jeszcze 24 lataWielka Brytanianauczyciel wróżbiarstwaabsolwent Gryffindoru
CharakterNiektórzy wciąż dziwią się jakim cudem dotrwał do siódmego roku i zdał wszystkie egzaminy na stosunkowo niezłe oceny. Przecież ten huncwot wcale nie przykładał się do nauki i nawet się z tym nie krył. Zamiast pochylać się nad książkami i pilnie studiować, marnował czas na psoty i eksperymenty. Co gorsza, wszystkie kary spływały po nim jak po kaczce, a złośliwi mówią, że za czasów gdy był uczniem Gryffindor nazbierał więcej ujemnych punktów, niż niegdyś przez Freda i George'a Weasleyów razem wziętych. Kto by pomyślał, że kilka lat później ten hultaj zostanie nauczycielem?
Od zawsze mówił prawdę, tylko czasami plótł od rzeczy. Większość jego przepowiedni się sprawdza, a kilka z nich okazało się na tyle istotnych, że przechowywane są w Sali Przepowiedni w Departamencie Tajemnic w Ministerstwie Magii. Chodzą plotki, że wygrał Doroczną loterię Proroka Codziennego wykorzystując do tego swoje umiejętności jasnowidzenia. Nie dementuje tych pogłosek, a nagrodę przechowuje w banku Gringotta, nie szasta pieniędzmi na prawo i lewo.
Nadal robi dowcipy i szczerzy zęby, obserwując jak niczego nieświadome ofiary wpadają w zastawione przez niego pułapki. Szlabany wlepia tylko tym uczniom, którzy naprawdę zajdą mu za skórę. Oczywiście, fakt, że wśród nich jest tylu uczniów Slytherinu to zwykłe zrządzenie losu. Przecież Gryfoni znani są ze sprawiedliwości, czyż nie? To żadne uprzedzenie, wszak z jednym ze Ślizgonów zawarł nawet braterstwo krwi! Ekscentryk, paranoik, świr - nazwij go jak chcesz, nie przejmie się tymi określeniami. Słyszał je niezliczoną ilość razy i ani razu nie przeszło mu przez myśl, by się zmienić i wtopić w tłum.
HistoriaJedyny syn charłaczki uznanej za obłąkaną i czarodzieja, którego nigdy nie poznał. Po niej odziedziczył fatalny gust i niesforne, ciemne loki, a po nim czarujący uśmiech, zielone oczy oraz dar jasnowidzenia. Wychowywał się w Londynie, wraz z matką zamieszkiwał zapuszczone dwupokojowe mieszkanie do którego notorycznie znosił kocie znajdy. Przed rozpoczęciem nauki w Hogwarcie kupił czarnego kocura w Magicznej Menażerii na ulicy Pokątnej i nazwał go Spooky. Jego pupil do dziś żyje, a większość dni spędza na spaniu w Północnej Wieży i straszeniu uczniów szwendających się nocą po korytarzach. Salem został nauczycielem po zakończeniu stażu. Dopiero niedawno objął stanowisko po poprzedniej pani profesor, która z racji na sędziwy wiek przeszła na zasłużoną emeryturę.
[Cześć! Pozwoliłam sobie na podglądanie karty, kiedy zgłosiłaś ją do sprawdzenia. Mamy z Candice ogromną ochotę porwać Was na wątek! Piszemy się i na szaleństwo i na akcję! Candie raczej nie jest entuzjastką wróżbiarstwa, ale podejrzewam, że mogłaby popaść w lekką paranoję, ponieważ bardzo boi się swojej przyszłości. Unika kontaktów z ludźmi, ale czuję, że Salema chciałaby poznać licząc na to, że ten będzie w stanie przewidzieć jej przyszłość lub chociaż coś wyczytać z jej fusów lub czegokolwiek innego. Nie ograniczałabym się jednak tylko do tego :D ]
[Witam oficjalnie! Przyznaję się bez bicia, że podejrzałam to i owo już wcześniej, no i przepadłam bez reszty, bo Salem jest cudowny — nie mogłam go sobie lepiej wyobrazić! A co za tym idzie, już nie mogę się doczekać wątkowej przygody dla naszej dwójki. Dobrej zabawy!]
[Cześć! Twój pan bardzo mi się podoba, jest takim pozytywnym promyczkiem, bo też ostatnio pojawiło się tu dużo postaci ze smutną historią, w tym też mój Nate. Powiązania między nimi za bardzo nie widzę, ALE! Tworzę aktualnie drugą postać, Jamesa Pottera, dumnego Gryfona, który dzielnie od lat stara się przywrócić pamięć Huncwotom. I myślę, że pomiędzy nimi mogłaby się nawiązać jakaś fajna relacja - albo mogłybyśmy wrzucić ich w jakieś tarapaty? W każdym razie, jak uda nam się już opublikować, zapraszamy serdecznie! I oczywiście życzę Ci miłej zabawy i mnóstwa wciągających wąteczków :D]
[Wchodzimy w to! Masz jakiś pomysł czego mogłaby dotyczyć przepowiednia czy robimy burzę mózgów na mailu, żeby już się tak w kartach nie rozdrabniać? Jak coś to wyborowealoe@gmail.com]
— Nie zatrzymujcie się! Przed siebie, biegiem! — głos Dominique był drżący od ściskającego jej serce przerażenia i buzującej w żyłach adrenaliny, która teraz napędzała ją do działania. Z całych sił starała się zachować spokój, chociaż doskonale wiedziała, że był tylko pozorny, bo wewnątrz miała ochotę krzyczeć wniebogłosy. — Nie oglądaj się. Do przodu, biegnij! — wyrzuciła z siebie słowa między jednym oddechem a drugim, raz za razem podtrzymując za drobne ramiona jedną z blondwłosych dziewczynek, gdy ta potykała się o wystające z ziemi konary drzew i ciągnęła do przodu, byle tylko żadne z pierwszoroczniaków się nie zatrzymało. Dominique biegła o krok za nimi. Mięśnie, napięte do granic możliwości, piekły niemiłosiernie od intensywnego biegu, a pojawiające się znienacka pnącza oraz gałęzie znaczyły skórę ramion i dłoni smugami szkarłatu. Odwracała głowę raz za razem, doszukując się między gęstwiną drzew jasnych snopów światła dobiegających z różdżki Salema, a gdy nagle ustawały na dłuższą chwilę, strach ściskał jej żołądek niczym imadło. Czuła miażdżące serce poczucie odpowiedzialności, a po głowie uparcie tłukła się myśl, że czym prędzej musi do niego wrócić. Nie wybaczyłaby sobie, gdyby coś mu się stało. — Biegnijcie do zamku! — gdy pomiędzy pniami drzew zamajaczyły mury zamku, rozświetlone blaskiem lamp oraz świec wypadających przez okiennice, rudowłosa zwolniła nieco kroku. Dzieci miały do pokonania zaledwie kilka metrów, by dotrzeć do szkolnego dziedzińca, z którego już dobiegały głosy innych profesorów i szlochającej blondynki, którą Salem posłał przodem. Wiedziała, że tam nic im nie grozi, więc niewiele myśląc, odwróciła się na pięcie i z powrotem pokonała drogę wgłąb Zakazanego Lasu. Ciemności panującej dookoła nie rozpraszał nawet nikły blask księżyca w pełni przedzierający się pomiędzy listowiem drzew, a ciszę przerywały jedynie kroki rudowłosej na miękkim mchu i mrożące krew w żyłach wilkołacze wycie. A im bardziej się do niego zbliżała, tym mocniej zaciskała lodowato zimne palce na różdżce. Jasny snop światła wystrzelony z różdżki Salema rozjaśnił mrok Zakazanego Lasu na krótką chwilę, dokładnie w momencie, kiedy rudowłosa wypadła spomiędzy drzew zaraz za jego plecami. Nie powstrzymało to jednak wilkołaka, więc korzystając z momentu zaskoczenia, który niewątpliwie działał na niekorzyść stworzenia, krótko machnęła różdżką. — Everte Statum! — Dominique rzuciła zaklęcie spokojnym, pewnym tonem, jednak były to jedynie pozory, bo wewnątrz czuła, jak cała drży. Wilkołak, wciąż jeszcze oślepiony i najwyraźniej zaskoczony pojawieniem się kolejnego przeciwnika, nie zdążył zrobić uniku. Zaklęcie cisnęło nim z całym impetem o pień drzewa kilka metrów dalej, a z jego paszczy dobiegł cichy skowyt bólu. Rudowłosa wiedziała jednak, że nawet jeśli zdobyła w ten sposób dla ich dwójki trochę przewagi, stworzenie za moment znów mogło zaatakować. Dominique przypadła do Salema w ułamku sekundy, stając ramię w ramię. Wciąż roziskrzonym z przerażenia wzrokiem wpatrywała się w postać wijącego się na ziemi wilkołaka, mierząc do niego różdżką zaciśniętą w drżących palcach, jednak wierzchem wolnej dłoni musnęła nieznacznie, lekko niczym piórko, wierzch dłoni mężczyzny. — Wszystko w porządku? Nic ci nie zrobił? — rudowłosa zapytała ciszej, niż przypuszczała, po czym zerknęła na Salema spojrzeniem, w którym mieszała się troska i niepokój. Nie od dziś wiedziała, że wilkołaki są niezwykle niebezpiecznie, zwłaszcza podczas pełni, dlatego wolała się upewnić, że mężczyzna nie dostał od niego w prezencie żadnego zadrapania czy, co gorsza, ugryzienia. — Dzieci są bezpieczne. My również postarajmy się nie zginąć tej nocy, dobrze? — dodała zaraz, a przez jej głowę przemknęła myśl, że nieprędko kolejny raz da się zaprosić na spacer w świetle księżyca.
[ Ja też lubię podglądać… tak więc jestem ostatnia do oceniania ;) Dziękuję za miłe powitanie, postaram się nie zawieść pokładanych we mnie nadziei! Wspomniałam pod kartą, że pomysł na młodego Lupina krążył mi po głowie już od bardzo dawna, dlatego tym bardziej mi zależy, żeby dobrze go poprowadzić :) A jeśli chodzi o naszych panów, to zrobienie z nich kolegów zarówno po fachu jak i ze szkolnych lat uważam za doskonały pomysł. Czytałam kartę Salema i świetnie się przy niej bawiłam. A jeśli naprawdę będzie podobny do Klausa z The Umbrella Academy to chyba się w nim zakocham <3 Mam nadzieję, że gdy byli jeszcze nastolatkami zdążyli wywinąć parę fajnych numerów ;) Lupin zapewne uwielbiał wysłuchiwać jego proroctw o swojej przyszłości, bo kompletnie w nie nie wierzył :D A teraz wyobrażam sobie jego zbolałą minę, jak musiałby przyznać, że część z nich może nie była kompletnie wyssana z palca… Poza tym, przydałby się bliski kumpel od wypadów do Hogsmeade po godzinach pracy… Ognista najlepiej smakuje w dobrym towarzystwie ;) ]
[Uwielbia the umbrella academy :D i Klausa :D Salema też <3 ja myślę, że to mogłaby być ciekawa relacja. Tylko nie wiem jakby ją zaczepić, bo Effy by w życiu na wróżbiarstwo nie poszła, bo chociaż oczywiście nikomu się do tego nie przyzna, całe życie miała wmawiane, że wróżenie to demon, a znajomość znaków zodiaku to droga do piekła... Z drugiej strony Effy totalnie by chciała sobie u niego przebywać i malować paznokcie, ale absolutnie by się wzbraniala żeby cokolwiek jej przepowiedział, nawet gdyby było to coś narciarskie istotnego (tak by się mogła zacząć ich znajomość, że Salem chciałby jej powiedzieć coś ważnego, a ona by nie chciała słuchać)] Effy
[ No i proszę, doskonały pomysł! Kiedyś Lupina wyjątkowo śmieszyła ta konkretna wizja… Ale jestem pewna, że dzisiaj nie było mu już do śmiechu :D Ted przybył do Hogwartu w styczniu i zaczynał jako stażysta. Właściwie planował przesiedzieć w Hogwarcie tylko parę miesięcy i znów wyjechać, jednak jego stan zdrowia po wydarzeniach z Brazylii jeszcze nie był na tyle dobry, aby mógł sobie pozwolić na powrót do dawnego stylu życia. No i w ten sposób przyjął propozycję nauczania na pełen etat… ku uciesze Salema ;) Bo myślę, że dopóki Lupin był na stażu mógł zaprzeczać prawdziwości wizji Grahama – w końcu staż to nie to samo co bycie pełnoprawnym nauczycielem! Szczególnie, że Lupin przechodził wtedy pierwsze etapy mało przyjemnej rekonwalescencji, więc nie był zbyt mocno zaangażowany w życie szkolne. No, ale od września ma się to zmienić… I pomyślałam, że właśnie od tego momentu mogłybyśmy rozpocząć nasz wątek. Co powiesz na spotkanie w Dziurawym Kotle? W sumie trwają wakacje, więc panowie mogą spotkać się w Londynie i właśnie tam Edward (niechętnie) przyznałby, że jednak zgodził się pozostać w Hogwarcie dłużej, na stanowisku nauczyciela. Kto wie, może Salemowi w końcu udałoby się dowiedzieć nieco więcej o tym, co skłoniło Lupina do zrobienia sobie przerwy w jego wojażach i nadstawianiu tyłka… A na koniec pomyślałam jeszcze, że skoro obie lubimy akcję (widziałam posłowie pod Twoją kartą…), to może Salemowi akurat przytrafiłaby się jakaś mało przyjemna wizja na temat kilku podejrzanych czarodziejów, którzy łypali na nich niechętnie odkąd tylko zasiedli za stolikiem w pubie? :D Powiedzmy, że nie spodobało im się to, co im Salem wywróżył… i chcieli mu to dosadnie pokazać? :D Co Ty na to? Czy może kombinujemy coś innego…? :) ]
Dominique pozwoliła sobie na opuszczenie różdżki dopiero w momencie, gdy w pobliżu znalazła się zdecydowana większość kadry nauczycielskiej Hogwartu. Wetknęła ją do tylnej kieszeni dżinsów wciąż jeszcze drżącą dłonią – sama nie wiedziała, czy z emocji i strachu o bezpieczeństwo Salema, czy z nadmiaru adrenaliny, a może jednego i drugiego. Odetchnęła głęboko, żeby uspokoić tłukące się w piersi serce, i przy okazji odpędzić pochmurne myśli, które już zdążyły zacząć krążyć po jej głowie. Wspomnienia, które za wszelką cenę starała się utrzymać z daleka, a które tylko szukały okazji, takiej jak ta właśnie, aby się wymknąć i móc dręczyć rudowłosą po raz kolejny. Wraz ze wspomnieniami pojawiało się także poczucie winy. Lepkie i palące, które pochłaniało swoimi mackami wszystko na swojej drodze. I nawet jeśli rudowłosej udało się je uciszyć, wciąż czuła jego obecność, gdy krył się w zakamarkach jej umysłu. Mając świadomość, że problem wilkołaka w Zakazanym Lesie zostanie rozwiązany przez ludzi bardziej doświadczonych od niej, mogła całą swoją uwagę skupić na Salemie. Delikatnym muśnięciem palców starła strużkę krwi z jego skroni, obrzucając ranę zaniepokojonym spojrzeniem, a zaraz potem uważnie przyjrzała się sylwetce mężczyzny. Jego ubranie w większej części było umorusane ziemią zmieszaną z błotem, ale poza tym nie widziała krwi ani zadrapań, co przyjęła z niemałą ulgą. Poczuła, jakby nagle ogromny ciężar spadł jej z ramion. — Masz szczęście, że praktycznie całe życie musiałam uciekać przed siostrą. Podkradałam jej ciastka i goniła mnie grożąc, że zamieni w żabę. Nauczyłam się szybko biegać — Dominique uśmiechnęła się, a w jej głosie zabrzmiała nuta rozbawienia, kiedy zerknęła na Salema kątem oka. Jego towarzystwo sprawiało, że wszystko wydawało się dużo łatwiejsze, niż faktycznie było. Działał na nią kojąco, zdecydowanie lepiej, niż najlepszy napar lawendowy, jaki w życiu próbowała, i nie potrafiła zrozumieć, jak w ogóle było to możliwe. — No, i bałam się, oczywiście. Wolałabym, żebyś nie miał ochoty pożreć mnie na kolację każdej pełni. — puściła w stronę mężczyzny oczko, jednocześnie nieco mocniej zaciskając chłodne palce na jego dłoni. Mimo żartobliwego tonu, Dominique wciąż czuła przerażenie, które niemalże gotowało się w jej żyłach chwilę wcześniej. Wystarczająco opowieści na temat wilkołaków nasłuchała się od ojca, by wiedzieć, jak bardzo są niebezpieczne. Nie bała się jednak o swoje bezpieczeństwo, bo ono od dawna było gdzieś daleko na liście jej lęków. Bała się, że coś – cokolwiek – mogło stać się Salemowi. — Jeśli zawsze organizujesz takie randki to już się boję, co będzie na kolejnej! — Dominique roześmiała się z rozbawieniem, zakładając za ucho niesforne kosmyki włosów, które zapewne wysunęły się z warkocza podczas szaleńczego wyścigu z czasem, i teraz łaskotały jej policzki. — Może powinnam zacząć zabierać ze sobą maczetę, tak na wszelki wypadek? — z całych sił wysiliła się na poważny ton, patrząc na twarz Salema spod uniesionych brwi.
[Jeśli postać pana z parasolkowej akademii jest choć w połowie tak świetna jak Salem, to nie wiem, nie wiem... Może powinnam ponownie rozważyć, żeby się w końcu za ten serial zabrać? :D]
— Wow, to było świetne! — krzyknął chłopak, oglądając się jeszcze na moment na starą panią profesor, która ruszyła już w drugą stronę, zapewne czając się na kolejnego ucznia, któremu będzie mogła wlepić ujemne punkty. Jej wymyślna fryzura lekko dyndała na boki, gdy kobieta oddalała się dziarskim krokiem. — Ciekawe, czemu jej nie było na śniadaniu... — Zmrużył karykaturalnie oczy. — W każdym razie, dzięki, Salem. To znaczy, panie profesorze Graham. Dziękuję. Za uratowanie tyłka. Jak to jest, że zawsze znajdujesz się w odpowiednim miejscu i czasie? Wiedział, że pojawianie się w odpowiednim miejscu i czasie to była zasadniczo część pracy mężczyzny, jak nie życia — fakt, że Salem był jasnowidzem został w Hogwarcie zatajony, więc oczywiście wszyscy o tym wiedzieli. James nie umiał jednak swojego nauczyciela traktować tak samo, jak reszty kadry nauczycielskiej. W jego oczach błyskała wciąż młodzieńcza złośliwość, język miał cięty, serce skore do figli i dowcipów, a w dodatku pozwalał chłopakowi paplać głupoty od rana do nocy, jeśli miał akurat trochę wolnego czasu. Poza tym James dobrze wiedział, że zastawia czasem pułapki na uczniów w zamku, raz go nawet na tym przyłapał — i pomógł dokończyć, gwoli ścisłości. Ich relacja zatem odbiegała mocno od zwyczajowych znajomości typu uczeń-nauczyciel. Chłopak czuł, jakby miał dobrego, starszego brata, który choć nieraz surowo opierdzieli, wskoczy za nim w ogień. Oraz, jak się okazuje, w wodę również. A cukiereczek? Cóż, cukiereczek był w pakiecie Salema Grahama i James musiał to zaakceptować, czy tego chciał, czy nie. Na wspomnienie szalenie uśmiechniętej twarzy swojego profesora tuż nad nim roześmiał się pod nosem. Nawet nie miał wtedy czasu się zdziwić. — Dobra, powiem, ale nie będziesz się nabijać? — Kula w płot. Na pewno będzie się nabijać. — Chciałem zobaczyć Wielką Kałamarnicę na własne oczy. No bo kiedy jak nie teraz? Mam ostatni rok przed sobą, chyba że znowu postanowią mnie oblać... Głupi Barney do tej pory się zarzeka, że macka klepnęła go w plecy, jak dopływał siedem lat temu do brzegu jeziora. Jasne, macka. Chyba jego ojca. Roześmiał się znowu, zerkając jednak nieśmiało w bok, szukając na twarzy profesora jakiejś oznaki, że może przesadził. — No, i użyłem bąblogłowy, ale nie robiłem tego od jakichś dobrych dwóch lat i po piętnastu minutach skończył mi się tlen, a potem bańka pękła. Trochę mnie to zszokowało, byłem już dość nisko. Próbowałem wypłynąć, ale już mi sił brakowało i powietrza. Dziękuję jeszcze raz, Salem. To znaczy, profesorze. — Skrzywił się. — Gdyby nie ty, pewnie pływałbym tam nadal, już dawno martwy. Z zamku powoli wyłaniało się coraz więcej osób. James rozpoznał z daleka uczniów jego klasy, spieszących w stronę szklarni na zajęcia z zielarstwa. Skrzywił się znowu; żeby się nie spóźnić na lekcje, musiałby teraz przyspieszyć. Chyba, że... — A, Salem? Profesorze Graham? Na czym będzie polegać ten nasz szlaban...?
[Zmiana narracji ani trochę nie przeszkadza, choć powiem Ci, szalenie mi się to podobało, nadało takiej dynamiki! I zmusiłaś mnie do dalszego kombinowania, osz Ty... Ej, ten pomysł Wielką Kałamarnicą nie był aż taki zły! Podobno, jak kiedyś Rowling zażartowała, to postać animagiczna Godryka Gryffindora... xD Jest nam z Potterem bardzo głupio teraz!]
