatrzymywał jeszcze na kartce pergaminu, mogąc nieco się opanować.
    — Litości, nawet po pijaku nie wybrałbym tego irytującego jegomościa. — W głosie Malcolma wybrzmiała cierpkość wymieszana z drwiną. Chwilę później dotarło do niego, że ta odpowiedź może zostać uznana za niezbyt niejednoznaczną, dlatego postanowił zręcznie popłynąć ze zmianą tematu, aby się w nic po drodze nie zaplątać. — Karkaroff, wszystkie pytania poza kategorią: blizna, poprzednie relacje, znane osoby, praca łamacza klątw od podszewki, sekrety zawodowe, osiagnięcia, będą uwzględnione i zapewne doczekają się odpowiedzi. — uściślił ostrożnie dobierając słowa, spoglądając na chłopca dość wymownie. Letherhaze przemilczał, że ostatecznie zignoruje każde pytanie grające mu mniej lub bardziej na nerwach, czego konsekwencją będzie zignorowanie pytającego bądź zmiana tematu na przeciętny i tym samym neutralny w całej swej naturze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Zawsze możesz zgłosić się z prośbą uczenia cię do kogokolwiek innego, nie będę cię zatrzymywał i nie pogardzę wolnym czasem od twojej osoby — odparował kąśliwie Letherhaze, wskazując ręką w stronę drzwi, gdyby Ślizgon miał problem z trafieniem do nich. Obdarzył chłopca kąśliwym uśmiechem, tak jakby ten keithowy sprzed chwili udzielił się i jemu. — Masz rację, twoje nigdy niekończące się marudzenie nie do końca zalicza się do przyjemności. Tyle że jeśli nie będę chciał wysłuchiwać twoich nastoletnich mądrości i przekonań o twojej rzekomej wyższości, która sprawia, że niemal lewitujesz nad ziemią, to wyciszę cię stosownym do tej okazji zaklęciem.
      Nigdy nie wspomniałby o tym, że do tej wymiany zdań, która nie zawsze szła im gładko, nieco, może odrobinę się już przyzwyczaił. Nie zamierzał podbijać słupków dobrego samopoczucia i pewności siebie Keithowi Karkaroffowi, gdyż w nieskromnej opinii Letherhaze’a mógłby okazać się wówczas nie do wytrzymania i podniesiony głos poszedłby w parze z różdżką. Wspomnienie o zakupie magicznego narzędzia formującego magię na życzenie użytkownika za sprawą spójnie poprowadzonych gestów oraz poprawnej inkantacji, wybiły go z rytmu, czego dowodem było zmarszczenie brwi. Następnie przyszło mu podążać wzrokiem za pokazem złotych monet, tak jakby zaraz miał magik miał zademonstrować mu ich znikanie lub inną sztuczkę mugolskich kuglarzy.
      — Nie do końca rozumiem — zaczął trudnym do rozszyfrowania tonem łamacz klątw. — Czy próbujesz mnie namówić na wydanie twoich pieniędzy w priorytetowym celu, czy zdobyć dla ciebie pozwolenie na wyjście poza mury szkoły pod moją opieką, czy liczysz na przekupienie mnie i wypisanie ci usprawiedliwienia za brak obecności u Volmera? — Letherhaze przekrzywił głowę w bok, lustrując bacznie chłopca, który dzielił się swoją obrotnością i zdecydowanie niejasnym powodem nieobecności. Profesor zaklęć i uroków następnie pochylił się do przodu, ściszając również głos: — I jeszcze jedno, Keith, czy nie znudziło ci się jeszcze pisanie wypracowań za innych na moje zajęcia?

      Letherhaze

      Usuń
  29. Łamacz klątw przyglądał mu się z uwagą przełamaną subtelnym zaciekawieniem, kiedy Keith Karkaroff przybrał więcej kolorów niż tylko zaczerwienionych policzków i zaczął przypominać nagle łobuza przyłapanego na gorącym uczynku, mającym z tego faktu nawet lekką uciechę. Na największą niekorzyść Ślizgona we wszelkich pracach pisemnych przemawiał jego charakter pisma, a przecież oglądał je niejednokrotnie, wciskając tę formę kary wymiennie z innymi temu niereformowalnemu chłopakowi. Tyle że że ten za każdym razem wracał po więcej. Więcej szlabanów. Więcej wypracowań, a jeszcze lepiej, jeśli wpadałyby te z wąskimi ramami czasowymi, zaciskającymi się niczym ściany ruchomego labiryntu, tym lepiej. Skłamałby, gdyby powiedział wprost, że mu to imponuje, bardziej budziło to w nim zdumienie i wrażenie, że coś mu w pełnym zrozumieniu tego umyka.
    — Odniosłem wrażenie, że Elena wyglądała na znacznie bardziej zaskoczoną, kiedy na wejściu została przemaglowana z treści tego wypracowania, które rzekomo napisała, a obaj wiemy, że nie. Trolla dostała nie za jakość pracy pisemnej, ta byłaby całkiem niezła, przyznaję, a za twoje pismo, konstrukcję zdań i oprawę poznanego wcześniej materiału — wyjaśnił spokojnie Malcolm, opierając w międzyczasie łokcie na blacie biurka i oparłszy na splecionych palcach obu dłoni podbródek. Skwitował owe zajście krótkim westchnieniem, tak jakby ten scenariusz musiał się kiedyś wydarzyć. — Inna sprawa, że powtórzyłeś się dokładnie w trzech miejscach, jeśli pamięć teraz mnie nie myli. Wycenę na trolla uważam zatem za adekwatną do zajścia.
    Tym razem Letherhaze zaśmiał się dźwięcznie i uniósł ledwie na moment brwi w ramach niezbyt subtelnego niedowierzania.
    — Ależ oczywiście, Karkaroff, czekam tylko na stosowny moment, aby cię wyciszyć i cieszyć się świętym spokojem — rzucił sarkastycznie, robiąc po chwili przerwę, jakby musiał się zastanowić co też temu młodzieńcowi odpowiedzieć. — Na twoje szczęście –jeszcze nie wyprowadziłeś mnie z równowagi, abym faktycznie planował zrobić ci taką krzywdę. Podejrzewam, że to jest pułap, do którego na razie nie doskoczyłeś. Keith, poza tymi przywarami masz również pozytywne cechy charakteru, ale nie jestem tutaj od komplementowania cię i sprawiania, abyś obrastał w piórka, a potem cieszył się do mnie jak doceniony, dwunastocentymetrowy elf.
    Letherhaze był świadom zalet Karkaroffa, lecz nie zamierzał ich dokarmiać czy podsycać. Wbrew pozorom doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że wychowanek Durmstrangu jest również ich bezsprzecznie świadom, potrafiąc wykorzystywać je w odpowiednich momentach jak doświadczony pokerzysta podczas partyjki. Malcolm słyszał jedynie pogłoski o wypadku Keitha, choć nigdy nie zgłębiał tematu i nie kolekcjonował plotek na ten temat — zastanawiało go jedynie to, dlaczego chłopiec nie wrócił na murawę i nie zdecydował się przybrać barw Salazara Slytherina, by przede wszystkim wrócić do gry i treningów. Wysłuchał monologu do końca, acz nie skomentował zarzutu bądź stwierdzenia postawionego przez chłopca. Wymagałoby to w ocenie Letherhaze uzewnętrznienia swojej postawy, a zwyczajnie mu się nie chciało na tym skupiać.
    — Czyli mam załatwić ci zezwolenie na wyjście z opiekunem w celu zakupu nowej różdżki. Zobaczę, co da się w tej sprawie załatwić. — Wcześniej przybrana poza zaczęła go uwierać, dlatego zmuszony był z niej zrezygnować. Malcolm rozplątał palce i zaczął układać papiery na biurku, a w zasadzie prostować ich ułożenie, o ile było to w ogóle możliwe. — Wolałbym nie. Jeśli miałaby ponownie wcisnąć ci w ręce jakąś pamiątkę w spadku po jakimś krewnym, to ostatnia rzecz z jaką chciałbym później pracować. — Letherhaze posłał mu cierpki uśmiech, wyrażając w jasny sposób to, co myślał w kwestii współudziału matki chłopca. Nie zaproponował wystosowania do niej odpowiedniego listu z należytą argumentacją, ponieważ korespondencja rodzic-nauczyciel była ostatnią rzeczą, do której było mu spieszno.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Łamacz klątw podniósł się z zajmowanego dotąd miejsca, jakby niecierpliwie i oparł rękę z blizną po wewnętrznej stronie na skraju mebla, przyglądając się napadowi kaszlu ze sceptycznym wyrazem twarzy.
      — Co za ulga, że przynajmniej w tej sprawie znacząco się różnimy — rzucił beznamiętnie w eter Malcolm. Dość enigmatycznie po prawdzie, odnosząc się bezpośrednio do spożycia eliksirów niewiadomego pochodzenia i mniej lub bardziej zawiłych, a może nawet bezpiecznych etapów ich powstawania. — Skrzydło Szpitalne to jedyne miejsce, które postawi cię na nogi, a przynajmniej zminimalizuje ryzyko, że rozłoży cię na dłużej albo trafisz pod opiekę uzdrowicieli z opóźnieniem w poważniejszym stadium. — Letherhaze machnął ręką w nerwowym geście, jakby odganiał natrętnego owada. Zaraz wbił skupiony wzrok na powrót w zanoszącym się kolejnym atakiem kaszlu chłopcu. — Idź tam jeszcze dzisiaj, a jeśli natrafiłbyś na prefektów albo nauczycieli, wspominając o wizycie w Skrzydle, a w razie większych problemów skieruj ich do mnie. To jedyne odstępstwo od obowiązującego uczniów regulaminu jakie w zaistniałych okolicznościach uwzględniam, przez co liczę, że nie będziesz nadużywał mojej dobrej woli.

      Letherhaze

      Usuń
  30. Dotarło do niego zwolnienie dla Karkaroffa za nieobecności do końca bieżącego tygodnia za sprawą jednego z tamtejszych uzdrowicieli, a że nie zawitał do niego żaden prefekt czy profesor — Letherhaze założył, że przeprawa do Skrzydła Szpitalnego obyła się bez niespodzianek. Łamacz klątw chłopcem nie zawracał sobie głowy, ponieważ zakres jego obycia z magią leczniczą kończył się na zaklęciach zasklepiających rany, a to i tak nie zawsze tak, jak by tego oczekiwał, choć ciężko było liczyć na poprawę w tej materii, bacząc na jego niecierpliwość. Ten rodzaj magii należało podtrzymywać, czekać i delikatnie manewrować nim jak podczas slalomu, tymczasem Malcolm lubił zaklęcia działające od razu i przynoszące widoczne efekty, z którymi nie musiał się cackać. Nieco inaczej wyglądało to w pracy łamacza klątw, gdzie przełamywanie tych nakładających się przypominało pokonywanie kamieni milowych, by zająć się następnym, tak jakby rozplątywał lampki choinkowe mugoli. Zasadnicza różnica polegała na tym, że pochłaniało to uwagę, potrafiło wymusić u niego bezwzględne skupienie i oczekiwać momentu, w którym ów zaklęty przedmiot stawi mu opór i zaatakuje, odsuwając od zawartości. Być może brzmiało to mozolnie, ale bywało równie mocno satysfakcjonujące.
    Wrzucony w swój standardowy, nauczycielski rytm Malcolm Letherhaze meandrował pomiędzy zajęciami różnych grup i roczników, podekscytowaną zbieraniną w Klubie Pojedynków i w końcu — irytującym stażystą, na którego nie chciał poświęcać tym bardziej swojego czasu prywatnego. Zapomniałby o Halvorsenie, który w dziwny sposób, a może bardziej dla łamacza klątw niezrozumiały — zaczynał oczekiwać jego zainteresowania, odpowiedzi i choćby przelotnego spojrzenia, a z tego z łatwością wyczytałby co najmniej żywą chęć unicestwienia. Powiedzieć, że korzystał ze względnej harmonii, której nie zakłócał obecnością, marudzeniem pewien ślizgonski chłopiec byłoby nad wyraz, ponieważ do tych słownych przepychanek przywykł i może ledwie odrobinę mu ich brakowało. Letherhaze’owi udało się za to załatwić wyjściówkę dla ucznia pod swoją opieką, co niekoniecznie mu odpowiadało i wolałby rolę niani, zrzucić na kogoś innego, co poniekąd przypominało odruch bezwarunkowy. Profesor zaklęć i uroków podarował sobie jednak polemikę, uznając, że opiekując się takim, a innym przedmiotem ma to rację bytu i jest akceptowalne.
    Dlatego pochwycenie rękawa marynarki przez obce dłonie tuż po opuszczeniu sali zaklęć i uroków, z której wyszedł typowym dla siebie szybkim krokiem, sprawiło, że zatrzymał się zaskoczony tą nowością. Jego wzrok spoczął na skromnie ubranym skrzacie wyciągającym do niego kartkę pergaminu, a który uśmiechał się do niego nieśmiało, jakby nie za dobrze czuł się w roli posłańca, oderwany od powierzonych mu zadań. Po chwili Letherhaze przeniósł wzrok na znane mu zdecydowanie zbyt dobrze pismo i dwa nakreślone słowa ze znakiem zapytania. Dobór dnia uznał za fatalny, zważywszy na to, że zahaczało to jego czas wolny, który oddzielał grubą kreską od uczniów i obowiązków nauczycielskich.
    — Zaczekaj tu chwilę — powiedział Malcolm do skrzata wyjątkowo łagodnym tonem, łapiąc z nim także kontakt wzrokowy. Wydawało się, że ten wykręcając nerwowo niewielkie dłonie, czekał tylko na pozwolenie na odejście. Teraz jednak w odpowiedzi skinął głową. Letherhaze lubił skrzaty domowe, doceniał ich ogromne zaangażowanie do powierzonych zadań i tak naprawdę w rodzinnej posiadłości więcej rozmów stoczył z tym, który wdrukowany był w jego rodowód niż z własnymi rodzicami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Letherhaze przeciął pustą salę zaklęć, przez którą wpadało jeszcze spora światła przez wielkie okna ulokowane nieco nad drewnianymi ławami otulającymi ściany. Łamacz klątw nie obszedł swojego biurka dokoła, a przystanął od strony uczniów. Chwycił za pióro, które lekko zanurzył w granatowym atramencie, poczekał aż nadmiar spłynie do przezroczystego, prostego flakonu, by nakreślić odpowiedź dla chorującego Karkaroffa. W pierwszych odruchu miało wyjść wymowne i znaczące więcej niż tysiące słów nie, ale finalnie napisał coś zupełnie innego w dwóch rzędach. Zapis ulokował pod pytaniem, choć bardziej po prawej stronie niż lewej i brzmiał on następująco: O ile się wykurujesz. 8:00, Dziedziniec Wieży Zegarowej. Uściślenie, że niezbędne będzie przemieszczenie się do leżącego nieopodal Hogsmeade i wykorzystanie sieci Fiuu, ale pozabawionego barier magicznych jak Hogwart i jego tereny — Letherhaze uznał za zbyteczne, a może nawet za oczywistą oczywistość niewartą marnowania atramentu i papieru. Kiedy tylko profesor zaklęć i uroków wyszedł, wręczył wiadomość zwrotną skrzatowi przestępującemu do tej pory nerwowo z nogi na nogę.
      — Przekaż ją do nadawcy poprzedniej wiadomości. — Po tych słowach i skinięciu głową, zostawił skrzata na korytarzu, nie obejrzawszy się za nim ani razu. Letherhaze musiał jeszcze poużerać się z odbywającymi szlaban Gryfonami, którzy minionej nocy nacięli się na szlaban, a on zgodził się przejąć nad nimi pieczę od profesor zielarstwa za swoistą opłatą.

