Hufflepuff
KOŁO ASTRONOMICZNE
Znowu jesteś świadkiem, jak upadają Anioły.
Nocą po korytarzu zbłąkany, śladem piór, stopa za stopą, kroczysz. Tu obraz ruchomy, tam szklista czerwień zdławionej magią pochodni. Ogień właśnie umyka tuż za Twoimi plecami, wiedziałeś?
Przysiągłbyś, że w drodze do Wieży Południowej nie widziałeś niczego.
Tylko ciemność i pustka, które wtedy zupełnie Ci nie przeszkadzały.
A teraz, przy powrocie do dormitorium, napotykasz na nietypowy kształt.
Porzucone, jak stara szmata, leżą na ziemi strzępy skrzydeł. Pierzaste wachlarze splamione szarą farbą przyziemności. Ten widok boli.
O, niieee.... Przypadkiem przydeptujesz butem, a uczucie to jest tak samo nieprzyjemne jak codzienność, z którą mierzysz się na co dzień.
Wspominasz przy tym w głowie rówieśników i zwracasz myślą wczorajszy, towarzyski obiad. Gdyby posiłek ten nie smakował mnogością ślizgońskich przekleństw i brzydkich przepchnięć, prawdopodobnie byłoby Ci za nim tęskno nieco więcej.
Tymczasem pierzasta tkanka z łatwością poddaje się, miażdżona pod podeszwą jednego tylko przypadkowego tupnięcia. To wtedy dociera do ciebie kruchość materii.
Świadomość serafinowej słabości boli i przerasta poły nawet Twojej tolerancji. Przeszywa nerwobólem od szerokości łopatki, po głębokość bijącego w przyspieszeniu serca. A Ty z początku nie wiesz, dlaczego reagujesz na widok skrzydeł tak mocno. Dlaczego ogarnia cię panika tak silna, że nie jesteś w stanie jasno myśleć. Odetchnąć w spokoju.
Są kryptouczucia w ozonie zmysłów, których cieni nigdy nie zrozumiesz, a których strach poczujesz aż do kości, więc gdy w nagłym popłochu, jak spłoszona łania, odwracasz się... już wiesz.
Że Aniołem, który upadł jesteś Ty. Że skrzydeł dobroci z każdym dniem w Tobie coraz mniej. I że nie jesteś Bogiem, który potrafi skleić całość tylko z części.
Potrzebujesz pomocy.
Nocą po korytarzu zbłąkany, śladem piór, stopa za stopą, kroczysz. Tu obraz ruchomy, tam szklista czerwień zdławionej magią pochodni. Ogień właśnie umyka tuż za Twoimi plecami, wiedziałeś?
Przysiągłbyś, że w drodze do Wieży Południowej nie widziałeś niczego.
Tylko ciemność i pustka, które wtedy zupełnie Ci nie przeszkadzały.
A teraz, przy powrocie do dormitorium, napotykasz na nietypowy kształt.
Porzucone, jak stara szmata, leżą na ziemi strzępy skrzydeł. Pierzaste wachlarze splamione szarą farbą przyziemności. Ten widok boli.
O, niieee.... Przypadkiem przydeptujesz butem, a uczucie to jest tak samo nieprzyjemne jak codzienność, z którą mierzysz się na co dzień.
Wspominasz przy tym w głowie rówieśników i zwracasz myślą wczorajszy, towarzyski obiad. Gdyby posiłek ten nie smakował mnogością ślizgońskich przekleństw i brzydkich przepchnięć, prawdopodobnie byłoby Ci za nim tęskno nieco więcej.
Tymczasem pierzasta tkanka z łatwością poddaje się, miażdżona pod podeszwą jednego tylko przypadkowego tupnięcia. To wtedy dociera do ciebie kruchość materii.
Świadomość serafinowej słabości boli i przerasta poły nawet Twojej tolerancji. Przeszywa nerwobólem od szerokości łopatki, po głębokość bijącego w przyspieszeniu serca. A Ty z początku nie wiesz, dlaczego reagujesz na widok skrzydeł tak mocno. Dlaczego ogarnia cię panika tak silna, że nie jesteś w stanie jasno myśleć. Odetchnąć w spokoju.