James spojrzał spod byka na nauczyciela, po czym sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął woreczek pełen jakichś czarnych glutów. Pomachał nim chwilę, po czym ze strachu, że mężczyzna mu go zabierze — a jak wiadomo, byłby do tego zdolny — schował go czym prędzej na swoje miejsce. — Eliksir wielosokowy — mruknął prawie niesłyszalnie. — Bo za niedługo jest ten mecz Quidditcha ze Ślizgonami... — Teraz już go prawie nie było słychać. — I myś- że moglib- wygr-... — Reszta zdania uciekła gdzieś w pomrukiwaniach. Salem był jednym z idoli Jamesa. Obok pierwszej i drugiej kadry hogwarckich figlarzy — Huncwotów i Weasley'ów — stał on, we własnej osobie, na półeczce z napisem kim chce być, jak dorosnę. Był jak starszy brat, którego Potter nigdy nie miał. Nie żeby narzekał na brak rodziny, nie, czasem odnosił wrażenie, że było ich aż nadto... Ale nie było wśród nich podobnego mistrza zbrodni. Od kogo miał się uczyć? Wujek George, od kiedy urodziło mu się kolejne dziecko, nie miał już tyle czasu i choć nigdy nie zapominał, by wysłać mu co najmniej jedną sówkę miesięcznie, to mu nie wystarczało. Powinien się przecież szkolić w swoim fachu, prawda? Miał czasu do nauki aż nadto. — A co do tego zielarstwa — powiedział przeciągle, spoglądając w stronę szklarni. — Obawiam się, że ja po prostu zwyczajnie już nie zdążę! Poza tym, znam ten materiał, strasznie mi się w ogóle ostatnio nudzi na lekcjach... Mężczyzna zdawał się jednak wcale go na zajęcia nie prowadzić. Weszli z powrotem na teren szkoły. Potter starał się robić okrutnie zbolałą minę za każdym razem, gdy mijali kogokolwiek z grona pedagogicznego, jakby był właśnie siłą ciągnięty na najgorszy w życiu szlaban. Po prawdzie, z profesorem Grahamem nigdy nie mógł być pewien niczego. — Miał pan ostatnio jakieś ciekawe wizje? — zagaił jakby od niechcenia, ale spojrzenie zdradzało jego zafascynowanie. Na Merlina, jakby to fajnie było być jasnowidzem, marudził często do przyjaciół w Wielkiej Sali, gdy Salem pojawiał się w trakcie posiłku. Młody był i głupi, i ciężar tego daru zdawał się być dla niego jedynie błahostką.
Tak właściwie to wcale nie chciał tu przychodzić… a przynajmniej tak sobie wmawiał, gdy Salem niemal podstępem zmusił go do odwiedzenia Dziurawego Kotła. Oczywiście i jedno i drugie nie było do końca prawdą - Lupin z reguły nigdy nie odmawiał, gdy ktoś proponował mu spędzenie wieczoru w towarzystwie czegoś mocniejszego niż herbata z cytryną… No a Salem wyjątkowo nie musiał stosować żadnego podstępu, aby go tu zwabić. Wystarczyło, że trwały wakacje, mieli wolne, a powrót do własnego mieszkania wcale nie wydawał się tak kuszący... Bez względu na to, czy ktoś w tym mieszkaniu na nich czekał, czy nie. Dlatego Lupin nie protestował, jednak dla zasady posłał przyjacielowi ni to groźne, ni zrezygnowane spojrzenie, gdy ostatecznie stanęli w zadymionym progu pubu. Jakim cudem dym magicznych papierosów tak doskonale pasował do zapachu potrawki z fasoli, której głównym składnikiem – jak też od lat podejrzewał – wcale nie stanowiła rzeczona fasola? Była to jedna z tych tajemnic, której Lupin zapewne nigdy nie odkryje… ale na szczęście wcale mu na tym nie zależało. I tak nie przyszedł tu dla potrawki z fasoli. Obawiał się zupełnie czegoś innego… i pewnie właśnie dlatego kręcił się dość niespokojnie na krześle, nie przestając nawet wówczas, gdy Salem złożył zamówienie. Czuł na sobie przenikliwe spojrzenie bruneta i z każdą kolejną chwilą coraz mocniej żałował, że jego instynkt samozachowawczy nie zawsze działał tak jak powinien… — Na Merlina… nie wiem czy podołam streszczeniu tych wszystkich niesamowitych przygód, które spotkały mnie odkąd widzieliśmy się na zakończeniu roku… półtora miesiąca temu — odparł z doskonale odmalowanym przejęciem na obliczu. Posłał Salemowi przeciągłe spojrzenie, bębniąc palcami o drewniany blat stołu. Nigdy nie był szczególnie wylewnym typem, a Graham musiał zdawać sobie z tego sprawę. W końcu znali się nie od dziś. Jednakże odkąd powrócił do Hogwartu ponad pół roku temu, Lupin uparcie odmawiał opowiadania o tym, co mu się przytrafiło… i czemu do cholery postanowił zostać stażystą ONMS. Nawet Salem otrzymywał od niego jedynie szczątkowe i niepełne informacje. To nie mogło trwać wiecznie.Szczególnie, że parę dni temu podjął ostateczną decyzję co dalej. A oznaczała ona tyle, że dalsze ukrywanie nie ma większego sensu, bo to nie jest ich ostatnie spotkanie… Zresztą, Salem miewał te swoje epizody, które mogły wyjawić mu prawdę. — Miałem rozmowę z Longbottomem… — przyznał z westchnieniem, na wszelki wypadek rozglądając się dookoła w poszukiwaniu właścicielki pubu. To w sumie zabawny zbieg okoliczności, że akurat ona była żoną Dyrektora Hogwartu. Zaraz jednak skupił się ponownie na Salemie, przez chwilę zaciskając usta w wąską linię. — Profesor Cumming zawsze marzył o wyprawie badawczej na Madagaskar… — zaczął powoli, nawiązując do wieloletniego nauczyciela ONMS w Hogwarcie. — Pierwszy raz powiedział mi o swoich planach, gdy dopiero zaczynałem swój staż. Później słyszałem o tym co najmniej cztery razy w tygodniu. Ostatecznie podjął decyzję, że teraz albo nigdy… i poniekąd wepchnął mnie wprost w ramiona Longbottoma, który musiał szybko zapełnić po nim etat… — znów zebrało mu się na westchnięcie, jednak tym razem dzielnie się powstrzymał, a następnie z całą godnością osobistą na jaką było go w tej chwili stać, spojrzał w oczy Salema i dokończył — Zgodziłem się przejąć po nim stanowisko. Od września będę nowym nauczycielem ONMS. Chwała niebiosom, że sekundy po tym ciężkim wyznaniu, do ich stoliczka dolewitowała zamówiona przez Salema butelka Ognistej oraz dwie szklaneczki…
— Myślę, że prędzej pęknie ci brzuch niż odlecisz — Dominique uśmiechnęła się z rozbawieniem, bo wizja znikającego wśród chmur mężczyzny wydawała się nad wyraz rozbrajająca. Zaraz potem zerknęła na niego, w teatralnym geście marszcząc groźnie brwi, i szturchnęła zaczepnie łokciem jego bok. — Nie ładnie tak szantażować ludzi, wiesz? Poza tym, przed chwilą uratowałam twój tyłek przed wilkołakiem, nie boję się niczego! — zażartowała. Rudowłosa znała Salema jeszcze z czasów, kiedy oboje uczęszczali do Hogwartu w roli uczniów i zapewne żadne z nich wtedy jeszcze nawet nie przypuszczało, że zagrzeją miejsce między chłodnymi murami na dłużej. Dominique zdecydowanie nie spodziewała się po sobie takiej decyzji i mimo, iż kochała Hogwart całym swoim sercem, od czasu wypadku w Étretat miała spore wątpliwości, czy gdziekolwiek jeszcze uda jej się znaleźć swoje miejsce. A już tym bardziej tutaj, gdzie wszystko, co ją otaczało, budziło wspomnienia – często takie, do których wolała nie wracać. Kiedy ponownie przekroczyła próg Hogwartu we wrześniu zeszłego roku, wciąż zastanawiając się, co ona najlepszego robi, i pierwszą osobą, jaką spotkała był nikt inny, jak Salem Graham, nie mogła wyjść ze zdumienia, jak przewrotny potrafił być los. Dominique nigdy nikomu nie przyznała się do zauroczenia jego osobą, w które wpakowała się jak śliwka w kompot na początku trzeciej klasy, a które najwyraźniej nigdy jej nie minęło, biorąc pod uwagę fakt, jak wiele czasu spędzała w jego towarzystwie podczas minionego roku stażu. Ale biorąc pod uwagę, jak niesamowicie kiepską była kłamczuchą, nie minęło wiele czasu, a domyślili się zapewne wszyscy, w tym sam Salem. Jednak niektórzy postanowili urządzić sobie z tego dość nieprzyjemne żarty. Wspomnienie o amortencji wywołało nieprzyjemny dreszcz na plecach Dominique. Doskonale pamiętała zimowy bal przed kilkoma laty, kiedy Annie Benett i Bonnie Lewis postanowiły zabawić się jej kosztem i podały Salemowi eliksir miłosny. Następnie zrzuciły winę na nią, ośmieszając przed niemalże całą szkołą. — Czasami wciąż mam ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu, a flakoniki z amortencją omijam szerokim łukiem! — Dominique nie kłamała, mimo rozbawionego tonu. Od wydarzeń z tamtego dnia przestała brać udział w zimowym balu oraz wszelkich podobnych przyjęciach, które miały miejsce w Hogwarcie. Wystrzegała się ich jak ognia, wykorzystując najbardziej kreatywne wymówki, na jakie tylko było ją stać, a gdy i one nie pomagały, zaszywała się w którejś z opuszczonych komnat i całą noc składała jaskółki z origami. — Twoimi ulubionymi były czerwone Skittles i Reese’s Cups. Cały dzień czasami chodziłeś z resztką czekolady w kąciku ust. — rudowłosa uśmiechnęła się lekko i odruchowo spuściła wzrok, kiedy gorące rumieńce oblały jej policzki. Zawsze pamiętała, aby wziąć porcję tych słodyczy również dla Salema, dorzucając od czasu do czasu coś od siebie, aby mógł poszerzać smakowe horyzonty. Zawijała je w pergamin i zostawiała na parapecie jednego z okien w Wieży Astronomicznej, zaraz obok wydrapanej w drewnie litery D. — Czyżbyś właśnie próbował mi powiedzieć, że wziąłeś winę na siebie dlatego, że tak naprawdę lubiłeś mnie, a nie Reese’s, które dla ciebie szmuglowałam? — rudowłosa uniosła nieznacznie jedną brew ku górze, a w kąciku jej ust zamajaczył cień zawadiackiego uśmiechu. Zaraz potem dodała: — Bo jeśli tak, to musimy czym prędzej załatać twoją piękną buźkę przed naszą jutrzejszą randką w Miodowym Królestwie.
Lupin również nie należał do rozrzutnych. Pieniądze, które odziedziczył po zmarłych rodzicach, wbrew parszywym plotkom, wcale nie przepuścił w nielegalnych zakładach gargulkowych… ani nawet nie roztrwonił je na założenie własnej hodowli gromoptaków. Choć o drugie mogło być nieco bliższe potencjalnej prawdy. Tak czy inaczej, przeznaczył je na zakup własnego mieszkania. Życie pod jednym dachem z babką Andromedą miało swoje granice… a on osiągnął swoją wraz z uzyskaniem pełnoletności oraz ukończeniem szkoły. Jego dwupokojowe mieszkanie znajdowało się w dość spokojnej okolicy, całkiem niedaleko Pokątnej. Było to o tyle wygodne, że gdy miał coś do załatwienia po magicznej stronie miasta, wystarczyło dziesięć minut spacerku i był na miejscu. Doceniał również ciszę i spokój jakie płynęły z posiadania własnych czterech kątów. Ale raczej nie często poruszał ten temat w obecności Salema. Wiedział, że ten dzieli mieszkanie z matką, która – delikatnie rzecz ujmując – nie należała do typowych kobiet. Edward obiecał sobie, że zapyta Grahama co u niej słychać. Powinien był to zrobić, choć nie był pewny czy Salem zechce o tym rozmawiać. Najwyraźniej każdy człowiek miał pewne sprawy, które wolałby przemilczeć. Jak na ironię, dzisiejszego wieczoru to nie Graham tylko Lupin musiał się uzewnętrzniać. I już zaczynał tego żałować… naprawdę nie był dobry w te klocki. A tymczasem Salem wyglądał jak kot, któremu pod nieobecność srogiego właściciela udało się wypić całą pozostawioną bez opieki śmietankę… — Salem, ty lubisz mówić naprawdę wiele różnych rzeczy… — mruknął. Nawet nie zwrócił większej uwagi na nieokiełznany wybuch radości u bruneta. Był przyzwyczajony do tego typu zachowań. Ułożył łokcie na stole, podpierając ciężko podbródek na prawej dłoni. — Na szczęście zdecydowana większość tego, czym mnie straszyłeś za czasów szkolnych, nigdy się nie wydarzyła… — dodał jeszcze z westchnieniem ulgi. Sięgnął po whisky i nalał sobie jej solidną porcję do niewielkiej szklaneczki. Zdążył upić dwa łyki, nim zadowolony z siebie Salem zaczął dzielić się swoimi dalszymi przemyśleniami. — Błagam… — parsknął prosto do szklanki, nie mogąc powstrzymać rozbawienia, które nim zawładnęło. — Gdy ja byłem w ich wieku każdy dorosły wydawał mi się równie interesujący jak kolekcja skamielin, którą trzymał na biurku nasz profesor od Starożytnych Run. I zobacz na co mi przyszło… dobrowolnie zgodziłem się zostać taką skamieliną… — zakończył, dopijając pierwszy kieliszek whisky. Poczuł przyjemne pieczenie w przełyku. Wiedział, że na jednej szklaneczce raczej się nie skończy. Sięgnął śmiało po dolewkę, domyślając się, że to co wygaduje trąci lekkim dramatyzmem… ale co tam. Właśnie do tego służą takie spotkania, żeby móc się wyżalić bardziej niż sytuacja tego wymagała. Pozwolił Salemowi wygadywać bzdety pod jego adresem (których Lupin nie kupiłby nawet za złamanego knuta), jednocześnie nalewając sobie drugą szklaneczkę. Dolał też Grahamowi. Choć pojawienie się w Dziurawym Kotle grupki podejrzanie wyglądających czarodziei nie uszło jego uwadze, Edward świadomie ich zignorował. Nie znał ich, oni też raczej go nie znali… i tego wieczoru tak miało pozostać. A przynajmniej tak mu się wydawało.... Zagryzając lekko dolną wargę skupił się ponownie na przyjacielu, który chcąc nie chcąc poruszył kolejną wrażliwą strunę…
— Mówiłem… musiałem trochę przyhamować… — zaczął cicho, utkwiwszy wzrok w blacie stołu. Znów zrobiło mu się niewygodnie, więc zmienił pozycję, spinając nieco mocniej barki. — Ostatnia wyprawa nie poszła zgodnie z planem. Możliwe, że przemęczenie wzięło górę… i nabawiłem się urazów, z których teraz muszę się wylizać. Niestety zajmuje mi to dłużej niż sądziłem, dlatego zgodziłem się przyjąć propozycję Longbottoma… — wyjaśnił, wiedząc że powtarza to samo co zawsze, gdy ktoś poruszał ten sam temat. Pewnie wyjawienie całej prawdy by go nie zabiło. A jednak miał w sobie jakąś wewnętrzną blokadę, która mu na to nie pozwalała. Jakby w obawie, że jedna nieszczęśliwa historia pociągnie za sobą drugą, a później trzecią… I zanim Lupin się połapie, wszystko co leżało mu od miesięcy (a nawet i lat!) na wątrobie, ujrzy światło dziennie. Wtedy to wszystko wydawało się bardziej realne… i parszywie bolesne w kilku aspektach. — A ty? Jesteś zadowolony ze swojej pracy? — odbił piłeczkę, nim Salem zdążył otworzyć usta. — Może jako spełniony zawodowo profesor dasz mi parę wskazówek na nowej ścieżce kariery, hm…? — uśmiechnął się prawym kącikiem ust, mrużąc przy tym błyszczące złowieszczo w świetle świec zielone oczy.
Profesorowi z pewnością trudno było utrzymać kamienną twarz, mówiąc o wróżeniu z ptasich wnętrzności, a mina pełna obrzydzenia, która pojawiła się momentalnie na twarzy Jamesa, mu najpewniej tego zadania nie ułatwiała. Przez króciutką chwilę przeszło nawet chłopakowi przez myśl, że będzie musiał zaryzykować życiem i uciec czym prędzej z sali wróżbiarstwa, po czym usłyszał resztę zdania... Coś w złośliwie błyszczących oczach pana Grahama sprawiło, że poczuł lekkie zażenowanie — no cóż, z łatwością jak u małego dziecka udało mu się go nabrać. Niemniej winowajcą była tylko jego nieprzewidywalności! A przynajmniej tak to sobie uparty chłopak przetłumaczył. — Jasne! — powiedział z zaangażowaniem. — Sobie pan profesor tutaj usiądzie, a ja się wszystkim zajmę! Nie tak dawno James okrył w sobie jakieś dziwne zamiłowanie do sprzątania. Może dlatego, że stanowiło to tak ogromny kontrast dla jego osoby, może z tego względu, iż czasem czuł, że jego głowa to jeden wielki bałagan, a może dlatego, że już dostał podobną karę... Prawdą było jednak, choć śmieszyło go to niemało, że po prostu lubił sprzątać. Lubił porządek. A sama czynność wpływała na niego pozytywnie, z psychologicznego punktu widzenia. I jak już sobie zasiadł w pełnym porządku, mógł skupić się na swoim wewnętrznym rozgardiaszu. Potter wyciągnął różdżkę, ale jego profesor momentalnie zacmokał głośno, dając mu do zrozumienia, że to jednak nie godzina z praktycznych zaklęć domowych. Z cichym jękiem ułożył różdżkę na wyciągniętej dłoni Salema, po czym powlókł się w kierunku składziku na miotły przylegającego do sali lekcyjnej, gdzie odnalazł też inne potrzebne rzeczy do sprzątania. Jakim cudownym zbiegiem okoliczności było to, że czyszczeniem szkolnych powierzchni zajmował się charłak. Tak w zasadzie, przeszło chłopakowi przez myśl, było to odrobinę okrutne. Zasłony w mig zostały zrzucone, a dopiero w świetle wpadającym przez wysokie okna widać było, jak naprawdę brudne i zaniedbane było pomieszczenie — wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu, gdzieniegdzie widać było plamy jakiś substancji, a James mógłby przysiąc, że w kącie leżało coś, co przypominało zaschnięte ptasie wnętrzności. Chyba dobre dwie godziny zajęło chłopakowi doprowadzenie sali do względnego porządku. Wypucował wszystkie okrągłe stoliki, krzesła oraz dębowe biurko nauczyciela, zebrał wszystkie niepotrzebne graty ustawione na rzędach półek oraz w wysokich szafach, a na koniec zmiótł i umył podłogę. W końcu Salem zlitował się nad nim, po krótkiej chwili przekomarzania oddał mu różdżkę, by mógł rzucić kilka zaklęć czyszczących. W sali zapanowała czystość. Cały czas sprzątając, James dumał na tym, co mu powiedział wcześniej profesor. — Czy wizje przychodzą tak niekontrolowanie? Czy można nad tym zapanować? Na przykład skupić się i coś zobaczyć? — zapytał i nietrudno było nie wyczuć odrobiny nadziei w jego głosie. Nie mógł się powstrzymać i pomyślał przez chwilę o swoim ojcu. Nie zapytałby jednak o to Salema, wyobrażał sobie, że dostaje mnóstwo podobnych pytań od innych uczniów. — A jeśli chodzi o sprzątanie, chyba gotowe. Można przemeblować i zadbać o feng-coś tam. — Uśmiechnął się szeroko.
— Futrzaki potrafią być bardziej przewidywalne niż ludzie, uwierz mi… — mruknął ze śmiechem pod nosem, nie mogąc się powstrzymać przed przewróceniem oczami. Czasami nie miał siły do Salema… potrafił go rozbroić zaledwie paroma słowami, tak jak teraz, gdy z uporem maniaka powracał do tematu przystojnych stażystów oraz ślinienia się do nich. Lupin osobiście wolałby tego nie doświadczyć – to znaczy śliniących się na jego widok uczennic. Byłoby to wyjątkowo niezręczne, to po pierwsze… A po drugie okropnie uciążliwe. Zgodził się pozostać w Hogwarcie, ponieważ odnalazł tu zadziwiający spokój. Upierdliwa rodzina, która zawsze chciała dobrze, pozostała ze swoimi radami daleko w Londynie lub w innych częściach kraju. Lupin miał również pewność, że akurat w tym miejscu nie zaskoczą go żadną niezapowiedzianą wizytą, podczas której będą się nad nim użalać bądź spróbują pomóc mu w odnalezieniu drogi do sensownej stabilizacji życiowej. Na samo wspomnienie tamtego rodzinnego obiadu, podczas którego padło to kuriozalne określenie, Lupin poczuł nieprzyjemne ciarki na plecach. Zniwelował je szybkim łykiem Ognistej, posyłając Salemowi przeciągłe spojrzenie. — Wiesz co Graham…? Faza na niebieski minęła mi już na szóstym roku nauki w Hogwarcie. Wcale nie uważałem, że był to mój kolor, ale komuś się podobał… i to wtedy w zupełności wystarczyło — sięgnął po kolejną dolewkę, niemal od razu czując palącą potrzebę utopienia wypowiedzianych przed chwilą słów mocnym alkoholem. To, z kim się wtedy spotykał, nie było żadną tajemnicą. Jak również i to, że byli ze sobą nawet po ukończeniu szkoły. Dopiero po drodze zaczęło się komplikować… Dojrzewanie i wyznaczanie własnych ścieżek życiowych nie wyszło tak kolorowo, jak mogliby zakładać. Edward zacisnął usta i utkwił wzrok w popękanym blacie stołu. Doszedł do wniosku, że wypicie czterech… bądź już pięciu kieliszków Ognistej, w dodatku w takim tempie, nie służy trzymaniu gęby na kłódkę. Na szczęście Salem postanowił nie naciskać i dzięki temu myśli Lupina powoli skierowały się na inny tor… — Dzięki, ale akurat z tym uzdrawianiem mam wszystko pod kontrolą — odezwał się w końcu, powoli opierając zesztywniałe plecy o oparcie trzeszczącego krzesła. Jeszcze parę takich ruchów i być może wreszcie się złamie. — Mam całkiem pokaźny zestaw medykamentów i eliksirów w swoim pokoju w Hogwarcie… Nie uwierzyłbyś, ile czasu zajmuje ponowne wyhodowanie sobie wyżartego płatu skóry na plecach… — dodał. To, do czego doszło w Brazylii, nadal śniło mu się po nocach. I nie była to wcale wielka tajemnica, ponieważ wiele czarodziejskich pism wręcz krzyczało o makabrycznych atakach w magicznym rezerwacie zwierząt nieopodal miasta Belém. Lupin po prostu nie lubił o tym opowiadać. Wydarzenia z tamtej nocy nadal były zbyt świeże… a każde zerknięcie w lustro lub zmiana opatrunków dobitnie mu o tym przypominały. Wiedział, że kiedyś opowie o tym Salemowi. Przedstawi mu prawdziwą wersję wydarzeń… ale nie był pewny, czy jest już wystarczająco pijany, aby to zrobić. W każdym razie dzielnie próbował, sącząc szósty kieliszek Ognistej. Ponownie wywrócił oczami, słysząc uwagę o byciu sztywniakiem (która całkiem mu się spodobała, bo właśnie dzięki temu mógłby mieć jeszcze większy spokój…), i właśnie w tej samej chwili zorientował się, że chyba coś jest nie tak.