      Letherhaze, który przed wyjściem do pracy nie ugryzie już tego odpisu bardziej kwieciście

      Usuń
  31. Promienie słoneczne przecinały dziedziniec różnowymiarowymi pasami światła, które nie obejmowało stojącego opartego ramieniem o filar Malcolma Letherhaze’a, który czytał list dostarczony przez sowę błotną. Ciekawy okaz w domowym zaciszu, to musiał przyznać. Wygląd zewnętrzny łamacza klątw odpowiadał w zupełności jego dzisiejszemu, niemal żałobnemu nastrojowi, stanowiąc czarny zestaw w postaci rozpiętego płaszcza, golfu, spodni oraz przejściowego obuwia. Treść listu zagrała mu wyraźnie na nerwach, czemu odpowiadał grymas wymalowany na twarzy i pochmurna aura. Siłą rzeczy zepchnęło to na dalszy plan jakąkolwiek irytację ze względu na, jak się okazało, gdy zerknąć na zegar, którego tarcza to rozrzucała i wprawiała w ruch cyfry, to na nowo je połączyła w liczby, dziesięciominutowe spóźnienie chłopca ze Slytherinu.
    — Dziesięć minut, Karkaroff — rzucił cierpko, zgniatając list w jednej ręce i obrzucając go przelotnym spojrzeniem. Z chłopięcego głosu wyłapał również następstwo wcześniejszego pośpiechu. Chwilę później Malcolm pozwolił grubej, papierowej kulce przeturlać się po kamiennych płytach i zatrzymać w przestrzeni pomiędzy nimi. Wyciągnął różdżkę i dziecinnie łatwym zaklęciem podpalił, przyglądając się przez krótki moment, jak papier zwijał się od liźnięć tańczących płomieni, a ostatecznie pozostał po nim jedynie oddający ciepło popiół. Ten z kolei Letherhaze przygniótł do chropowatych powierzchni podeszwą buta, wcześniej zaprzestając udawanej spokój pozy przy kolumnie.
    — Liczę w takim razie na to, że ten wypad do Londynu nie zrobi ci nawrotu choroby, wtedy byłbym ścigany przez Skrzydło Szpitalne magicznym listem gończym. — Letherhaze spogląda na Keitha wymownie i trudno ocenić czy to stwierdzenie, czy próba zażartowania, zważywszy na to, że aktualny nastrój Malcolma położył się cieniem na filtrowanie rzeczywistości. Profesor zaklęć i uroków wyjątkowo ukrywa różdżkę w zewnętrznej kieszeni czarnego płaszcza. — Ależ skąd, Karkaroff, ta cisza to efekt tego, ze większość uczniów zalega w swoich łóżkach i dotyczy to również większości personelu. Nie poruszałem tematu, by ktokolwiek zdejmował bariery otaczające i chroniące Hogwart dla mojego widzimisię, więc przejdziemy się do Hogsmeade. Spacer po wylegiwaniu się w łóżku nie powinien ci zaszkodzić. — To powiedziawszy, wsunął ręce do kieszeni płaszcza. Nie odrywając do tej pory od chłopca uważnego wzroku, skoro rozprawił się już z pisanym źródłem swojej irytacji i ruszył w kierunku wyjścia z dziedzińca, muśnięty przez promienie dopiero w tym momencie.
    Wioska czarodziejów znajdowała się niedaleko Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, tam też skoncentrowane były weekendowe wypady uczniów, którzy mogli w tamtejszych lokalach wypić kremowe piwo lub obkupić się w słodycze w Miodowym Królestwie. Letherhaze zazwyczaj, jeśli tylko mu się to udawało, to wymigiwał się od tego niemile widzianego obowiązku. Small talk prowadzony z innymi nauczycielami od zawsze wydawał mu się niezwykle nużący i zdecydowanie pozbawiony sensu, a także racji bytu w malcolmowym jestestwie, w którym preferował konkrety.
    — Czy znane jest ci poruszanie się siecią Fiuu i obowiązujące w związku z tym zasady? Czy muszę ci wszystko po kolei omówić? — Letherhaze pamiętał aż za dobrze, że ciemnowłosy wychowanek Durmstrangu nie pochodził z Wielkiej Brytanii i nauczony doświadczeniem z Egiptu wiedział, że to, co sprawdzało się na wyspach, niekoniecznie grało pierwsze skrzypce w innych państwach. Różnice kulturowe i skuteczność odmiennych form transportu magicznego tworzyły serie kontrastów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdy na horyzoncie zamajaczył podniszczony, ale odstający od niemal jednakowych budynków wioski zamieszkałych przez samych czarodziejów, niewielki domek, którego ściany pokrywał z każdej możliwej strony bluszcz — Malcolm zszedł z głównej ścieżki prowadzącej do Hogsmeade, pokazując tym samym Karkaroffowi realny cel ich porannej wyprawy. Kiedy zbliżyli się do drewnianych drzwi, Letherhaze zastukał w nie trzy razy i po niedługim czasie otworzyła je na oścież kobieta, której rude włosy zostały poprzecinane szarością, a żeby być dokładnym drugiego odcienia było już znacznie więcej niż pierwszego.
      — Spodziewałam się ciebie — mruknęła z rozbawieniem na powitanie, otwierając szerzej drzwi, by nowi goście mogli przekroczyć próg zadbanego, choć na swój sposób zagraconego i chaotycznego wnętrza z otwartą przestrzenią. — Ciebie, chłopcze, niekoniecznie, ale zapraszam do środka. Na zewnątrz wcale nie jest aż tak ciepło.
      — Witaj, Trudy — przywitał się z nią oszczędne Letherhaze, rozglądając się dokoła, mimo że znał rozkład tych pomieszczeń tak dobrze, jak i to co kobieta trzymała na piętrze, a co zdecydowanie nie mieściło się w słowie legalne. — Będę potrzebował twojego kominka i proszku Fiuu.
      — Domyślam się, że to oznacza odmowę dla rumiankowego albo miętowego naparu, a nawet nie zdążyłam o to zapytać. — Kobiecie towarzyszyło teatralne westchnięcie. — A gdzie tym razem się wybierasz? — Trudy wyraźnie się rozpromieniła, a uśmiech przeciął nagle jej twarz, podkreślając kurze łapki przy oczach. W zielonych tęczówkach pojawił się zaciekawiony błysk.
      — Londyn, Pokątna — odpowiedź Letherhaze’a pozbawiona jest szczegółów i nie zapowiadało się na to, by cokolwiek się w tej sprawie zmieniło.
      — Wspaniale. W ramach przysługi odwiedź proszę moją skrytkę w Banku Gringotta i zabierz ze sobą pewien obiekt… — Podeszła do jednej z wiszących szafek i wyciągnęła mosiężny klucz, który wsunęła w rękę Letherhaze’a, nie oczekując żadnej odpowiedzi. Łamacz klątw skwitował to jedynie cierpkim uśmiechem. Chwilę później poprowadziła swoich gości do innego, mniejszego i najwyraźniej nieużytkowanego pomieszczenia pokrytego kurzem, posiadającego za to kominek i mały, sfatygowany stolik z zamkniętym w okrężnej, szklanej wazie szary proszek.

      Letherhaze, który świetnie się bawił przy każdorazowo przekręconym nazwisku i który dopisałby co nieco, aczkolwiek nie ma już dostępnego czasu

      Usuń
  32. Przy keithowym wiem, czym jest sieć Fiuu przeniósł na chłopca zainteresowany wzrok, tak jakby ten momentalnie przykuł uwagę Letherhaze’a i skupił ją tylko na swojej osobie. Płynne przechodzenie wychowanka Durmstrangu z angielskiego na norwerski i różnica ukryta w sposobie wypowiedzi wyrazów zostałaby przez niego zakwalifikowana jako miła dla ucha. W lekkim tego słowa znaczeniu — bowiem profesor zaklęć i uroków zdążyłby się w porę zatrzymać, przed połechtaniem ego Karkaroffa. Skinął jedynie głową, jakby w ten sposób potwierdził, że wysłuchał go do końca, ale nie ma nic do dodania i skupił swoje myśli na Trudy Gradwell, do której prowadził Ślizgona — jednej z niewielu osób, której ufał w tym zapyziałym miasteczku czarodziejów, którzy obawiali się wyjść poza granice swojego komfortu w obawie, że nagle z dnia na dzień Ministerstwo Magii mogłoby się nimi zająć, co łamacz klątw traktował jako wyjątkowo nieśmieszny żart. Dobre sobie. Trudy i Malcolm wiedzieli o swoich poczynaniach zdecydowanie za wiele, by nie nazwać ich wspólnikami o działaniach na granicy magicznego prawa lub mówiąc wprost — łamiące go doszczętnie kilka razy pod rząd, że pozostawały z tego ledwie rozczytywalne strzępki. Towarzyszyła mu obawa, że kobieta powie w obecności Keitha za wiele, a znając naturę chłopca — wiedział, że zbyć go trudno, zważywszy na to, ze potrafi być wyjątkowo namolny i uparty w ten swój ośli sposób, w którego przebiegu toczyliby zapewne wojny na spojrzenia.
    W środku wędrował spojrzeniem w ślad za zwiedzającym przestrzeń Ślizgonem w pogotowiu, by wyłowić różdżkę z kieszeni czarnego jak noc pozbawiona gwiazd płaszcza, by mało delikatnie pociągnąć magicznie Keitha za kołnierz w swoją stronę. Wysatrczyłby jeden krok w stronę piętra, by doczekał się natychmiastowej reakcji, po której tak właściwie co? Czego Malcolm się spodziewał? Co gorsza — chyba sam nie mógł do końca wyczuć potencjalnej reakcji ciemnowłosego chłopca. Mógłby piorunować go spojrzeniem w obecności uniesionego bojowo podbródka, wykazywać zaskoczenie wymalowane na twarzy, złość lub domagać się wyjaśnień. Najgorszą z tych wersji wydarzeń wydawało się Letherhaze’owi to, że w obecnych rolach — oderwanych od szkoły i tamtejszego uczniowsko-nauczycielskiego tła — nie potrafił przewidzieć zachowania Keitha. Nagle zyskał miano niewiadomej, której wyglądu ze względu czystego profesjonalizmu i swojej ubogiej natury pedagoga wolałby nawet nie skomentować.
    — Postaraj się wypowiedzieć na Pokątną dość głośno i wyraźnie, Keith — mruknął tylko do chłopca, mając tym samym pewność, że jedynie on go dosłyszy, gdy ciemnowłosy niemal płynął do wnętrza, trzymając się jego środka, byleby o nic nie zahaczyć. Resztę wypowiedzi, która pchała mu się na usta, a chyba obiektywnie wykraczała poza granice troski nauczycielskiej winien był sobie podarować.
    Przyglądał się postaci młodego Karkaroffa trawionych przez zielone płomienie, naruszające jego fryzurę i wprawiającą w ruch materiały odzieży, a gdy zniknął i jego wzrok zatrzymał się w momencie między zanurzaniem palców w szarym, nijakim w dotyku proszku, a zastygłą w miejscu z równie szerokim uśmiechem co wcześniej Trudy.
    — To czarnomagiczny obiekt? — Zawiesił między nimi to pytanie, wchodząc do kominka i widząc odpowiedź w postaci szerszego, ukazującego zęby uśmieszku – już wiedział, jeszcze zanim jego sylwetka nie zniknęła w zielonym ogniu, utrudniającym widoczność tego co za nim.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po zarejestrowaniu stojącej obok sylwetki Keitha Karkaroffa, doznał ulgi. Następnie Lethehraze otrzepał spokojniej, ale wciąż doskonale widocznie swój płaszcz, zrzucając chwilę później kilka siwych paprochów ze swoich włosów. Czy to nie jest przypadkiem cliché?, mruży oczy, nie odrywając wzroku od Ślizgona w wersji kameralnej, zatrzymując go na kilka sekund za długo na jego ustach. Profesor zaklęć i uroków nie obdarzył go odpowiedzią, traktując pierwsze pytanie niemal jako retoryczne, zamiast tego ruszył jako pierwszy do wyjścia. Z jego postawy można wyczytać bez większego problemu, że chciałby mieć wizytę u Ollivandera za sobą, by ten jeden punkt mogli uznać za załatwiony.
      Malcolm Letherhaze zatrzymał się raptownie i pokonał dzielącą go odległość, którą można, by dotąd uznać za neutralną i tolerowaną między uczniem a nauczycielem. Obok tej dwójki przemykali to w jedną, to w drugą stronę magiczni wpędzeni w ruch przez sprawy wymagające załatwienia.
      — Powiedz mi jedno, Karkaroff, bliżej mu do Pokątnej czy Śmiertelnego Nokturnu? — zapytał oczekującym prędkiej odpowiedzi tonem, pochylając się lekko w stronę chłopca. Malcolm obstawiał bądź co bądź to drugie i już momencie zadawania pytania, umieścił je na ich planie jako drugie tuż po kupnie odpowiedniej i dopasowanej różdżki. Na sam koniec zostawiał Gringotta, choć sam nie wiedział czemu, ponieważ przyzwyczaił do uniżonej postawy goblinów w stosunku do siebie, to zdawał sobie sprawę, że dla osoby z zewnątrz będzie musiało to wyglądać dziwnie. Jeszcze podarował sobie wzmiankę o tym, że zaliczą nie tylko skrytkę należącą do Trudy Goldman, ale także i tę należącą bezpośrednio do niego, stąd odmowa chłopcu nie wchodziła w grę, po prostu i uważał to za dostatecznie uczciwe.


      Letherhaze, który byłby tu zapewne wczoraj, jeżeli jego zwierzaki w trybie missing hours pozwoliłyby mu cokolwiek napisać

      Usuń
  33. [Piękna ta karta i piękny Keith, jestem totalnie zachwycona. <3 Wątek oczywiście chętnie napiszę, także odezwałam się na maila. ^^ A Xander jest stażystą transmutacji i opiekunem Klubu Ślimaka, w informacjach gdzieś to wpisałam, ale mogło zniknąć w przytłoczeniu.]

    Xander Crouch

    OdpowiedzUsuń
  34. Letherhaze wykazywał szczerą, wyjątkowo drażniącą ochotę, by pociągnąć chłopca za język, który wydawał się tym wszystkim figlarnie nieprzejęty. Zmielił między zębami kąśliwą odpowiedź, która cisnęła mu się na usta, a w konsekwencji nie doczekała wokalizacji. Nie zdecydował się na drążenie tematu na wyrywku ulicy, zagarniając tym samym tę przestrzeń dla ich dwójki, przecież i tak miał zawitać w tym zaprzyjaźnionym z Karkaroffami miejscu. Łamacz klątw pokręcił tylko głową, aby pozbyć się osiadającej mu na ramionach irytacji, niby kurz wzbity w powietrze, a po treści porannego listu nie potrzeba było zbyt wiele, by zagrać mu na nerwach niepożądaną nutę. Profesor zaklęć i uroków rozejrzał się po pędzących to w jedną, to w drugą stronę mas w kolorowych szatach czarodziejów, to w współcześniejszych ubraniach, których o tak wczesnej porze nie przemykało wcale aż tak mało. Westchnął bezgłośnie.
    W osobie ciemnoskórego mężczyzny rozpoznał aurora — Teda Mayera i na moment wzajemnie zatrzymali na sobie oceniające spojrzenie, wymieniając powolne skinienia głową, nim rozminęli się zupełnie. Pierwszy zginął wśród wędrujących w gorączce zakupów i sprawdzaniu list, co by to niczego nie zapomnieć kupić, zaś Letherhaze przekroczył próg śladem Keitha Karkaroffa, wchodząc do znanego mu dobrze pomieszczenia. To u Ollivandera zakupił swoją drugą, aktualną różdżkę po śmierci jej poprzedniczki i pamiętał jak stanowczo zakomunikował sprzedawcy, że chce taką samą, lecz ten podsuwał mu co rusz to inne modele, twierdząc, że sprawdzą się jeszcze lepiej. Malcolm zahaczył spojrzeniem o drewniane regały, na których ułożone zostały pudełka z różdżkami, choć musiał przyznać, że brakowało w nich równego ułożenia. Być może w efekcie natłoku pracy, przewijającej się klienteli, która utrudniała zachowanie nienagannego porządku. Letherhaze po pokonaniu zamaszystym krokiem przestrzeni dzielącej go od lady, oparł się o jej boczną część, stając się biernym świadkiem zdarzeń. Nie dało się nie dostrzec, że przy ostatnim razem matka nie mogła przestać o niej opowiadać! Taka historia!, skrzywił się w klarowanym stosunku do niezrozumiałej ekscytacji pani Karkaroff. Zajebista, doprawdy, aż trzeba naprawić te matczyne błędy naiwności, przemknęło Letherhaze’owi ekspresowo przez myśl, ale nie podzielił się tym na głos. Ironiczny uśmiech zagościł za to w kącikach jego ust, który nie zniknął nawet przy wymianie uprzejmości, gdy różdżkarz w końcu go spostrzegł.
    — Jeśli tak bardzo ten szkolny zaduch ci nie pasuje, Keith, to przy następnym szlabanie, na który sobie zapracujesz, mogę wyznaczyć ci zadanie polerowania woskiem drewnianych ław — mruknął z rozbawieniem, nachylając się do chłopca na tyle, by tylko on był odbiorcą jego słów. Zapach wosku okazał się na tyle intensywny, że bursztynowa konsystencja rozmasowana na wierzchu keithowej dłoni, zapewne była wyczuwalna w większej części sklepu Ollivandera.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Malcolm Letherhaze przenosił wzrok to z postaci różdżkarza, to z Keitha, który przystanął przy dwóch stosach różdżek wysuniętych do połowy ze swoich papierowych opakowań. Cale oscylowały wokół podobnej liczby; giętkość różniła się w rozpiętości od tej pierwszej do sztywnej — i w tym przypadku łamacz klątw obstawiał, że najlepiej u młodego Karkaroffa sprawdzi się drugi wariant; drewna padały za to różne od buka, grabu, tamanu, olchy, łoskotnicy, akacji i bodajże wianowłostki, o ile nadążył za prędkim wywodem mężczyzny, a i ten rdzeniami rzucał w oderwaniu od poszczególnych modeli — pióro gryfa, łuska widłowęża, wibrys kuguchara, krew reema, włos centaura, pióro feniksa, a także włókno ze smoczego serca. Stojąc z boku z lekka przechylony na prawą stronę, spokojnie obserwował każde podejście ciemnowłosego. Ostatnia, która trafiła w smukłe palce Ślizgona, na pierwszy rzut oka wydawała się z pewnej odległości dla Malcolma grabem przyjmującym podejście przyszłego właściciela, pokrytym lakierem dla mocniejszego połysku i najprawdopodobniej zachowania większej czystości niż te chropowate. Na pytające spojrzenie chłopca odpowiedział najpierw krótkim skinieniem głowy, zważywszy na to, że samo zaklęcie przebiegło gładko i nie wydawało się, by różdżka stawiła opór. Chciał pozostawić mu słowny komentarz, ale zanim otworzył usta — powstrzymał go huk, w którego akompaniamencie wzbiły się w powietrze potężne tumany kurzu zalegające w najdalszych kątach regałów, spadające ze swych miejsc pudełka z różdżkami, rozbijające się szklane pojemniki z woskiem do ich polerowania, a także plask ludzkiego ciała na skrzypiących w ramach protestu deskach podłogowych i toczący się gdzieś w dal kapelusz z zielonym piórem po prawej stronie. I w końcu w świetle całego rozgardiaszu, nakładających się dźwięków, mocniejszy ucisk nieco chłodniejszych palców wdzierających się pod rękaw płaszcza i golfu, do których zdecydowanie nie powinna zawęzić się cała uwaga wyprostowanego nagle jak struny instrumentu organizmu Malcolma Letherhaze’a. Kłamstwem byłoby udawanie, że wyglądało to inaczej, nawet jeśli samo zdarzenie trwało tylko ulotną chwilę.
      Krzyk rozradowanej starszej kobiety, przebijający się przez echo wybuchu i torujący mu drogę do ponownego tu i teraz. Letherhaze zakrywając wierzchem dłoni nos i usta, a której wnętrze poznaczone było bliznami, by wdychać w jak najmniejszym stopniu wzbity w powietrze i wirujący w tylko sobie znanym tempie brud, piach oraz kurz. Dopiero po chwili zza lady wynurzyła się postać sklepikarza, który rozmasowywał obolałą głowę, najpewniej trafiony zaklęciem równie mocno, co odrzucona starsza kobieta, chwiejnie podnosząca się na drżące z emocji nogi.
      Kiedy Karkaroff mknął do wyjścia niczym puszczona strzała, Letherhaze zgarnął z podłogi pudełko od zabranej przez chłopca różdżki, by później rzucić okiem na rodzaj drewna i rdzeń. Stanowiły one dość ważne informacje, które można było wykorzystać w wyciąganiu z magicznego narzędzia wszystko co najlepsze. Szybkim machnięciem wyłowionej różdżki oddelegował frunące ku ladzie należne złote galeony z kieszeni chłopca — te posłusznie ukłożyły się w jeden stos. Następnie Letherhaze zatrzasnął za sobą drzwi, korzystając z uroków, które serwowało im powietrze na zewnątrz — odetchnął. Przeczesał odruchowo włosy, z których pozbył się szarych paprochów, zaś w stosunku do swojego płaszcza skorzystał zaklęcie czyszczące, pozbywając się nagłego napływu energii po wcześniejszym kontakcie fizycznym z dzierżącym mocno różdżkę rozeźlonym Keithem Karkaroffem. Wcześniej idealnie ułożone włosy, teraz zostały naruszone przez wydarzenia w środku sklepu. Posłał w jego kierunku zaklęcie czyszczące, patrząc jak wszystkie drobiny i nieco większe kształty znikają w mgnieniu oka. Podał mu zgarnięte wcześniej z podłogi pudełko, gdyby ten chciał schować nowy nabytek w środku.