Są kryptouczucia w ozonie zmysłów, których cieni nigdy nie zrozumiesz, a których strach poczujesz aż do kości, więc gdy w nagłym popłochu, jak spłoszona łania, odwracasz się... już wiesz.
Że Aniołem, który upadł jesteś Ty. Że skrzydeł dobroci z każdym dniem w Tobie coraz mniej. I że nie jesteś Bogiem, który potrafi skleić całość tylko z części.
Potrzebujesz pomocy.
Damsko- i męsko-męskie. Piszę się na wszystko. Darren potrafi zaskoczyć.
Wątki: Keith, Poppy
Wątki: Keith, Poppy
[Przyszłam tylko w przelocie napisać, że miło widzieć jednego z moich ulubionych uczniów ponownie na blogu (masz ♥, żeby nie było, że skąpię ci serduszek). Ależ robicie mi niespodzianki tymi kartami. Kolejnego wątku nie zaproponuję, ponieważ się utopię i wiem, kiedy powiedzieć sobie dość, znaczy tak sobie wmawiam, haha, aczkolwiek życzę wam prędkiego zapełnienia limitów.]
OdpowiedzUsuńLetherhaze & Auclair
[Mówię sobie, jak Bez powyżej, że zginę, jeśli wyjdę z czymś nowym, ale korci mnie jak dzieciaka na cukierki. Lubię twoich smutnych bohaterów «do dzisiaj wspominam świetnie rozpisanego Kyle'a w naszym wakacyjnym wątku». Mimo mojego postanowienia, że nie, no nie mogę, jeśli bardzo będziesz chciała coś ładnego Darrenem rozpisać, wiesz, gdzie mnie szukać. I na brodę Merlina, co się dzieje, że tyle bólu wlewa się w nastolatków. ��]
OdpowiedzUsuńK
Wszyscy zadzierają głowy, gdy pergamin z ocenami wywieszony zostaje na drzwiach szklarni. Prawie wszyscy, bo pojedyncze jednostki wiwatują w tle, pierwszy egzamin w tym roku, bardzo prosty, przecież zielarstwo nie należy do ciężkich przedmiotów. Mdłe i parne ciepło szklarni dochodzi jego postaci, która zgarbiona siedzi na jednym z murków i podkurwiona patrzy pod stopy. I oczy te wbite w matkę ziemię, jakby to jej wszystko wina, i oczywiście, że cholera, jest. Bo nigdy nie rozumiał jej trybu życia, chociaż teoretycznie prosty, nigdy nie ciągnęło go do wszystkiego co żywe i obumierające. Proces egzystencji ograniczał to tego swojego. Prościej, był głupim egocentrykiem bez szacunku do innych istot.
OdpowiedzUsuńW głowie faluje mu ocena okropna, wzdycha, ręce wyciąga za siebie i spogląda na chmury gładko pędzące po cieplejszym odcieniu niebieskiego. Jesienne niebo ma przyjemne tony, a choć wiatr zimny, to ono same w sobie dobroduszne jak przyjacielski uścisk. Z powietrzem spływa więc z barków rozeźlenie chłopca, kapie po dłoniach, wsiąka w mokrą murawę a wraz z tym on podejmuje decyzje.
Zeskakuje z murku, który okazuje się większym kamieniem, mija wesołe Puchonki wskazujące skraj Zakazanego Lasu i na nowo podchodzi do listy ocen. Beznamiętnym spojrzeniem, jak kat ucinając głowę swojej ofierze, spogląda na nazwiska. Z pewnością nie ona, zbyt gadatliwa, wyjątkowo irytująca podczas Klubu Pojedynków. Jakaś Potterówna, nie ma pojęcia, czy jakkolwiek powiązana z główną linią, ale nie, zdecydowanie nie zniesie dźwigania czyjegoś krzyża. Będąc już zrezygnowanym zatrzymuje się na jednym z mniej pamiętliwych nazwisk.