Najpierw zauważył, że mina Grahama nieznacznie się zmieniła… później zarejestrował wzmożony ruch po swojej prawej stronie. Nie odrywając kieliszka od ust patrzył, jak brunet wstaje z krzesła i zwraca się do jednego z tych mężczyzn, który zjawił się w pubie trochę ponad dziesięć minut temu. Wraz z całą swoją kompanią rzecz jasna. Tak jak i wtedy go nie rozpoznał, teraz również nie miał bladego pojęcia kim był. Naturalnie zauważył wielką, szpetną bliznę, która przecinała mu niemal całą twarz… ale zamiast mu współczuć, od razu zaczął się zastanawiać, które zwierzę mogło mu zostawić taką pamiątką, i dlaczego. Miał parę teorii… jednakże wyjątkowo postanowił milczeć, obserwując ten pojedynek na spojrzenia, w jakim brał udział Salem i ten facet z blizną. Zaczął mieć przeczucie, że to chyba źle się skończy… Całe szczęście, że pamiętał o wetkniętej za pasek spodni różdżce, a także o tym, że przyjaźnienie się z Salemem zwykle oznaczało tego typu atrakcje.
Och, będąc na tym etapie życia, na którym był obecnie, Edward mógłby już napisać swoją własną książkę o bliznach. Rozwodziłby się w niej na temat ich różnorakiego wyglądu – wielkości, kształtu, koloru, a nawet tego, jakie są w dotyku! – oraz opisałby proces ich powstawania, nie omieszkawszy ominąć nawet najdrobniejszego szczegółu. Książka ta z pewnością nie nadawałaby się do czytania dla osób o słabych nerwach. Jak również i tych, o wrażliwszych żołądkach… Nawet sam Lupin nie mógł mieć pewności, czy widząc taką książkę na wystawie w Księgarni Esy i Floresy zdecydowałby się na jej zakup. Co innego nie mieć wyboru i doświadczać pewnych rzeczy na – nomen omen – własnej skórze, a co innego czytać o nich w czyjejś książce. Ale co do jednego Salem miał rację. Edward mógł wymazać sobie wszystkie blizny. I kiedyś naprawdę to robił. Po powrocie z każdej wyprawy stawał przed lustrem i starannie sprawdzał, czy na jego ciele nie ma choć jednego, najmniejszego zadrapania… Dopiero gdy upewnił się, że nic tam nie ma i nic więcej nie widzi, był gotów do powrotu do domu, do niej. Inaczej znów skończyłoby się na pretensjach, głośnych awanturach oraz na tym, czego Edward nie znosił najbardziej, ponieważ jak każdy typowy facet bywał wówczas kompletnie bezsilny – czyli na łzach. Najwyraźniej on i Salem mieli średnie szczęście w miłości. Ale przynajmniej kot Grahama był mu wierny, nie ważne że od czasu do czasu lubił sobie na niego syknąć lub zostawić mu czerwoną pręgę na dłoni. W końcu koty to koty, te stworzenia nosiły w sobie tyle samo nieprzewidywalności co kobiety… jak nawet nie więcej. Całe szczęście, że nie miał teraz czasu na snucie ponurych rozważań dotyczących kobiecych (bądź kocich...) humorków. Facet z blizną oraz cała jego wesoła kompania najwyraźniej planowali urozmaicić im wieczór w zupełnie odmienny sposób. Edward posłał w stronę Salema lekko pytające spojrzenie pt. co żeś znowu zmalował oraz jak mocno tym razem oberwiemy. Oba te pytania, wypowiedziane na głos, byłyby bardzo zasadne, gdyż mina faceta z blizną (Lupinowi wyjątkowo spodobało się to sztampowe określenie) sugerowała same średnio przyjemne odpowiedzi. Nie miał jednak możliwości zadania ich przyjacielowi. Nim zdążył się zorientować, Graham trzymał w ręce niemal opróżnioną już butelkę Ognistej, którą następnie bez żadnych skrupułów roztrzaskał na głowie faceta z blizną. Reszta wypadków rozegrała się właściwie w tej samej chwili. Mężczyzna z raną po butelce w głowie zatoczył się do tyłu. Wszyscy goście, którzy do tej pory obserwowali to małe zajście z typowym, aczkolwiek bardzo źle skrywanym zainteresowaniem, nagle zerwali się na równe nogi i zaczęli uciekać jak najdalej od źródła tego całego zamieszania. Zrobił się niezły harmider, a Lupin dostrzegł jak jeden z napastników podbiega w jego stronę wraz z wyciągniętą ku niemu różdżką. Niewiele myśląc kopnął krzesło, na którym jeszcze przed chwilą siedział Salem. Walnęło ono z impetem w gościa, który z pewnością zamierzał potraktować go jakimś paskudnym zaklęciem. Facet dostał prosto w kolana i stracił równowagę. Klątwa poszybowała gdzieś ku sklepieniu pubu, rozświetlając je na chwilę na czerwono. Całe to początkowe zamieszanie sprawiło, że on i Salem rzucili się w kierunku baru, ledwo unikając kolejnych zaklęć, które dosłownie śmigały im nad głowami, gdy przeskakiwali przez ladę.
— Nuda? W twoim słowniku raczej nie ma takiego pojęcia — parsknął w odpowiedzi, łapiąc szybko oddech. Skorzystał z okazji do bezpiecznego wyjrzenia zza lady baru, aby móc ocenić ich sytuację oraz potencjalne możliwości. Cóż, po krótkich oględzinach stwierdził, że obie były dość niewesołe i mocno ograniczone. — Chciałbyś mi coś wyznać, Salem? Ten facet to twój były, czy coś…? — zerknął w stronę bruneta, uśmiechając się zaczepnie. W międzyczasie wyciągnął własną różdżkę, wiedząc że bez jej pomocy raczej się nie obejdzie. — Rzuciłeś go i teraz przyszedł się mścić, tak…? Na Merlina, błagam... tylko nie mów, że to ty pokiereszowałeś mu twarz, bo wtedy to już zupełnie co innego... — jęknął, posyłając mu wymowne spojrzenie. Akurat w tej samej chwili nad barem przeleciało parę pustych kieliszków, które roztrzaskały się z hukiem o podłogę nieopodal.
— Ja? Nie, nic nie chciałbym... — mruknął niemrawo. — Nie ukrywam, przeszło mi przez myśl na moment, żeby podpytać, czy uda mi się w końcu namówić Felice, by się ze mną umówiła. — Jego odrobinę pochmurną minę rozjaśnił chochliczy uśmiech. — Ale nie, niczego bym nie chciał wiedzieć. I w sumie, to spoko, bycie jasnowidzem. W sensie, wiem, że wiąże się to z całą masą dziwnych sytuacji, ale... Spoko. To spoko. Kiwał głową, składając rzuconą w niego uprzednio różową zasłonę. Myśli błądziły mu jeszcze chwilę wokół tematu ojca — nawet jeśli by się zapytał nauczyciela o to, co go trapi, a ten znałby odpowiedź, to jednak... Nie chciałby tego wiedzieć. Bał się tej wiedzy. Znacznie łatwiej było mu wyrzucić niewygodne uczucia w tył głowy i przykryć je tu i teraz. — O, no tak — mruknął pod nosem, rozwijając na powrót zasłonę. — Mieliśmy to zawiesić. Ruszył w kierunku szafy, w której, jak mu się wydawało, powinny znajdować się miotły, po czym otworzył ją szybko i schylił się, wyciągając rękę. Krzyknął zaraz głośno i przeraźliwie, bo zamiast mioteł znalazł tam coś zupełnie innego — wpatrującą się w niego wściekle twarz. I to nie była sama twarz, całe szczęście, była przyczepiona do szyi, szyja do torsu, zasadniczo był to pełnoprawny, wciśnięty do szafy, lekko skulony człowiek. Jego ojciec. — James Syriusz Potter — wysyczał Harry, wychodząc powoli na zewnątrz. — Nie mogę na ciebie patrzeć. Jak ty jesteś w stanie na siebie spojrzeć w lustrze? — Jego twarz wykrzywił okropny, nienaturalny grymas. — Jesteś nikim. Wiesz, zawsze chciałem mieć syna. Byłem taki szczęśliwy, jak się urodziłeś, a okazałeś się... Takim rozczarowaniem. Bogin podchodził coraz bliżej do chłopaka, który powoli zaczął się wycofywać. Prawdę mówiąc, nawet nie zorientował się, że ma do czynienia z magicznym zwierzęciem, jego świadomość kompletnie wyparowała, w końcu liczyło się tu i teraz. Jedyne, na czym był w stanie się skupić, to twarz jego ojca, słowa, które wypowiadał, i to, jak bardzo bolało go w środku. Bolało tak bardzo, tak bardzo się również bał, a żołądek podchodził mu do gardła, gdy jego ojciec zbliżał się do niego z tą zawiedzioną, okrutną miną. — Takim rozczarowaniem, wielkim rozczarowaniem! Jesteś nikim, James, jesteś dla mnie nikim. MAM TYLKO JEDNEGO SYNA. JESTEŚ NAJWIĘKSZYM ROZCZAROWANIEM MOJEGO ŻYCIA! Potter nie wiedział, co się wtedy dokładnie wydarzyło. Jeszcze przed chwilą widział swojego ojca, a teraz siedział na posadzce, na którą musiał się w pewnym momencie osunąć, oczy miał mokre od łez, a całym jego ciałem wstrząsały dreszcze. Spojrzał, jeszcze przestraszony, na Salema, i w tej samej sekundzie zalała go fala ogromnego wstydu. To był bogin. To był głupi bogin, którego nauczył się w pełni ujarzmić patronusem już pod koniec piątej klasy. I z którym tak sromotnie teraz poniósł porażkę, w dodatku zachowując się... Jak kompletny kretyn. I Salem, teraz Salem wiedział o jego ojcu. Ciekawe, co myślał, jak celował w niego różdżką. — Ja chyba już sobie jednak pójdę, nie obrazisz się? — powiedział cicho, podnosząc się z podłogi. — Dzięki za... Dzięki za szlaban.
Wspólne obiady w Muszelce zawsze były dobrze wspominane przez Dominique. Nie tylko przez wzgląd na przepyszne jedzenie i fenomenalne marchewkowe puree jej mamy, które zawsze podbijało podniebienia gości, ale również przez atmosferę. Rozmowy pełne ciepłych słów i zrozumienia zmieszane ze śmiechem, żartami i opowieściami, jak minął dzień, wlewały w serce spokój i nadzieję. Nikt nie czuł się odtrącony czy gorszy, dla każdego zawsze znalazło się miejsce przy stole. Rudowłosa polubiła je tym bardziej, kiedy zaczął brać w nich udział Salem. Z dziwacznym, nastoletnim podekscytowaniem wyczekiwała ich zdecydowanie bardziej, niż wszystkich innych, a to zasługa burzy hormonów i absolutnie oczywistego dla wszystkich zauroczenia jego osobą. Co za tym idzie, im więcej czasu ze sobą spędzali, tym więcej Dominique zaczynała zauważać, a że obserwatorem raczej była dobrym, to dość prędko zaczęła dostrzegać, że pani Graham nie do końca radzi sobie w życiu, jak i dbaniu o syna. Utwierdziła się w tym przekonaniu tym mocniej, kiedy pewnego dnia przyłapała Salema na podkradaniu czekoladowych ciasteczek ze stoiska ze słodyczami. Nigdy nie wspomniała mu o tym, co widziała, jak i nie była pewna, czy on sam zdawał sobie z tego sprawę, ale od tamtego momentu podrzucała mu przekąski znacznie częściej. — Mam nadzieję, że ten wilkołak tego nie usłyszał — rudowłosa odruchowo zerknęła na wejście do Skrzydła Szpitalnego, jednak na jej ustach majaczył rozbawiony uśmiech. Przeniosła wzrok z powrotem na mężczyznę. — Co ci po Skittlesach, skoro byłbyś martwy? Absolutnie nie widzę w tym posunięciu sensu, mój drogi! — stwierdziła, wywracając teatralnie oczami. Pielęgniarka, która ze skupieniem zakładała opatrunek na rany Salema, mruknęła krótko i skinęła głową, jakby na potwierdzenie słów stażystki. Następnie przegoniła mężczyznę z kozetki marudząc, żeby trzymał się z daleka od kłopotów, i zniknęła za jednym z parawanów. — Zawsze możesz się dogadać z najlepszą dilerką mugolskich słodyczy w Hogwarcie zamiast od razu padać trupem. Słyszałam, że masz u niej znajomości, więc może za ładny uśmiech daruje ci życie, a paczkę Skittlesów dostaniesz gratis. Kto wie? — Dominique wzruszyła lekko ramionami, jakby od niechcenia, i puściła do Salema oczko. Następnie pochyliła się lekko w jego stronę i szepnęła mu na ucho: — A plotki głoszą, że ostatnio miała dostawę. I podobno nawet niebieskie Skittlesy się znajdą. Jeszcze za dzieciaka uwielbiała w podobny sposób się z nim przekomarzać i nie potrafiła wyjść z zaskoczenia, jak bardzo jej tego brakowało. I nie tylko tego, bo mogłaby wymieniać cały dzień wszystkie te rzeczy, za którymi tęskniła od dnia ich ostatniego spotkania przed kilkoma laty, a które teraz poznawała na nowo. W zupełnie odmienny sposób, bo przecież oboje się zmienili. Miała jednak wrażenie, że to dziwaczne przyciąganie, którym Salem emanował, gdy była jeszcze nastolatką, wciąż na nią działało. I to całkiem nieźle. — Chodź, dzielny pacjencie! Nie chcemy chyba dostać reprymendy za włóczenie się nocą po korytarzach? — Dominique złapała bruneta za rękę i uśmiechnęła się lekko, zerkając na niego spod zmierzwionych włosów.
Potter był ogromnie wdzięczny, że Salem nie próbował zatrzymać go w klasie. Musiał na własną rękę poradzić sobie z lawiną wstydu i zażenowania, które ogarnęło jego nastoletnie serduszko — w końcu wychował się w domu, w którym mało było miejsca na niewygodne emocje. Harry wyrósł na twardego człowieka z mocnym charakterem, jego matka była chyba jeszcze bardziej uparta i oschła w emocjach. Nikt go nigdy nie nauczył płakać, nie dał mu na to swobody, nie tak, jak to było w przypadku jego młodszej siostry. Chłopaki nie płaczą, tę maksymę tak mocno wbił sobie do głowy, że przez następne kilka dni dochodził do siebie, unikając za wszelką cenę mijania profesora na korytarzu. W końcu zrobił to, w czym był najlepszy — wyśmiał całą sytuację i zmiótł ją w tył głowy, a gdy zdarzyło się, że zobaczył gdzieś Grahama, po prostu udawał, że nic się nie wydarzyło. W dzień rozgrywek James przylepił na usta sztuczny uśmiech. Było to do niego tak niepodobne, że nawet kilka osób z drużyny zapytało go, czy aby na pewno wszystko z nim w porządku. Ostatnie wydarzenia odcisnęły na nim piętno, nie umiał wykrzesać już z siebie tyle entuzjazmu, co zawsze. Miał podkrążone oczy, bo ostatnimi dniami nie sypiał dobrze, a przez omijanie posiłków twarz jakby mu się zapadła. Wyglądał źle i tak też się czuł. Gdy profesor odebrał mu eliksir, Potter spojrzał na niego z lekką nadzieją w oczach. Uniósł powoli brwi, jakby starając się wyczytać z twarzy nauczyciela, czy ma na myśli dokładnie to, co sam sobie wyobrażał — czyżby jego ojciec miał się stawić na trybunach? — Trzymaj kciuki, będą potrzebne! — zawołał jeszcze do Salema, a potem został przez kapitana pociągnięty za rękaw na boisko. Gdy minęło pierwsze pół godziny meczu, James uznał, że tak fatalnie nie szło im chyba od ostatnich czterech lat. Drużyna przeciwna już pięć razy przerzuciła kafla przez poręcze, w dodatku stracili jednego ścigającego, w którego jeden z pałkarzy uderzył tłuczkiem, a ich obrońca zwichnął nadgarstek gdy odbijał sunącą ku niemu piłkę. Chłopak sunął powoli nad trybunami, wypatrując znicza, kiedy jego uwagę przykuła osoba siedząca na trybunach Gryffindoru. Dostrzegł Salema w dziwacznych okularach, jakich nigdy wcześniej w żadnym sklepie na Pokątnej nie widział — miały mnóstwo ruszających się elementów, mnóstwo zębatek odpowiedzialnych za ich tajemniczy mechanizm, i taką małą, teraz oczywiście zwiniętą parasolkę, która miała chronić użytkownika przed deszczem. Niedaleko Salema stał Silva, rozmawiający rzewnie z jakimś profesorem. A ponad nimi ruszając rękami, krzyczał coś sam... Harry Potter. Harry, jego ojciec, we własnej osobie. Miał nawet wymalowanego lwa na policzku, jak James zauważył, gdy tylko podleciał niżej. I jakiś taki błyszczący element, czy to była broszka? Nie, to nie mogła być broszka, to był... — Znicz! — wykrzyknął Potter, rzucając się w jego kierunku. To była chyba najszybsza i najniebezpieczniejsza akcja w jego życiu. Dał susa w dół, nie spuszczając przy tym złotego uciekiniera z oczu, a gdy mijał szukającego drugiej drużyny, który pognał za nim, ustawił rączkę miotły prostopadle do ziemi. Spadał szybko, szybciej niż kiedykolwiek. A kiedy znicz odbił od podłoża, by wzbić się z powrotem w powietrze, Potter był już nad nim, jakby tylko na to czekał. Zatrzymał się gwałtownie, ciągnąc rączkę miotły w górę, ale trochę za późno — wylądował na miękkiej murawie, przeturlał się jeszcze przez moment, by w końcu wylądować plackiem na plecach. Na jego usta wpłynął ogromny uśmiech, wyciągnął rękę ze zniczem w górę, a tłum Gryfonów zawiwatował. Zaraz obok niego wylądowała reszta drużyny, ktoś pomógł mu wstać, ktoś krzyczał coś do niego, a kto inny znowu podbiegł, by zbić z nim piątkę. Potter jednak nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, pożegnał się ze wszystkimi szybko i już pędził pod trybuny Gryffindoru, gdzie czekał na niego ojciec. — Spisałeś się! To było niesamowite! — Harry wykrzyknął, wyciągając ręce w kierunku syna. — A to ja podobno byłem niezły w te klocki... Pierwszy raz widziałem taki numer!
James przystanął jednak kilka kroków od ojca. Czuł, że coś jest nie tak — przecież powinien czuć teraz ulgę. Bezmiar szczęścia, zadowolenie, przecież spełniała się właśnie wizja, o której wiele razy tak długo myślał, o której marzył, choć nie chciał przed sobą tego przyznać. Ale nie czuł nic poza tym, że to... W sumie miłe, że ojciec tu jest. Potter potrzebował doświadczyć w końcu uwagi ze strony taty, by dostrzec, że tak naprawdę dawno przestała już być mu potrzebna.
***
Po kolacji chłopak ruszył prosto do sali profesora Grahama. Spędził miłe popołudnie z ojcem, spacerowali do błoniach, pojechali do Hogsmeade z resztą rodzeństwa, a potem odprowadzili go wieczorem na skraj lasu, gdzie deportował się do domu. Krótko zapukał do drzwi. — Hej, Salem — powiedział, spoglądając na profesora z zawstydzonym uśmiechem. — Chciałem ci podziękować... Jak mi się wydaje, to chyba twoja sprawa.
Rudowłosa nie mogła się nie zgodzić, gdy Salem zaprezentował jej jeden ze swoich uśmiechów. Ten szczególnie szeroki, promienny i nieco zawadiacki, za którym tak szalała w swoich nastoletnich latach. Działał na nią niezwykle kojąco, odpędzając wszelkie pochmurne myśli, które kłębiły się gdzieś w zakamarkach jej umysłu, i poprawiał humor po stokroć lepiej niż najpyszniejsze piwo kremowe, jakie tylko mogła sobie wyobrazić. I cały czas zastanawiała się, czy działał tak na wszystkich, czy może jedynie ona miała do niego tak ogromną słabość. — Nie mogę być kimś w rodzaju dilera charytatywnego? — Dominique zmarszczyła nieznacznie brwi zastanawiając się, czy wtedy wciąż jeszcze nazywa się to dilerką, czy może już rozdawnictwem, a kiedy nie mogła ostatecznie tego określić, wzruszyła lekko ramionami. Uśmiechnęła się z rozbawieniem. — Wszystko ma swoją cenę, powiadasz? W takim razie, ile warte są dla ciebie moje Skittlesy? — posłała Salemowi zawadiackie spojrzenie roziskrzonych tęczówek i prowokacyjnie uniosła ku górze jedną brew. Żartowała, oczywiście, i mężczyzna powinien o tym doskonale wiedzieć. Prawda o Dominique była taka, że zwykle nosiła serce jak na dłoni, mimo iż od kilku lat mogło wydawać się nieco bardziej potłuczone niż dotychczas, i lubiła wywoływać uśmiech na twarzach innych albo sprawiać im drobne przyjemności, absolutnie nie oczekując niczego w zamian. Odszukiwała wewnątrz siebie wszystkie iskierki dobroci i ciepła, a później rozsiewała je wokół, mając nadzieję, że kiedyś ktoś poda je jeszcze dalej. — Myślę, że nikt nie będzie się przejmował tobą w mojej komnacie — rozbawiony śmiech rudowłosej rozniósł się echem po szkolnym korytarzu odrobinę za głośno, więc pospiesznie stłumiła go dłonią. Poczuła się jak za szkolnych czasów, kiedy to trzeba było się nieźle nakombinować, żeby zauroczona para mogła znaleźć ustronne miejsce, sam na sam, przy tym jednocześnie takie, żeby nie zostać przyłapanym. — Z całym szacunkiem do dyrekcji i grona pedagogicznego… — tutaj wymownie zerknęła na Salema, puszczając w jego stronę oczko. — Ale zanim rozpoczęłam staż, kilka lat podróżowałam z mugolami. Pociągiem, samolotem, autostopem! Bez użycia magii zwiedziłam praktycznie całą Europę, widziałam i robiłam rzeczy, które zapewne nie byłyby mile widziane w moim podaniu na mugoloznastwo. Zdecydowanie bardziej nieodpowiednie, niż zapraszanie mężczyzny do pokoju — Dominique pokręciła głową z uśmiechem, ujmując Salema pod ramię, kiedy przemierzali pusty korytarz w stronę wieży przez nią zajmowanej, a zaraz potem zerknęła na niego kątem oka. — Poza tym, jak sam mówisz, jesteś ranny i cierpiący, więc jak mogłabym ci nie pomóc? Rudowłosa doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak na temat jej spotkań z Salemem wypowiadała się starsza część grona pedagogicznego. Wiedziała, że spodziewali się, iż pójdzie w ślady siostry, która doskonale wręcz potrafiła się wpasować w wymagania oraz oczekiwania, które przed nią stawiano, przez co sprawiała wrażenie idealnej czarownicy. Dominique jednak była jej absolutnym przeciwieństwem już od najmłodszych lat, czego jednak większość ludzi dookoła zdawała się nie zauważać, uparcie upychając ją do szuflady, która tak wygodnie została umoszczona dla Victoire. Nie przejmowała się gadaniem i plotkami. Już dawno postanowiła przeżywać życie w taki sposób, w jaki ona tego pragnęła, i nie przejmowała się opinią ludzi, którzy nawet jej nie znali. Nie tak naprawdę.