      Usuń
    2. — Takiego urozmaicenia co prawda nie przewidzieliśmy — skomentował lekkim tonem. Letherhaze przeniósł wzrok na szyld Banku Gringotta, a następnie utkwił uważne spojrzenie w Ślizgonie. Malcolm odepchnął w odmęty swojej świadomości wcześniejszy kontakt, tym bardziej, że podział na ucznia i nauczyciela obecnie był zbyt kruchy. Nie chciał się nad tym zbyt długo pochylać. — Teraz powinniśmy odwiedzić twojego znajomego, zanim utkwimy w podziemiach tam. — Łamacz klątw wskazał wymownie różdżką w kierunku górującego, jasnego budynku z kolumnami, ale ponownie nie obejrzał się w tamtą stronę. — Jak będziemy wracać, możemy wstąpić jeszcze raz do Ollivandera po ten wosk, o ile jakiś się jeszcze w jego zbiorach zachował.

      Letherhaze

      Usuń
  35. Letherhaze zastał młodego Karkaroffa nieopodal sklepu Ollivandera w lekkim nieładzie i z kurzem wczepionym w ubranie, a także osiadłym gdzie nie gdzie na ciemnych włosach, wprawdzie nie takim, jak w sali zaklęć i uroków, nie umknęło mi słowo, które nie przeszło mu przez gardło. Nie obdarzył tego żadnym, zbędnym w swoim odczuciu komentarzem. Keith odzyskał rezon kilka chwil później, a czerwonym plamom odcinającym się od jasnej skóry łamacz klątw nie przyglądał się zbyt długo. Słysząc słowa chłopca, który w mgnieniu oka pokonał dzielącą ich odległość, przeniósł wzrok z kolumn Banku Gringotta i utkwił wyniosłość w wyprostowanym jak struna uczniu. W pierwszej odpowiedzi Letherhaze obdarzył go cierpkim uśmiechem, wysłuchawszy do samego końca.
    — Nie, nie potrzebujesz odpowiedzi z mojej strony, Karkaroff — potwierdził drwiącym tonem Malcolm, nie ruszywszy się ani o milimetr, jakby zastygły w miejscu. — Czy to czasem nie to, co chciałeś uzyskać? To ty wystosowałeś wiadomość, a ja się zgodziłem, naprawiając błąd i brak myślenia twojej matki. Liczysz na głębsze dno? Jak mniemam powinien zadowolić cię już twój incydent u Ollivandera, Karkaroff. — Łamacz klątw zrobił nacisk na słowo incydent, odnosząc się w tak niejednoznaczny sposób do kontaktu fizycznego i licząc, że chłopiec bez trudu wyłapie wskazywany kontekst. Letherhaze rejestrował u siebie pierwsze oznaki irytacji wymieszanej lekko z nieuzasadnioną złości. Potrafił jednak wskazać jej źródła u podstaw tego, że nie miał się z czego temu smarkaczowi tłumaczyć i tylko z własnej, egoistycznej potrzeby nieciągnięcia Ślizgona za język, podarował sobie drążenie tego tematu. — Poza tym przez te wszystkie tygodnie za każdym razem trafiałem na ciebie i to pod moją pieczą wszystkie bezproblemowo odbywałeś. Czy ty naprawdę łudzisz się, że wierzę w przypadkowość tych zdarzeń, Keith? — W tej części wypowiedzi głos profesora zaklęć i uroków ściszył go znacząco, choć słowa celowały w sylwetkę ciemnowłosego.
    Wcale nie czekał na odpowiedź, czy reakcję ze strony wychowanka Durmstrangu, ponieważ doskonale wiedział o tym, w jakim obaj znaleźli się niewygodnym położeniu i tego, że granica nauczycielsko-uczniowska nie była wcześniej tak krucha jak teraz. Zirytowało go to jeszcze bardziej niż wcześniej. Letherhaze nie zamierzał się z Karkaroffem spierać na środku ulicy przy krążącym w tę i we w tę czarodziejów oraz czarownic. Brak prywatności okazał się najbardziej hamującą działania oraz słowa kwestią. To nie był zdecydowanie temat, którym łamacz klątw zamierzał dzielić się z kimkolwiek obcym. Wysłuchał w milczeniu, pochłonięty bardziej burzą swoich myśli, rewelacji ze świata Quidditcha. Nigdy nie był zagorzałym fanem którejkolwiek z drużyn, mistrzostwa świata i Wielkiej Brytanii przyjmował z reguły z największą obojętnością, ale słowa chłopca tworzą pytanie w jego głowie, które wstawił w przegródkę na później.
    O dziwo, sklep bez napisów Letherhaze kojarzy ze sprowadzanych z Afryki masek oraz figurek, nierzadko wykorzystywanych do wróżenia, ochrony, a nawet do zaklinania. Na liście przedmiotów znalazłaby się pewnie skradziona biżuteria lub tę, którą ktoś odsprzedawał za bezcen zadłużony. Zawitał tam tylko raz — z cztery, góra pięć lat temu, gdy Ministerstwo Magii podejrzewało właściciela o handel czarnomagicznymi obiektami. U Frirringera nigdy łamacz klątw nie był, dlatego przystanął z boku, bliżej wyjścia niż właściciela-goblina, do tego lichwiarza. Dopiero po znalezieniu się na wąskiej, śliskiej ulicy, Malcolm otaksował Karkaroffa krytycznym wzrokiem.
    — Czyżbyś liczył na coś lepszego niż ten pierścień, Karkaroff? Nie wyglądasz na zbyt usatysfakcjonowanego. Co tak naprawdę zamierzasz z nim zrobić? — obrzucił Keitha pytaniami, kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi. Swoją nieufność do bezpieczeństwa przekazanego obiektu zwyczajnie sobie podarował, nie dając tego jasno do zrozumienia. Na pytanie dotyczące Gringotta uznał za niewymagające odpowiedzi. Westchnął bezgłośnie, ruszając w stronę Banku czarodziejów jeszcze szybszym krokiem niż zazwyczaj miał w zwyczaju.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przekroczenie progu ozdobionego gładkimi, białymi kolumnami i przekroczenie progu na wyłożoną eleganckimi, kremowymi płytami posadzki, które przekształcały się w te bardziej wzorzyste i beżowo-czarne, sprawiło, że Malcolm Letherhaze mimowolnie się spiął. Sam nie do końca wiedział z czego to wynikało — czy z tego, że ma towarzystwo, czy chodzi konkretnie o Karkaroffa, który zobaczy go w układzie innym niż ten mu znany. Bank Gringotta był powiązany z jego poszczególnymi zleceniami i chyba te same w sobie uważał za najbardziej satysfakcjonujące, zwłaszcza wtedy gdy udawało mu się z dziecinną łatwością rozbroić zabezpieczenie stworzone przez kogokolwiek innego.
      — Witamy, panie Letherhaze — Skłonił się stojący na podwyższeni goblin, a pozostałe przerwały na chwilę swoje zajęcia, metaliczne pobrzękiwanie przeliczanych monet, skrobanie po pergaminie, przyciszone, ale konkretne rozmowy, sprawdzanie list i uniosły na łamacza klątw, a i towarzyszącego mu chłopca przy okazji. Powitały go chóralne pomruki i skinienia głową, nim każda z istot wróciła do swoich zajęć. — Chciałbym poinformować, że naniesione przez pana zabezpieczenia sprawują się doskonale. Niedawno Vokt Petters przekroczył wskazywaną granicę na postawienie kroku i… nazwać go poturbowanym to naprawdę bardzo mało powiedziane. — Zachichotał rozbawiony wspomnieniem kolegi goblin, pochylając się nad wielką księgą i obracając między palcami pióro. — Czy życzy pan sobie przeniesienie do swojej egipskiej skrytki? Wczoraj Yrden West skończył pracę nad łączeniem naszych obiektów świstoklikiem, choć tak naprawdę czymś, co działa na podobnej zasadzie, a on jest tego wynalazcą, tyle że ta nazwa jest tak ciężko spamiętywalna nawet dla nas, wybaczy pan brak precyzji.
      — Tym razem nie skorzystam z tej oferty, jedyne co mam dziś do załatwienia to wszystko to, co mamy tutaj. Na sam początek chciałbym odwiedzić skrytkę numer 491 należąca do Gertrude Goldman. — Malcolm Letherhaze wyłowił z kieszeni klucz, który w widoczny sposób pokazał, a goblin skinął głową, szukając następnie wymienionej osoby, mrucząc tylko do siebie tak, tak, już widzę. — Po wizycie we wspomnianej, chcę pojawić się również w swojej.
      — Świetnie — skomentowała istota w taki sposób, jakby była wyjątkowo usatysfakcjonowana wypowiedzią łamacza klątw. — Cert, będzie dziś pełnił rolę pana przewodnika i jeśli wyrazi pan taką wolę, otworzy pańską skrytkę. Czy trzeba pana i towarzysza odprowadzić?
      — Nie, znam doskonale drogę — odparł bez większych emocji Malcolm, jeszcze w połowie wypowiedzi ruszając w odpowiednim kierunku. Jeśli zawdzięczał coś swojej pracy przy różnych zleceniach od Gringotta, to zdecydowanie pewne zaufanie, na pewno nie bezgraniczne, ale znacznie większe niż potencjalni użytkownicy usług bankowych. — Mam nadzieję, że nie masz lęków przed kolejką górską albo ciemnością. Wątpię, że tak jest, ale wolę o tym wspomnieć. — mruknął bez przekonania w kierunku drepczącego obok Karkaroffa, obrzucając go przelotnym spojrzeniem. Malcolm Letherhaze wątpił, że ciemnowłosy będzie wykazywał coś podobnego, obstawiając, że przecież nie polatałby długo na miotle. Zawsze jednak istniało ryzyko, że doznana kontuzja, o której przelotnie słyszał, nie podpytując nigdy o szczegóły, nawet samego Keitha, coś w tej kwestii zmieniła.
      Łamacz klątw przystanął przy pochylającym się to w przód, to w tył goblina, trzymającego nienaturalnie duże ręce z tyłu za sobą. Cert wyglądał na łotrzyka, którego lewy policzek przecinała paskudnie wygoją blizna i takiego, który z przyjemnością, by kogoś okradł, lecz to były jedynie pozory. Uśmiechnął się szeroko do Malcolma, jakby witał się z dawno niewidzianym przyjacielem. Potem jego wzrok na dłużej zatrzymał się na towarzyszącemu profesorowi zaklęć i uroków — doszedł do wniosku, że chyba go nie zna. Nic nie szkodzi.

      Usuń
    2. — Zapraszam, zapraszam — powiedział wesoło, zachęcająco wskazując na otwarte drzwi metalowego wózka. Letherhaze nie zwlekał z zajęciem miejsca w wagoniku, rozpinając uprzednio guziki płaszcza, by ten się nie wybrzuszył i skrzyżował ramiona na piersi, wodząc spojrzeniem po chropowatej powierzchni podziemi, której ściany rozświetlała tańcząca od ruchu powietrza pochodnia. — Co odwiedzamy tym razem, panie Letherhaze?
      — 461 na początek, na deser moja skrytka. — Malcolm wiedział, że skrytka Trudy ulokowana jest w dalszej części, jakby bardziej na uboczu i już przez to podróż w dół, a raczej wszerz trochę potrwa. Już oczami wyobraźni słyszał nieprzyjemne popisywanie na pordzewiałych w tamtych terenach szyn w zetknięciu z kołami kolejki.

      Letherhaze, który się spóźnił paskudnie

      Usuń
  36. [ Hej. ;) Przychodzę po trochu z polecenia, ale głównie motywowana jednak własną ciekawością, ponieważ bardzo podoba mi się sposób, w jaki Keith został przedstawiony. Widzę, że jest kilka rzeczy, które ich łączą, ale nie jestem pewna czy to właśnie one mogłyby nam posłużyć jako pretekst do zetknięcia ich ze sobą w wątku. Być może ciekawiej byłoby to ugryźć od zupełnie innej strony i skazać ich na własne towarzystwo za sprawą przypadku, choćby właśnie randomowej bójki, do których Karkaroff (o ile dobrze zrozumiałam) tak ciągnie. Maureen mogłaby być nieumyślnym powodem korytarzowej awantury między Twoim Ślizgonem, a jakimś anonimowym Krukonem, mogłaby też po prostu znaleźć w nieodpowiednim miejscu, o nieodpowiednim czasie i w konsekwencji utknęłaby z Keith'em w jednej z hogwarckich sal, odpracowując jakiś szlaban. Daj znać czy w ogóle byłabyś zainteresowana wątkiem z Mo, a jeśli wpadniesz na inny pomysł - śmiało, chętnie się z nim zaznajomię. Do tego czasu życzę Ci udanej gry! <3 ]

    Mo Stern

    OdpowiedzUsuń
  37. [ Sprawa z Mo ma się tak, że ona bardzo próbuje utrzymać fasadę spokoju, zdystansowania i takiego zobojętnienia wobec innych (głównie dla własnego bezpieczeństwa), ale prawda jest taka, że mocno gryzie się to z jej faktyczną naturą i działa jedynie wtedy, gdy trzyma się od ludzi z daleka. O wiele trudniej jest zapanować nad wieloletnimi nawykami i odruchami, gdy przebywa w towarzystwie osób, które jej nie ignorują, dlatego mam na celu konfrontować ją z uczniami i nauczycielami tak często, jak to tylko możliwe w sytuacjach, z których nie może wykręcić się szybką ewakuacją. Jeśli chodzi o wizyty w Skrzydle Szpitalnym, miałabym może pomysł jak to rozegrać, ale chciałabym do tego wykorzystać motyw z odezwaniem się jego kontuzji, aby zarówno Keith'a, jak i Stern przykleić na moment do kozetek (albo łóżek po prostu). A jeśli przyczyną nie byłaby sama kontuzja, to musiałabyś mi podrzucić jakiś inny powód i wtedy mogę zacząć bez problemu. ;) ]

    Mo

    OdpowiedzUsuń
  38. [ Nie, nie, chodziło mi o taką jednorazową wizytę... Tylko o konieczność przebywania w Skrzydle dłużej niż 5 minut. xD ]

    Mo

    OdpowiedzUsuń
  39. [Kontur, całe to powitanie zabrzmiało niczym mieszanka wybuchowa wprawionego bajeranta i kombinatora, haha. W sprawie prowadzenia bohaterów to narzucone ramy charakterologiczne, to granice ich możliwości, nie wliczając do tego okoliczności czy wydarzenia związane z akcją, które mogą na to wpłynąć bezpośrednio lub pośrednio — to akurat może wywrócić wszystko w rozmaitych kierunkach. Czy Keith czasem nie ma już wystarczająco palącego się gruntu pod nogami z Malcolmem, żebyś rzucała go tak na pożarcie takiemu Alainowi? Pijaczynę chętnie przygarnę do wątku, a nuż może go ukocham, co do Auclaira to nie wiem jeszcze, jaki będzie miał do niego stosunek. Poczekam aż się z nim pojawisz wcześniej lub później — nigdzie mi się nie spieszy, a jeśli coś wpadnie ci do głowy, zanim wczytam i wgryzę się w kartę twojej nowej postaci, to wiesz, gdzie mnie znaleźć. ¯\_ツ_/¯

    PS Odpis podeślę może jutro wieczorem lub pojutrze, korzystając z dnia wolnego — rano się nie wyrobię, buziaki.]