Z zaciekawionymi uśmiechem szepce:
— No tak, Darren Craft.
Już całkiem spokojny, z książkami tylko nieco ciążącymi na lewym ramieniu, wdaje się w krótką rozmowę ze znajomą Puchonką. Bardzo niska, jasna jak śnieg dziewczyna wymienia z nim przyjazne uśmiechy, omawia pytania z egzaminu i w końcu, na co czekał, potwierdza, że sama była zdziwiona tak dobrym wynikiem Darrena. Jest taki cichy, że czasem zapominam o jego istnieniu, podsumowuje z noskiem haczącym o palce, którymi poprawia opadłą na czoło blond grzywkę. Bingo.
— Dzięki, Lina.
Rozmijają się przy głównym holu, gdzie z wolna unosi się zapach przygotowywanego przez skrzaty obiadu. Idealnie, bo zbliża się i godzina jego drugiego posiłku. Ale zanim zabierze się za główne danie, zacznie od deseru. Rozgląda się więc po twarzach wokół niego, ale dostrzega nie te blizny, nie te zmarnowane spojrzenia, nie te zniewieściałe twarze. W zasadzie nie pamięta dokładnie, czego szuka. Być może zgrabnego nosa, który zapamiętał z jednego wyjścia do Hogsmead. Albo niskiego głosu, kryjącego się w którymś z korytarzy. Chociaż najprościej byłoby po oczach, głębokich, niemal zapadniętych w przeszłości, zawsze smutnych jak te dogorywającego zwierzęcia. I choć skupia się na tych trzech elementach, jak drapieżnik zwiedzając pobliskie zakamarki, to nie znajduje go. Zrezygnowany siada więc przy ślizgońskim stole, tuż obok przygłupiego Henry’ego Tossa. Nim ten położy na nim ciężkie spojrzenie, Keith rzuci:
— Szukam Darrena Crafta z Puchonów, widziałeś go?
Ten zdziwiony, szerokie bary, ale wąski horyzont poznawczy. Nim odczyta słowa Karkaroffa, jego dłoń wyprostuje się w stronę zgiętej sylwetki w kącie pomieszczenia. No tak, nie zerknął na główną halę. Wstając klepie Henry’ego po ramieniu, krótkie dzięki sączy przez usta i wolnym, ale stanowczym krokiem zbliża się do na wpół obcego mu chłopca. Siada tuż obok, pewnie opadając na ławkę, z ramienia zrzucając skórzaną torbę.
Uśmiecha się uroczo, dłonią dając oparcie policzkowi i patrzy dłużej na Crafta.
— Gratuluję pierwszego wybitnego w tym semestrze — zaczyna, wzrokiem na moment uciekając ku ławie nauczycielskiej; tam pustka. — A jeśli jesteśmy w temacie, potrzebowałbym twojego, jakby to ująć, zaangażowania w moje życie.
Ucieka od słowa „pomocy” tak szybko, jak było to możliwe. Jego ton jest luźny, choć z wyczuwalną nutą pośpiechu.
— Chciałbym, abyś wytłumaczył mi niektóre zagadnienia z zielarstwa — kończy cicho, nachylając się ku rozmówcy.
K
Poprawia pozycję na ławce. Siada na niej okrakiem pozostawiając torbę przy nodze. Wcześniejszy entuzjam zastępuje zdziwienie. Brwi delikatnie unoszą się ku górze, uśmiech bladnie pozwalając kącikom ust opaść do uniwersalnego, bezemocjonalnego wyrazu. Przygląda się chłopcu dłużej, próbując przypomnieć sobie, w jakich okolicznościach spotkał go po raz pierwszy. Chociaż nie, do spotkania nigdy nie doszło. Było tylko niezręczne mijanie się na korytarzach. Wtedy, gdy tamten własne ciało wpychał w róg pomieszczenia bądź prześlizgiwał się pomiędzy resztą uczniów. Czasami Keithowi zdawało się, że gdy tylko zieleń trafiała w pole widzenia Crafta to zrazu oczy jego zachodziły mgłą. Jakby starał się zniknąć, wtopić w mur tuż za nim bądź w tłum wokół. Keith przechyla głowę i obniża podbródek, podświadomie podchodząc do rozmówcy w przyjazny sposób.