Podobało się jej, jak przez ostatni rok rozwinęła się jej znajomość z Salemem. Zawsze mieli ze sobą dobry kontakt, nawet pomimo różnicy wieku w młodszych latach, jednak ostatnie miesiące zbliżyły ich do siebie w sposób, który dawał jej dziwnego rodzaju poczucie, że jest we właściwym miejscu. Mogła czuć się przy nim sobą, ze wszystkimi swoimi dziwactwami, lękami i marzeniami, o których opowiadała mu podczas wieczornych spacerów, i wystarczył jeden jego uśmiech, żeby wszystkie złe emocje wyparowały, a problemy jakoś nagle przestawały nimi być. Czasami jednak łapała się na myśli – krótkiej i ulotnej, która przemykała przez jej umysł niczym wiatr i ulatniała się równie szybko, jak się pojawiała – kim konkretnie jest dla Salema. Za czasów szkolnych wiedziała, że jej szanse były zerowe, bo nie pozostawało tajemnicą, że preferował męskie towarzystwo, jednak teraz najwyraźniej się to zmieniło i Dominique miała nieodparte wrażenie, że coś jest na rzeczy między nimi. Nie do końca jednak potrafiła określić, jak to coś powinna zinterpretować. I czy w ogóle interpretować, bo mimo, iż doskonale zdawała sobie sprawę, jak Graham był dla niej ważny, wcale nie musiał traktować jej w ten sam sposób. — Zapraszam — Dominique przystanęła przed masywnymi drzwiami komnaty na końcu długiego korytarza, po czym otworzyła je lekkim pchnięciem. Ich oczom ukazało się przytulne wnętrze, gdzie książki piętrzyły się na podłodze pokaźnymi stosikami w towarzystwie zapisanych pergaminów, a ściany pokrywały fotografie z podróży, ale również zdjęcia z przyjaciółmi czy rodziną. Wszystko otaczała subtelna woń bzu i cynamonu. — Czuj się jak u siebie!
Nie trzeba było Jamesa długo namawiać, zaraz rozsiadł się wygodnie obok profesora. Również miał na sobie piżamę, na którą zarzucił czarną bluzę, choć nie była ona tak wymyślna jak strój profesora Grahama — po prawdzie, chłopak nawet nie śmiałby wystąpić przed nim w czymś bardziej ekstrawaganckim, w obawie, że mógłby urazić jego wysublimowany gust. Sięgnął do torby, którą uprzednio rzucił na posadzkę, aby wyciągnąć z niej małą paczuszkę odebraną parę dni temu z sowiarni. Wiedział skądinąd, że jego nauczyciel ma słabość do mugolskich przekąsek, więc przy okazji, gdy pisał do domu, skontaktował się też z ciocią Hermioną, by przysłała mu coś specjalnego. Mogli się więc uraczyć ciasteczkami, dziwnymi, śmierdzącymi chrupkami (podobno były serowe, lecz Jamesowi pachniały starą skarpetą) i takimi małymi orzeszkami w cukrowej polewie, które wyglądały dokładnie tak jak się nazywały, jak kamyczki. Na koniec nalał im ciepłego (kradzionego z kuchni) mleka do kubków znalezionych w jednej z wielu szafek, do których dosypał jeszcze kakao i w końcu spoczął wygodnie na kanapie. Wyrastał na wspaniałego pana domu! — Wiem, ale i tak, bo gdyby nie to, to... No, dzięki — mruknął, gdy nauczyciel wspomniał coś o swojej małej roli w całym zajściu. Na słowa uznania roześmiał się głośno, trzepiąc przy okazji ręką włosy, po czym pokiwał z podziękowaniem głową. — To było strasznie głupie, ale cieszę się, że się udało. Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, jakim cudem... W ogóle nie przemyślałem, jak się zatrzymać. — Uderzył się lekko otwartą dłonią w czoło. — A co do taty... — Przez jego twarz przeszedł dziwny uśmiech, taki trochę poważny, bardzo do niego niepodobny. — Był! Był dumny, tak powiedział, że nawet pierwszy raz coś takiego widział, i że w ogóle to niby on był dobry, ale, no... Że to była fantastyczna akcja! A potem poszliśmy na spacer po Hogwarcie, poopowiadał mi trochę... Chłopak sięgnął po jednego chrupka i wsunął go do ust. Mugolskie chipsy miały takie dziwne właściwości, że jak się zjadło jednego, to nie dało się przestać dopóki paczka nie była pusta. Podobno, jak powiedziała mu któraś koleżanka urodzona wśród niemagicznych, to przez te wszystkie przyprawy, które oblepiają się wokół palców, bo potem się już nie opłaca brudzić dwa razy, ale Potter jej nie wierzył. Był na sto procent przekonany, że za produkcję tych uzależniających smakołyków odpowiada jakiś czarodziej. — Byliśmy u Zonka, zabraliśmy Albusa z Lily, ogólnie było w porządku, tylko jakoś tak wiesz... — urwał, spoglądając na Salema. Maseczka na jego twarzy stwardniała, wyglądała jak taka cienka skorupka i chłopak miał ogromną ochotę dziabnąć go palcem w policzek. — Nie wiem, nie umiem tego określić. Czuję się zupełnie w porządku, tylko jakby nie tak, jak oczekiwałem, nie umiem... Westchnął ciężko, napychając się chipsami. — Nie wiem, jak to ubrać w słowa.
James z zawodem patrzył, jak glinkowa maseczka na twarzy profesora na powrót się nawilża, i ścisnął przy tym lekko prawą dłoń w pięść, myśląc, że następnym razem nie będzie czekał — ten policzek pokryty skorupką wymagał dźgnięcia. Na historię o salemowym pierwszym razie wybuchnął śmiechem, kiwając przy tym głową, bo profesor właściwie miał zupełną rację. — Miotłę? Ale taką, żeby ci nią salę pucować? — powiedział, unosząc brwi, i zaraz wstał, by podejść do stolika z maseczkami. — W każdym razie zgoda! Chwilę mu zajęło, by wybrać odpowiednią. W końcu postawił na tą z dziwnymi znakami w nazwie, których nie mógł rozpoznać — na pewno to nie był japoński, a wydawało mu się też, że chiński jest dużo bardziej wymyślny — po czym dobre kilka minut spędził na odklejaniu od siebie części płachty. Gdy nałożył ją w końcu na twarz i przyklepał odpowiednio palcami, rozsiadł się z powrotem na kanapie. Okazało się, że grafiką na maseczce był lew, co w sumie bardzo mu się spodobało. — Byłem ostatnio w Komnacie Tajemnic — mruknął od niechcenia, sięgając po mugolskie kamyczki. Zanim Salem zdążył zareagować, wysunął przed siebie otwartą dłoń i przymknął oczy. — Ale nawet nic nie mów! Straszna nuda. Trafiliśmy... na bahanki. — Jęknął, opadając teatralnie na poduszki. — I musieliśmy szybko zwiewać. Człowiek idzie, szuka przygód, a kończy się jak zawsze. Czasem to mam wrażenie, że nie mam już w zanadrzu pomysłów na kolejne numery... Nagle James spojrzał przed siebie zaaferowany. Otworzył szeroko oczy, usta mu się rozchyliły, jakby był przestraszony czy z szokowany, po czym powolutku odwrócił się w kierunku nauczyciela. Uśmiechnął się szeroko, zaciskając usta w wąską linię. — Ale profesor, który za swoich czasów szkolnych dawał nieźle popalić... Na pewno ma jakieś pomysły! — szepnął z nadzieją. — Podziel się wiedzą! Oczywiście, to tylko dla celów naukowych, pytam, bo kolega był ciekawy, i tak dalej. Niemniej gdybyś chciał odświeżyć pamięć i zrobić coś niekoniecznie nauczycielskiego, mam wszystko co nam potrzeba! Zerknął w stronę torby. Rzeczywiście, zabrał ze sobą swój niezbędnik, tak na wszelki wypadek — pelerynę, mapę, kilkanaście różnokolorowych fiolek i pół sklepu Weasley'ów. Ciocia Hermiona, od której dostał słodycze, dała mu tę torbę na ostanie Boże Narodzenie...
Edward chyba prychnął, słysząc odpowiedź swojego przyjaciela. Chyba, ponieważ dosłownie parę sekund później jedno z zaklęć śmignęło tuż nad ladą i z głośnym hukiem uderzyło w wiszące nad barem lustro, które roztrzaskało się na tysiące ostrych kawałeczków. Część z nich oczywiście spadła im na głowy, pozostałe natomiast rozprysły się we wszystkie możliwe strony, zasypując pub mieniącym się konfetti. Lupin instynktownie osłonił twarz ramieniem, tym samym unikając dostania odłamkiem szkła prosto w oko. Po chwili jednak otrzepał się niczym pies po wyjściu z kąpieli, posyłając w stronę Salema szybkie spojrzenie. Pomysł ze zgaszeniem świateł wydawał się całkiem niezły… ale przez to teraz Lupin nie był w stanie stwierdzić, czy Salemowi nic się nie stało. — Jesteś cały…? — zapytał. Skorzystał z okazji, gdy po pubie przez krótką chwilę nie śmigały żadne zaklęcia, i strząsnął z rękawów pozostałe odłamki szkła. Ich przeciwnicy wydawali się nieco zdezorientowani… Jednak to nie mogło trwać wiecznie. Za moment zrozumieją, że to zwykły podstęp, a przez to on i Salem stracą całkiem niezłą okazję na wydostanie się stąd o własnych siłach. — Najwyraźniej znów będziemy musieli przeprowadzić poważną rozmowę na temat zaczepiania obcych ludzi i straszenia ich swoimi wizjami… — westchnął, ściskając mocniej swoją różdżkę w dłoni. — Ale nie teraz. Ty idź przodem… — wskazał podbródkiem w kierunku uchylonych drzwi na zaplecze. — A ja dorzucę nam dodatkową minutę przewagi — uśmiechnął się szelmowsko. Jego wzrok dość szybko przywykł do panującego w pubie mroku. Naturalnie tamci zdążyli już rozpalić końcówki swoich różdżek, ale dzięki rozsypanym na podłodze odłamkom szkła – trzeszczącym złowieszczo pod naporem ich ciężaru – Lupin nie musiał wyglądać zza baru, aby wiedzieć, że ich przeciwnicy powoli się do nich zbliżali. Posłał Salemowi ponaglające spojrzenie. Miał nadzieję, że ten odczytał je prawidłowo i nie będzie się z nim teraz wykłócał. W końcu żaden z nich nie skorzystał jeszcze z zaklęcia Lumos, tym samym ułatwiając sobie nieco życie. Lupin przesunął się powoli w bok, niemal na sam kraniec baru… a Graham chyba w końcu ruszył na czworaka w stronę drzwi. Niestety nie mógł być tego pewien, bo nie chciał się teraz rozpraszać i szukać przyjaciela wzrokiem. Uniósł się ostrożnie do góry, teraz już kucając za barem. Liczył kroki i uważnie nasłuchiwał… byli już prawie na wyciągnięcie ręki. Edward policzył w myślach do trzech, a następnie wyskoczył zza baru i machnął różdżką w stronę wielkiego żyrandola, który szczęśliwym zbiegiem okoliczności znajdował się właśnie tuż nad głowami tej bandy brzydali. Pomieszczenie rozświetlił krótki, biały błysk. Wszystkie zatrzaski wraz z najmniejszymi gwoździkami utrzymującymi żyrandol roztopiły się w mgnieniu oka. A to oznaczało, że już nic nie utrzymywało go w powietrzu… Lupin nie czekał na dalszy rozwój wypadków. Ruszył pędem ku drzwiom na zaplecze, słysząc za plecami charakterystyczny świst powietrza, a po chwili huk połączony z głośnymi okrzykami przerażenia. Ich przeciwnicy mieli sporo czasu, aby odskoczyć, jednak nim opadnie kurz, a oni ostatecznie pozbierają się z ziemi, minie kilka cennych chwil… Lupin naprawdę miał nadzieję, że Salem przedostał się już na zaplecze. Stamtąd powinni poszukać wyjścia prowadzącego na tylną alejkę za pubem. Co prawda nie miał pewności, czy coś takiego rzeczywiście tam było… jednak na zdrowy rozum powinno. Gdzie inaczej pracownicy wynosiliby śmieci lub wyskakiwali na papierosa w krótkiej przerwie na lunch…? Edward nie wyobrażał sobie, aby nie móc sobie od czasu do czasu zapalić, szczególnie w pracy, aby choć na chwilę oderwać się od obowiązków. On co prawda przy swoich uczniach palić nie mógł, jednak nikt nie zabronił mu robienia tego w jego własnych pokojach…
— Umierałeś z tęsknoty? Za mną? — Dominique uniosła do góry jedną brew w geście szczerego zaskoczenia, a na jej policzkach mimowolnie zaróżowił się delikatny rumieniec, który siarczyście przeklinała w myślach za każdym razem, kiedy się pojawiał. Zaraz potem pstryknęła palcami, zupełnie tak, jakby nagle zdała sobie sprawę z czegoś absolutnie oczywistego. — No tak! Nie za mną, a za moimi słodyczami! — zażartowała i pokręciła głową teatralnie wywracając oczami, po czym roześmiała się z rozbawieniem. Pozwoliła, aby dłonie Salema oplotły jej wąską talię, i pisnęła cichutko ze śmiechem, kiedy pociągnął ją na łóżko. Dopiero w momencie, kiedy miękka pościel pachnąca lawendą otuliła jej drobne ciało poczuła, jak całe napięcie związane z wydarzeniami, które miały miejsce w lesie, umyka gdzieś daleko. Zastąpiło je błogie poczucie odprężenia, dodatkowo potęgowane ciepłem bijącym od ciała leżącego obok niej Salema. Ułożyła się na boku, jednocześnie odwracając twarzą do mężczyzny, po czym westchnęła lekko, a było to westchnienie z nutą nostalgii, i przymknęła na krótką chwilę powieki, wracając wspomnieniami do dni, które spędziła na podróżowaniu. Marzeniem rudowłosej już od najmłodszych lat było zgłębienie świata mugoli na tyle, na ile tylko jest to możliwe, i poświęcała na to każdą wolną chwilę oraz wkładała każdy możliwy wysiłek. Ostatecznie jednak wiedziała, że nawet najlepsze badania nie pozwolą jej poznać mugolskiego życia tak, jak obcowanie z nimi bezpośrednio. Poznanie i zrozumienie mugolskich zwyczajów, zachowań i zasad panujących w ich społeczeństwie, wydawało się jej zdecydowanie łatwiejsze, jak i również przyjemniejsze, gdy sama mogła w nich uczestniczyć. A kiedy w pewnym momencie zatraciła się w nich bez reszty, poczuła się tak, jakby sama również należała do tamtego świata. I wiedziała, że to zostanie w jej sercu już na zawsze. — Te podróże były niesamowite. Mugole są niesamowici!. Szaleni, nieobliczalni, przepełnia ich odwaga do odkrywania świata, słodka i niewinna ciekawość — głos Dominique był cichy, ale mimo delikatnego tonu pobrzmiewała w nim nuta podekscytowania, łaskocząc ją w czubek języka. Uśmiechnęła się subtelnie, po czym wetknęła dłoń pod głowę. — W drodze pociągiem do Belgii poznałam bliźniaczki z francuskiej prowincji, które zabrały mnie na festiwal muzyczny w Boom. Nazywają go Tomorowlandem. Możesz mi wierzyć lub nie, ale wszystko, co tam widziałam, wyglądało jak prawdziwa magia! — jej spojrzenie powędrowało na twarz Salema, a srebrzystobłękitne tęczówki błyszczały kłębiącym się w jej wnętrzu podekscytowaniem. — Muzyka, światła, niewyobrażalne scenerie, które wyglądały niczym najlepsze iluzje naszych magików. Mugole robią to wszystko bez użycia magii! Mimo, iż minęło już sporo czasu od zakończenia podróży Dominique, wspomnienia festiwali – właśnie te w szczególności – wciąż potrafiły wywołać na jej skórze gęsią skórkę. Ten pierwszy, w Belgii, zapisał w jej sercu wyjątkowo intensywne emocje, bo czuła się tam jak zaczarowana magią, ale nie tą, którą znała na co dzień, ale zupełnie nową, z którą nie obcowała nigdy przedtem. Intrygującą, wciągającą.
— Wiedziałeś, że mugole mają zioło, którego pewne odmiany działają jak piwo kremowe? Nazywają je marihuaną. Suszą jej liście w odpowiedniej temperaturze, a później zawijają w podobny sposób jak mugolskie papierosy i palą — rudowłosa uniosła się nieznacznie na łokciu tak, aby mogła żywo gestykulować, co świadczyło o tym, że próba zahamowania ogarniającego ją podekscytowania zakończyła się fiaskiem absolutnym. — Mają też swoje własne cukierki, które rozpuszczają się na języku. Kolorowe, podobne do Skittlesów, ale nazywają je LSD. Nie mam pojęcia, w jaki sposób je przygotowują, ale po ich spróbowaniu miałam wrażenie, jakbym przenosiła się do całkowicie innej rzeczywistości. — wyjaśniła niemalże na jednym tchu, wyrzucając z siebie słowa niemalże z prędkością światła. Zdarzało jej się to za każdym razem, kiedy zaczynała opowiadać o rzeczach, którymi się fascynowała, i nie ważne, jak mocno próbowała utrzymać na wodzy swoje emocje, one ostatecznie i tak zawsze znajdowały ujście. Dominique doskonale zdawała sobie sprawę, że nie ważne, co by powiedziała ani jakich słów użyła, jej doświadczeń nie dało się opisać słowami. Bo żadne nie pasowały wystarczająco mocno i żadne nie potrafiły oddać tego, co naprawdę czuła. — Tylko nie wspominaj o tym moim rodzicom przy weekendowych obiadach, dobrze? Bo tak mi się wydaje, że te substancje nie są do końca legalne w świecie mugoli, ale sam wiesz, jak moja mama czasami panikuje — rudowłosa zerknęła na Salema z delikatnym uśmiechem, a jej mina naśladowała tę, którą on sam robił kilka chwil wcześniej, prosząca i słodka jak pączek z lukrem, której zdecydowanie trudno było się oprzeć. Zaraz potem uśmiechnęła się odrobinę zawadiacko, wyciągnęła przed siebie palec wskazujący i delikatnym gestem dwa razy stuknęła opuszkiem w sam czubek nosa mężczyzny, dodając nieco nieśmiałym tonem: — Może pojedziesz ze mną na kolejny festiwal?
Nie mam bladego pojęcia, co ta ruda robiła w życiu XD Bardzo prosimy, żeby Salem nie oceniał jej zbyt surowo <3
Po opuszczeniu przez Salema pubu, Lupin mógł ze spokojem przystąpić do robienia bałaganu. Zupełnie jakby powstały do tej pory rozgardiasz nadal nie spełniał jego wymagań i był zdecydowanie za mały… Może dla tego nie wahał się ani chwili, gdy celował swoją różdżką w żyrandol? Widok tego jak spada – wprost na głowy tych cholernych bałwanów – był wyjątkowo satysfakcjonujący. Zapewne dlatego, że w jego organizmie krążyło już całkiem sporo alkoholu, który zakrzywiał mu zdroworozsądkową percepcję. Przecież zazwyczaj nie miał takich głupich pomysłów… Ale kto by się tym teraz przejmował? Najważniejsze, że plan się powiódł, a Lupin mógł wymknąć się tą samą drogą, z której przed kilkoma sekundami skorzystał Salem. Smak świeżego, nocnego powietrza był wprost upajający. Szczególnie po nawdychaniu się w środku tego całego dymu, kurzu i męskiego testosteronu. Edward otrzepał się jak pies, co poskutkowało powstaniem wokół jego głowy niewielkiej chmurki pyłu. Kaszlnął raz, później drugi… i w końcu ruszył do ogrodzeniu. Graham zdążył już przez nie przeskoczyć, tak więc Lupin z przyjemnością skorzystał z jego uprzejmości i chwycił jego dłoń podczas przeprawiania się na drugą stronę. Na razie żadne stare kontuzje nie przeszkodziły mu w ucieczce z miejsca zbrodni. Oby tak dalej. — Nie wiem o jakich starych czasach mówisz… — sapnął chwilę później, gdy już zeskoczył na chodnik obok swojego przyjaciela. Wyprostował się, szybko obejrzawszy za siebie. Drzwi prowadzące z zaplecza do wnętrza pubu nadal były uchylone, jednak żaden z tych półgłówków jeszcze się nie pojawił. Lupin uśmiechnął się więc pod nosem i ponownie spojrzał na Salema. — Bo ja mam wrażenie, że jeśli chodzi o nasze wypady na miasto, to od dawien dawna nic się nie zmieniło — mrugnął porozumiewawczo. Każdy kto ich kiedyś poznał wiedział przecież, że uwielbiali wspólnie rozrabiać. Co prawda ostatnio mieli nieco dłuższą przerwę, ale jak widać pewne rzeczy, na przekór upływającym latom, niewiele się zmieniają. Po chwili na złapanie oddechu Lupin ruszył z Salemem wąską alejką ku głównej uliczce. Musieli wymknąć się nieco inną trasą niż tutaj przyszli, ponieważ wokół pubu nadal trwało spore zamieszanie. Większość stałych bywalców lokalu, którzy stali się przypadkowymi świadkami tej małej potyczki gromadziło się przed wejściem i rozprawiało, co tu się właściwie do galopujących gorgon wydarzyło?! Edward wolał im się teraz nie pokazywać, i dlatego wybrali z Grahamem okrężną trasę, unikając niepotrzebnych pytań lub oskarżeń. Bo przecież to nie oni zaczęli… chyba. Jeszcze przemyśli to na spokojnie… ale później, ponieważ teraz naprawdę nie miał do tego głowy. — Podpowiedziało ci to twoje trzecie oko…? — parsknął śmiechem, gdy Graham wyciągnął ku niemu odpalonego już papierosa. Zebrało mu się na żarty – bo kto jak nie Salem miał wiedzieć o zamiłowaniu Lupina do mugolskich papierosów? Przecież wspólnie rozwijali swój mały nałóg, jeszcze jako nastolatkowie. Edward co prawda nie był z tego powodu jakoś szczególnie dumny, jednakże nie wypierał się swojego oddania dla nikotyny. To, co miało swój początek w szkole, od ukradkowego popalania za pustymi szklarniami, z czasem przerodziło się w miarę regularny nawyk. Zazwyczaj miał przy sobie paczkę papierosów, ale w tym zamieszaniu musiał ją po prostu zgubić. Na szczęście zawsze mógł liczyć na Salema. — Dzięki, wiesz że nie odmówię… — uśmiechnął się chytrze, odbierając z jego rąk papierosa. Zaciągnął się z najprawdziwszą przyjemnością, od razu czując to przyjemne i charakterystyczne łaskotanie w przełyku. Dopiero po kilku chwilach wydmuchał ustami gęsty dym, uśmiechając się z zadowoleniem. Zerknął na przyjaciela i oddał mu papierosa. — Mam nadzieję, że ktoś wezwał już na miejsce patrol czarodziejskiej policji. Jak ich zgarnął, to istnieje całkiem spora szansa, że przy okazji dowiedzą się czym twoi znajomi zajmowali się po godzinach — mruknął nieco mściwie, mrużąc przy tym groźnie oczy.