    Alain Auclair

    OdpowiedzUsuń
  40. Panika w spojrzeniu chłopca wryła mu się w umysł na tyle mocno, tak jakby przyłapał go na gorącym uczynku i wytrącił w toczonej grze wszystkie pionki, za którymi ten się dotychczas bezpiecznie chował. Letherhaze nie doczekawszy się żadnej odpowiedzi ze strony wychowanka Durmstrangu, nie wbijał głębiej kija w mrowisko — milczenie w zupełności go zadowala, na razie, a przynajmniej woli przyjąć taką wersję zdarzeń, coby to nie przyznać się przed samym sobą, że brak pyskówki wydaje mu się uwierający jak niedopasowana garderoba. Dopiero po wyjściu od trudzącego się lichwiarstwem goblina odpowiedź Karkaroffa zasygnalizowała znany mu ton wyzwania utkwionego w pozornie miłym dla ucha proszę bardzo. Letherhaze nie potrzebował dodatkowej zachęty, by wyciągnąć płynnym ruchem z kieszeni płaszcza różdżkę i wykonać nią na tyle szybki, acz jednocześnie niezbyt dbały ruch różdżką, żeby nie być pewnym, którego zaklęcia użył. Bez cienia wątpliwości nie tego, które znajdowało się na liście obowiązkowych do tego, by opuścić z dumą mury Hogwartu. Jednak w śliskiej, wąskiej uliczce nie zadziało się nic, a pierścień utkwiony w bladej dłoni nadal w niej był.
    — Na pamiątkę trzymasz również swój strój do Quidditcha z Durmstrangu i miotłę? — mruknął w odpowiedzi profesor zaklęć i uroków na przyznanie się do naocznego dowodu sentymentalizmu swojego ucznia, nie czekając wprawdzie na odpowiedź, ruszył dalej, wychodząc z założenia, że pewnie się takowej nie doczeka. Obaj mieli tendencję do rzucania w eter to, jedynie to co tak naprawdę chcieli.
    Wymiana zdań z goblinami w Bangu Gringotta przebiegła stosunkowo gładko, zresztą Malcolm Letherhaze nie spodziewał się żadnych przeszkód w przejściu do otwarcia skrytek, choćby przez wzgląd na to, że był ich zaufanym pracownikiem wykonującym powierzone w tajemnicy zlecenia za sprawą zalakowanych elegancko kopert, które wymagały zadbania o zabezpieczenia poszczególnych skrytek, skrzyń czy obiektów, które miały zostać przeniesione z miejsca w miejsce wewnątrz obiektu lub z kraju do kraju. Na ten moment dla interesu goblinów nie było realnego konkurenta na czarodziejskim rynku, a i bezpieczeństwo oszczędności, błyskotek czy czegokolwiek, co dany użytkownik uznałby za na tyle ważne, by umieścić je wewnątrz skarbca — pozostawało niezachwiane. Profesor zaklęć i uroków śledził od czasu do czasu spacery chłopca to w jedną to w drugą stronę, aczkolwiek nie uraczył ich ani jednym komentarzem poza ściągnięciem ust w wąską linię. Jego reakcji nie wymagał nagły rozwój sytuacji poprzez rozgoryczonego goblina, czy nietaktu ze strony młodego Karkaroffa.
    Do przejażdżki wózkiem ze znanym sobie Goblinem, poniekąd jego wspólnikiem w pokątnych interesach, był na swój sposób przyzwyczajony. Zmieniająca się prędkość, pikowanie w dół, powszechny świst, metaliczne łoskoty, a gdzieniegdzie przebijające się ledwo słyszalnie skapujące krople wody, odbijające się z rzadka o kolejkę. Letherhaze wyglądał na całkowicie zrelaksowanego podczas uroków związanych z przejazdem zmierzającym do celu, nacisku powietrza na czarne tkaniny jego ubrań i wprawienie w ruch włosów, ale niekoniecznie obecny, pochłonięty tak naprawdę przez domagające się uwagi myśli. Nawet przy pomrukach Certa, który starał się ulokować we względnie pożądanym miejscu wagon, a ten ześlizgiwał się po zakrzywionych i wilgotnych szynach, tak jak i chropowatych ściany tuż obok. Goblin w końcu dał za wygraną, godząc się z niemożliwym. Dopiero po wyjściu przewodnika Malcolm postawił podeszwy butów na kocich łbach, po których poruszał się wyjątkowo ostrożnie. Zaraz jednak ciepłe światło płonącej lampy sprawiło, że ciemność się rozpełzła, jakby rozerwana na nierówne strzępki, podążając za posuwającym się naprzód stworzeniem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W momencie, w którym ostrzeżenie w postaci długiego, gobliniego palca zostało skierowane na zastygłego w bezruchu Karkaroffa, przecięty na wskroś niezadowoleniem wzrok Malcolma zatrzymał się na Ślizgonie, jakby dopiero teraz przypomniał sobie, że przecież wcale nie jest tu jedynym czarodziejem. Drzwi skrytki obleczonej metalowym bluszczem i motywem roślinnym, które w tak skąpym świetle ledwo widać, uchyliły się posłusznie za sprawą wprawienia w ruch za sprawą magii Certa. Tyle że spojrzenie łamacza klątw nie doceniało ani krzty piękna, które musiało wyjść spod rzemieślniczej ręki, to wciąż tkwiło zawieszone w wychowanku Durmstrangu. To zawieszenie w czasie nie trwało długo, może kilka sekund, w których Cert zdążył skrzyżować ramiona na piersi i czekał, przybierając pozę cierpliwej, nieruchomej rzeźby. Letherhaze przeciął odległość dzielącą go od tego nierozsądnego chłopaka i nie wiedzieć czemu — rzeczy, które się nie wydarzyły, nieszczęścia zduszone w zarodku przez goblina, sprawiły, że się zirytował. Może nie w takim samym stopniu jak przed szyldem Ollivandera, choć porównywalnym. W gruncie rzeczy był bowiem odpowidzialny za bezpieczeństwo młodego Karkaroffa, nawet jeśli on skory był wejść do rwącej rzeki i dać się temu nurtowi porwać. Łamacz klątw złapał ciemnowłosego za rękę, zamykając ją w ucisku swojej własnej, bez ostrzeżenia i bez wyjaśnień, ciągnąc Keitha do środka. W wolnej dłoni Letherhaze trzymał już różdżkę, na której końcu zapłonęło białawe światło. To niedługo potem oderwało się, wznosząc bliżej nierównego sufitu, który sprawiał wrażenie złamanego na pół przez olbrzyma, tak też przebiegało nierówne pęknięcie na nim. Sprawiło wrażenie, jakby miało im się zwalić na głowę, choć Letherhaze widział, że jeśli nie było to zwykłą aranżacją, grającą na lękach, a nawet jeżeli zagrażającą czyjemuś bezpieczeństwu to zabezpieczoną serią zakładających się zaklęć, by do pojedynczego wypadku czy katastrofy związanej z zawaleniem nigdy nie doszło. Urok lub przekleństwo magii, jak zwał tak zwał.
      — Z łaski swojej niczego, ale to niczego, tu nie dotykaj. — Głos Malcolm miał szorstki i niewnoszący żadnego sprzeciwu, robiąc znaczący nacisk na słowo niczego. Trzymanie Karkaroffa za rękę dawało mu pewność co do tego, że ciekawość i niespokojnie palce chłopca nie złapią za coś, czego w konsekwencji Letherhaze pożałuje i krew go zaleje. Pozostałych myśli, które wiązały się z tym gestem, nie chciał nawet dopuszczać do swojej świadomości, spychając je na sam jej skraj, by skupić się na powierzonym mu zadaniu. Pracoholizm i oddanie temu, co leżało w jego obowiązkach zawsze stanowiło doskonałą formę ucieczki.
      Oświetlone magicznym światłem pomieszczenie pełne było czegoś, co przypominało rozrzucone w nieporządku meble owinięte szczelnie w nieznany mu beżowy materiał ochronny, zapewne obleczony zaklęciami dla większej skuteczności. Zauważył zaokrąglone, jajowate kształty gdzieś w jednym kącie i doskonale wiedział, że to te smocze, których twarde skorupy czekały jedynie na ocieplenie, by wykluły się z nim niebezpieczne istoty. Doskonała inwestycja na przyszłość, gdyby zamierzało się je odsprzedać w sposób nielegalny. Postąpił krok do przodu, ostrożnie lawirując pomiędzy rozjechanymi w każdą możliwą stronę stosów knutów oraz sykli — wystarczyłoby tylko je dotknąć, by te rozsypały się jak mugolskie domino. Na jednej ze ścian znalazł się wyblakły obraz, na którym nie było żadnej postaci, mimo że wydawał się magicznym portretem z podpisem znanego w świecie magicznym ich twórcy. Tym jednak Letherhaze nie przejął się zbytnio, ponieważ zdarzało się, że te wędrowały między ramami. Wolał jednak nie myśleć, gdzie w tych kryptach takowa postać mogła zawędrować w odwiedziny.

      Usuń
    2. Im bliżej krańcowej ściany, tym ich oczom po ominięciu zapewne wysokich szaf, choć wciąż owinięty w te same ciężkie szmaty w nieskromnej opinii łamacz klątw, tym ich oczom ukazały się równiutkie dwa stosy ze złotymi galeonami i szklane pudełko, na którego dnie znajdowało się złote puzderko na łańcuszku. Zatrzymał się w miejscu, przyglądając temu znalezisku. Aż za dobrze wiedział, co Trudy Goldman miała na myśli, gdy powiedziała, że będzie wiedział, o jaki obiekt jej chodzi. Znała na wylot jego podduszaną za sprawą ziół i eksperymentalnych eliksirów przypadłość powypadkową. Niewyjaśnioną w logiczny sposób nadwrażliwość na zabezpieczone czarną magią i opakowane nią niczym czekoladki niespodzianki, pomruki i nakładające się szepty na granicy słyszalności zwykł nazywać halucynacjami.
      — Tylko nie każ mi się powtarzać, Karkaroff, nie chcę utknąć tutaj na większą połowę dnia z walczącą zawartością tego pomieszczenia, która zechce nas rozszarpać. Skrytka Trudy nie jest wcale tak sympatyczna jak ona sama. — Obrócił się do chłopca, rzucając mu tym samym ostrzegawcze spojrzenie, by puścić jego dłoń i swoją zatopić w kieszeni czarnego jak bezgwiezdna noc płaszcza. Podszedł wyjątkowo powolnym, jakby ociągającym, ale zdecydowanie niepasującym mu krokiem do szkatuły, której górą część podniósł za sprawą jednego machnięcia różdżką. Następnym wyławiając złote puzderko z łańcuszkiem, który zaczął wić się w powietrzu niczym budzący się ze snu wąż. Bez większej ostrożności wrzucił do szklanego środka klucz, który wcześniej od Goldman otrzymał. Na początku nie zadziało się nic, lecz po chwili z sufitu osypały się niewielkie kawałki gruzu.
      Letherhaze nie uznał tego jako zachętę, by dłużej tam pozostać, dlatego nadal trzymając w powietrzu za sprawą zaklęcia czarnomagiczny obiekt, wyminął chłopca, zachęcając go gestem wolnej dłoni, by podążał jego śladem do wyjścia. Tuż przy nim przystanął, pozwalając, by młody Karkaroff wyszedł przez uchylone drzwi jako pierwszy. Malcolm pozostał w niej chwilę dłużej, a uśmiechnięty od ucha do ucha Cert czekał tuż obok — tym razem z wyciągniętą, rozcapierzoną dłonią, na którą profesor zaklęć i uroków opuścił zdobycz z wnętrza numeru 461. Palce goblina zacisnęły się na własności Trudy, a on zmrużył oczy, biorąc w dłoń lampę, która stała przekrzywiona przy jego nogach.
      — Za tę przysługę, panie Letherhaze, poproszę 34 sykle lub 2 galeony, wedle pańskiego uznania. — Cert odwrócił się, chwytając po drodze lampę i przemykając w zaskakującym tempie do zatrzymanego wagonu. Drzwi skrytki zamykały się już za plecami łamacza klątw, robiąc przy tym niemały hałas, przy którym profesor zaklęć i uroków postarał się uspokoić swój oddech, poprawiając nerwowym gestem płaszcz i wsuwając różdżkę ponownie do kieszeni.
      — Chodź, zostało już tylko jedno do załatwienia i możemy wracać do Hogsmeade — rzucił cicho do Karkaroffa, wcisnąwszy ręce do kieszeni, lecz tylko po to, by ukryć na moment ich drżenie. W drodze do swojej skrytki, nie odezwał się ani razu, trzymając ramiona skrzyżowane. Nie dodawał żadnych ostrzeżeń dotyczących jego prywatnej skrytki, ponieważ tak na dobrą sprawę sam ją zabezpieczał i w środku nie potrzebował zastawiać pułapek.