OdpowiedzUsuń— Nie jesteś zainteresowany? — powtarza z widocznym niezrozumieniem; irytuje się, ale tylko trochę. — Nie pytam cię o to, żebyś poszedł ze mną na randkę. Chciałbym…
Zawiesza się z cichym syknięciem, ucieka wzrokiem na przypadkową osobę naprzeciwko, jej opuszczone ramiona i śmiech niosący się po sali. Wraca ku Darrenowi z większą rezerwą i z widocznym przymusem wyszeptania kolejnych słów.
— Proszę cię, abyś pomógł mi z tymi parszywym zielskiem. Nie potrafię opiekować się niczym a w zasadzie i nikim, a tobie najwidoczniej to wychodzi — dodaje ze świdrującym spojrzeniem zawieszonym na profilu chłopca. — Poza tym Lina za dużo mówi i ma ten wysoki, przeszywający głowę śmiech.
Szuka jej po pomieszczeniu, ale nie znajduje dziewczęcej sylwetki. Przeczesuje włosy, dłonią kreśląc okrąg za uchem; tak, aby najbardziej niesforne kosmyki przylizane zostały do skóry. Wie, że wszystko leży na nim tak, jak powinno. Koszula, choć nieco wygnieciona przy mankietach (te maniakalnie wywija), odpowiednio leży na ciele i szerszych ramionach. Dzisiejszy, jesienny dzień jest tym cieplejszym, dlatego zrezygnował ze szmaragdowego swetra i obszytego zieloną nicią płaszcza.
Do pomieszczenia z wolna schodzą się inni. Najbardziej dźwięczne i wyniosłe głosy należą do Gryfonów, którzy wracają z treningu Quidditcha. Ich tupot przypomina marsz wojsk a rozbawienie świadczy o całkiem niezłym nastawieniu do zbliżającego się meczu. Keith wita ich zmarszczeniem czoła i wyszeptaniem mało wyraźnych obleg. By uniknąć nagłego wzrostu agresji ucieka spojrzeniem ku Puchonom zajmującym swoje miejsca. Na karku chłopca zawieszają mało wdzięczne spojrzenia, ale ten nie zwraca ku nim swojej uwagi, a wręcz czerpie małą satysfakcję z niewypowiedzianych przez młodszych pytań.
— Pozwolisz, że zjem z tobą — mówi odwracając się ku pojawiającej się zastawie.
Zdanie jest proste, zakończone ostrą kropką. Nie śpieszno mu ku chwyceniu pierwszych potraw, spokojnie czeka na pozostałych irytując się, gdy ciężkie ciała przesuwają delikatnie ławy. Szóstoklasistę, który spogląda na niego z oczekiwaniem, jakby ten zajął jego miejsce, zbywa celowym uniesieniem wzroku i szerszym uśmiechem. Nigdy nie pojmował tutejszej segregacji, kolory miały dla niego znaczenie nikłe, tym bardziej idiotyczne podziały tworzone przez starą, łataną tiarę. Jednak hierarchia, którą niejeden i niejedna tworzyli przy użyciu siły, tej fizycznej i nie, bardziej mu pasowała.
Na talerz nakłada niewielką ilość leczo z dyni, w przelocie chwytając jabłko na późniejszą przekąskę. Drugie, to bardziej czerwone, kładzie przed talerzem Darrena, choć nie ucieka się ku wyjaśnieniom. Je wolno, uważając na czyste, świeżo wyprane ubrania. W międzyczasie wdaje się i w niezobowiązującą rozmowę z Lindą. Naturalnie wracają do tematu egzaminu, czego porażki wciąż nie może przełknąć. Mimo to uśmiecha się z drugiej strony stołu, przekonuje dziewczę, że nie był to jego dzień. Gdy ta odwraca się, kolejne słowa kładąc w rozmowie z przyjaciółką, Keith wypija szklankę wody i nie zwracając się bezpośrednio do Darrena, mówi cicho:
— Słuchaj. Wiem, że nie przepadasz za Ślizgonami. Ja też — zaczyna, po czym zerka na niego z wciąż utrzymującą się przyjazną nutą: — I zapewne wiesz, że nieobce są mi, ujmując to łagodnie, przepychanki. Więc jeśli pomożesz mi z teorią i praktyką o Bieluniu, ja sprawię, że każdy interesujący się tobą Ślizgon dostanie po mordzie.