Jego tęczówki ze swojej naturalnej zieleni zmieniły barwę na niemal czarne. Zwykle reagowały tak w chwilach, gdy ogarniała go prawdziwa wściekłość. Czasami robiły się również czerwone, dosłownie tak, jakby płonęły… Zwykle jednak nie trwało to zbyt długo, i tak jak teraz po kilku sekundach oczy Edwarda powróciły do swojego normalnego koloru. Lupin po prostu nie znosił ludzi, którzy wykorzystywali zwierzęta do własnych, niecnych celów lub zwyczajnie je krzywdzili. Każdego takiego cwaniaczka z przyjemnością potraktowałby kilkoma miłymi zaklęciami, nim ostatecznie oddałby go w ręce policji. — Gdzieś ty ich spotkał, tak swoją drogą…? — zapytał nagle, mierząc bruneta uważnym spojrzeniem. — Ja wiem, że przyciągasz do siebie naprawdę różnych ludzi, ale to się kiedyś naprawdę źle skończy…
— Ta-ak, byliśmy w odwiedzinach u starego Salazara razem. Ale tak, jak mówiłem, straszna nuda, nawet się dobrze nie rozejrzeliśmy, a już trzeba było się zbierać... — Resztę swojej wypowiedzi wymamrotał, nie wyrażając się ponownie szczególnie pochlebnie o zalęgniętych w Komnacie bahankach. — Trafiliśmy nawet do jakichś starych komnat, o których ojciec mi nic nie wspominał, ale serio, nic ciekawego tam nie znaleźliśmy, sam kurz, graty i rozpadające się meble. Ale w sumie było fajnie, tylko wiesz... Trochę tak, jak z tym pierwszym razem. Postanowił z premedytacją pominąć historię dziennika Salazara, bo też sam uważał, że nie było o czym mówić... W końcu zostawili go przecież w Komnacie, a nikomu nie mógł zrobić krzywdy, leżąc sobie w skrytce daleko pod zamkiem. Leżał tak już w końcu ostatnie kilkaset lat. Zerknął na profesora z ciekawością, gdy ten napomknął o swojej wiedzy specjalistycznej, i sięgnął ręką do torby, by wygrzebać stamtąd paczkę czarodziejskich papierosów o wdzięcznej nazwie Smoczy Dym. Poczęstował jednym Salema. Nie oczekiwał od niego reprymendy, ale zaskoczyło go, że mężczyzna w ogóle tego nie skomentował — może dlatego, że Potter był już pełnoletni, choć bardziej prawdopodobnym było to, że zwyczajnie nie miał nic przeciwko, bo sam od lat nastoletnich kurzył jak... No, właśnie, jak smok. I do tego wszystkiego nie traktował Jamesa jak ucznia, ale kogoś na pograniczu przyjaciela i młodszego brata. W każdym razie chłopak ucieszył się mimowolnie, że Salem potraktował go jak dorosłego — był jedynie nastolatkiem, w dodatku fatalnym rozrabiaką, więc bardzo często, jak i reszta uczniów w jego wieku, spotykał się z lekceważeniem ze strony starszych osób. Poza tym Salem Graham miał w sobie cechę o ogromnej mocy, i nie chodziło tu tylko o umiejętności zaglądania w przyszłość — w jakiś dziwny sposób był w stanie sprawić, że spędzając z nim czas, człowiek czuł się... jak u siebie w domu. I może dlatego tak dużo uczniów lgnęło do tego ekscentrycznego profesora. Przy nim nikt nie bał się być sobą. — Zobacz, są odjazdowe — powiedział chłopak, odpalając papierosa. — Kupiłem je pod koniec wakacji w Londynie, ale chyba można je już dostać w Hogsmeade. Wybrał wcześniej jednego w kolorze szkarłatu, i gdy tylko go odpalił, końcówka zajarzyła się mocną czerwienią, a dym, który wydmuchał po chwili, również był tego samego koloru. W paczce mieściło się kilkanaście papierosów, a każdy mienił się inną barwą, filtry natomiast błyszczały od brokatu. Na paczce znajdowała się grafika chińskiego smoka, który raz po raz zmieniał miejsce i łypał groźnym wzrokiem wokoło, z jego nozdrzy ulatniał się dym. — To by było zbyt łatwe, gdybym tak po prostu mógł od ciebie wszystkie niecne sekrety wyciągnąć — zgodził się. — No, dobrze, a więc możemy rozpocząć negocjacje! Czy jest może coś, co mógłbym zrobić, byś opowiedział mi o swoich najlepszych numerach? No, albo chociaż o jednym, jakimś takim największym. — Oczy mu się zaświeciły. — Jakaś przysługa, wypożyczenie ekwipunku łobuza?
Dominique roześmiała się krótko, szczerze rozbawiona, gdy wsłuchiwała się w opowieść mężczyzny na temat jego doświadczeń z mugolskimi narkotykami. Nie przypominała sobie, aby kiedykolwiek wcześniej jej o tym wspominał, ale należał do osób, które bez dwóch zdań mogłaby podejrzewać o podobne eksperymenty. Podniosło ją to nieco na duchu, bo do tej pory zwykle spotykała się z dziwacznymi i dość mocno krytycznymi spojrzeniami rzucanymi pod jej adresem, kiedy tylko wspominała o podobnych sytuacjach ze swojego życia. Jej serce urosło co najmniej dwa razy bardziej przez sam fakt, że mężczyzna nie próbował potępić jej za te wybryki. Nie uszedł uwadze rudowłosej jednak grymas, który zamajaczył na twarzy Salema, kiedy wspominał o swojej przygodzie z LSD. Domyśliła się, że nie kryje się za nim żadna przyjemna historia, a zapewne wręcz odwrotnie, i poczuła dziwaczny ucisk w żołądku na samą myśl, że mogłoby mu się coś stać. Zupełnie taki sam, jak kilka godzin wcześniej, gdy zobaczyła go stojącego twarzą w twarz z wilkołakiem. Nie do końca potrafiła zrozumieć, skąd brało się to uczucie, ten przejmujący lęk o jego osobę i to, że z jakiegoś powodu nagle mogłoby go zabraknąć u jej boku, jednak pojawiało się za każdym razem, kiedy tylko podobna myśl przemykała jej przez głowę. Odruchowo przesunęła dłoń po gładkiej fakturze pościeli tak, aby móc delikatnie musnąć opuszkami palców odsłoniętą, ciepłą skórę na jego boku. Ten drobny gest od razu sprawił, że poczuła się lepiej. — Buziaka? — Dominique uśmiechnęła się z rozbawieniem i w geście teatralnego zdziwienia uniosła brwi ku górze. A gdy tylko zobaczyła na jego ustach chytry uśmiech, zmrużyła lekko powieki i pogroziła mu krótko palcem wskazującym. — Wydawało mi się, że jeszcze chwilę mówiłeś, że jesteś ranny i cierpiący, i potrzebujesz opieki. Czy mam rozumieć, że to był jedynie pretekst, żeby wejść mi do łóżka, skoro teraz w głowie ci buziaki? Rudowłosa doskonale wiedziała, że Salem jedynie się z nią przekomarzał, więc nie pozostawała mu dłużna, jak to już w naturze mieli praktycznie wszyscy członkowie rodu Weasleyów. Poruszenie tematu buziaka uświadomiło jednak Dominique, że do tej pory, przez wszystkie lata ich znajomości, nigdy nie pojawił się między nimi podobny gest. Nie chodziło o rodzaj namiętnego pocałunku, bo taki absolutnie nie miał możliwości bytu w minionych latach, ale nie pojawił się między nimi nawet zwykły buziak w policzek – ot, po prostu, na powitanie, bez absolutnie żadnego głębszego znaczenia. Z drugiej strony nie byłoby też w tym niczego dziwnego, gdyby nie fakt, że mężczyzna dokładnie w taki sposób witał się zawsze z jej mamą i starszą siostrą, jednak nigdy z nią samą.
— Też się cieszę, że tutaj jestem — z ust Dominique wydobyło się ciche westchnienie, lekkie i miękkie, przepełnione poczuciem ulgi, które towarzyszyło jej przez ostatni rok. Uśmiechnęła się delikatnie, nieco nieśmiało, po czym dodała cicho: — I cieszę się, że ty jesteś tutaj ze mną. Przez ostatnie lata… Rudowłosa zamilkła na moment i wzruszyła lekko ramion, jakby nie do końca wiedziała, jak ubrać w słowa myśli, które kłębiły się w jej głowie. Chciała powiedzieć tak wiele i wiedziała, że gdyby tylko chciała, mogłaby to zrobić. A Salem by ją wysłuchał i zrozumiał. — Nie potrafiłam znaleźć dla siebie miejsca. Podróżowanie było cudowną i ekscytującą przygodą, ale mimo to nigdzie nie czułam się jak ja. Nie czułam się sobą, tak naprawdę — mruknęła cicho, a na jej wargach widniał delikatny uśmiech, tym razem przepełniała go mieszanina dziwnego rodzaju smutku i radości jednocześnie. Nieśmiało przeniosła wzrok jasnych tęczówek na twarz mężczyzny, po czym dodała: — Zaczęłam się tak czuć dopiero tutaj i coraz częściej myślę, że jest tak tylko dzięki tobie. Słowa, które wydobyły się z ust rudowłosej okazały się równie wielkim zaskoczeniem dla niej samej, jak i zapewne musiały być dla Salema. Dopiero kiedy wybrzmiały w ciszy, która ich otaczała, pierwszy raz wypowiedziane głośno, niespodziewanie nabrały zdecydowanie większej mocy, niż powtarzane w myślach raz po raz. Dominique od dawna zdawała sobie sprawę z tego, że właśnie taka był jej prawda, ale dopóki tkwiła jedynie w jej umyśle, kotłowała w sercu i drżała na strunach głosowych, jednak wciąż pozostawała niewypowiedziana, łatwiej było ją ignorować. Zbywać, odkładać na później. Jednak teraz, gdy wreszcie wybrzmiała pomiędzy ich dwójką, stała się czymś namacalnym, realnym, czego zbywać już się nie dało.
[Cześć! Pozwoliłam sobie na podglądanie karty, kiedy zgłosiłaś ją do sprawdzenia. Mamy z Candice ogromną ochotę porwać Was na wątek! Piszemy się i na szaleństwo i na akcję! Candie raczej nie jest entuzjastką wróżbiarstwa, ale podejrzewam, że mogłaby popaść w lekką paranoję, ponieważ bardzo boi się swojej przyszłości. Unika kontaktów z ludźmi, ale czuję, że Salema chciałaby poznać licząc na to, że ten będzie w stanie przewidzieć jej przyszłość lub chociaż coś wyczytać z jej fusów lub czegokolwiek innego. Nie ograniczałabym się jednak tylko do tego :D ]
OdpowiedzUsuńCandice
[Witam oficjalnie! Przyznaję się bez bicia, że podejrzałam to i owo już wcześniej, no i przepadłam bez reszty, bo Salem jest cudowny — nie mogłam go sobie lepiej wyobrazić! A co za tym idzie, już nie mogę się doczekać wątkowej przygody dla naszej dwójki.
OdpowiedzUsuńDobrej zabawy!]
Dominique
[Cześć! Twój pan bardzo mi się podoba, jest takim pozytywnym promyczkiem, bo też ostatnio pojawiło się tu dużo postaci ze smutną historią, w tym też mój Nate. Powiązania między nimi za bardzo nie widzę, ALE! Tworzę aktualnie drugą postać, Jamesa Pottera, dumnego Gryfona, który dzielnie od lat stara się przywrócić pamięć Huncwotom. I myślę, że pomiędzy nimi mogłaby się nawiązać jakaś fajna relacja - albo mogłybyśmy wrzucić ich w jakieś tarapaty? W każdym razie, jak uda nam się już opublikować, zapraszamy serdecznie! I oczywiście życzę Ci miłej zabawy i mnóstwa wciągających wąteczków :D]
OdpowiedzUsuńNathanael i (jeszcze nieobecny) James
[Wchodzimy w to! Masz jakiś pomysł czego mogłaby dotyczyć przepowiednia czy robimy burzę mózgów na mailu, żeby już się tak w kartach nie rozdrabniać? Jak coś to wyborowealoe@gmail.com]
OdpowiedzUsuńCandie
— Nie zatrzymujcie się! Przed siebie, biegiem! — głos Dominique był drżący od ściskającego jej serce przerażenia i buzującej w żyłach adrenaliny, która teraz napędzała ją do działania. Z całych sił starała się zachować spokój, chociaż doskonale wiedziała, że był tylko pozorny, bo wewnątrz miała ochotę krzyczeć wniebogłosy. — Nie oglądaj się. Do przodu, biegnij! — wyrzuciła z siebie słowa między jednym oddechem a drugim, raz za razem podtrzymując za drobne ramiona jedną z blondwłosych dziewczynek, gdy ta potykała się o wystające z ziemi konary drzew i ciągnęła do przodu, byle tylko żadne z pierwszoroczniaków się nie zatrzymało.
OdpowiedzUsuńDominique biegła o krok za nimi. Mięśnie, napięte do granic możliwości, piekły niemiłosiernie od intensywnego biegu, a pojawiające się znienacka pnącza oraz gałęzie znaczyły skórę ramion i dłoni smugami szkarłatu. Odwracała głowę raz za razem, doszukując się między gęstwiną drzew jasnych snopów światła dobiegających z różdżki Salema, a gdy nagle ustawały na dłuższą chwilę, strach ściskał jej żołądek niczym imadło. Czuła miażdżące serce poczucie odpowiedzialności, a po głowie uparcie tłukła się myśl, że czym prędzej musi do niego wrócić. Nie wybaczyłaby sobie, gdyby coś mu się stało.
— Biegnijcie do zamku! — gdy pomiędzy pniami drzew zamajaczyły mury zamku, rozświetlone blaskiem lamp oraz świec wypadających przez okiennice, rudowłosa zwolniła nieco kroku. Dzieci miały do pokonania zaledwie kilka metrów, by dotrzeć do szkolnego dziedzińca, z którego już dobiegały głosy innych profesorów i szlochającej blondynki, którą Salem posłał przodem. Wiedziała, że tam nic im nie grozi, więc niewiele myśląc, odwróciła się na pięcie i z powrotem pokonała drogę wgłąb Zakazanego Lasu.
Ciemności panującej dookoła nie rozpraszał nawet nikły blask księżyca w pełni przedzierający się pomiędzy listowiem drzew, a ciszę przerywały jedynie kroki rudowłosej na miękkim mchu i mrożące krew w żyłach wilkołacze wycie. A im bardziej się do niego zbliżała, tym mocniej zaciskała lodowato zimne palce na różdżce.
Jasny snop światła wystrzelony z różdżki Salema rozjaśnił mrok Zakazanego Lasu na krótką chwilę, dokładnie w momencie, kiedy rudowłosa wypadła spomiędzy drzew zaraz za jego plecami. Nie powstrzymało to jednak wilkołaka, więc korzystając z momentu zaskoczenia, który niewątpliwie działał na niekorzyść stworzenia, krótko machnęła różdżką.
— Everte Statum! — Dominique rzuciła zaklęcie spokojnym, pewnym tonem, jednak były to jedynie pozory, bo wewnątrz czuła, jak cała drży. Wilkołak, wciąż jeszcze oślepiony i najwyraźniej zaskoczony pojawieniem się kolejnego przeciwnika, nie zdążył zrobić uniku. Zaklęcie cisnęło nim z całym impetem o pień drzewa kilka metrów dalej, a z jego paszczy dobiegł cichy skowyt bólu. Rudowłosa wiedziała jednak, że nawet jeśli zdobyła w ten sposób dla ich dwójki trochę przewagi, stworzenie za moment znów mogło zaatakować.
Dominique przypadła do Salema w ułamku sekundy, stając ramię w ramię. Wciąż roziskrzonym z przerażenia wzrokiem wpatrywała się w postać wijącego się na ziemi wilkołaka, mierząc do niego różdżką zaciśniętą w drżących palcach, jednak wierzchem wolnej dłoni musnęła nieznacznie, lekko niczym piórko, wierzch dłoni mężczyzny.
— Wszystko w porządku? Nic ci nie zrobił? — rudowłosa zapytała ciszej, niż przypuszczała, po czym zerknęła na Salema spojrzeniem, w którym mieszała się troska i niepokój. Nie od dziś wiedziała, że wilkołaki są niezwykle niebezpiecznie, zwłaszcza podczas pełni, dlatego wolała się upewnić, że mężczyzna nie dostał od niego w prezencie żadnego zadrapania czy, co gorsza, ugryzienia. — Dzieci są bezpieczne. My również postarajmy się nie zginąć tej nocy, dobrze? — dodała zaraz, a przez jej głowę przemknęła myśl, że nieprędko kolejny raz da się zaprosić na spacer w świetle księżyca.
Dominique
[ Ja też lubię podglądać… tak więc jestem ostatnia do oceniania ;) Dziękuję za miłe powitanie, postaram się nie zawieść pokładanych we mnie nadziei! Wspomniałam pod kartą, że pomysł na młodego Lupina krążył mi po głowie już od bardzo dawna, dlatego tym bardziej mi zależy, żeby dobrze go poprowadzić :) A jeśli chodzi o naszych panów, to zrobienie z nich kolegów zarówno po fachu jak i ze szkolnych lat uważam za doskonały pomysł. Czytałam kartę Salema i świetnie się przy niej bawiłam. A jeśli naprawdę będzie podobny do Klausa z The Umbrella Academy to chyba się w nim zakocham <3 Mam nadzieję, że gdy byli jeszcze nastolatkami zdążyli wywinąć parę fajnych numerów ;) Lupin zapewne uwielbiał wysłuchiwać jego proroctw o swojej przyszłości, bo kompletnie w nie nie wierzył :D A teraz wyobrażam sobie jego zbolałą minę, jak musiałby przyznać, że część z nich może nie była kompletnie wyssana z palca… Poza tym, przydałby się bliski kumpel od wypadów do Hogsmeade po godzinach pracy… Ognista najlepiej smakuje w dobrym towarzystwie ;) ]
OdpowiedzUsuńLupin
[Uwielbia the umbrella academy :D i Klausa :D Salema też <3 ja myślę, że to mogłaby być ciekawa relacja. Tylko nie wiem jakby ją zaczepić, bo Effy by w życiu na wróżbiarstwo nie poszła, bo chociaż oczywiście nikomu się do tego nie przyzna, całe życie miała wmawiane, że wróżenie to demon, a znajomość znaków zodiaku to droga do piekła... Z drugiej strony Effy totalnie by chciała sobie u niego przebywać i malować paznokcie, ale absolutnie by się wzbraniala żeby cokolwiek jej przepowiedział, nawet gdyby było to coś narciarskie istotnego (tak by się mogła zacząć ich znajomość, że Salem chciałby jej powiedzieć coś ważnego, a ona by nie chciała słuchać)]
OdpowiedzUsuńEffy
[ No i proszę, doskonały pomysł! Kiedyś Lupina wyjątkowo śmieszyła ta konkretna wizja… Ale jestem pewna, że dzisiaj nie było mu już do śmiechu :D Ted przybył do Hogwartu w styczniu i zaczynał jako stażysta. Właściwie planował przesiedzieć w Hogwarcie tylko parę miesięcy i znów wyjechać, jednak jego stan zdrowia po wydarzeniach z Brazylii jeszcze nie był na tyle dobry, aby mógł sobie pozwolić na powrót do dawnego stylu życia. No i w ten sposób przyjął propozycję nauczania na pełen etat… ku uciesze Salema ;) Bo myślę, że dopóki Lupin był na stażu mógł zaprzeczać prawdziwości wizji Grahama – w końcu staż to nie to samo co bycie pełnoprawnym nauczycielem! Szczególnie, że Lupin przechodził wtedy pierwsze etapy mało przyjemnej rekonwalescencji, więc nie był zbyt mocno zaangażowany w życie szkolne. No, ale od września ma się to zmienić… I pomyślałam, że właśnie od tego momentu mogłybyśmy rozpocząć nasz wątek. Co powiesz na spotkanie w Dziurawym Kotle? W sumie trwają wakacje, więc panowie mogą spotkać się w Londynie i właśnie tam Edward (niechętnie) przyznałby, że jednak zgodził się pozostać w Hogwarcie dłużej, na stanowisku nauczyciela. Kto wie, może Salemowi w końcu udałoby się dowiedzieć nieco więcej o tym, co skłoniło Lupina do zrobienia sobie przerwy w jego wojażach i nadstawianiu tyłka… A na koniec pomyślałam jeszcze, że skoro obie lubimy akcję (widziałam posłowie pod Twoją kartą…), to może Salemowi akurat przytrafiłaby się jakaś mało przyjemna wizja na temat kilku podejrzanych czarodziejów, którzy łypali na nich niechętnie odkąd tylko zasiedli za stolikiem w pubie? :D Powiedzmy, że nie spodobało im się to, co im Salem wywróżył… i chcieli mu to dosadnie pokazać? :D Co Ty na to? Czy może kombinujemy coś innego…? :) ]
OdpowiedzUsuńLupin
Dominique pozwoliła sobie na opuszczenie różdżki dopiero w momencie, gdy w pobliżu znalazła się zdecydowana większość kadry nauczycielskiej Hogwartu. Wetknęła ją do tylnej kieszeni dżinsów wciąż jeszcze drżącą dłonią – sama nie wiedziała, czy z emocji i strachu o bezpieczeństwo Salema, czy z nadmiaru adrenaliny, a może jednego i drugiego. Odetchnęła głęboko, żeby uspokoić tłukące się w piersi serce, i przy okazji odpędzić pochmurne myśli, które już zdążyły zacząć krążyć po jej głowie. Wspomnienia, które za wszelką cenę starała się utrzymać z daleka, a które tylko szukały okazji, takiej jak ta właśnie, aby się wymknąć i móc dręczyć rudowłosą po raz kolejny.