      Letherhaze, który jest zły, że nie ma już czasu na poprawki tekstu

      Usuń
  41. Letherhaze’a za każdym razem zaskakiwała łatwość przy jakiej młody Karkaroff dawał się wciągnąć jak rybka chwycona na haczyk za sprawą Quidditcha, gdyż bezpiecznie zakładał, że to temat drażliwy, który skończył z kontuzją i nieprędko mu było do zaszczycenia ślizgońskiej drużyny nawet obecnością na trybunach. Profesor chyba rozumie, że miotły nie są przypisywane do żadnej ze szkół? Wiedział do cholery, oczywiście, że o tym wiedział, na Merlina, swego czasu był edukacyjnym więźniem, który miał w latach swojej młodości pośrednią styczność z Quidditchem. Łamacz klątw przygryzł dolną wargę, by nie wyrwało mu się to, o co faktycznie mu w tamtej wypowiedzi chodziło — być może pękniętą w efekcie siły upadku miotłę. Nie chciał zresztą przerywać tej nagłej, pełnej życia aktywacji wiadomości pod szyldem sport w wydaniu ciemnowłosego.
    Pokonanie napakowanej niebezpieczeństwami Trudy Goldman skwitował wyszeptanym ledwie słyszalnie ja pierdolę, które zginęło pod naporem głosu chłopca, stojącego bardzo blisko w jego osobistej ocenie. Zbyt blisko jak na niepisaną granicę w postaci odległości, która powinna być, a jej po prostu, kurwa, nie ma. Wewnętrzny spokój Malcolma Letherhaze’a zaliczył odczuwalną w sposób pulsujący wywrotkę ze zdartymi łapami i wciąż nie dawał o sobie zapomnieć poprzez wrażenie falowania. Powiedzenie, że łamacz klątw nie był aktualnie w nastroju, to jak nie rzucić w eter niczego. Echo po szemrzących, nakładających się nieprzyjemnie głosów na granicy słyszalności tego przeklętego puzderka jedynie się oddaliły, ale na pewno nie zniknęły. O ile zachowanie miny pokerzysty wychodziło mu względnie dobrze, to nad nerwowym, niespokojnym spojrzeniem kontroli już nie miał, tak jak i nad drżącymi rękoma.
    Keithowe wypad po różdżkę był tylko pretekstem? okraszone dziwnym tonem głosu, skwitował tylko przeciągłym westchnieniem. Letherhaze wiedział, że to szczyt jego komunikacyjnych możliwości, zwłaszcza w kontekście tego, że jego słabość wyszła w sposób nieplanowany na światło dzienne. Nie sądził, że chłopiec zorientował się w czym rzecz — ta jego dziwaczna relacja z przedmiotem, który przejął łaskawie goblin.
    — Nie czas na to — rzucił oschłym tonem Malcolm, nieumyślnie wylewając swoje zapętlone emocje na stojącego obok Karkaroffa i fakt tego dotrze do niego z pewnym opóźnieniem. Zepsuł tym samym cały wcześniejszy, choć niezaplanowany moment związany z trzymaniem chłopca za rękę, ale to zajście i swoje zachowanie będzie musiał dokładniej przemyśleć przed samym sobą. — Lepiej zastanów się nad tym, gdzie chciałbyś pójść coś zjeść. Na Pokątnej, w innej części Londynu czy jednak w Hogsmeade. Wybór należy do ciebie, Karkaroff. — Niekoniecznie zręczne, a już na pewno nie najzręczniejsze w jego wykonaniu zmienienie tematu. Bądź co bądź, na to go jedynie stać przy tak zawężonych do wielkości szparek umiejętnościach społecznych przez zajście ze skrytki pani Goldman. Letherhaze jeszcze nie wiedział, czy nie żałował zgodzenia się mimochodem na zabranie czegoś z jej skrytki, zwłaszcza, że w obecności ucznia czuł się nieprzyjemnie, na pierdolonego Merlina, odsłonięty z drapiącym, podskórnym wrażeniem, jakby ktoś wyciągnął go z gardła jakiegoś magicznego stworzenia, zanim dotknęły go bezlitosne soki trawienne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podczas dalszej przejażdżki wagonem, przekrzywił głowę w bok, lustrując nieuważnym wzrokiem powierzchnię chropowatych głazów. Po niektórych spływały w mniejszej lub większej częstotliwości krople wody. Czynność ta nie wymagała wcale udziału jego myśli, co pozwalało mu się w konsekwencji rozluźnić, poczynając od rozluźnienia uścisku na ramionach, a w konsekwencji wyjścia z kolejki z pozornie czystą głową. Zaciśnięte puzderko w dłoni Certa przypominało mu jednak, że to wrażenie stabilności jest złudne i tak trwałe jak bańka mydlana. Spojrzał przez ramię tylko raz, aby upewnić się, że milczący Karkaroff podążył ich śladem, widok potknięcia jednak nie był przeznaczony dla jego oczu. Przy przejściu przez szczelinę, Letherhaze musiał się pochylić, a jedno czego robić nie musiał, zaś wykonując całkowicie umyślnie to nadmierny nacisk na nierówną ścianę, na której rozciął wnętrze dłoni, tak jakby to miało stanowić dla jego osoby potencjalny ratunek i niepoddanie się natarczywym głosom z przeklętego obiektu.
      Cert posłusznie czekał, choć przeskakiwał z podekscytowaniem z nogi na nogę, tak jakby na ten moment podróży czekał najbardziej. Letherhaze skinął ledwie widocznie głową jego kierunku goblina, który okręcił wolną, szponiastą ręką wokół własnej osi, a pozornie płaska ściana za nim wycofała się w postaci dwóch skrzydeł pokornie do środka. Za nią wydawało się, że widnieje tylko nieprzenikniona czerń, a przynajmniej do momentu aż ku górze sklepienia nie powędrowała biała kula światła wyczarowana przez profesora zaklęć i uroków. Palce zaciśnięte na różdżce wykonały pewny ruch, a po wcześniejszej nerwowości nie było ani śladu.
      — Jeśli masz chęć wejść do środka, to się nie krępuj — mruknął Letherhaze, ale nie musiał konkretnie kierować swojej wypowiedzi do chłopca, ponieważ to Cert wbił w młodego Karkaroffa zaciekawione spojrzenie, tak jakby Malcolm niechętnie wpuszczał do swojej skrytki kogokolwiek i po prawdzie wcale się to z rzeczywistością nie rozmijało.
      W środku znajdowały się dwie witryny drewniano-szklane — wypełnione starymi tomiszczami ksiąg — najpewniej z okresu wiktoriańskiego, a pozyskanego w prezencie od natrętnego czarodzieja, który koniecznie chciał mu się czymś odwdzięczyć za usługę. W jednym z kątów znajdował się zwinięty i oparty o ścianę dywan, który w ocenie Malcolma nigdy nie znajdzie się w użytku przez swoją brzydotę. Na ziemi w niewielkim stosie obok rozrzucone mapy i pergaminy zwinięte w rulony. Nad sklepienim unosił się żyrandol z rodzinnej posiadłości, który wciśnięto mu siłą pod pretekstem rodzinnej pamiątki, co skwitował wówczas tylko ostrzegawczym syknięciem. Letherhaze skierował się jednak swoim standardowym krokiem do jednego ze zniszczonych regałów, z którego odłaziła farba — być może ze starości, a może z wilgoci panującej w podziemiach Banku Gringotta — a na którym znajdowały się różnej wielkości samomieszające się kociołki, równiutko poukładane listy w kopertach, pióra, zioła w szklanych pojemnikach, puste od dawien dawna i pokryte kurzem fiolki od eliksirów. Pośrodku kamienie szlachetne, które niekiedy dostawał w ramach zapłaty za usługi lub docenienie pracy łamacz klątw. Na jednej z niższych półek znajdowała się jego poprzednia, złamana w co najmniej czterech miejscach różdżka i drzazgowate odłamki, nieopodal czarne, niepozornie wyglądające woreczki w pokaźnej liczbie, a na srebrnej podstawce pierścień rodowy z pierwszą literą od jego nazwiska. Na podłodze znajdowały się podwójne stosy czarodziejskich monet zbliżone do tych, które widzieli wcześniej u Trudy Goldman, ale poukładane równiutko niczym od linijki, których stabilność nie wydawała się jakkolwiek zagrożona.

      Usuń
    2. Letherhaze chwycił w zranioną wcześniej dłoń czarny woreczek, kilka knutów i sykli wrzucił do swoich kieszeni, a w drugą rękę wziął dwa geleony ze szczytu najdalszego stosu. Podszedł do Certa, który wyciągnął rękę po woreczek, do którego wsunął złote puzderko zawieszone na łańcuszku i ściągnął górę, zawiązując w supeł. Następnie z głodnym uśmiechem rekina, który wyczuł krew, wyciągnął otwartą dłoń po galeony, dokonując z Letherhaze’em należytej i uczciwej w swoim odczuciu wymiany.
      — Zaczekam przy wagonie — poinformował Cert uradowanym tonem, a potem skierował się z powrotem do kolejki, znikając w ciemności. Letherhaze nie zrobił niczego, aby go zatrzymać, ponieważ drogę powrotną znał niemal tak dobrze jak kieszenie własnego płaszcza. Do jednej z nich wcisnął opatulony w materiał ochronny naszpikowany zaklęciami i blokujący działanie przeklętego przedmiotu.
      Dopiero, gdy postać goblina oddaliła się wystarczająco daleko, by nie dosłyszeć nawet strzępków tego, co miał do przekazania swojemu uczniowi Letherhaze, ten przekrzywił głowę w bok, zerkając uważnie na ciemnowłosego chłopca.
      — Nie, Karkaroff, wypad po tę cholerną różdżkę nie był żadnym pretekstem. Prośba od Trudy była druga na mojej liście i zupełnie przypadkowa w ramach udzielenia tego swojego kominka. A teraz jeśli pozwolisz… — Malcolm wskazał wymownym gestem dłoni, paradoksalnie tej zranionej i szczypiącej, ale nieszczególnie wydawał się tym przejęty, na ciemny tunel, na którego końcu widać było światło bijące mocniej niż wcześniej od lampy Certa. — Możemy zająć się czymkolwiek innym, słyszałem wcześniej, że umierasz z głodu, więc nie ma potrzeby, aby tu dłużej sterczeć.


      [Aż przy tym fragmencie […] bo planował […] — walczyłam ze sobą, aby nie napisać, że jak zwykle wszystkie plany Keitha poszły w pizdu, haha. Wybacz ewentualne powtórzenia, czy głupie sformułowania, dzisiejszy chaos mnie nie opuścił.]

      Letherhaze

      Usuń
  42. Co dziwne Letherhaze’owi nie przeszkadzało mu przemykanie po pomieszczeniu niby zaciekawionego cienia, którego zaczynało być wszędzie pełno przy tym ogólnym obrazku złożonym z niekontrolowanego nieładu w postaci młodego Karkaroffa. Kiedy ten niemal bezszelestnie przystanął obok, demonstrując swoją obecność parsknięciem i prawiąc mu hasło o hipokryzji. Łamacz klątw odchylił głowę w tył, zerkając na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy, zanim nie rzucił przyciszonym głosem:
    — Aż tak łudzisz się, że mamy w tym względzie podobieństwo, Keith? — W głosie, pomiędzy słowami zamkniętymi w pytaniu zwieńczonym chłopięcym imieniem, przemykała również subtelna doza ironii. — Trudno nazwać sentymentalizmem coś, co przez przypadek wchłonęło znaczną część magii innego przeklętego przedmiotu i przez to nie nadaje się już do swojego poprzedniego użytku. To poniekąd cenna lekcja, by się do tych rodowych błyskotek nie przywiązywać i nie mieć ich przy sobie, ponieważ równie dobrze mogą cię nieomal zabić.
    Malcolm Letherhaze przemknął przelotnym spojrzeniem po sygnecie rodowym, który nadal nierozbrojony, choć próbował już parokrotnie bez większego skutku, mógł obecnie najwyżej cieszyć oko. Nie wydawał się wprawdzie tak potężnie rezonujący, jak złote puzderko na łańcuszku, ale były to tylko pozory, które porównać można, by do lekkich, jakoby ostrzegawczych zmarszczek na spokojnej tafli jeziora. Zwodnicze na tyle, by zostały przeoczone, a następnie niebezpieczeństwo wciągało ów śmiałka pod powierzchnię z jawnym zamiarem utopienia go. Przynajmniej dla łamacza klątw samo zimne jak lód wspomnienie z tamtej pozycji przywodziło na myśl walkę z bezlitosnym żywiołem. Podarował sobie jednak jakąkolwiek wzmiankę o tym, że pajęczyny blizn po wewnętrznej stronie jego prawej dłoni nie bez powodu mają jedną, możliwą do przeoczenia lukę w postaci miejsca na serdecznym palcu, na którym wspomniany sygnet się znajdował.
    Zmuszonemu do czekania profesorowi zaklęć i uroków nie w smak było oczekiwanie aż chłopiec w końcu ruszy się z miejsca, opuszczając tym samym skrytkę, co samo w sobie zagrało mu na nerwach. Zawieszenie, choćby tymczasowe, niekoniecznie znajdowało się w jego repertuarze, zwłaszcza, że to nie wychodziło z jego inicjatywy. Uwaga Letherhaze’a przeniosła się siłą rzeczy na stworzoną w przejściu ranę, a dającą o sobie znać poprzez podszczypywanie i nacisk smukłych palców chłopca na jego przegubie, które wyłowione z kieszeni czarnych jeansów okazywały się wyraźnie cieplejsze. Za sprawą zaklęcia uzdrawiającego skóra posłusznie zasklepiła się, ale krew powoli zasychała już we wnętrzu ręki, zebrana wokół.
    — Z twojego ubrania na pewno, ale nie z czerni, czyż nie? — rzucił w automatycznej odpowiedzi Letherhaze. W tej wypowiedzi zabrakło wprawdzie jakiegokolwiek kąśliwego tonu, wypadło to dość neutralnie, choć ciągnęło mimochodem temat prania i tego, że tak naprawdę w ich jakże skromnym zestawieniu to młody Karkaroff miał więcej kolorów, które można, by splamić krwią.
    Na keithowe może być słodkie? nie odpowiedział jednak niczym, uznając to pytanie jako samo w sobie zawieszone przy jego niemej zgodzie, skoro wcześniej to on kazał mu wybrać, gdzie chce się skierować. Wewnątrz lokalu po pokonaniu jesiennych humorów pogodowych niedaleko Pokątnej, Letherhaze starł z twarzy rękawem czarnego golfu krople pozostawione przez ulewę, czekając w kolejce na zamówienie słodkich scones z dżemem i czarnej kawy. Wcześniej przewiesił swój płaszcz na wieszaku dla klienteli. Siadając naprzeciwko młodego Karakroffa, który najwyraźniej już był w swoim rozgadanym żywiole, skwitował pierwsze pytanie głośnym westchnieniem, spodziewając się, że na tym jednym na pewno się to nie skończy. Przez krótką chwilę przez myśl przemknęło mu to, by potraktować chłopca zaklęciem, które zatrze i rozmaże nieco wspomnienia stamtąd, ale łamacz klątw szybko odrzucił ten scenariusz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Zdajesz sobie sprawę z tego, że wszystko to, co chciałbyś wiedzieć nie powinno spłynąć na uszy ucznia i nie bez powodu jest okryte zmową milczenia, prawda? — Malcolm zawiesił na wychowanku Durmstrangu uważne spojrzenie, śledząc zarówno jego monolog i notatki przeplecione pomniejszymi rysunkami na serwetce, na której rozlewał się nieco mocniej atrament. — Odpowiadając na twoje pierwsze pytanie, Karkaroff, nikt o zdrowych zmysłach nie ośmieliłby się, wydać takiej książki. Wszelkie zabezpieczenia są tworzone przez różnych zatrudnionych na wskazane zlecenia czarodziejów i za niektóre odpowiadam dla przykładu ja, nie dzieląc się z nikim jak konkretnie działają, czy w jaki sposób sobie z nimi poradzić. Dla jakiegokolwiek śmiałka to prośba o porządne poturbowanie i przetrącenie kości w najlepszym razie, a w najgorszym trwałych uszkodzeń ciała lub śmierci. — Wypowiedź Letherhaze’a wypełniona była bezbrzeżnym spokojem, może nutą beznamiętności i zupełnym niewzruszeniem na potencjalne szkody odniesione przez jakichkolwiek odważnych, lecz niewątpliwie głupich jegomości, których on sam nazwałby skończonymi idiotami oderwanymi od rzeczywistości.
      W momencie pojawienia się obracających się w powietrzu na talerzu naleśników i kawy dla chłopca, zgarnął zdecydowanym ruchem zapisaną serwetkę uformowaną parę sekund wcześniej przez Keitha w kulkę, traktując ją jako swoistą konfiskatę uczniowskiego mienia. Następnie Letherhaze wsparł łokcie na gładkim, wypolerowanym na błysk blacie stołu, a palce splótł, czekając aż jego zamówienie również w czarodziejski sposób zatańczy w powietrzu, a chwilę później znajdzie się na miejscu. Czarny, parujący płyn lekko falował, a on obserwował ten widok przez dłuższą chwilę, zanim nie przeszedł do rozkrajania jednej z zamówionych scones — z suszonymi owocami jak się wkrótce okazało — i nie pokrył wnętrza truskawkowym dżemem.
      — Tak, muszę oddać Trudy jej własność — potwierdził Letherhaze, lustrując przez chwilę młodego Karkaroffa. Chyba każdy uczeń mający okazję wyruszać na co weekendowe wypady do Hogsmeade, był w jakimś stopniu mniejszym bądź większym świadom, że akurat profesor zaklęć i uroków nie przepadał za pełnieniem roli ich opiekuna. Traktował to bowiem jako przykry obowiązek i coś wyjątkowo niemile widzianego w swoim grafiku. Łamacz klątw wymigiwał się zręcznie od tego wypadku zdarzeń i narastającego poczucia zmarnowanego wówczas czasu. Nic więc dziwnego, że cieszyło go to, że inni nauczyciele wyrażali chęć opuszczenia zamku i wypadu do pobliskiej wioski niemal ochoczo.
      Malcolm zajął się przez chwilę jedzeniem jednego z trzech scones, gdzieś w połowie poświęcając czas na parę łyków kawy, którą tego poranka wypił może do połowy i to w pośpiechu za sprawą uprzejmości skrzatów w szkolnej kuchni. Profesor zaklęć i uroków ponowie zawiesił spojrzenie na chłopcu zajętym konsumowaniem późnego śniadania, a nie zasypywaniem go pytaniami, na które nie chciał i nie zamierzał szczegółowo odpowiadać, nawet niekoniecznie przez wzgląd na swoistą tajemnicę zawodową, którą podpisywał za każdym razem na kontrakcie do poszczególnego zlecenia dla konkretnego oddziału Gringotta.

      Usuń
    2. — Powiedz, Karkaroff, dlaczego tak naprawdę nie zdecydowałeś się grać w szkolnej drużynie w barwach ślizgonskich? Istnieją jakiekolwiek przeciwwskazania zdrowotne ku temu? Nic nie wskazuje na to, że nagle temat Quidditcha przestał cię interesować. — Łamacz klątw nie bawił się w tym przypadku w owijanie w bawełnę i uznał, że zasypanie Ślizgona pytaniami, które poniekąd go nurtowały i dawały o sobie znać za każdym razem, gdy ciemnowłosy chwytał się ten sportowej dziedziny niemalże tak kurczowo, jak tonący rzuconego koła ratunkowego, a jednak nie wiązało się to ze strachem czy wycofaniem, lecz nietuzinkowym entuzjazmem. Zmierzał wprawdzie do chłopięcej kontuzji, o której wiedział tyle co nic, tyle że odwlekł to jeszcze w czasie, kończąc zaczęte scones. Letherhaze podejrzewał jednak, że za taką zapewne drażliwą informację, Keith przebiegle zechce tej parszywej wiedzy na temat blizn, choć podsunął mu już wystarczającą liczbę wskazówek do rozwiązania tejże zagadki.