UsuńZ ust znika uśmiech a zawieszone między nimi pytanie miesza się z zapachem deserów zastępujących opcje obiadowe. Patery lśnią wypolerowanym złotem a na nich oblane lukrem pączki oraz małe, pokryte bitą śmietaną torciki. Gdzieniegdzie opcje bardziej witaminowe, kolorowe winogrona i pomarańcze oraz białko w postaci dużych orzechów. On zakłada nogę na nogę, całkowicie pomijając moment, w którym desery wślizgują się w ręce postronnych uczniów. Odwraca się w stronę wciąż zdenerwowanego Puchona, opiera twarz na zgiętej dłoni i wyczekująco patrzy na chłopaka.
— Poza tym przestań się mnie bać. Nic ci złego nie zrobię — zamyśla się na moment, po czym dodaje rozbawiony: — No chyba że ładnie poprosisz.
Widząc, że ten nie wpisuje się w szeptany śmiech, uspokaja się i wstaje z miejsca. Kładzie dłoń na jego ramieniu i na zakończenie rzuca:
— To był żart, Darren. Spotkajmy się po zajęciach w szklarni.
Odchodzi zabierając jabłko i kierując się ku zajęciom z historii magii.
K, który wróciwszy z wakajek chętnie wraca do tego wątku
UsuńPlotki. Od zawsze udawało się jej ograniczyć je do dość płytkich. Podczas, gdy Nicholas tonął w uwielbieniu dla samego siebie i zupełnie nieuważnie, jej zdaniem, ściągał niepotrzebne spojrzenia, ona skrupulatnie przecedzała to, co się o niej mówi. Nie przeszkadzało jej, że ktoś wymyślał sobie historie rodem z łamów „Nastoletniej Czarownicy”. Byleby nie pchał nochala za daleko.
OdpowiedzUsuńHowke to akurat nieszkodliwy rodzaj plotkary, a przynajmniej póki co dała się poznać właśnie w ten sposób. Czasem słyszała wieczorami, jak dziewczyny chichrają się do poduszki. Dopóki nie postanowiły nikomu wlać eliksiru miłosnego do soku, Pops nie zamierzała interweniować. Już kilka tygodni temu usłyszała coś od koleżanki Gladys, tej cichej, jak ona miała… Astrid Steward? Że chyba powinna o czymś wiedzieć, ale pewności oczywiście nie ma i w sumie to nic takiego. Tak więc Poppy litościwie zdecydowała nie drążyć tematu, przewróciła oczami i liczyła, że sprawa ucichnie. Bo przecież jak się kogoś lubi, to wystarczy to powiedzieć tej osobie i po sprawie, prawda?
Liczyła, że uda się jej oszczędzić Puchona. A właśnie, Darren. Tak po prawdzie to i ona złapała się parę razy na tym, że go obserwuje. I trochę frustruje ją, że nie jest w stanie odczytać czegoś więcej ponad jego nieśmiałość i, uroczą w jej mniemaniu, cichość ducha. Ale wie, że coś tam jest. Czasem miewa tylko niepokojące wrażenie, że krąży za nim jakiś dziwny rodzaj cienia, którego ona nie potrafi jeszcze uchwycić.
Idąc w stronę grupy Puchonów w ogóle nie spodziewa się tego, co zaraz ma się stać. Myślami jest gdzieś na etapie nadchodzącej kolacji i stwierdza, że ma okropną ochotę na masło orzechowe z dżemem. I nagle Darren wyrasta jej przed nosem. Ona wlepia w niego wielkie oczy, choć on ewidentnie nie chce, by na niego patrzyła. Tak więc Puchonka szybko taksuje otoczenie już bardziej skupionym wzrokiem, by rozeznać się w zaistniałej sytuacji. Słyszy jego głos, a to, co powiedział, wydaje jej się tak absurdalne, że od razu wie, że musi podłapać temat.