OdpowiedzUsuńWraz ze wspomnieniami pojawiało się także poczucie winy. Lepkie i palące, które pochłaniało swoimi mackami wszystko na swojej drodze. I nawet jeśli rudowłosej udało się je uciszyć, wciąż czuła jego obecność, gdy krył się w zakamarkach jej umysłu.
Mając świadomość, że problem wilkołaka w Zakazanym Lesie zostanie rozwiązany przez ludzi bardziej doświadczonych od niej, mogła całą swoją uwagę skupić na Salemie. Delikatnym muśnięciem palców starła strużkę krwi z jego skroni, obrzucając ranę zaniepokojonym spojrzeniem, a zaraz potem uważnie przyjrzała się sylwetce mężczyzny. Jego ubranie w większej części było umorusane ziemią zmieszaną z błotem, ale poza tym nie widziała krwi ani zadrapań, co przyjęła z niemałą ulgą. Poczuła, jakby nagle ogromny ciężar spadł jej z ramion.
— Masz szczęście, że praktycznie całe życie musiałam uciekać przed siostrą. Podkradałam jej ciastka i goniła mnie grożąc, że zamieni w żabę. Nauczyłam się szybko biegać — Dominique uśmiechnęła się, a w jej głosie zabrzmiała nuta rozbawienia, kiedy zerknęła na Salema kątem oka. Jego towarzystwo sprawiało, że wszystko wydawało się dużo łatwiejsze, niż faktycznie było. Działał na nią kojąco, zdecydowanie lepiej, niż najlepszy napar lawendowy, jaki w życiu próbowała, i nie potrafiła zrozumieć, jak w ogóle było to możliwe. — No, i bałam się, oczywiście. Wolałabym, żebyś nie miał ochoty pożreć mnie na kolację każdej pełni. — puściła w stronę mężczyzny oczko, jednocześnie nieco mocniej zaciskając chłodne palce na jego dłoni.
Mimo żartobliwego tonu, Dominique wciąż czuła przerażenie, które niemalże gotowało się w jej żyłach chwilę wcześniej. Wystarczająco opowieści na temat wilkołaków nasłuchała się od ojca, by wiedzieć, jak bardzo są niebezpieczne. Nie bała się jednak o swoje bezpieczeństwo, bo ono od dawna było gdzieś daleko na liście jej lęków. Bała się, że coś – cokolwiek – mogło stać się Salemowi.
— Jeśli zawsze organizujesz takie randki to już się boję, co będzie na kolejnej! — Dominique roześmiała się z rozbawieniem, zakładając za ucho niesforne kosmyki włosów, które zapewne wysunęły się z warkocza podczas szaleńczego wyścigu z czasem, i teraz łaskotały jej policzki. — Może powinnam zacząć zabierać ze sobą maczetę, tak na wszelki wypadek? — z całych sił wysiliła się na poważny ton, patrząc na twarz Salema spod uniesionych brwi.
Dominique
[Jeśli postać pana z parasolkowej akademii jest choć w połowie tak świetna jak Salem, to nie wiem, nie wiem... Może powinnam ponownie rozważyć, żeby się w końcu za ten serial zabrać? :D]
OdpowiedzUsuń— Wow, to było świetne! — krzyknął chłopak, oglądając się jeszcze na moment na starą panią profesor, która ruszyła już w drugą stronę, zapewne czając się na kolejnego ucznia, któremu będzie mogła wlepić ujemne punkty. Jej wymyślna fryzura lekko dyndała na boki, gdy kobieta oddalała się dziarskim krokiem. — Ciekawe, czemu jej nie było na śniadaniu... — Zmrużył karykaturalnie oczy. — W każdym razie, dzięki, Salem. To znaczy, panie profesorze Graham. Dziękuję. Za uratowanie tyłka. Jak to jest, że zawsze znajdujesz się w odpowiednim miejscu i czasie?
Wiedział, że pojawianie się w odpowiednim miejscu i czasie to była zasadniczo część pracy mężczyzny, jak nie życia — fakt, że Salem był jasnowidzem został w Hogwarcie zatajony, więc oczywiście wszyscy o tym wiedzieli. James nie umiał jednak swojego nauczyciela traktować tak samo, jak reszty kadry nauczycielskiej. W jego oczach błyskała wciąż młodzieńcza złośliwość, język miał cięty, serce skore do figli i dowcipów, a w dodatku pozwalał chłopakowi paplać głupoty od rana do nocy, jeśli miał akurat trochę wolnego czasu. Poza tym James dobrze wiedział, że zastawia czasem pułapki na uczniów w zamku, raz go nawet na tym przyłapał — i pomógł dokończyć, gwoli ścisłości. Ich relacja zatem odbiegała mocno od zwyczajowych znajomości typu uczeń-nauczyciel. Chłopak czuł, jakby miał dobrego, starszego brata, który choć nieraz surowo opierdzieli, wskoczy za nim w ogień. Oraz, jak się okazuje, w wodę również. A cukiereczek? Cóż, cukiereczek był w pakiecie Salema Grahama i James musiał to zaakceptować, czy tego chciał, czy nie.
Na wspomnienie szalenie uśmiechniętej twarzy swojego profesora tuż nad nim roześmiał się pod nosem. Nawet nie miał wtedy czasu się zdziwić.
— Dobra, powiem, ale nie będziesz się nabijać? — Kula w płot. Na pewno będzie się nabijać. — Chciałem zobaczyć Wielką Kałamarnicę na własne oczy. No bo kiedy jak nie teraz? Mam ostatni rok przed sobą, chyba że znowu postanowią mnie oblać... Głupi Barney do tej pory się zarzeka, że macka klepnęła go w plecy, jak dopływał siedem lat temu do brzegu jeziora. Jasne, macka. Chyba jego ojca.
Roześmiał się znowu, zerkając jednak nieśmiało w bok, szukając na twarzy profesora jakiejś oznaki, że może przesadził.
— No, i użyłem bąblogłowy, ale nie robiłem tego od jakichś dobrych dwóch lat i po piętnastu minutach skończył mi się tlen, a potem bańka pękła. Trochę mnie to zszokowało, byłem już dość nisko. Próbowałem wypłynąć, ale już mi sił brakowało i powietrza. Dziękuję jeszcze raz, Salem. To znaczy, profesorze. — Skrzywił się. — Gdyby nie ty, pewnie pływałbym tam nadal, już dawno martwy.
Z zamku powoli wyłaniało się coraz więcej osób. James rozpoznał z daleka uczniów jego klasy, spieszących w stronę szklarni na zajęcia z zielarstwa. Skrzywił się znowu; żeby się nie spóźnić na lekcje, musiałby teraz przyspieszyć. Chyba, że...
— A, Salem? Profesorze Graham? Na czym będzie polegać ten nasz szlaban...?
[Zmiana narracji ani trochę nie przeszkadza, choć powiem Ci, szalenie mi się to podobało, nadało takiej dynamiki! I zmusiłaś mnie do dalszego kombinowania, osz Ty... Ej, ten pomysł Wielką Kałamarnicą nie był aż taki zły! Podobno, jak kiedyś Rowling zażartowała, to postać animagiczna Godryka Gryffindora... xD Jest nam z Potterem bardzo głupio teraz!]
OdpowiedzUsuńJames spojrzał spod byka na nauczyciela, po czym sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął woreczek pełen jakichś czarnych glutów. Pomachał nim chwilę, po czym ze strachu, że mężczyzna mu go zabierze — a jak wiadomo, byłby do tego zdolny — schował go czym prędzej na swoje miejsce.
— Eliksir wielosokowy — mruknął prawie niesłyszalnie. — Bo za niedługo jest ten mecz Quidditcha ze Ślizgonami... — Teraz już go prawie nie było słychać. — I myś- że moglib- wygr-... — Reszta zdania uciekła gdzieś w pomrukiwaniach.
Salem był jednym z idoli Jamesa. Obok pierwszej i drugiej kadry hogwarckich figlarzy — Huncwotów i Weasley'ów — stał on, we własnej osobie, na półeczce z napisem kim chce być, jak dorosnę. Był jak starszy brat, którego Potter nigdy nie miał. Nie żeby narzekał na brak rodziny, nie, czasem odnosił wrażenie, że było ich aż nadto... Ale nie było wśród nich podobnego mistrza zbrodni. Od kogo miał się uczyć? Wujek George, od kiedy urodziło mu się kolejne dziecko, nie miał już tyle czasu i choć nigdy nie zapominał, by wysłać mu co najmniej jedną sówkę miesięcznie, to mu nie wystarczało. Powinien się przecież szkolić w swoim fachu, prawda? Miał czasu do nauki aż nadto.
— A co do tego zielarstwa — powiedział przeciągle, spoglądając w stronę szklarni. — Obawiam się, że ja po prostu zwyczajnie już nie zdążę! Poza tym, znam ten materiał, strasznie mi się w ogóle ostatnio nudzi na lekcjach...
Mężczyzna zdawał się jednak wcale go na zajęcia nie prowadzić. Weszli z powrotem na teren szkoły. Potter starał się robić okrutnie zbolałą minę za każdym razem, gdy mijali kogokolwiek z grona pedagogicznego, jakby był właśnie siłą ciągnięty na najgorszy w życiu szlaban. Po prawdzie, z profesorem Grahamem nigdy nie mógł być pewien niczego.
— Miał pan ostatnio jakieś ciekawe wizje? — zagaił jakby od niechcenia, ale spojrzenie zdradzało jego zafascynowanie. Na Merlina, jakby to fajnie było być jasnowidzem, marudził często do przyjaciół w Wielkiej Sali, gdy Salem pojawiał się w trakcie posiłku. Młody był i głupi, i ciężar tego daru zdawał się być dla niego jedynie błahostką.
Tak właściwie to wcale nie chciał tu przychodzić… a przynajmniej tak sobie wmawiał, gdy Salem niemal podstępem zmusił go do odwiedzenia Dziurawego Kotła. Oczywiście i jedno i drugie nie było do końca prawdą - Lupin z reguły nigdy nie odmawiał, gdy ktoś proponował mu spędzenie wieczoru w towarzystwie czegoś mocniejszego niż herbata z cytryną… No a Salem wyjątkowo nie musiał stosować żadnego podstępu, aby go tu zwabić. Wystarczyło, że trwały wakacje, mieli wolne, a powrót do własnego mieszkania wcale nie wydawał się tak kuszący... Bez względu na to, czy ktoś w tym mieszkaniu na nich czekał, czy nie. Dlatego Lupin nie protestował, jednak dla zasady posłał przyjacielowi ni to groźne, ni zrezygnowane spojrzenie, gdy ostatecznie stanęli w zadymionym progu pubu. Jakim cudem dym magicznych papierosów tak doskonale pasował do zapachu potrawki z fasoli, której głównym składnikiem – jak też od lat podejrzewał – wcale nie stanowiła rzeczona fasola? Była to jedna z tych tajemnic, której Lupin zapewne nigdy nie odkryje… ale na szczęście wcale mu na tym nie zależało. I tak nie przyszedł tu dla potrawki z fasoli. Obawiał się zupełnie czegoś innego… i pewnie właśnie dlatego kręcił się dość niespokojnie na krześle, nie przestając nawet wówczas, gdy Salem złożył zamówienie. Czuł na sobie przenikliwe spojrzenie bruneta i z każdą kolejną chwilą coraz mocniej żałował, że jego instynkt samozachowawczy nie zawsze działał tak jak powinien…
OdpowiedzUsuń— Na Merlina… nie wiem czy podołam streszczeniu tych wszystkich niesamowitych przygód, które spotkały mnie odkąd widzieliśmy się na zakończeniu roku… półtora miesiąca temu — odparł z doskonale odmalowanym przejęciem na obliczu. Posłał Salemowi przeciągłe spojrzenie, bębniąc palcami o drewniany blat stołu. Nigdy nie był szczególnie wylewnym typem, a Graham musiał zdawać sobie z tego sprawę. W końcu znali się nie od dziś. Jednakże odkąd powrócił do Hogwartu ponad pół roku temu, Lupin uparcie odmawiał opowiadania o tym, co mu się przytrafiło… i czemu do cholery postanowił zostać stażystą ONMS. Nawet Salem otrzymywał od niego jedynie szczątkowe i niepełne informacje. To nie mogło trwać wiecznie.Szczególnie, że parę dni temu podjął ostateczną decyzję co dalej. A oznaczała ona tyle, że dalsze ukrywanie nie ma większego sensu, bo to nie jest ich ostatnie spotkanie… Zresztą, Salem miewał te swoje epizody, które mogły wyjawić mu prawdę.
— Miałem rozmowę z Longbottomem… — przyznał z westchnieniem, na wszelki wypadek rozglądając się dookoła w poszukiwaniu właścicielki pubu. To w sumie zabawny zbieg okoliczności, że akurat ona była żoną Dyrektora Hogwartu. Zaraz jednak skupił się ponownie na Salemie, przez chwilę zaciskając usta w wąską linię. — Profesor Cumming zawsze marzył o wyprawie badawczej na Madagaskar… — zaczął powoli, nawiązując do wieloletniego nauczyciela ONMS w Hogwarcie. — Pierwszy raz powiedział mi o swoich planach, gdy dopiero zaczynałem swój staż. Później słyszałem o tym co najmniej cztery razy w tygodniu. Ostatecznie podjął decyzję, że teraz albo nigdy… i poniekąd wepchnął mnie wprost w ramiona Longbottoma, który musiał szybko zapełnić po nim etat… — znów zebrało mu się na westchnięcie, jednak tym razem dzielnie się powstrzymał, a następnie z całą godnością osobistą na jaką było go w tej chwili stać, spojrzał w oczy Salema i dokończył — Zgodziłem się przejąć po nim stanowisko. Od września będę nowym nauczycielem ONMS.
Chwała niebiosom, że sekundy po tym ciężkim wyznaniu, do ich stoliczka dolewitowała zamówiona przez Salema butelka Ognistej oraz dwie szklaneczki…
[ Dziękuję Ci przeogromnie <3 ]
Lupin
— Myślę, że prędzej pęknie ci brzuch niż odlecisz — Dominique uśmiechnęła się z rozbawieniem, bo wizja znikającego wśród chmur mężczyzny wydawała się nad wyraz rozbrajająca. Zaraz potem zerknęła na niego, w teatralnym geście marszcząc groźnie brwi, i szturchnęła zaczepnie łokciem jego bok. — Nie ładnie tak szantażować ludzi, wiesz? Poza tym, przed chwilą uratowałam twój tyłek przed wilkołakiem, nie boję się niczego! — zażartowała.
OdpowiedzUsuńRudowłosa znała Salema jeszcze z czasów, kiedy oboje uczęszczali do Hogwartu w roli uczniów i zapewne żadne z nich wtedy jeszcze nawet nie przypuszczało, że zagrzeją miejsce między chłodnymi murami na dłużej. Dominique zdecydowanie nie spodziewała się po sobie takiej decyzji i mimo, iż kochała Hogwart całym swoim sercem, od czasu wypadku w Étretat miała spore wątpliwości, czy gdziekolwiek jeszcze uda jej się znaleźć swoje miejsce. A już tym bardziej tutaj, gdzie wszystko, co ją otaczało, budziło wspomnienia – często takie, do których wolała nie wracać.
Kiedy ponownie przekroczyła próg Hogwartu we wrześniu zeszłego roku, wciąż zastanawiając się, co ona najlepszego robi, i pierwszą osobą, jaką spotkała był nikt inny, jak Salem Graham, nie mogła wyjść ze zdumienia, jak przewrotny potrafił być los. Dominique nigdy nikomu nie przyznała się do zauroczenia jego osobą, w które wpakowała się jak śliwka w kompot na początku trzeciej klasy, a które najwyraźniej nigdy jej nie minęło, biorąc pod uwagę fakt, jak wiele czasu spędzała w jego towarzystwie podczas minionego roku stażu. Ale biorąc pod uwagę, jak niesamowicie kiepską była kłamczuchą, nie minęło wiele czasu, a domyślili się zapewne wszyscy, w tym sam Salem. Jednak niektórzy postanowili urządzić sobie z tego dość nieprzyjemne żarty.
Wspomnienie o amortencji wywołało nieprzyjemny dreszcz na plecach Dominique. Doskonale pamiętała zimowy bal przed kilkoma laty, kiedy Annie Benett i Bonnie Lewis postanowiły zabawić się jej kosztem i podały Salemowi eliksir miłosny. Następnie zrzuciły winę na nią, ośmieszając przed niemalże całą szkołą.
— Czasami wciąż mam ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu, a flakoniki z amortencją omijam szerokim łukiem! — Dominique nie kłamała, mimo rozbawionego tonu. Od wydarzeń z tamtego dnia przestała brać udział w zimowym balu oraz wszelkich podobnych przyjęciach, które miały miejsce w Hogwarcie. Wystrzegała się ich jak ognia, wykorzystując najbardziej kreatywne wymówki, na jakie tylko było ją stać, a gdy i one nie pomagały, zaszywała się w którejś z opuszczonych komnat i całą noc składała jaskółki z origami.
— Twoimi ulubionymi były czerwone Skittles i Reese’s Cups. Cały dzień czasami chodziłeś z resztką czekolady w kąciku ust. — rudowłosa uśmiechnęła się lekko i odruchowo spuściła wzrok, kiedy gorące rumieńce oblały jej policzki. Zawsze pamiętała, aby wziąć porcję tych słodyczy również dla Salema, dorzucając od czasu do czasu coś od siebie, aby mógł poszerzać smakowe horyzonty. Zawijała je w pergamin i zostawiała na parapecie jednego z okien w Wieży Astronomicznej, zaraz obok wydrapanej w drewnie litery D.
— Czyżbyś właśnie próbował mi powiedzieć, że wziąłeś winę na siebie dlatego, że tak naprawdę lubiłeś mnie, a nie Reese’s, które dla ciebie szmuglowałam? — rudowłosa uniosła nieznacznie jedną brew ku górze, a w kąciku jej ust zamajaczył cień zawadiackiego uśmiechu. Zaraz potem dodała: — Bo jeśli tak, to musimy czym prędzej załatać twoją piękną buźkę przed naszą jutrzejszą randką w Miodowym Królestwie.
Dominique
Lupin również nie należał do rozrzutnych. Pieniądze, które odziedziczył po zmarłych rodzicach, wbrew parszywym plotkom, wcale nie przepuścił w nielegalnych zakładach gargulkowych… ani nawet nie roztrwonił je na założenie własnej hodowli gromoptaków. Choć o drugie mogło być nieco bliższe potencjalnej prawdy. Tak czy inaczej, przeznaczył je na zakup własnego mieszkania. Życie pod jednym dachem z babką Andromedą miało swoje granice… a on osiągnął swoją wraz z uzyskaniem pełnoletności oraz ukończeniem szkoły. Jego dwupokojowe mieszkanie znajdowało się w dość spokojnej okolicy, całkiem niedaleko Pokątnej. Było to o tyle wygodne, że gdy miał coś do załatwienia po magicznej stronie miasta, wystarczyło dziesięć minut spacerku i był na miejscu. Doceniał również ciszę i spokój jakie płynęły z posiadania własnych czterech kątów. Ale raczej nie często poruszał ten temat w obecności Salema. Wiedział, że ten dzieli mieszkanie z matką, która – delikatnie rzecz ujmując – nie należała do typowych kobiet. Edward obiecał sobie, że zapyta Grahama co u niej słychać. Powinien był to zrobić, choć nie był pewny czy Salem zechce o tym rozmawiać. Najwyraźniej każdy człowiek miał pewne sprawy, które wolałby przemilczeć. Jak na ironię, dzisiejszego wieczoru to nie Graham tylko Lupin musiał się uzewnętrzniać. I już zaczynał tego żałować… naprawdę nie był dobry w te klocki. A tymczasem Salem wyglądał jak kot, któremu pod nieobecność srogiego właściciela udało się wypić całą pozostawioną bez opieki śmietankę…
OdpowiedzUsuń— Salem, ty lubisz mówić naprawdę wiele różnych rzeczy… — mruknął. Nawet nie zwrócił większej uwagi na nieokiełznany wybuch radości u bruneta. Był przyzwyczajony do tego typu zachowań. Ułożył łokcie na stole, podpierając ciężko podbródek na prawej dłoni. — Na szczęście zdecydowana większość tego, czym mnie straszyłeś za czasów szkolnych, nigdy się nie wydarzyła… — dodał jeszcze z westchnieniem ulgi. Sięgnął po whisky i nalał sobie jej solidną porcję do niewielkiej szklaneczki. Zdążył upić dwa łyki, nim zadowolony z siebie Salem zaczął dzielić się swoimi dalszymi przemyśleniami. — Błagam… — parsknął prosto do szklanki, nie mogąc powstrzymać rozbawienia, które nim zawładnęło. — Gdy ja byłem w ich wieku każdy dorosły wydawał mi się równie interesujący jak kolekcja skamielin, którą trzymał na biurku nasz profesor od Starożytnych Run. I zobacz na co mi przyszło… dobrowolnie zgodziłem się zostać taką skamieliną… — zakończył, dopijając pierwszy kieliszek whisky. Poczuł przyjemne pieczenie w przełyku. Wiedział, że na jednej szklaneczce raczej się nie skończy. Sięgnął śmiało po dolewkę, domyślając się, że to co wygaduje trąci lekkim dramatyzmem… ale co tam. Właśnie do tego służą takie spotkania, żeby móc się wyżalić bardziej niż sytuacja tego wymagała. Pozwolił Salemowi wygadywać bzdety pod jego adresem (których Lupin nie kupiłby nawet za złamanego knuta), jednocześnie nalewając sobie drugą szklaneczkę. Dolał też Grahamowi. Choć pojawienie się w Dziurawym Kotle grupki podejrzanie wyglądających czarodziei nie uszło jego uwadze, Edward świadomie ich zignorował. Nie znał ich, oni też raczej go nie znali… i tego wieczoru tak miało pozostać. A przynajmniej tak mu się wydawało.... Zagryzając lekko dolną wargę skupił się ponownie na przyjacielu, który chcąc nie chcąc poruszył kolejną wrażliwą strunę…
— Mówiłem… musiałem trochę przyhamować… — zaczął cicho, utkwiwszy wzrok w blacie stołu. Znów zrobiło mu się niewygodnie, więc zmienił pozycję, spinając nieco mocniej barki. — Ostatnia wyprawa nie poszła zgodnie z planem. Możliwe, że przemęczenie wzięło górę… i nabawiłem się urazów, z których teraz muszę się wylizać. Niestety zajmuje mi to dłużej niż sądziłem, dlatego zgodziłem się przyjąć propozycję Longbottoma… — wyjaśnił, wiedząc że powtarza to samo co zawsze, gdy ktoś poruszał ten sam temat. Pewnie wyjawienie całej prawdy by go nie zabiło. A jednak miał w sobie jakąś wewnętrzną blokadę, która mu na to nie pozwalała. Jakby w obawie, że jedna nieszczęśliwa historia pociągnie za sobą drugą, a później trzecią… I zanim Lupin się połapie, wszystko co leżało mu od miesięcy (a nawet i lat!) na wątrobie, ujrzy światło dziennie. Wtedy to wszystko wydawało się bardziej realne… i parszywie bolesne w kilku aspektach.