      Letherhaze, który wychodzi na Mordor, ale zostawia wam odpis, abyście się nie nudzili

      Usuń
  43. Bank Gringotta wcale nie stanowił dla Malcolma Letherhaze’a drażliwego tematu, bynajmniej nie pod kątem tego, że pytanie o zabezpieczenia obnażyłoby jego ograniczoną na swój sposób wiedzę, ponieważ te bazowały zwykle na podobnym schemacie, o czym przekonał się gdy zlecono mu rozpracowanie i złamanie takowych w Egipcie. Niektóre z nich okazywały się w praktyce bardziej kreatywne niż tego oczekiwał, inne zaś o wiele mniej typowe i zaskakujące, co dodawało kolejką cegiełkę do tego, jak mógł ulepszyć swój własny magiczny warsztat. Nie wprowadzał również chłopca w błąd, mówiąc, że spisu zabezpieczeń danych skrytek i ich okolic nikt, by nie zrobił, lecz tylko ze względów praktycznych — jakże trudno byłoby odkryć tożsamości mnogości dłoni dzierżących różdżki i rzucanych za ich sprawą czary mniej lub bardziej wyrafinowane. Jedno nie ulegało za to większej wątpliwości to, że do serii pytań wyrzuconych przez młodego Karkaroffa może nie tyle, że się nie spodziewał, ale nie potrafił wyczuć granicy, do której mógłby się posunąć, ujawniając cokolwiek. Letherhaze umyślnie darował sobie wzmiankę o tym, że gobliny w obliczu zagrożenia ich tajemnic skłonne byłyby w pierwszej fazie przekupić takiego jegomościa, poruszyć każdą, choćby najcieńszą linkę kontaktów, a w dalszych zwyczajnie unicestwić, stawiając to jako zagrożenie międzynarodowe i międzygatunkowe, zważywszy na to, że cel uświęcałby w tym przypadku środki.
    W oczekiwaniu na chłopięcą odpowiedź, nie skupił swojej uwagi na jedzeniu ani piciu stygnącej z wolna kawy. Nie umknęła mu za to ta lekka gra na czas w keithowym wykonaniu, ale Letherhaze nie zamierzał naciskać — nie uważał tych słów drążących w przeszłości powiązaną z Quidditchem za zobowiązujące do czegokolwiek wychowanka Durmstrangu. Nie uważał również, by jego uczeń był mu coś winny. Kontuzję jako taką i bliznę na ciele zostawił sobie na później.
    — Zauważyłem już twoje skłonności do teorii — skomentował spokojnie, jakby potraktował to jako pewien fakt na temat Keitha Karkaroffa. Zauważał przecież ciągoty w tym kierunku za sprawą tych wszystkich wypracowań z pismem i stylem chłopca, a pod licznymi imionami i nazwiskami kolegów oraz koleżanek, dostarczanymi mu przez obce dłonie, gdzie ten zagłębiał co rusz to nowe zagadnienia. — Nie jest to pewne zastępstwo za sport? I nie mam tu na myśli zainteresowania tematyką Quidditcha jako taką, a niemożliwość czynnej gry.
    Przy wspomnianej prośbie upił większy łyk kawy i dla odmiany to Letherhaze powoli odstawił kubek z czarnym, nieprzeniknionym płynem na wypolerowany na błysk blat stołu, a następnie skupił wzrok na siedzącym naprzeciwko niego chłopcu. Mam na imię Keith, nigdy nie przepadałem za zwracaniem się do innych za sprawą nazwiska, Malcolm w pierwszym odruchu przekrzywił głowę w bok ze sceptycznym wyrazem twarzy, a w kontraście w kącikach jego ust zamajaczyło coś na kształt bladego uśmiechu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — W porządku, Keith, będę pamiętał, aby zwracać się do ciebie po imieniu, a nie nazwisku — rzucił po chwili namysłu w odpowiedzi. — Zapominasz o jednej rzeczy, gdybym nie chciał tu być, to by mnie tu tak naprawdę nie było. — Przy tych słowach nie patrzył już na chłopca, a zajął się przecinaniem kolejnej scones i smarowaniem jej nierówną warstwą dżemu. — Jeżeli wyjątkowo nie chciałbym zawracać sobie tobą głowy, to wystosowałbym długi, krytyczny list do twojej matki o rodzicielskiej nieodpowiedzialności i narażeniu zdrowia własnego dziecka poprzez wciśnięcie niesprawnej, zużytej różdżki jakiegoś zmarłego krewniaka, a w ostateczności zapłacił innemu nauczycielowi bądź pracownikami szkoły za fatygę na Pokątną. Niemniej jestem tu osobiście, więc proszę, Keith, nie przypisuj sobie aż takiej sprawczości w ukrócaniu mojego wolnego czasu. Zawsze mogłem ci odmówić i miej to na względzie. — Pauza z wcześniejszym naciskiem na imię. — Zresztą… Na twoje wycofywanie się rakiem jest już trochę za późno w obliczu tego, że mając nową różdżkę, możesz niezwłocznie przystąpić do obiecanego ci już uczenia, a to siłą rzeczy nie odbędzie się kosztem zajęć innych uczniów. — Trzymając połówkę scones, posłał Ślizgonowi wymowne spojrzenie, tak jakby podkreślając to, że zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami są poniekąd na siebie skazani.
      Na zjedzeniu wszystkiego Letherhaze skupił się dopiero, gdy chłopiec oddalił się i dopiero gdy skończył z kawą dopitą do połowy, rozłożył na nowo robocze notatki chłopca zawarte na cienkiej serwetce, splamionej modrym tuszem, znanym mu doskonale charakterem pisma, by bliżej i uważniej im się przyjrzeć.
      — Zmieńmy nieco zasady naszych rozmów — oświadczył takim tonem, jakby wymiana zdań pomiędzy nimi wcześniej się nie urwała, kiedy tylko Karkaroff wrócił. Przez następne kilka sekund wciąż wodził wzrokiem po chłopięcych, dokładnych notatkach po paru godzin w podziemiach Banku Gringotta, gdzie ten stanowił pobocznego obserwatora. Zbyt uważnego jak na gust Letherhaze’a, gdyż odnosił wrażenie, że mało może Karkaroffowi umknąć w momencie jego skupienia. — Jak wiesz, nie przepadam za pytaniami za sprawą swoich doświadczeń, jednak biorąc pod uwagę, że sam ci je zadaję… Uważam, że uczciwym jest, abyś ty również mógł mnie nimi zasypywać. Może nie w takiej częstotliwości jak tymi o zabezpieczenia i sam Bank Gringotta, wówczas będę zmuszony cię uciszyć. Umówmy się, że w razie dyskomfortu po prostu jasno zasygnalizuję ci, że któreś mi nie pasuje i nie zamierzam na nie odpowiadać, abyś mógł wystosować inne.
      Malcolm Letherhaze nie oddał chłopcu jego notatek, wsuwając serwetkę do kieszeni spodni, kiedy tylko się podniósł z zajmowanego dotychczas miejsca. Przebiegł przelotnym wzrokiem po fasadzie budynku pod wodzą goblinów. Po prawdzie nadal zastanawiał się co z tym fantem zrobić. Dopiero po chwili zlustrował chłopca uważnym, niemal kalkulującym wzrokiem, nadal rozważając, czy przesunięcia granicy o ewentualne dociekania młodego Karkaroffa, zwyczajnie nie pożałuje. Następne profesor zaklęć i uroków ruszył swoim standardowym krokiem do wieszaka, na którym pozostawił swój czarny płaszcz, a kubek, który na stoliku porzucił, tak jak i ten w hogwarckiej kuchni pełnej skrzatów, pozostał w połowie pełny.

      Letherhaze, który liczy, że wybaczycie mu tę słabszą jakość i ma oczywiście nadzieję, że bawiliście się wyśmienicie

      Usuń
  44. Wyrwany z cugów uprzejmej powinności, jaką byłaby konieczność zaspokojenia ciekawości uczniów, rusza w kierunku błoni. Pozostawia za sobą podszepty podopiecznych i niezadowolenie pewnego małoletniego Norwega atakowanego przez serię niewygodnych pytań.
    Wątpliwość dotycząca jego obecności w Hogwarcie wiruje w przestrzeni jak podniesiony do ruchu kurz. Raz strącony z powierzchni, unosi się ponad wszystkich i wciska się natrętnie w nozdrza ciekawskich, aż prosząc się o solidne kichnięcie prawdy. Problem w tym, że ta wciąż leży gdzieś daleko, gdzieś w murach Durmstrangu. W jeszcze nieodkrytych faktach i jeszcze niepotwierdzonych słowach przypuszczeń. Przypuszczeń, do których nie planuje się odwoływać.
    Ani dziś, ani później. Ani przy Keith'ie.
    Pod ciężarem uczniowskiego spojrzenia, czując nacisk rosnącej konsternacji Karkaroffa i towarzyszącego temu usztywnienia członków, wbrew wszelkim oczekiwaniom spokojnieje. Podnosi kącik ust. Pozwala, by pobłażanie odbiło się cieniem na jego twarzy, gdy w podobnie nieruchomej do Keitha pozie oddaje mu ksztę uwagi.
    Strumień wzroku spływa na ucznia, a ręka dopiero po dłuższej chwili milczenia z miękką nutą opieszałości opada na kark sygnalizując pewną podstępną uległość.
    — Nie wiem jak Ty, Keith, ale ja naprawdę wolałbym uniknąć niektórych odpowiedzi. Jeśli jednak już pytasz... — urywa na moment, przygotowując się do konspiracyjnego szeptu. W tym celu nachyla się do niego nieznacznie i rozkoszuje się idącą za tym konsekwencją.
    Wachlarz szerokich barów zacienia sylwetkę Karkaroffa, a wraz z niknącym ciałem pytającego, staje się coś jeszcze. Głos natrętnego pytania staje się jakby mniej nośny, mniej na znaczeniu. Teraz liczy się tylko chwila odpowiedzi. Przy czym aktorów dalszego planu (czyli uczniów stojących dalej od pierwszego planu) pozostawia w niewiedzy, gdy gotowy do wyjawienia swoich tajemnic, otwiera usta:
    — … pracuję tu.
    Śmieje się gardłowo i przyjemnie, przełamując tę dziwnie poważną aurę.
    — Wybacz za oczywistość. Sprowokowałeś mnie do niej — kwituje krótko.
    Zaraz potem się prostuje, zza pleców Keitha dostrzegając oczekujące twarze Ślizgonów i zaniepokojonych brakiem wiedzy Krukonów, z nudów cicho wydeptujących pod sobą ślady. Uczniowie jeśli nie byli żądni wiedzy to szukali choćby wskazówki o tym, czy traktować Finna poważnie czy nie. Przy tym oczekiwali pewnie więcej, niż tylko spacerku po błoniach. Nie dziwi go ich potrzeba wybadania nowej krwi w ciele pedagogicznym. To zupełnie naturalne dla młodziaków – sprawdzić granice i kompetencje nowoprzybyłego do szkoły nauczyciela. Nie może dłużej tej potrzeby ignorować.
    Niegasnąca niecierpliwość ze strony uczniów zmusza go do przerwania jedynej liczącej się dla niego interakcji.
    — Za moimi plecami widzicie Kamienny Krąg. Ktoś z Was może powiedzieć o nim nieco więcej?
    Pyta zachęcająco.

    Finn Halvorsen

    OdpowiedzUsuń
  45. Łamacz klątw podążał uważnie, choć z wyraźnym zainteresowaniem za słowami wypowiadanymi przez chłopca i jego dotychczasowymi osiągnięciami w Quidditchu na drodze, których wyrosła ściana ograniczeń związanych z możliwościami ciała. Profesor zaklęć i uroków poprawił rękawy czarnego golfu, mimo że wcale takie kroki nie wydawały się jakkolwiek niezbędne, to jak zwykle zawieszony w przestrzeni we względnym spoczynku potrzebował ruchu, nawet tego z obiektywnego punktu widzenia niepotrzebnego.
    — Brawura zrobiła swoje i to jej zawdzięczasz tamte blizny? — Pytanie było stosunkowo krótkie, ale trafiało w sedno, które najbardziej nurtowało go w temacie doznanej kontuzji. W ślad za nią szło skupienie wzroku na buzi ciemnowłosego chłopca. Letherhaze nigdy w swoim życiu nie wydawał się wciągnięty w baczne śledzenie któregokolwiek z magicznych sportów z udziałem mioteł i rozpalonych pasją, radością bądź pragnieniem rywalizacji spojrzeń czy czarodziejskich gier. Na etapie obowiązkowej edukacji w Hogwarcie te miały jeszcze okazję, przewinąć się jako tło w jego życiu, czy to w Wielkiej Sali popołudniami, gdy niektórzy uczniowie skupiali się na figurach szachowych czy puszczali w ruch gargulki na dziedzińcu.
    Letherhaze nie zamierzał wchodzić w polemikę ze zdaniem młodego Karkaroffa, wyceną wyższości teorii nad praktyką ani tym bardziej upominać go o zbyt zdecydowane za wyrażenie własnej opinii, zapewne byłoby to wówczas dowodem o wiele większej hipokryzji, aniżeli tej wynikającej z wcześniejszej umowy, która siłą rzeczy zaczyna uwierać przez swoje przyciasne ramy, niedopasowana do rozwoju sytuacji czy faktycznej rzeczywistości. Ten element szczerości jest dość istotny dla samego łamacza klątw przez wzgląd na to, że w swobodzie wyrażenia swoich myśli potrafi być nie tylko miejscami zbyt bezpośredni, lecz także oschły lub ostry w zależności od obranych linii. Nic więc dziwnego, że przyglądał się w milczeniu demonstracji oderwanej od całości kawy kropli i jej uniesieniu w powietrzu.
    — Przyjmuję twoje stanowisko — oświadcza spokojnie, choć bez większych emocji, kiedy młody Karkaroff kończy swój monolog, stawiający jego podejście do tematu jasne i klarowne, jemu — zwolennikowi praktyki i działania, a także łamania założeń teoretycznych na poczet prób, zaspokajania własnej ciekawości, oceny granic i łamania zastanych założeń, by w ich miejscu wydrążyć nowe. Letherhaze wyprostował się nieco, a spojrzeniem przebiegł po obecnych w lokalu gości, dwóch czarodziejów przy ladzie, skupionych na realizacji zamówień i pochłoniętych cichą rozmową, w której skład wchodziła wymiana pogodnych uśmiechów. Następnie wrócił wzrokiem najpierw do przeciętej niewielkimi falami powierzchni czarnego płynu w naczyniu, z którego upija łyk, a ostatecznie zawiesiwszy go na Ślizgonie.
    — Twoje zamiłowanie do teorii, Keith, brzmi jak ucieczka lub bezpieczna przystań — oświadczył po chwili, przechylając głowę w bok i mrużąc nieco oczy, jakby to miało ułatwić mu rozgryzienie wychowanka Durmstrangu. Malcolm nie zdecydował się na rozwinięcie, czy hipotetyczne założenia przed czym, gdyż w kontrze do tego rysował mu się w głowie obraz porywczości chłopca, gdy emocje i konieczność gwałtownego działania, często za sprawą przemocy, brało górę nad jego zdrowym rozsądkiem. — Trudno odgadnąć, czy wynika to z niepewności w praktyce magicznej, czy czegoś innego. Zapewne na dniach się o tym przekonam. Swoją drogą wszelkie pomyłki i okoliczności, których przewidzieć nie można, mogą trafić się zawsze i na dobrą sprawę każdemu czarodziejowi. Niezwykle trudno przewidzieć, czy ruch, inkantacja były niezdecydowane lub pomylone, czy to rdzeń różdżki lub jej drewno odwróci się przeciwko zaklęciu, które pragniesz rzucić. Pozostaje tu nader wiele czynników, których zwykłe teoretyzowanie nie wyjaśnia i nie rozwiązuje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Za dużo pytań, Keith. — Letherhaze’owi nie spieszno do wyjaśniania chłopcu swoich motywów czy zainteresowania, choćby przez to, że nie czuje się zobowiązany do odpowiadania na nie. Po prawdzie nie kiedy nie ma na to ochoty. Zaproszenie przyszło mu skwitować cichym westchnieniem z ułamkowym zaskoczeniem wymalowanym na twarzy, grając tym pierwszym na czasie. — Jeśli potrzebujesz, by ktoś na ciebie popatrzył, to lepiej poproś o to swoje rówieśniczki lub rówieśników.
      Widząc pięć kopert Letherhaze zmarszczył brwi, jakby ta ilość poczty od jednej osoby w jego skromnym odczuciu wchodziła zbyt pewnie poza granicę tego już za wiele do kurwy nędzy. Radę chłopca o nie kontaktowanie się z jego matką przyjął do wiadomości niczym tę złotą, z której warto skorzystać. Jeszcze tego brakowało, aby któryś rodzic namolnie, niemal obsesyjnie wysyłał mu swoje listy. Podobny scenariusz musiał w trybie prędkim wykluczyć ze swojego życia i zwyczajnie do takowego nie dopuścić. Nigdy, choćby za najprzedniejszy argument miałby wziąć to, że w pierwszej kolejności był zawsze i niezmiennie łamaczem klątw, a później, pożal się Merlinie, pedagogiem.
      W Magicznej Menażerii jego spojrzenie ponownie zatrzymało się na tej samej sowie błotnej, której wygląd przykuł ponownie malcolmową uwagę na tyle, że po przemieszczeniu się przez chłopca siecią Fiuu — zawahał się, by w konsekwencji obrócić i podejść szybkim krokiem do sprzedawcy w kobaltowej, długiej szacie, której imitację mugole mogli zapewne oglądać na inscenizacjach średniowiecznych podczas lokalnych jarmarków. Transakcja okazała się ekspresowa — w końcu czas to pieniądz, w której skład weszła pisemna prośba o obciążenie i tym samym opłacenie z jego egipskiej skrytki należytą liczbą sykli przez Bank Gringotta zapłaty za to konkretne zwierzę, które właściciel podrzuci mu na przestrzeni paru następnych dni do Hogsmeade, z którego Letherhaze ją odbierze, jednak szczegóły omówią sobie już listownie. W akompaniamencie brzęczącej, metalowej klatki przenoszonej przez mężczyznę w szacie, łamacz klątw przekroczył próg kominka, z którego przeniósł się bez większych problemów do tego należącego do Trudy. Kobietę zastał w tym samym pokoju, która nadal trzymała młodego Karkaroffa za rękę i wyraźnie bajerowała go ofertą swoich ziół. Letherhaze chyba nie chciał wnikać dlaczego i skąd się to wzięło, ale zauważał w oczach Goldman niekrytą sympatię i standardowy, senny uśmiech. Nie chcąc, by zastana scena trwała za długo, wyłowił z kieszeni czarny woreczek, w którym tkwiło zneutralizowane tymczasowo złote puzderko zwieszone na łańcuszku i przystając obok wyciągnął go w stronę czarownicy. Trudy jeszcze bardziej rozpromieniona niż wtedy, kiedy przyjmowała ich do środka, zostawiła Keitha Karkaroffa w spokoju, choć zapewne przy dłuższym trwaniu w tym stanie skłonna byłaby mu wcisnąć wszystko. Goldman potrafiła zachwalić swój produkt czy ziołowy wytwór do tego stopnia, że nawet jeżeli byłby paskudny, to sprzedawałby się znakomicie za sprawą jej uroku osobistego.
      — Cudownie — mruknęła, klaszcząc w dłonie, a następnie przejmując od Letherhaze’a woreczek. — Wydawał jakieś dźwięki? — Trudy nie czekała jednak na odpowiedź profesora zaklęć i uroków, tak jakby wiedziała, że się takowej nie doczeka, mimo ściszonego konspiracyjnie głosu i nie wypada nawet oczekiwać. — Wiesz, kiedy wygrałam go po rozgrywce w gargulki ten smętny, rozeźlony czarodziej twierdził, że dla niego bzyczy niczym ul pełen os, więc zgaduję, że pewnie w twoich odczuciach było podobnie. Czy podejmiesz się próby rozbrojenia go? — Trudy w swoim żywiole mówienia, już prowadziła ich do większego pomieszczenia, w którym nie było tyle kurzu i brudu, co w poprzednim z kominkiem, z którego przemknęli na Pokątną. Przy zawieszonym pytaniu zerknęła na Letherhaze’a oczekująco.