– Och… - udaje, że bierze jego słowa totalnie serio. Przekrzywia lekko głowę, patrzy gdzieś w przestrzeń obok jego głowy, zastanawia się i nagle jakby doznaje olśnienia. Jej wzrok nabiera ostrości, gdy kieruje spojrzenie na Darrena. Uśmiecha się do niego, zupełnie zwyczajnie, jakby mu zasygnalizować, że już może przełknąć gulę w gardle.
– To pewnie dlatego, Darren – a jego imię wymawia miękko, jakby ciepło – że nie lubię stawiać ludzi w niekomfortowej sytuacji – na ostatnie trzy słowa uśmiech magicznie spełza z jej twarzy, a wzrok kieruje się na nikogo innego, jak na Gladys Howke. I choć w teorii mówi cały czas do Crafta, wzroku nie spuszcza z Puchonki.
– A dużo Puchonów jednak jest nieśmiałych. Ale wiesz, ja bardzo doceniam taką szczerość i umiejętność powiedzenia komuś wprost co się myśli. To to po prostu miłe.
Słowa cedzi, zaciskając dłoń na pasku torby, która wisi jej luźno na ramieniu. Gladys od razu orientuje się, że coś jest nie tak. Że Poppy miała podejść, uśmiechnąć się do Darrena, ten miał wypalić, że ją lubi, a ona odpowiedzieć tym samym i najlepiej jeszcze rzucić się mu na szyję ku szaleńczemu podnieceniu młodych serc. Ale Poppy Nott do spółki z Darrenem Craftem brutalnie zniszczyli jej bańkę z fantazjami.
Co więcej Pops, pokazała wszystkim zebranym, że tak się po prostu nie robi. I co ciekawe, w swoim całym pokręconym życiu, przy swoich ambicjach, planach i kłopotach, jakimś cudem nigdy nie brała pod uwagę wykorzystywania niczego nieświadomych i w gruncie rzeczy niewinnych osób z jej otoczenia. W jakiś dziwny sposób brzydziło to ją i czasem musiała stanąć na rzęsach, by tego nie robić.
– Obiecałeś mi, że w tym roku poćwiczymy zaklęcia niewerbalne – schodzi z ostrzegawczego tonu, którym zwracała się w stronę grupy Puchonek i wraca wzrokiem do chłopaka, grając wesoło na nosie dziewczętom. Podchodzi do niego, łapie go pod ramię i z zamiarem zabrania go z miejsca okrutnej zbrodni na ludzkiej godności. – Może przy herbacie?
Poppy
[Zabij mnie, ale nie wiem czemu w powyższym jest tyle błędów. Muszę bardziej uważać przy edycji - obiecuję poprawę!]
Usuń[Po drodze zaglądania sobie tu i ówdzie zdecydowanie nie mogłam przejść obojętnie obok pana powyżej. Absolutnie zakochałam się w treści karty, skradła moje serce bez reszty <3 I bardzo chętnie skradłabym u Ciebie wątek dla którejś z moich pań!]
OdpowiedzUsuńDominique W. i Aurora V.
[Cieszę się niezmiernie! Pomysł też jak najbardziej mi odpowiada, myślę, że w trakcie pisania mamy duże pole do manewrowania. Pozostaje mi tylko zapytać, czy masz ochotę zacząć, czy wolisz, żebym ja to zrobiła? Od razu mówię, że dla mnie rozpoczęcia nie są problemem :)]
OdpowiedzUsuńAurora
[Mówisz i masz! :) Chociaż ostrzegam, że sama mistrzynią początków również nie jestem.]