Usuń— A ty? Jesteś zadowolony ze swojej pracy? — odbił piłeczkę, nim Salem zdążył otworzyć usta. — Może jako spełniony zawodowo profesor dasz mi parę wskazówek na nowej ścieżce kariery, hm…? — uśmiechnął się prawym kącikiem ust, mrużąc przy tym błyszczące złowieszczo w świetle świec zielone oczy.
Lupin
Profesorowi z pewnością trudno było utrzymać kamienną twarz, mówiąc o wróżeniu z ptasich wnętrzności, a mina pełna obrzydzenia, która pojawiła się momentalnie na twarzy Jamesa, mu najpewniej tego zadania nie ułatwiała. Przez króciutką chwilę przeszło nawet chłopakowi przez myśl, że będzie musiał zaryzykować życiem i uciec czym prędzej z sali wróżbiarstwa, po czym usłyszał resztę zdania... Coś w złośliwie błyszczących oczach pana Grahama sprawiło, że poczuł lekkie zażenowanie — no cóż, z łatwością jak u małego dziecka udało mu się go nabrać. Niemniej winowajcą była tylko jego nieprzewidywalności! A przynajmniej tak to sobie uparty chłopak przetłumaczył.
OdpowiedzUsuń— Jasne! — powiedział z zaangażowaniem. — Sobie pan profesor tutaj usiądzie, a ja się wszystkim zajmę!
Nie tak dawno James okrył w sobie jakieś dziwne zamiłowanie do sprzątania. Może dlatego, że stanowiło to tak ogromny kontrast dla jego osoby, może z tego względu, iż czasem czuł, że jego głowa to jeden wielki bałagan, a może dlatego, że już dostał podobną karę... Prawdą było jednak, choć śmieszyło go to niemało, że po prostu lubił sprzątać. Lubił porządek. A sama czynność wpływała na niego pozytywnie, z psychologicznego punktu widzenia. I jak już sobie zasiadł w pełnym porządku, mógł skupić się na swoim wewnętrznym rozgardiaszu.
Potter wyciągnął różdżkę, ale jego profesor momentalnie zacmokał głośno, dając mu do zrozumienia, że to jednak nie godzina z praktycznych zaklęć domowych. Z cichym jękiem ułożył różdżkę na wyciągniętej dłoni Salema, po czym powlókł się w kierunku składziku na miotły przylegającego do sali lekcyjnej, gdzie odnalazł też inne potrzebne rzeczy do sprzątania. Jakim cudownym zbiegiem okoliczności było to, że czyszczeniem szkolnych powierzchni zajmował się charłak. Tak w zasadzie, przeszło chłopakowi przez myśl, było to odrobinę okrutne.
Zasłony w mig zostały zrzucone, a dopiero w świetle wpadającym przez wysokie okna widać było, jak naprawdę brudne i zaniedbane było pomieszczenie — wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu, gdzieniegdzie widać było plamy jakiś substancji, a James mógłby przysiąc, że w kącie leżało coś, co przypominało zaschnięte ptasie wnętrzności. Chyba dobre dwie godziny zajęło chłopakowi doprowadzenie sali do względnego porządku. Wypucował wszystkie okrągłe stoliki, krzesła oraz dębowe biurko nauczyciela, zebrał wszystkie niepotrzebne graty ustawione na rzędach półek oraz w wysokich szafach, a na koniec zmiótł i umył podłogę. W końcu Salem zlitował się nad nim, po krótkiej chwili przekomarzania oddał mu różdżkę, by mógł rzucić kilka zaklęć czyszczących. W sali zapanowała czystość.
Cały czas sprzątając, James dumał na tym, co mu powiedział wcześniej profesor.
— Czy wizje przychodzą tak niekontrolowanie? Czy można nad tym zapanować? Na przykład skupić się i coś zobaczyć? — zapytał i nietrudno było nie wyczuć odrobiny nadziei w jego głosie. Nie mógł się powstrzymać i pomyślał przez chwilę o swoim ojcu. Nie zapytałby jednak o to Salema, wyobrażał sobie, że dostaje mnóstwo podobnych pytań od innych uczniów. — A jeśli chodzi o sprzątanie, chyba gotowe. Można przemeblować i zadbać o feng-coś tam. — Uśmiechnął się szeroko.
— Futrzaki potrafią być bardziej przewidywalne niż ludzie, uwierz mi… — mruknął ze śmiechem pod nosem, nie mogąc się powstrzymać przed przewróceniem oczami. Czasami nie miał siły do Salema… potrafił go rozbroić zaledwie paroma słowami, tak jak teraz, gdy z uporem maniaka powracał do tematu przystojnych stażystów oraz ślinienia się do nich. Lupin osobiście wolałby tego nie doświadczyć – to znaczy śliniących się na jego widok uczennic. Byłoby to wyjątkowo niezręczne, to po pierwsze… A po drugie okropnie uciążliwe. Zgodził się pozostać w Hogwarcie, ponieważ odnalazł tu zadziwiający spokój. Upierdliwa rodzina, która zawsze chciała dobrze, pozostała ze swoimi radami daleko w Londynie lub w innych częściach kraju. Lupin miał również pewność, że akurat w tym miejscu nie zaskoczą go żadną niezapowiedzianą wizytą, podczas której będą się nad nim użalać bądź spróbują pomóc mu w odnalezieniu drogi do sensownej stabilizacji życiowej. Na samo wspomnienie tamtego rodzinnego obiadu, podczas którego padło to kuriozalne określenie, Lupin poczuł nieprzyjemne ciarki na plecach. Zniwelował je szybkim łykiem Ognistej, posyłając Salemowi przeciągłe spojrzenie.
OdpowiedzUsuń— Wiesz co Graham…? Faza na niebieski minęła mi już na szóstym roku nauki w Hogwarcie. Wcale nie uważałem, że był to mój kolor, ale komuś się podobał… i to wtedy w zupełności wystarczyło — sięgnął po kolejną dolewkę, niemal od razu czując palącą potrzebę utopienia wypowiedzianych przed chwilą słów mocnym alkoholem. To, z kim się wtedy spotykał, nie było żadną tajemnicą. Jak również i to, że byli ze sobą nawet po ukończeniu szkoły. Dopiero po drodze zaczęło się komplikować… Dojrzewanie i wyznaczanie własnych ścieżek życiowych nie wyszło tak kolorowo, jak mogliby zakładać. Edward zacisnął usta i utkwił wzrok w popękanym blacie stołu. Doszedł do wniosku, że wypicie czterech… bądź już pięciu kieliszków Ognistej, w dodatku w takim tempie, nie służy trzymaniu gęby na kłódkę. Na szczęście Salem postanowił nie naciskać i dzięki temu myśli Lupina powoli skierowały się na inny tor…
— Dzięki, ale akurat z tym uzdrawianiem mam wszystko pod kontrolą — odezwał się w końcu, powoli opierając zesztywniałe plecy o oparcie trzeszczącego krzesła. Jeszcze parę takich ruchów i być może wreszcie się złamie. — Mam całkiem pokaźny zestaw medykamentów i eliksirów w swoim pokoju w Hogwarcie… Nie uwierzyłbyś, ile czasu zajmuje ponowne wyhodowanie sobie wyżartego płatu skóry na plecach… — dodał. To, do czego doszło w Brazylii, nadal śniło mu się po nocach. I nie była to wcale wielka tajemnica, ponieważ wiele czarodziejskich pism wręcz krzyczało o makabrycznych atakach w magicznym rezerwacie zwierząt nieopodal miasta Belém. Lupin po prostu nie lubił o tym opowiadać. Wydarzenia z tamtej nocy nadal były zbyt świeże… a każde zerknięcie w lustro lub zmiana opatrunków dobitnie mu o tym przypominały. Wiedział, że kiedyś opowie o tym Salemowi. Przedstawi mu prawdziwą wersję wydarzeń… ale nie był pewny, czy jest już wystarczająco pijany, aby to zrobić. W każdym razie dzielnie próbował, sącząc szósty kieliszek Ognistej. Ponownie wywrócił oczami, słysząc uwagę o byciu sztywniakiem (która całkiem mu się spodobała, bo właśnie dzięki temu mógłby mieć jeszcze większy spokój…), i właśnie w tej samej chwili zorientował się, że chyba coś jest nie tak.
Najpierw zauważył, że mina Grahama nieznacznie się zmieniła… później zarejestrował wzmożony ruch po swojej prawej stronie. Nie odrywając kieliszka od ust patrzył, jak brunet wstaje z krzesła i zwraca się do jednego z tych mężczyzn, który zjawił się w pubie trochę ponad dziesięć minut temu. Wraz z całą swoją kompanią rzecz jasna. Tak jak i wtedy go nie rozpoznał, teraz również nie miał bladego pojęcia kim był. Naturalnie zauważył wielką, szpetną bliznę, która przecinała mu niemal całą twarz… ale zamiast mu współczuć, od razu zaczął się zastanawiać, które zwierzę mogło mu zostawić taką pamiątką, i dlaczego. Miał parę teorii… jednakże wyjątkowo postanowił milczeć, obserwując ten pojedynek na spojrzenia, w jakim brał udział Salem i ten facet z blizną. Zaczął mieć przeczucie, że to chyba źle się skończy… Całe szczęście, że pamiętał o wetkniętej za pasek spodni różdżce, a także o tym, że przyjaźnienie się z Salemem zwykle oznaczało tego typu atrakcje.
UsuńLupin
Och, będąc na tym etapie życia, na którym był obecnie, Edward mógłby już napisać swoją własną książkę o bliznach. Rozwodziłby się w niej na temat ich różnorakiego wyglądu – wielkości, kształtu, koloru, a nawet tego, jakie są w dotyku! – oraz opisałby proces ich powstawania, nie omieszkawszy ominąć nawet najdrobniejszego szczegółu. Książka ta z pewnością nie nadawałaby się do czytania dla osób o słabych nerwach. Jak również i tych, o wrażliwszych żołądkach… Nawet sam Lupin nie mógł mieć pewności, czy widząc taką książkę na wystawie w Księgarni Esy i Floresy zdecydowałby się na jej zakup. Co innego nie mieć wyboru i doświadczać pewnych rzeczy na – nomen omen – własnej skórze, a co innego czytać o nich w czyjejś książce. Ale co do jednego Salem miał rację. Edward mógł wymazać sobie wszystkie blizny. I kiedyś naprawdę to robił. Po powrocie z każdej wyprawy stawał przed lustrem i starannie sprawdzał, czy na jego ciele nie ma choć jednego, najmniejszego zadrapania… Dopiero gdy upewnił się, że nic tam nie ma i nic więcej nie widzi, był gotów do powrotu do domu, do niej. Inaczej znów skończyłoby się na pretensjach, głośnych awanturach oraz na tym, czego Edward nie znosił najbardziej, ponieważ jak każdy typowy facet bywał wówczas kompletnie bezsilny – czyli na łzach. Najwyraźniej on i Salem mieli średnie szczęście w miłości. Ale przynajmniej kot Grahama był mu wierny, nie ważne że od czasu do czasu lubił sobie na niego syknąć lub zostawić mu czerwoną pręgę na dłoni. W końcu koty to koty, te stworzenia nosiły w sobie tyle samo nieprzewidywalności co kobiety… jak nawet nie więcej. Całe szczęście, że nie miał teraz czasu na snucie ponurych rozważań dotyczących kobiecych (bądź kocich...) humorków. Facet z blizną oraz cała jego wesoła kompania najwyraźniej planowali urozmaicić im wieczór w zupełnie odmienny sposób.
OdpowiedzUsuńEdward posłał w stronę Salema lekko pytające spojrzenie pt. co żeś znowu zmalował oraz jak mocno tym razem oberwiemy. Oba te pytania, wypowiedziane na głos, byłyby bardzo zasadne, gdyż mina faceta z blizną (Lupinowi wyjątkowo spodobało się to sztampowe określenie) sugerowała same średnio przyjemne odpowiedzi. Nie miał jednak możliwości zadania ich przyjacielowi. Nim zdążył się zorientować, Graham trzymał w ręce niemal opróżnioną już butelkę Ognistej, którą następnie bez żadnych skrupułów roztrzaskał na głowie faceta z blizną. Reszta wypadków rozegrała się właściwie w tej samej chwili. Mężczyzna z raną po butelce w głowie zatoczył się do tyłu. Wszyscy goście, którzy do tej pory obserwowali to małe zajście z typowym, aczkolwiek bardzo źle skrywanym zainteresowaniem, nagle zerwali się na równe nogi i zaczęli uciekać jak najdalej od źródła tego całego zamieszania. Zrobił się niezły harmider, a Lupin dostrzegł jak jeden z napastników podbiega w jego stronę wraz z wyciągniętą ku niemu różdżką. Niewiele myśląc kopnął krzesło, na którym jeszcze przed chwilą siedział Salem. Walnęło ono z impetem w gościa, który z pewnością zamierzał potraktować go jakimś paskudnym zaklęciem. Facet dostał prosto w kolana i stracił równowagę. Klątwa poszybowała gdzieś ku sklepieniu pubu, rozświetlając je na chwilę na czerwono. Całe to początkowe zamieszanie sprawiło, że on i Salem rzucili się w kierunku baru, ledwo unikając kolejnych zaklęć, które dosłownie śmigały im nad głowami, gdy przeskakiwali przez ladę.
— Nuda? W twoim słowniku raczej nie ma takiego pojęcia — parsknął w odpowiedzi, łapiąc szybko oddech. Skorzystał z okazji do bezpiecznego wyjrzenia zza lady baru, aby móc ocenić ich sytuację oraz potencjalne możliwości. Cóż, po krótkich oględzinach stwierdził, że obie były dość niewesołe i mocno ograniczone. — Chciałbyś mi coś wyznać, Salem? Ten facet to twój były, czy coś…? — zerknął w stronę bruneta, uśmiechając się zaczepnie. W międzyczasie wyciągnął własną różdżkę, wiedząc że bez jej pomocy raczej się nie obejdzie. — Rzuciłeś go i teraz przyszedł się mścić, tak…? Na Merlina, błagam... tylko nie mów, że to ty pokiereszowałeś mu twarz, bo wtedy to już zupełnie co innego... — jęknął, posyłając mu wymowne spojrzenie. Akurat w tej samej chwili nad barem przeleciało parę pustych kieliszków, które roztrzaskały się z hukiem o podłogę nieopodal.
UsuńLupin
— Ja? Nie, nic nie chciałbym... — mruknął niemrawo. — Nie ukrywam, przeszło mi przez myśl na moment, żeby podpytać, czy uda mi się w końcu namówić Felice, by się ze mną umówiła. — Jego odrobinę pochmurną minę rozjaśnił chochliczy uśmiech. — Ale nie, niczego bym nie chciał wiedzieć. I w sumie, to spoko, bycie jasnowidzem. W sensie, wiem, że wiąże się to z całą masą dziwnych sytuacji, ale... Spoko. To spoko.
OdpowiedzUsuńKiwał głową, składając rzuconą w niego uprzednio różową zasłonę. Myśli błądziły mu jeszcze chwilę wokół tematu ojca — nawet jeśli by się zapytał nauczyciela o to, co go trapi, a ten znałby odpowiedź, to jednak... Nie chciałby tego wiedzieć. Bał się tej wiedzy. Znacznie łatwiej było mu wyrzucić niewygodne uczucia w tył głowy i przykryć je tu i teraz.
— O, no tak — mruknął pod nosem, rozwijając na powrót zasłonę. — Mieliśmy to zawiesić.
Ruszył w kierunku szafy, w której, jak mu się wydawało, powinny znajdować się miotły, po czym otworzył ją szybko i schylił się, wyciągając rękę. Krzyknął zaraz głośno i przeraźliwie, bo zamiast mioteł znalazł tam coś zupełnie innego — wpatrującą się w niego wściekle twarz. I to nie była sama twarz, całe szczęście, była przyczepiona do szyi, szyja do torsu, zasadniczo był to pełnoprawny, wciśnięty do szafy, lekko skulony człowiek.
Jego ojciec.
— James Syriusz Potter — wysyczał Harry, wychodząc powoli na zewnątrz. — Nie mogę na ciebie patrzeć. Jak ty jesteś w stanie na siebie spojrzeć w lustrze? — Jego twarz wykrzywił okropny, nienaturalny grymas. — Jesteś nikim. Wiesz, zawsze chciałem mieć syna. Byłem taki szczęśliwy, jak się urodziłeś, a okazałeś się... Takim rozczarowaniem.
Bogin podchodził coraz bliżej do chłopaka, który powoli zaczął się wycofywać. Prawdę mówiąc, nawet nie zorientował się, że ma do czynienia z magicznym zwierzęciem, jego świadomość kompletnie wyparowała, w końcu liczyło się tu i teraz. Jedyne, na czym był w stanie się skupić, to twarz jego ojca, słowa, które wypowiadał, i to, jak bardzo bolało go w środku. Bolało tak bardzo, tak bardzo się również bał, a żołądek podchodził mu do gardła, gdy jego ojciec zbliżał się do niego z tą zawiedzioną, okrutną miną.
— Takim rozczarowaniem, wielkim rozczarowaniem! Jesteś nikim, James, jesteś dla mnie nikim. MAM TYLKO JEDNEGO SYNA. JESTEŚ NAJWIĘKSZYM ROZCZAROWANIEM MOJEGO ŻYCIA!
Potter nie wiedział, co się wtedy dokładnie wydarzyło. Jeszcze przed chwilą widział swojego ojca, a teraz siedział na posadzce, na którą musiał się w pewnym momencie osunąć, oczy miał mokre od łez, a całym jego ciałem wstrząsały dreszcze. Spojrzał, jeszcze przestraszony, na Salema, i w tej samej sekundzie zalała go fala ogromnego wstydu. To był bogin. To był głupi bogin, którego nauczył się w pełni ujarzmić patronusem już pod koniec piątej klasy. I z którym tak sromotnie teraz poniósł porażkę, w dodatku zachowując się... Jak kompletny kretyn. I Salem, teraz Salem wiedział o jego ojcu. Ciekawe, co myślał, jak celował w niego różdżką.
— Ja chyba już sobie jednak pójdę, nie obrazisz się? — powiedział cicho, podnosząc się z podłogi. — Dzięki za... Dzięki za szlaban.
[Hir ju goł :D]
Wspólne obiady w Muszelce zawsze były dobrze wspominane przez Dominique. Nie tylko przez wzgląd na przepyszne jedzenie i fenomenalne marchewkowe puree jej mamy, które zawsze podbijało podniebienia gości, ale również przez atmosferę. Rozmowy pełne ciepłych słów i zrozumienia zmieszane ze śmiechem, żartami i opowieściami, jak minął dzień, wlewały w serce spokój i nadzieję. Nikt nie czuł się odtrącony czy gorszy, dla każdego zawsze znalazło się miejsce przy stole.
OdpowiedzUsuńRudowłosa polubiła je tym bardziej, kiedy zaczął brać w nich udział Salem. Z dziwacznym, nastoletnim podekscytowaniem wyczekiwała ich zdecydowanie bardziej, niż wszystkich innych, a to zasługa burzy hormonów i absolutnie oczywistego dla wszystkich zauroczenia jego osobą. Co za tym idzie, im więcej czasu ze sobą spędzali, tym więcej Dominique zaczynała zauważać, a że obserwatorem raczej była dobrym, to dość prędko zaczęła dostrzegać, że pani Graham nie do końca radzi sobie w życiu, jak i dbaniu o syna. Utwierdziła się w tym przekonaniu tym mocniej, kiedy pewnego dnia przyłapała Salema na podkradaniu czekoladowych ciasteczek ze stoiska ze słodyczami. Nigdy nie wspomniała mu o tym, co widziała, jak i nie była pewna, czy on sam zdawał sobie z tego sprawę, ale od tamtego momentu podrzucała mu przekąski znacznie częściej.
— Mam nadzieję, że ten wilkołak tego nie usłyszał — rudowłosa odruchowo zerknęła na wejście do Skrzydła Szpitalnego, jednak na jej ustach majaczył rozbawiony uśmiech. Przeniosła wzrok z powrotem na mężczyznę. — Co ci po Skittlesach, skoro byłbyś martwy? Absolutnie nie widzę w tym posunięciu sensu, mój drogi! — stwierdziła, wywracając teatralnie oczami.
Pielęgniarka, która ze skupieniem zakładała opatrunek na rany Salema, mruknęła krótko i skinęła głową, jakby na potwierdzenie słów stażystki. Następnie przegoniła mężczyznę z kozetki marudząc, żeby trzymał się z daleka od kłopotów, i zniknęła za jednym z parawanów.
— Zawsze możesz się dogadać z najlepszą dilerką mugolskich słodyczy w Hogwarcie zamiast od razu padać trupem. Słyszałam, że masz u niej znajomości, więc może za ładny uśmiech daruje ci życie, a paczkę Skittlesów dostaniesz gratis. Kto wie? — Dominique wzruszyła lekko ramionami, jakby od niechcenia, i puściła do Salema oczko. Następnie pochyliła się lekko w jego stronę i szepnęła mu na ucho: — A plotki głoszą, że ostatnio miała dostawę. I podobno nawet niebieskie Skittlesy się znajdą.
Jeszcze za dzieciaka uwielbiała w podobny sposób się z nim przekomarzać i nie potrafiła wyjść z zaskoczenia, jak bardzo jej tego brakowało. I nie tylko tego, bo mogłaby wymieniać cały dzień wszystkie te rzeczy, za którymi tęskniła od dnia ich ostatniego spotkania przed kilkoma laty, a które teraz poznawała na nowo. W zupełnie odmienny sposób, bo przecież oboje się zmienili. Miała jednak wrażenie, że to dziwaczne przyciąganie, którym Salem emanował, gdy była jeszcze nastolatką, wciąż na nią działało. I to całkiem nieźle.
— Chodź, dzielny pacjencie! Nie chcemy chyba dostać reprymendy za włóczenie się nocą po korytarzach? — Dominique złapała bruneta za rękę i uśmiechnęła się lekko, zerkając na niego spod zmierzwionych włosów.