      Usuń
    2. — Nie dzisiaj, ale będę musiał zajrzeć niedługo do Hogsmeade, aby odebrać sowę, więc może wtedy się tego podejmę. Dzięki za użyczenie kominka do tej podróży, ale musimy już wracać do zamku. — Letherhaze mówiąc to ostatnie, popychał już lekko w stronę wyjścia młodego Karkaroffa. Gospodyni nie protestując, przemknęła przodem, by otworzyć przyjaźnie drzwi odchodzącym.

      Letherhaze

      Usuń
  46. [Kyle jak Kyle, ale Ackerman był cudowny w naszym wakacyjnym wątku. Biło melancholią i przyjemną nutą z każdego odpisu. Bez Adama nie udałoby mi się tak pięknie wykreować Kyle'a.

    Z chęcią bym z Tobą zagrała i chylę się ku Keithowi, jest jednak jeden problem. Darren jest przeciwieństwem tego, co lubi Keith w ludziach. Chcemy spróbować pomęczyć obu? :D]

    Darren Craft

    OdpowiedzUsuń
  47. Nie umknęło Letherhaze’owi, że temat blizn za każdym razem zostaje przez nich zagrzebany jak porzucony stos kości w świeżo wykopanym grobie w otoczeniu nadal wilgotnej, zawieszającej w powietrzu swój zapach ziemi. Jednakże większą uwagę poświęcił na chłopięcym uśmiechu, traktując go jako jedyną odpowiedź na jaką może obiektywnie liczyć. Sytuację wyklarowało padające z keithowym ust veto, koniec mojego tematu, które przyjął do wiadomości. Ot, naoczny dowód, że ich wzajemne przeciąganie liny w tym temacie dobiegło końca i należy to uszanować, mimo że Malcolm miał gdzieś z tyłu głowy, że drążenie takimi pytaniami tuneli do odpowiedzi — po zmianie ich umowy może odbić mu się czkawką.
    Letherhaze skwitował wzmiankę o psychoanalizie wykraczającą poza rolę nauczyciela bądź opiekuna, jak zwał tak zwał, krótkim, dźwięcznym śmiechem. Temu daleko jednak do złośliwości, czegokolwiek na miarę tego, by chłopcu dopiec. Sam także nie miał za złe takiego, a nie innego odcięcia i nie planował odbijać ciemnowłosemu Ślizgonowi piłeczki. Śmiech to tak naprawdę jego jedyny, choć zdawkowy komentarz na to, że łamacz klątw dostrzegł z powodzeniem to, że Karkaroff pozwalał sobie na dość wiele i o ile w warunkach sali, pewnie wlepiłby mu szlaban dla zasady, a także zamknięcia mu buzi na oczach innych, o tyle w obecnych, pozaszkolnych warunkach wydawało się to całkowicie zbyteczne. Nie odstępowało go także mętne wrażenie, że mógł trafić w wrażliwszy punkt — czym konkretnie i w którym momencie, to pozostawało niejasne.
    — Keith — zaczął od imienia, kładąc je dość miękko, może z subtelnie okazywaną sympatią. Letherhaze musiał się kontrolować, by nie rzucić w eter chłopięcym nazwiskiem, którego brzmienie lubił, ale nie powiedziałby tego w żadnych okolicznościach wprost. Siła przyzwyczajenia odgrywała tutaj nadal znaczącą rolę. — Czasami te formułowane przez ciebie pytania już na wejściu sprawiają, że wolę z nich spasować. — Nie dodał nic więcej, choć mógłby, że uważność czy trafianie w sedno przez Keitha Karkaroffa przypominało miejscami narzucenie na siebie niewygodnych ubrań, które odczuwało się przez cały czas. Może Malcolm jeszcze nie przeszedł w tryb otwartości albo nie miał zwyczajnie przygotowanej na poczekaniu odpowiedzi, która nie spotkałaby się z potencjalnie następnym, uwierającym pytaniem. — Masz do dyspozycji cały zamek pedagogów, więc możesz jeszcze spróbować kogoś uratować przed tym… jak to ująłeś? Ach tak, złożeniem ciała do grobu. Być może Halvorsen byłby zainteresowany taką propozycją i dzięki temu zrządzeniu losu ze zmęczenia nie nawiedzałby swoją przykrą dla oczu osobą w takim natężeniu mojego gabinetu. — W głosie Malcolma w początkowej fazie przewinęło się szczere rozbawienie, które odbiło się w formie lekkiego, kącikowego uśmiechu, jednak im dalej tym wypowiedź stawała się poważniejsza, zwłaszcza w kierunku niechcianego intruza w jego przestrzeni, przez co na samo wspomnienie Letherhaze dostawał już kurwicy z powikłaniami.
    Chłopięca sylwetka wysunięta do przodu i uśmieszek sprawiły, że przez dłuższą chwilę przyglądał mu się w milczeniu. Opacznie mogłoby to zostać zinterpretowane jako wyłuskany czas na zebranie wszystkich myśli, tyle że, na litość Merlina, Letherhaze się w chłopca tak naprawdę zapatrzył i zaskoczenie wypisane na jego twarzy wyrwało mu się spod jakiejkolwiek kontroli. Zaraz się jednak z tego marazmu profesor zaklęć i uroków otrzepał, również pochylając nieco do przodu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Nie odbieram ci pomysłowości, Keith, ale przez krótki moment wydawało mi się, że zdobyłeś się w końcu na jakąkolwiek formę bezpośredniości w tym temacie. — Letherhaze wycofał się powoli, rozpierając wygodnie na fotelu i nie odrywając od chłopca nieco wynioślejszego spojrzenia. — Preferowałbym, abyś potrzebował jej właśnie od osób w twoim wieku. — Nacisk na pierwsze słowo uznał za niewymagające uściślania z jego strony, ponieważ jak bumerang powróciły do niego wspomnienia nakładające się po sobie, jak wycięte z mogolskiego filmu kadry, począwszy od sali, w której chłopięca dłoń wystrzeliła i opadła równie prędko w kierunku jego własnej, gdy ta wyprostowała ten cholerny, ślizgoński krawat, a skończywszy na tym pozornie nagłym i zupełnie niezaplanowanym kontakcie u Ollivandera, a który to akurat w przypływie swej niespokojnej fali irytacji Karkaroffowi wytknął.
      W przestrzeni należącej już do Trudy, jakby na wyjściu z zielonych płomieni sieci Fiuu i przeczesaniu szybkim gestem włosów, złapały go w pół kroku słowa Karkaroffa w odniesieniu do klatki sowę? Już miałem nadzieję, że to na mnie. Letherhaze musiał się naprawdę powstrzymać, żeby nagle wyprostowany jak struna, nie walnąć tego chłopaka jakimś zaklęciem w akcie jawnej straty kontroli nad sobą i złości, która rozlała się niczym parujący wrzątek w jego wnętrzu. Łamacz klątw zacisnął palce mocniej na metalowej rączce klatki, a wcześniej zaciśnięte w wąską linię usta rozluźnił, wymrukując jedynie gniewnie i nieopodal ucha Keitha:
      — Dla ciebie nie potrzebuję żadnej klatki i tak wracasz do mnie, jakby cię ktoś przeklął.
      Łamacz klątw nie potrafił doprecyzować, czy na nerwach bardziej zagrała mu Trudy w obecności Keitha, mówiąc zdecydowanie za wiele, wywołując u niego tę nagłość, czy uczynił to Ślizgon z tą swoją swobodą w rzucaniu słowami bez pomyślunku. Z kolei ta życzliwa, przyjazna nić porozumienia zawiązana między Karkaroffem a Goldman w tak niewielkim przesmyku czasu, wydała się Letherhaze’owi co najmniej podejrzana. Jego gniew przelał się na zatrzaśnięcie drzwi frontowych domku i ujawnił się chwilę później w znacznie szybszym kroku, a także zacięciu na twarzy. Otrzeźwiał go jesienny chłód, który napierał na twarz, odkryte dłonie i skrawek szyi, której nie obejmował swoim zasięgiem czarny golf. Kiedy łamacz klątw odnosił już wrażenie, że podniesione wcześniej ciśnienie nieco mu opadało w tej jakże spokojnej scenerii, to pytanie, które zadał mu nie kto inny jak Karkaroff, sprawiło, że na moment wstrzymał oddech i zacisnął szczęki. Zaraz jednak wciągnął powietrze i zerknąwszy w bok, odliczył w umyśle dziesięć wiązanek skierowanych do Merlina, który tym bardziej nie mógł mieć wpływu na zainteresowane wychowanka Durmstrangu. Letherhaze już przeklinał po stokroć ten swój pierdolony pomysł z poluzowaniem możliwości zadawania pytań, nawet jeżeli nad mgłą towarzyszących mu negatywnych emocji, nadal jawiło się słowo sprawiedliwe.
      — Natężenie to samo, ale nie powiedziałbym, że byłoby to akurat gniazdo os. — Odpowiedź zawiesił między nimi z niemożliwym do przeoczenia opóźnieniem. Na tyle, że chłopcu udało się go już wyprzedzić, dzięki czemu nie musiał zresztą szczególnie maskować swojego wzburzenia wymalowanego i na twarzy i w zmrużonych, jasnych oczach. Ton był w dalszej części oznajmienia niższy, co jasno wskazywało na to, że nie zamierzał nawet tego tematu kontynuować. — Za co tym razem mi dziękujesz, Keith? Czyżby kolejny raz za nową różdżkę? — Łamacz klątw wbił intensywny wzrok w plecy młodego Karkaroffa i zmarszczył brwi, tak jakby oczekiwał rozwinięcia powodu tych nagłych podziękowań.

      Letherhaze

      Usuń
  48. To, czego Malcolm Letherhaze nie przewidział, to zdecydowanie tego, że ich rozmowa mogła zawisnąć nad przepaścią zwaną potoczne Halvorsenem, a która wysysała z niego wszelkie pokłady cierpliwości niczym czarna dziura. Co takiego może od pana chcieć?, mimo że łamacz klątw z reguły nie przepadał za owijaniem w bawełnę, to na jakąkolwiek, choćby zdawkową odpowiedź bliską zajściu ze współdzielonego pomieszczenia nie było mu spieszno, a co dopiero do dzielenia się tym ze swoim uczniem. Wzruszył ramionami, nie formując w słowa potencjalnych chęci omawianego osobnika, ponieważ grał mu wystarczająco na nerwach. Nic więc dziwnego, że poddawanie tego analizie, zamiast wrzucania do ciemnej szafy zapomnienia nie było mu ani trochę na rękę. Nie umknęła mu za to zmiana postawy młodego Karkaroffa i nastrój, który otoczył go niby niewidzialny kokon, spływając mu z zawieszonych w złości ramion.
    — Zapewne chciałby zaistnieć — rzucił ostatecznie na głos, acz krótko i beznamiętnie. — A myślałeś nad…?
    Tyle że przejście obojętnie wobec cicho wymruczanych: na brodę Merlina, ten człowiek będzie mnie nawiedzał całe życie, w ocenie Malcolma było niemal straceniem okazji, tym bardziej, że o Halvorsenie poza tłem jego skandali i postrzeganiem go co najwyżej przez pryzmat irytującego Gilderoya Lockharta i powiązaniach z Keithem Karkaroffem wiedział niewiele. Szkoda byłoby z tego nie skorzystać, nawet jeśli powątpiewał, by wychowanek Durmstrangu rzeczywiście chciał się z nim czymś podzielić, skoro sam zbył poprzednie pytanie niesatysfakcjonującym wzruszeniem ramion i byle jaką odpowiedzią. Finalnie pytania nie zawiesił pomiędzy nimi, gdyż podejrzewał, że wycelowane pytanie z Halvorsenem może do niego wrócić niczym bumerang za sprawą dociekającego Karkaroffa. Już nie raz przecież przekonał się, jak niezwykle trudno efektownie odciągnąć go od tematu, na który ten uparł się jak przysłowiowy osioł, okrążając go z każdej możliwej strony, byleby tylko utorować sobie dojście.
    W wędrówce z Hogsmeade do zamku w jesiennej oprawie, wytracających z wolna zieleń liściach drzew i powiewy nieco chłodniejszego wiatru, Letherhaze starał się zapanować nad swoją złością, którą młody Karkaroff potrafił wyłowić na powierzchnię w unikalny sposób.
    — Ciekawe, czy podtrzyma ci się to przy władaniu nową różdżką — mruknął już spokojniej, choć sam spokój spływał na niego bardzo powoli, jakby sennie, lecz tu i on nie oczekiwał kontynuacji. Odczuwanie zaklęć mogło być zawsze wynikiem odbicia magii przez uszkodzenie winoroślowego drewna lub wytracenia mocy rdzenia, a nawet niedopasowania na tym polu. Bynajmniej nie uważał siebie za eksperta, czy kogoś, kto mógł mieć ostateczne zdanie w tym temacie. Nie przyznałby na głos, że tak naprawdę chwycił się wyznania Keitha, tylko po to, by odsunąć myśli od przeklętego, złotego puzderka i żeby asekuracyjnie nie wycofywać się rakiem od wiszącego mu nad głową widmem wypadku w pracy, która odsunęła go póki co od czynnego działania w zawodzie. Niektórzy jego przełożeni uznawali ryzyko za zbyt wysokie, a inni traktowali czas jako lekarstwo, zaś Letherhaze preferował robienie wszystkiego, co do roli łamacza klątw przywróci go za wszelką cenę i to w jak najszybszym tempie.
    Zapewne gdyby nie dosłyszał wyraźnie (…) cały czas był i jest pan moim profesorem (…), to może nawet, by nieopodal chłopca przystanął, lecz postój nie wchodził zatem w grę przez niewiadomą co też Karkaroffowi krzątało się po umyśle. Profesor zaklęć i uroków spoglądał od czasu do czasu na chłopca z rękoma wciśniętymi w kieszenie czarnego płaszcza, czekając cierpliwie na rozwinięcie, a jak wiadomo cierpliwość jako taka w naturze cholerycznej Malcolma nie leżała, mimo że siłą starał się ją wprowadzić w swoje życie. Łamacz klątw śmieje się cicho w odpowiedzi na słowa, które padają między nimi, już na terenie, który z powodzeniem można, by nazwać szkolnym.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — A czy u kogoś jeszcze odbywasz tak często te szlabany? — W pytanie Letherhaze wcisnął swoje powątpiewanie. Aż nader dobrze zdawał sobie sprawę, że jeśli Karkaroff dostawał kary to zwykle za pyskówki, których Malcolm nie mógł zdzierżyć i ucinał je w taki, a nie inny sposób lub za rękoczyny, w których porywczy chłopiec miał niemałą wprawę. — Moje podejście do twojej osoby, Keith, uległo zmianie za sprawą oglądania tego, co robisz w trakcie tych kar i tego, że po prawdzie wypadają nienagannie, poza kradzieżą książki z biblioteki, którą miałeś dołożyć zgodnie z alfabetem. Gdybyś z taką wprawą rzucał czarami, jak machasz rękami, czy pyskujesz, to może pozostali nauczyciele nie wciskaliby cię do jednego worka, dowartościowując się wyobrażeniem, jak to niby na ciebie wpływają, gdzie tak naprawdę to tylko otwarte robienie z siebie półgłówków. Te twoje wszystkie szlabany przecież wciąż się namnażają i w dziwnym zaokrągleniu przy mojej osobie, jednak jak już dziś wspomniałem, nie uważam tego za przypadek.
      Na wspomnienie o wlepieniu chłopcu czyszczenia sali do zaklęć, uśmiechnął się szeroko, wówczas chyba sam nie spodziewał się tego, że faktycznie tak uparty i stawiający opór w kontaktach międzyludzkich chłopiec wywiąże się z nich w tak dokładny sposób. To była pierwsza pomarańczowa, ostrzegawcza lampka, którą młody Karkaroff zapalił mu w głowie, a po niej następowały po sobie kolejne, burząc za sobą malcolmowe założenia na temat wychowanka Durmstrangu. Niełatwo było jednak wskazać moment, przy którym zaczął się mu baczniej przyglądać i poddawać większej uwadze, a także filtrowaniu podejmowanych przez Keitha poczynań.
      Przystanął przy tym nieszczęsnym boisku, na którego bramę rzucił krótkie spojrzenie, zanim nie utkwił go w oczach młodego Karkaroffa. Zrobił półkroku do przodu, aby bliżej przyjrzeć się nowej różdżce Ślizgona sceptycznie i odpowiedzieć z westchnieniem:
      — Jeśli mam być szczery wątpię, by trafiło akurat buk, który z zasady dąży do uporządkowania i pomagania właścicielowi w planowaniu działań. Bez obrazy, Keith. Obstawiałbym, że to raczej grab, który przyjmuje kodeks swojego właściciela i automatycznie się dopasowuje do jego woli. Przy pierwszym czarowaniu zaklęcie wyszło zaskakująco gładko. Z kolei przy samym rdzeniu można na tym etapie co najwyżej zgadywać. Wolałbym wprawdzie, aby trafił ci się wybrys kuguchara, który różdżkarz ochoczo wymieniał, przynajmniej dzięki niemu nie zrobiłbyś sobie krzywdy, wpadając ciągle w kłopoty i wychodził z nich obronną ręką, przynajmniej tych wymagających uformowania magii. Zalecałbym jednak, abyś rzucił okiem na opakowanie bądź wystosował list do Ollivandera z pytaniem o to, aby wykorzystać jej pełny potencjał. Domyślam się, że doskonale wie, która różdżka została sprzedana z tego jego osobistego bajzlu.
      Uciekł spojrzeniem w stronę boiska, które póki co świeciło pustkami, lecz być może któraś z drużyn zarezerwowała sobie czas na trening i tchnie wkrótce w to miejsce trochę życia, choć pozbawionego tłumów, ożywionych okrzyków, wiwatów czy buczenia. Metalowa rączka klatki dla sowy zatrzeszczała, gdy powoli odsunął się od chłopca.
      — Liczę, że konsultowałeś swoje problemy z błędnikiem z porządnymi uzdrowicielami — skomentował znienacka, odbiegając zupełnie od podjętego wcześniej tematu. Nie obdarzył młodego Karkaroffa ponownym spojrzeniem, jeszcze przez chwilę patrząc na murawę widoczną przez przerwy w żeliwnych prętach. — Tymczasem, jeśli twoje pytania i podziękowania się na dzisiaj skończyły, pozwolisz, że wrócę do swoich zajęć, a po następnej godzinie lekcyjnej w tygodniu, o ile nie załapiesz jakiegoś szlabanu po drodze, ma się rozumieć, chcę, abyś po nich został w celu omówienia twojego indywidualnego douczania. — Skinął powoli na Karkaroffa głową, wracając do uważnym wzrokiem do wychowanka Durmstrangu, a następnie Letherhaze odwrócił się z jawnym zamiarem odejścia.