OdpowiedzUsuń— To jakieś żarty… — mruknęła Aurora pod nosem tonem, który zdradzał wyraźne rozdrażnienie, po czym gwałtownym gestem odrzuciła na bok kołdrę i usiadła na skraju łóżka, bose stopy opierając na zimnym marmurze podłogi. Od dziecka miewała problemy ze snem, mniejsze lub większe, a ukojenie potrafiła przynieść jedynie obecność silnego braterskiego ramienia przy swoim boku, które zniknęło wraz z nim równie nagle, i którego kobieta nie potrafiła odnaleźć przez wiele lat. Powróciło wraz z pojawieniem się przyjemnie ciepłej sylwetki męża, której dotyk działał jak najlepszy eliksir nasenny, jednak gdy i on zniknął, a wspólnie dzielone łóżko na powrót stało się zimne niczym lód, bezsenność ponownie dała o sobie znać. Zdecydowanie dobitniej, bardziej intensywnie, jakby miała ochotę utrzeć kobiecie nosa za zbyt długą rozłąkę.
Niewiele myśląc, Aurora wciągnęła na siebie dżinsy, podziurawione bardziej niż wypadało, aby były, oraz wełniany kardigan, najcieplejszy jaki tylko znalazła, i trampki — strój tak zupełnie odmienny od stylu ubierania, który preferowała na co dzień, że komuś widzącemu ją po raz pierwszy nawet na myśli by nie przyszło, iż zajmuje stanowisko nauczyciela — po czym wymknęła się ze swojej komnaty.
Srebrny blask leniwie ślizgający się po marmurowych posadzkach korytarza wskazywał jej drogę, gdy bezszelestnie przemykała w stronę wyjścia na błonie. To właśnie w tym miejscu, niespełna pół roku wcześniej, wraz z mężem podjęła decyzję o rozstaniu, która złamała doszczętnie jej serce, i mogłoby się wydawać, że jedyne, czego pragnęła to unikać go niczym ognia, bo przywoływało wszystkie najbardziej bolesne wspomnienia. I z początku tak też było — ból był nie do zniesienia, owszem, jednak z czasem odnalazła w nim ukojenie, paradoksalne poczucie spokoju, którego nie potrafiła odnaleźć gdziekolwiek indziej. A już tym bardziej we własnym łóżku.
Aurora otworzyła ciężkie wrota, a gdy podmuch chłodnego wiatru rozwiał jej kasztanowe włosy, uśmiechnęła się delikatnie. Nie potrafiła wyjaśnić dlaczego, ale właśnie tego teraz potrzebowała — chłodu, otulającego jej drobną sylwetkę niczym najdelikatniejszy kochanek, i blasku księżyca, któremu mogła oddać wszystkie swoje myśli bez cienia skrępowania. Samotność również wydawała się jej doskonałym rozwiązaniem aż do momentu, kiedy zorientowała się, że jednak sama nie jest, a ciemna postać, siedząca na schodach kilka kroków dalej, poruszyła się niespokojnie. Rozpoznała w niej ucznia ostatniej klasy, Darrena Craft’a, puchona, któremu kilka razy przesłała subtelny uśmiech, gdy mijali się na korytarzu, a nagła świadomość, że spędza noc w ten sam sposób, co ona, napełniła jej serce dziwnego rodzaju smutkiem.
— Myślę, że żadne z nas nie powinno się tutaj znajdować, zwłaszcza o tak późnej porze, panie Craft — Aurora zrobiła kilka kroków w stronę puchona, stwierdzając coś, z czego oboje zdawali sobie doskonale sprawę, jednak jej ton był daleki od pouczającego nauczycielskiego tonu, w którym lubowali się jej koledzy po fachu. Wręcz przeciwnie, ociekał ciepłem i delikatnością, zupełnie tak, jakby rozmawiała z dobrym znajomym, a nie swoim uczniem. — Ale skoro już tutaj jesteśmy to zapewne dlatego, że mamy ku temu konkretny powód, czyż nie tak? — na jej bladoróżowych ustach pojawił się subtelny uśmiech, po czym nieznacznie skinęła głową na stopień, na którym siedział chłopak i zapytała uprzejmie: — Mogę się dosiąść?
Aurora
Persephone
OdpowiedzUsuńTylko nikła zmiana układu szczęki świadczy o tym, że zacisnęła właśnie zęby. To imię w jego ustach brzmi tak łagodnie, że przez ułamek sekundy czuje się, jakby musiała się zatrzymać i w oparach absurdu po omacku znaleźć drogę z powrotem. Zawsze przecież imię to cięło powietrze chłodnym świstem swego znaczenia.
Skaza. Niczym pęknięcie na porcelanowej buzi niknące pod idealnym kołnierzykiem. Niczym anielskie skrzydła wyrywane sobie z uporem maniaka, by sprezentować je potrzebującym. I nie z dobroci duszy. Z głębokiego przekonania, że prędzej czy później i tak nie będzie ich potrzebować. Poppy Nott była mikrokosmosem trzęsącym się w posadach, zamkniętym w drobnym, perfekcyjnym obrazku.
Pierwsze kroki poświęca na zgaszenie tej emocji, która w ogóle nie powinna była się pojawić. Po chwili orientuje się, że ten rodzaj ciepła, choć przyjemnie świeży, jest jej zupełnie obcy. Rozluźnia się więc, oddając się mu na krótką chwilę, trzymając Puchona pod rękę, zupełnie, jakby to było normalne. Uważnie słucha tego, co ma do powiedzenia, choć wzrok skierowany ma przed siebie. Uśmiecha się, rozbawiona. Uwaga o jej bracie jest tak celna, że nawet nie zabolała. Igła wbita bezpośrednio w mostek, spod której rozlewa się kolejna dawka lekkości, która przecież nie miała prawa zaistnieć.
– Słyszałam o tym już jakiś czas temu – zaczyna, czując zwyczajowy już chłód na ramieniu. – Chichotały do nocy w dormitorium i, uwierz mi, to był zaledwie jeden z całej rzeki tematów.
Stwierdzenie faktu, które podszyte jest głębokim brakiem zrozumienia dla podniecenia czymś tak nienamacalnym, jak plotka. Rozgląda się, gdzie wylądowali i zaczyna przyglądać się pomnikowi.
– Nie pytałam Cię o to, bo uważam, że Twoje myśli powinny pozostać tylko Twoje, dopóki sam nie zdecydujesz, by dać im głos – w końcu przenosi wzrok na chłopaka. Patrzy na niego, jakby przyswajała jeszcze jego ostatnie zdanie. Skanuje uroczo zakręcony kosmyk grzywki, lekko zagubione spojrzenie, wyraźne kości policzkowe i stłumioną na pierwszy rzut oka postawę, tak niepasującą w jej mniemaniu do twarzy o tym szlifie. Uśmiecha się, a w tym uśmiechu jest coś nieznośnie dorosłego, okropnie odstającego od młodej buzi. Rezygnacja? – I to, Darren, jest bardzo mądra decyzja.
Zupełnie jakby w zestawie startowym otrzymała przekonanie, że można było w ogóle zdecydować, czy się kogoś lubi. Jakby jakiekolwiek uczucia były ograniczone tym, na ile człowiek im pozwoli. Jakby nigdy nie żyły swoim życiem i z urzędu nie miały do tego prawa.
Natychmiast jednak jej uwaga przenosi się z powrotem na pomnik wiedźmy. Rozgląda się uważnie, a słysząc jego pytanie patrzy na niego, jak na kosmitę. Dotyka chłodnego kamienia.
– Jak to co? Idziemy na herbatę, oczywiście – kręci głową, jakby w jej mniemaniu Puchon właśnie spadł z gałęzi wierzby bijącej i zupełnie stracił powiązanie z rzeczywistością. – Dissendium – szepcze, a w garbie otwiera się przejście, odsłaniające krótką zjeżdżalnię w ciemność. Po ułamku sekundy na dole widać zapalające się pochodnie.
– Jeśli jesteś gotów przeżyć dzień, który nie miałby prawa się wydarzyć, to zapraszam – posyła mu szeroki, beztroski uśmiech. Następnie siada na zjeżdżalni, poprawia swoją śmieszną czapeczkę i tyle ją było widać.
Poppy