      Letherhaze, który miał być tu jeszcze wczoraj, ale poprawia to, co stworzył dopiero dzisiaj i nie ma już czasu na ponowne przeczytanie, żeby wyłapać ewentualne błędy, buźka

      Usuń
  49. Ekscytacja i ulga uchodzą z młodych ciał siedmioroczniaków jak utleniony pył i otulają przestrzeń przyjemnym pokładem zadowolenia. Uczniowie wchodzą do sali w większości rozluźnieni, lekko i z energią. Zrzucają z barków balast pierwszego egzaminu i zajmują najbliższe siebie krzesła skłonni do żartów i koleżeńskich pogaduszek. To moment, w którym głośno jest od rozmów, gwarno od radości. W miękkiej otulinie swobody rysy łagodnieją w uśmiechach, ale on tego nastroju nie podziela. Wzdycha bezgłośnie, w horyzoncie wzroku łapiąc grupkę dziewczyn, żywo gestykulującą. Stoją pomiędzy stolikami, zagracając przejście, gdy akurat chce przejść na drugą stronę głównej hali. W efekcie, nieco niepewnie przepycha się między dziewczynami z cichym „Przepraszam...” utkwionym na języku,
    Nie daje się porwać w wir ekscytacji. Jakby w oddarciu od ogólniepanującej, ożywionej atmosfery, zasiada w kącie pomieszczenia sam, z absolutnym spokojem wyrysowanym na młodzieńczej twarzy. Nachylony nad ławą w oparciu na przedramionach stara się nie angażować w rozmowy i nie zwracać na siebie zbytniej uwagi. To nie tak, że izoluje się od zawsze i na zawsze. To tylko introwertyzm włącza się w nim w tym konkretnym momencie, gdy dźwięków i ludzi jest dla niego w przesycie. Do tego ochodzą ambicje. Jego, wysokie, nie pozwalają mu cieszyć się z rzeczy zbyt prostych.
    Ocena wybitna, szczególnie przy tak łatwym egzaminie, nigdy jeszcze nie była dla niego powodem do nadmiernego zaperzenia – rozumie aż za dobrze, że najwyższa nota to tylko konsekwencja sumienności, której nie zamierza gloryfikować. Woli jej podlegać. Jak lojalny przyjaciel rozsądku, trzyma się nauki jedną ręką, a skromności drugą. Powinien był trafić do Krukonów... ale widocznie czegoś mu brakuje. Krawat w barwach borsuka najwidoczniej zgrywa się z miałkością charakteru. Tak przynajmniej czuje. Nie ulega więc aurze sukcesu i pokusie uśmiechu. W stoickiej kancelaryjności, ale i w wewnętrznym niezauważonym przez nikogo rozdarciu stoi pomiędzy potrzebą ujścia od hałasu, a potrzebą jedzenia. Rosnący głód, wyrażony w zaciśnięciu żołądka, skłania go do pozostania w miejscu.
    Zaraz podadzą do stołu, wznieca w sobie cierpliwość losowo wybranym acz logicznym argumentem, czując jak pomiędzy słowami zebranych wkrada się ciche burczenie żołądka. Nie planuje do tego dźwięku dołączać drgań krtani w rozpoczętej dyskusji. Przeciwnie, umyślnie siada w oddaleniu od reszty, oczekując na posiłek.
    Status quo rozmywa się jednak wraz z poruszonym obok niego prądem powietrza, szelestem ślizgońskiej szaty i wyrzutem torby na ławce niedaleko niego.
    Wzdryga mimowolnie, podświadomie odsuwając się od ciepła drugiego ciała. Ręce jeszcze chwilę temu oparte na stole, teraz chowają się pod stół, a on przesuwa się o dwa czy trzy centymetry w bok, na tyle mało, by nie budzić tym podejrzeń, ale na tyle szybko, by nie narazić się na nadmierną interakcję. Mimo tego stres osiada na ramionach, usztywniając mięśnie.
    Gdyby nie bliskość i natarczywe spojrzenie Ślizgona, czułby się swobodniej. Wewnętrzna potrzeba ucieczki wykwita w barwach niepokoju.
    — Dzię-ki... — głos łaskotany niepewnością wycisza się do mdłego burknięcia, omal nie przypieczętowując tego nerwowym jąknięciem. W ostatniej chwili skraca jednak słowo do najprostszej formy, nieco je tylko sylabizując.
    Spuszcza wzrok na dębowe sęki z początku licząc na to, że rozmówca sam sobie pójdzie. Powie co musi i opuści jego sacrum. Tak się jednak nie dzieje. Znajomość zacieśnia się w oplocie absurdu, gdy nachylony przy nim, wywołuje w Darrenie gęsią skórkę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Nie jestem... — chce powiedzieć dobry, ale ocena Wybitna świadczy przeciw niemu, dlatego też w nagłej argumentacyjnej pustce zerka na niego, podtrzymuje chwilę ciszę, nie wiedząc jak wybrnąć. Pod ciężkością cudzego spojrzenia jeszcze ciężej mu zebrać myśli w sobie. Do tego ma do czynienia z Domem, którego boi się najbardziej, co tylko sprawia wzmaga poczucie beznadziei — ...zainteresowany — kończy ostrożnie, uśmiechając się przepraszająco.
      — Nie umiem tłumaczyć. Lina chętnie Ci pomoże... ona... jest w tym lepsza. Widziałem, że rozmawialiście... — mówi szybko, w stresie i urywa nagle, zagryzając pod zębami własną głupotę.
      Za dużo o kilka słów. Zupełnie niekontrolowanie odkrywa przed obcym zdolność obserwacji, co absolutnie nie zgrywa się z jego postanowieniem wyjścia poza radar cudzego zainteresowania. Podobne wyznanie może budzić zbędne pytania, których Darren ma nadzieję, że nikt mu nie zada.
      Ponownie odrywa wzrok od twarzy Keitha, decydując się na bezpieczną opcję. Ciszę.

      Darren Craft

      Usuń
  50. Duszom pragnącym piękna zwykle drży lekko serce na widok zdjęć w szkolnym „Proroku”. Mają one subtelny, niemalże nostalgiczny klimat. Zupełnie taki, jakiego pożądano — to żywa odpowiedź na potrzeby ludzi, którzy będą chcieli po latach wyciągnąć z albumu wycinek szkolnej gazetki i uśmiechnąć się do samego siebie z przeszłości. Większość ludzi potrzebuje zdjęć, by kolekcjonować wspomnienia.
    Ale zdjęcia, które Pops robi do szuflady, mają zgoła inną funkcję. Są brzydkie. A przynajmniej nie podobają się większości modeli i modelek na nich widniejących. Wszystko dlatego, że dziewczyna z uporem maniaka wydłubuje to, czego ludzie w sobie widzieć po prostu nie chcą. Poppy nie ma potrzeby zbierania wspomnień — kolekcjonuje ludzi i ich emocje.
    I lubi wlepiać w nich swoje oczy, trochę za szeroko umieszczone na króliczej twarzy. Lubi, gdy przyprawia ich to o lekki dyskomfort. I to wcale nie dlatego, że w tym momencie rządzi nią jakaś sardoniczna potrzeba napawania ludzi lękiem. Rządzenie światem zostawi sobie na jutro. Ten moment jest dla niej po prostu dziwnie błogi, zupełnie jakby czyjeś dwa kroki w tył były gwarantem jej komfortu.
    I dlatego tak patrzy na niego z zagubionym lekko uśmiechem, z niewiadomych przyczyn również przygładzając włosy, na których osadziły się drobniutkie krople rosy. Przekrzywia lekko głowę, z zainteresowaniem przesuwając wzrokiem od pary ulatującej z jego ust, przez zaróżowioną skórę, czarny sweter z podwiniętymi rękawami — zupełnie jakby przybył tu i dopiero się zorientował, co on najlepszego narobił. Wraca do twarzy, słysząc swoje imię. Rzadko kiedy mówione tak miękko. Specjalnie, czy z nerwów? Jej uśmiech poszerza się, jak u tego szczenięcia, które właśnie zrozumiało, że ta długa, nabita, acz zmęczona sylwetka nie oznacza dla niej potrzeby ucieczki.
    — Czemu zadajesz pytanie, jeśli nie interesuje cię odpowiedź? — wypowiada pytanie ze śmiesznie przekrzywioną głową. I co gorsza, tworzy to wyjątkowo niekomfortowy kontrast — pytania zadanego tak w punkt, że prawie nie bolało, z uważnym spojrzeniem obserwującym reakcję Ślizgona. Spłynie to po umyśle, czy jednak zepnie się niczym mięsień pod ukłuciem?
    Uśmiecha się pod nosem, słysząc komentarz o zabawie, tak niezgrabnie przysłonięty próbą bycia uprzejmym. — Nie musisz być miły, jeśli nie chcesz — mówi mu, patrząc prosto w te drgające emocją źrenice. Mówi lekko, jakby objawiała mu życiową prawdę, ale tak oczywistą w swej istocie, że aż błahą. W końcu litośnie opuszcza wzrok, a jej ręka sięga do torby, w której trzyma zawinięte w szary papier ostatnio wywołane zdjęcia. Gotowe, by część schować, część oddać redakcji, a część spalić. Do spalenia nadawały się te zupełnie nijakie. Płaskie portrety bez wyrazu — zupełnie takie, jak zdjęcie, o które pyta chłopak. Zaczyna przeglądać.
    — Nie martw się. Na zdjęciu cię nie ma — mówi z wyraźną nutą rozczarowania w głosie, wyciągając ku niemu znaleziony ruchomy obrazek. Ale na zdjęciu siedzi nie kto inny, jak Keith Karkaroff. Światło wąskiego bibliotecznego okna pada na jego bladą twarz i starannie ułożone włosy. Chłopak na zdjęciu pisze coś w skupieniu, ale ostatecznie podnosi głowę w zamyśleniu, po czym znów wraca do pisania. Zdjęcie jest tak okrutnie przyziemne, jak pisane przez chłopaka wypracowanie.
    — Możesz je zabrać, jeśli chcesz. Mnie się nie podoba — przenosi wzrok na swojego rozmówcę, a jej twarz przybiera nagle lekko wystraszony wyraz, jakby ktoś na ułamek sekundy oślepił dzikie zwierzę. — Bez urazy — dodaje, przełamując cieplejszym uśmiechem moment napięcia. Nie ma ochoty ukrywać, że stojąca przed nią osoba interesuje ją bardziej, niż pierwszy lepszy uczeń mijany na korytarzu. — Zapoluję na lepsze — przyznaje i opuszcza wzrok, nieudolnie zaciskając uśmiech wpełzający jej na twarz.

    Pops

    OdpowiedzUsuń
  51. Gdyby jakiekolwiek zdolności wróżbiarskie miałyby z tym cokolwiek wspólnego, to chyba wszyscy w Hogwarcie byliby zgubieni. Tymczasem Poppy miała z tymi zajęciami tyle wspólnego, co fusy bez ładu i składu rozbebrane w kubku pozostawionym na blacie w kuchni. A jednak tkwiła tam, z maniakalnym uporem, zadając sobie dziwacznego rodzaju przyjemny ból.
    Temat jej imienia spływa wraz ze skroploną mgłą z czubka nosa chłopaka. A ona nie zamierza go łapać. Zbyt mocno ugina się pod ciężarem jego znaczenia. Nie chce tego. Nie, kiedy ma jeszcze czas. Zerka na jego przedramiona, wystające spod naprędce podwiniętych rękawów koszuli i swetra. Przedramiona nabite, wysłużone jakby. Na Quidditchu się nie zna. Zakłada jedynie, że ludzie naginają możliwości własnego ciała na potrzeby wyzwania, rozrywki i adrenaliny. I zupełnie tego nie rozumie, ale szanuje.
    – Masz ciekawe jabłko Adama – stwierdza, jakby w jakikolwiek sposób tak suchy fakt mógłby kogoś pocieszyć. – A poza tym tak, jest dość idealny – dodaje, jakby ideał nie był czymś do końca pozytywnym. Wszystko, co ludzie tak bardzo chcieli ukryć pod płaszczami perfekcjonizmu było tak nieinteresujące. Niektórzy mieli ku temu jakiś powód, inni po prostu nie chcieli być brzydcy. I Poppy nie była wyjątkiem. Wszystko, co ciekawe, kryje się w środku. Zawsze.
    Śmieje się. Tak nagle, dźwięcznie i perliście, że niemal przeszywa ciężkie, wilgotne powietrze. Przez chwilę wydawać by się mogło, że powinna być wiosna. Że taki śmiech nie ma prawa zaistnieć w tak obrzydliwych okolicznościach przyrody. Ociera opuszką palca łzę, która zebrała się w zewnętrznym kąciku prawego oka.
    – Ludzie zazwyczaj sami dają sobie prawa do wielu rzeczy – mówi do niego, ale odwraca się w kierunku zamku, jakby podążała za jego wzrokiem. Przed sobą ma dwie rozwidlające się ścieżki. Jedną prowadzącą do zamku, drugą do chatki gajowego. Tej drugiej towarzyszy murek i niewielki szpaler drzewek. Jabłonie? – A my zazwyczaj nie możemy nic z tym zrobić.
    Wskakuje na murek i nagle jej przerażające metr sześćdziesiąt staje się jeszcze bardziej posągowe i monumentalne.
    – Oczywiście, że mam – wskazuje na niego palcem wyciągniętej w jego kierunku dłoni. – I oczywiście, że nie – dodaje, uśmiechnięta szeroko, jakby dzieliła się z nim arcyradosnymi wieściami. Robi kilka kroków po murku i dotyka jednego z ostatnich zielonych liści.
    – Te nieudane, w waszym mniemaniu zazwyczaj, są jak otwarta rana. A ran nie pokazuje się pierwszej osobie z brzegu, prawda? – tłumaczy, przyglądając się mizernej, karłowatej jabłonce. – Zrozumiesz, jeśli pójdziesz ze mną, ale na litość nargla, ubierz się pan. Zimno mi od samego patrzenia.
    Poprawia czapkę, podsuwa szalik pod brodę i robi kilka kolejnych kroków naprzód. Idzie, zostawiając decyzję chłopakowi. Idzie dziarsko po murku, niczym przedszkolak i tylko podejrzanie nagle sczerniały i obumarły liść, którego dotknęła, nadaje całej scenie tak absurdalnej groteski, że odczuwalna temperatura spada chyba poniżej zera.

    Pops

    OdpowiedzUsuń