Domi
Potter był ogromnie wdzięczny, że Salem nie próbował zatrzymać go w klasie. Musiał na własną rękę poradzić sobie z lawiną wstydu i zażenowania, które ogarnęło jego nastoletnie serduszko — w końcu wychował się w domu, w którym mało było miejsca na niewygodne emocje. Harry wyrósł na twardego człowieka z mocnym charakterem, jego matka była chyba jeszcze bardziej uparta i oschła w emocjach. Nikt go nigdy nie nauczył płakać, nie dał mu na to swobody, nie tak, jak to było w przypadku jego młodszej siostry.
OdpowiedzUsuńChłopaki nie płaczą, tę maksymę tak mocno wbił sobie do głowy, że przez następne kilka dni dochodził do siebie, unikając za wszelką cenę mijania profesora na korytarzu. W końcu zrobił to, w czym był najlepszy — wyśmiał całą sytuację i zmiótł ją w tył głowy, a gdy zdarzyło się, że zobaczył gdzieś Grahama, po prostu udawał, że nic się nie wydarzyło.
W dzień rozgrywek James przylepił na usta sztuczny uśmiech. Było to do niego tak niepodobne, że nawet kilka osób z drużyny zapytało go, czy aby na pewno wszystko z nim w porządku. Ostatnie wydarzenia odcisnęły na nim piętno, nie umiał wykrzesać już z siebie tyle entuzjazmu, co zawsze. Miał podkrążone oczy, bo ostatnimi dniami nie sypiał dobrze, a przez omijanie posiłków twarz jakby mu się zapadła. Wyglądał źle i tak też się czuł.
Gdy profesor odebrał mu eliksir, Potter spojrzał na niego z lekką nadzieją w oczach. Uniósł powoli brwi, jakby starając się wyczytać z twarzy nauczyciela, czy ma na myśli dokładnie to, co sam sobie wyobrażał — czyżby jego ojciec miał się stawić na trybunach?
— Trzymaj kciuki, będą potrzebne! — zawołał jeszcze do Salema, a potem został przez kapitana pociągnięty za rękaw na boisko.
Gdy minęło pierwsze pół godziny meczu, James uznał, że tak fatalnie nie szło im chyba od ostatnich czterech lat. Drużyna przeciwna już pięć razy przerzuciła kafla przez poręcze, w dodatku stracili jednego ścigającego, w którego jeden z pałkarzy uderzył tłuczkiem, a ich obrońca zwichnął nadgarstek gdy odbijał sunącą ku niemu piłkę.
Chłopak sunął powoli nad trybunami, wypatrując znicza, kiedy jego uwagę przykuła osoba siedząca na trybunach Gryffindoru. Dostrzegł Salema w dziwacznych okularach, jakich nigdy wcześniej w żadnym sklepie na Pokątnej nie widział — miały mnóstwo ruszających się elementów, mnóstwo zębatek odpowiedzialnych za ich tajemniczy mechanizm, i taką małą, teraz oczywiście zwiniętą parasolkę, która miała chronić użytkownika przed deszczem. Niedaleko Salema stał Silva, rozmawiający rzewnie z jakimś profesorem. A ponad nimi ruszając rękami, krzyczał coś sam... Harry Potter. Harry, jego ojciec, we własnej osobie. Miał nawet wymalowanego lwa na policzku, jak James zauważył, gdy tylko podleciał niżej. I jakiś taki błyszczący element, czy to była broszka? Nie, to nie mogła być broszka, to był...
— Znicz! — wykrzyknął Potter, rzucając się w jego kierunku.
To była chyba najszybsza i najniebezpieczniejsza akcja w jego życiu. Dał susa w dół, nie spuszczając przy tym złotego uciekiniera z oczu, a gdy mijał szukającego drugiej drużyny, który pognał za nim, ustawił rączkę miotły prostopadle do ziemi. Spadał szybko, szybciej niż kiedykolwiek. A kiedy znicz odbił od podłoża, by wzbić się z powrotem w powietrze, Potter był już nad nim, jakby tylko na to czekał. Zatrzymał się gwałtownie, ciągnąc rączkę miotły w górę, ale trochę za późno — wylądował na miękkiej murawie, przeturlał się jeszcze przez moment, by w końcu wylądować plackiem na plecach.
Na jego usta wpłynął ogromny uśmiech, wyciągnął rękę ze zniczem w górę, a tłum Gryfonów zawiwatował. Zaraz obok niego wylądowała reszta drużyny, ktoś pomógł mu wstać, ktoś krzyczał coś do niego, a kto inny znowu podbiegł, by zbić z nim piątkę. Potter jednak nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, pożegnał się ze wszystkimi szybko i już pędził pod trybuny Gryffindoru, gdzie czekał na niego ojciec.
— Spisałeś się! To było niesamowite! — Harry wykrzyknął, wyciągając ręce w kierunku syna. — A to ja podobno byłem niezły w te klocki... Pierwszy raz widziałem taki numer!
James przystanął jednak kilka kroków od ojca. Czuł, że coś jest nie tak — przecież powinien czuć teraz ulgę. Bezmiar szczęścia, zadowolenie, przecież spełniała się właśnie wizja, o której wiele razy tak długo myślał, o której marzył, choć nie chciał przed sobą tego przyznać. Ale nie czuł nic poza tym, że to... W sumie miłe, że ojciec tu jest.
UsuńPotter potrzebował doświadczyć w końcu uwagi ze strony taty, by dostrzec, że tak naprawdę dawno przestała już być mu potrzebna.
***
Po kolacji chłopak ruszył prosto do sali profesora Grahama. Spędził miłe popołudnie z ojcem, spacerowali do błoniach, pojechali do Hogsmeade z resztą rodzeństwa, a potem odprowadzili go wieczorem na skraj lasu, gdzie deportował się do domu.
Krótko zapukał do drzwi.
— Hej, Salem — powiedział, spoglądając na profesora z zawstydzonym uśmiechem. — Chciałem ci podziękować... Jak mi się wydaje, to chyba twoja sprawa.
Rudowłosa nie mogła się nie zgodzić, gdy Salem zaprezentował jej jeden ze swoich uśmiechów. Ten szczególnie szeroki, promienny i nieco zawadiacki, za którym tak szalała w swoich nastoletnich latach. Działał na nią niezwykle kojąco, odpędzając wszelkie pochmurne myśli, które kłębiły się gdzieś w zakamarkach jej umysłu, i poprawiał humor po stokroć lepiej niż najpyszniejsze piwo kremowe, jakie tylko mogła sobie wyobrazić. I cały czas zastanawiała się, czy działał tak na wszystkich, czy może jedynie ona miała do niego tak ogromną słabość.
OdpowiedzUsuń— Nie mogę być kimś w rodzaju dilera charytatywnego? — Dominique zmarszczyła nieznacznie brwi zastanawiając się, czy wtedy wciąż jeszcze nazywa się to dilerką, czy może już rozdawnictwem, a kiedy nie mogła ostatecznie tego określić, wzruszyła lekko ramionami. Uśmiechnęła się z rozbawieniem. — Wszystko ma swoją cenę, powiadasz? W takim razie, ile warte są dla ciebie moje Skittlesy? — posłała Salemowi zawadiackie spojrzenie roziskrzonych tęczówek i prowokacyjnie uniosła ku górze jedną brew.
Żartowała, oczywiście, i mężczyzna powinien o tym doskonale wiedzieć. Prawda o Dominique była taka, że zwykle nosiła serce jak na dłoni, mimo iż od kilku lat mogło wydawać się nieco bardziej potłuczone niż dotychczas, i lubiła wywoływać uśmiech na twarzach innych albo sprawiać im drobne przyjemności, absolutnie nie oczekując niczego w zamian. Odszukiwała wewnątrz siebie wszystkie iskierki dobroci i ciepła, a później rozsiewała je wokół, mając nadzieję, że kiedyś ktoś poda je jeszcze dalej.
— Myślę, że nikt nie będzie się przejmował tobą w mojej komnacie — rozbawiony śmiech rudowłosej rozniósł się echem po szkolnym korytarzu odrobinę za głośno, więc pospiesznie stłumiła go dłonią. Poczuła się jak za szkolnych czasów, kiedy to trzeba było się nieźle nakombinować, żeby zauroczona para mogła znaleźć ustronne miejsce, sam na sam, przy tym jednocześnie takie, żeby nie zostać przyłapanym. — Z całym szacunkiem do dyrekcji i grona pedagogicznego… — tutaj wymownie zerknęła na Salema, puszczając w jego stronę oczko. — Ale zanim rozpoczęłam staż, kilka lat podróżowałam z mugolami. Pociągiem, samolotem, autostopem! Bez użycia magii zwiedziłam praktycznie całą Europę, widziałam i robiłam rzeczy, które zapewne nie byłyby mile widziane w moim podaniu na mugoloznastwo. Zdecydowanie bardziej nieodpowiednie, niż zapraszanie mężczyzny do pokoju — Dominique pokręciła głową z uśmiechem, ujmując Salema pod ramię, kiedy przemierzali pusty korytarz w stronę wieży przez nią zajmowanej, a zaraz potem zerknęła na niego kątem oka. — Poza tym, jak sam mówisz, jesteś ranny i cierpiący, więc jak mogłabym ci nie pomóc?
Rudowłosa doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak na temat jej spotkań z Salemem wypowiadała się starsza część grona pedagogicznego. Wiedziała, że spodziewali się, iż pójdzie w ślady siostry, która doskonale wręcz potrafiła się wpasować w wymagania oraz oczekiwania, które przed nią stawiano, przez co sprawiała wrażenie idealnej czarownicy. Dominique jednak była jej absolutnym przeciwieństwem już od najmłodszych lat, czego jednak większość ludzi dookoła zdawała się nie zauważać, uparcie upychając ją do szuflady, która tak wygodnie została umoszczona dla Victoire.
Nie przejmowała się gadaniem i plotkami. Już dawno postanowiła przeżywać życie w taki sposób, w jaki ona tego pragnęła, i nie przejmowała się opinią ludzi, którzy nawet jej nie znali. Nie tak naprawdę.
Podobało się jej, jak przez ostatni rok rozwinęła się jej znajomość z Salemem. Zawsze mieli ze sobą dobry kontakt, nawet pomimo różnicy wieku w młodszych latach, jednak ostatnie miesiące zbliżyły ich do siebie w sposób, który dawał jej dziwnego rodzaju poczucie, że jest we właściwym miejscu. Mogła czuć się przy nim sobą, ze wszystkimi swoimi dziwactwami, lękami i marzeniami, o których opowiadała mu podczas wieczornych spacerów, i wystarczył jeden jego uśmiech, żeby wszystkie złe emocje wyparowały, a problemy jakoś nagle przestawały nimi być.
UsuńCzasami jednak łapała się na myśli – krótkiej i ulotnej, która przemykała przez jej umysł niczym wiatr i ulatniała się równie szybko, jak się pojawiała – kim konkretnie jest dla Salema. Za czasów szkolnych wiedziała, że jej szanse były zerowe, bo nie pozostawało tajemnicą, że preferował męskie towarzystwo, jednak teraz najwyraźniej się to zmieniło i Dominique miała nieodparte wrażenie, że coś jest na rzeczy między nimi. Nie do końca jednak potrafiła określić, jak to coś powinna zinterpretować. I czy w ogóle interpretować, bo mimo, iż doskonale zdawała sobie sprawę, jak Graham był dla niej ważny, wcale nie musiał traktować jej w ten sam sposób.
— Zapraszam — Dominique przystanęła przed masywnymi drzwiami komnaty na końcu długiego korytarza, po czym otworzyła je lekkim pchnięciem. Ich oczom ukazało się przytulne wnętrze, gdzie książki piętrzyły się na podłodze pokaźnymi stosikami w towarzystwie zapisanych pergaminów, a ściany pokrywały fotografie z podróży, ale również zdjęcia z przyjaciółmi czy rodziną. Wszystko otaczała subtelna woń bzu i cynamonu. — Czuj się jak u siebie!
Dominique
[Jezu, kocham Salema XD]
OdpowiedzUsuńNie trzeba było Jamesa długo namawiać, zaraz rozsiadł się wygodnie obok profesora. Również miał na sobie piżamę, na którą zarzucił czarną bluzę, choć nie była ona tak wymyślna jak strój profesora Grahama — po prawdzie, chłopak nawet nie śmiałby wystąpić przed nim w czymś bardziej ekstrawaganckim, w obawie, że mógłby urazić jego wysublimowany gust. Sięgnął do torby, którą uprzednio rzucił na posadzkę, aby wyciągnąć z niej małą paczuszkę odebraną parę dni temu z sowiarni. Wiedział skądinąd, że jego nauczyciel ma słabość do mugolskich przekąsek, więc przy okazji, gdy pisał do domu, skontaktował się też z ciocią Hermioną, by przysłała mu coś specjalnego. Mogli się więc uraczyć ciasteczkami, dziwnymi, śmierdzącymi chrupkami (podobno były serowe, lecz Jamesowi pachniały starą skarpetą) i takimi małymi orzeszkami w cukrowej polewie, które wyglądały dokładnie tak jak się nazywały, jak kamyczki. Na koniec nalał im ciepłego (kradzionego z kuchni) mleka do kubków znalezionych w jednej z wielu szafek, do których dosypał jeszcze kakao i w końcu spoczął wygodnie na kanapie.
Wyrastał na wspaniałego pana domu!
— Wiem, ale i tak, bo gdyby nie to, to... No, dzięki — mruknął, gdy nauczyciel wspomniał coś o swojej małej roli w całym zajściu.
Na słowa uznania roześmiał się głośno, trzepiąc przy okazji ręką włosy, po czym pokiwał z podziękowaniem głową.
— To było strasznie głupie, ale cieszę się, że się udało. Szczerze mówiąc, nawet nie wiem, jakim cudem... W ogóle nie przemyślałem, jak się zatrzymać. — Uderzył się lekko otwartą dłonią w czoło. — A co do taty... — Przez jego twarz przeszedł dziwny uśmiech, taki trochę poważny, bardzo do niego niepodobny. — Był! Był dumny, tak powiedział, że nawet pierwszy raz coś takiego widział, i że w ogóle to niby on był dobry, ale, no... Że to była fantastyczna akcja! A potem poszliśmy na spacer po Hogwarcie, poopowiadał mi trochę...
Chłopak sięgnął po jednego chrupka i wsunął go do ust. Mugolskie chipsy miały takie dziwne właściwości, że jak się zjadło jednego, to nie dało się przestać dopóki paczka nie była pusta. Podobno, jak powiedziała mu któraś koleżanka urodzona wśród niemagicznych, to przez te wszystkie przyprawy, które oblepiają się wokół palców, bo potem się już nie opłaca brudzić dwa razy, ale Potter jej nie wierzył. Był na sto procent przekonany, że za produkcję tych uzależniających smakołyków odpowiada jakiś czarodziej.
— Byliśmy u Zonka, zabraliśmy Albusa z Lily, ogólnie było w porządku, tylko jakoś tak wiesz... — urwał, spoglądając na Salema. Maseczka na jego twarzy stwardniała, wyglądała jak taka cienka skorupka i chłopak miał ogromną ochotę dziabnąć go palcem w policzek. — Nie wiem, nie umiem tego określić. Czuję się zupełnie w porządku, tylko jakby nie tak, jak oczekiwałem, nie umiem...
Westchnął ciężko, napychając się chipsami.
— Nie wiem, jak to ubrać w słowa.
James z zawodem patrzył, jak glinkowa maseczka na twarzy profesora na powrót się nawilża, i ścisnął przy tym lekko prawą dłoń w pięść, myśląc, że następnym razem nie będzie czekał — ten policzek pokryty skorupką wymagał dźgnięcia. Na historię o salemowym pierwszym razie wybuchnął śmiechem, kiwając przy tym głową, bo profesor właściwie miał zupełną rację.
OdpowiedzUsuń— Miotłę? Ale taką, żeby ci nią salę pucować? — powiedział, unosząc brwi, i zaraz wstał, by podejść do stolika z maseczkami. — W każdym razie zgoda!
Chwilę mu zajęło, by wybrać odpowiednią. W końcu postawił na tą z dziwnymi znakami w nazwie, których nie mógł rozpoznać — na pewno to nie był japoński, a wydawało mu się też, że chiński jest dużo bardziej wymyślny — po czym dobre kilka minut spędził na odklejaniu od siebie części płachty. Gdy nałożył ją w końcu na twarz i przyklepał odpowiednio palcami, rozsiadł się z powrotem na kanapie. Okazało się, że grafiką na maseczce był lew, co w sumie bardzo mu się spodobało.
— Byłem ostatnio w Komnacie Tajemnic — mruknął od niechcenia, sięgając po mugolskie kamyczki. Zanim Salem zdążył zareagować, wysunął przed siebie otwartą dłoń i przymknął oczy. — Ale nawet nic nie mów! Straszna nuda. Trafiliśmy... na bahanki. — Jęknął, opadając teatralnie na poduszki. — I musieliśmy szybko zwiewać. Człowiek idzie, szuka przygód, a kończy się jak zawsze. Czasem to mam wrażenie, że nie mam już w zanadrzu pomysłów na kolejne numery...
Nagle James spojrzał przed siebie zaaferowany. Otworzył szeroko oczy, usta mu się rozchyliły, jakby był przestraszony czy z szokowany, po czym powolutku odwrócił się w kierunku nauczyciela. Uśmiechnął się szeroko, zaciskając usta w wąską linię.
— Ale profesor, który za swoich czasów szkolnych dawał nieźle popalić... Na pewno ma jakieś pomysły! — szepnął z nadzieją. — Podziel się wiedzą! Oczywiście, to tylko dla celów naukowych, pytam, bo kolega był ciekawy, i tak dalej. Niemniej gdybyś chciał odświeżyć pamięć i zrobić coś niekoniecznie nauczycielskiego, mam wszystko co nam potrzeba!
Zerknął w stronę torby. Rzeczywiście, zabrał ze sobą swój niezbędnik, tak na wszelki wypadek — pelerynę, mapę, kilkanaście różnokolorowych fiolek i pół sklepu Weasley'ów. Ciocia Hermiona, od której dostał słodycze, dała mu tę torbę na ostanie Boże Narodzenie...
Edward chyba prychnął, słysząc odpowiedź swojego przyjaciela. Chyba, ponieważ dosłownie parę sekund później jedno z zaklęć śmignęło tuż nad ladą i z głośnym hukiem uderzyło w wiszące nad barem lustro, które roztrzaskało się na tysiące ostrych kawałeczków. Część z nich oczywiście spadła im na głowy, pozostałe natomiast rozprysły się we wszystkie możliwe strony, zasypując pub mieniącym się konfetti. Lupin instynktownie osłonił twarz ramieniem, tym samym unikając dostania odłamkiem szkła prosto w oko. Po chwili jednak otrzepał się niczym pies po wyjściu z kąpieli, posyłając w stronę Salema szybkie spojrzenie. Pomysł ze zgaszeniem świateł wydawał się całkiem niezły… ale przez to teraz Lupin nie był w stanie stwierdzić, czy Salemowi nic się nie stało.
OdpowiedzUsuń— Jesteś cały…? — zapytał. Skorzystał z okazji, gdy po pubie przez krótką chwilę nie śmigały żadne zaklęcia, i strząsnął z rękawów pozostałe odłamki szkła. Ich przeciwnicy wydawali się nieco zdezorientowani… Jednak to nie mogło trwać wiecznie. Za moment zrozumieją, że to zwykły podstęp, a przez to on i Salem stracą całkiem niezłą okazję na wydostanie się stąd o własnych siłach. — Najwyraźniej znów będziemy musieli przeprowadzić poważną rozmowę na temat zaczepiania obcych ludzi i straszenia ich swoimi wizjami… — westchnął, ściskając mocniej swoją różdżkę w dłoni. — Ale nie teraz. Ty idź przodem… — wskazał podbródkiem w kierunku uchylonych drzwi na zaplecze. — A ja dorzucę nam dodatkową minutę przewagi — uśmiechnął się szelmowsko. Jego wzrok dość szybko przywykł do panującego w pubie mroku. Naturalnie tamci zdążyli już rozpalić końcówki swoich różdżek, ale dzięki rozsypanym na podłodze odłamkom szkła – trzeszczącym złowieszczo pod naporem ich ciężaru – Lupin nie musiał wyglądać zza baru, aby wiedzieć, że ich przeciwnicy powoli się do nich zbliżali. Posłał Salemowi ponaglające spojrzenie. Miał nadzieję, że ten odczytał je prawidłowo i nie będzie się z nim teraz wykłócał. W końcu żaden z nich nie skorzystał jeszcze z zaklęcia Lumos, tym samym ułatwiając sobie nieco życie. Lupin przesunął się powoli w bok, niemal na sam kraniec baru… a Graham chyba w końcu ruszył na czworaka w stronę drzwi. Niestety nie mógł być tego pewien, bo nie chciał się teraz rozpraszać i szukać przyjaciela wzrokiem. Uniósł się ostrożnie do góry, teraz już kucając za barem. Liczył kroki i uważnie nasłuchiwał… byli już prawie na wyciągnięcie ręki. Edward policzył w myślach do trzech, a następnie wyskoczył zza baru i machnął różdżką w stronę wielkiego żyrandola, który szczęśliwym zbiegiem okoliczności znajdował się właśnie tuż nad głowami tej bandy brzydali. Pomieszczenie rozświetlił krótki, biały błysk. Wszystkie zatrzaski wraz z najmniejszymi gwoździkami utrzymującymi żyrandol roztopiły się w mgnieniu oka. A to oznaczało, że już nic nie utrzymywało go w powietrzu… Lupin nie czekał na dalszy rozwój wypadków. Ruszył pędem ku drzwiom na zaplecze, słysząc za plecami charakterystyczny świst powietrza, a po chwili huk połączony z głośnymi okrzykami przerażenia. Ich przeciwnicy mieli sporo czasu, aby odskoczyć, jednak nim opadnie kurz, a oni ostatecznie pozbierają się z ziemi, minie kilka cennych chwil… Lupin naprawdę miał nadzieję, że Salem przedostał się już na zaplecze. Stamtąd powinni poszukać wyjścia prowadzącego na tylną alejkę za pubem. Co prawda nie miał pewności, czy coś takiego rzeczywiście tam było… jednak na zdrowy rozum powinno. Gdzie inaczej pracownicy wynosiliby śmieci lub wyskakiwali na papierosa w krótkiej przerwie na lunch…? Edward nie wyobrażał sobie, aby nie móc sobie od czasu do czasu zapalić, szczególnie w pracy, aby choć na chwilę oderwać się od obowiązków. On co prawda przy swoich uczniach palić nie mógł, jednak nikt nie zabronił mu robienia tego w jego własnych pokojach…
Lupin
— Umierałeś z tęsknoty? Za mną? — Dominique uniosła do góry jedną brew w geście szczerego zaskoczenia, a na jej policzkach mimowolnie zaróżowił się delikatny rumieniec, który siarczyście przeklinała w myślach za każdym razem, kiedy się pojawiał. Zaraz potem pstryknęła palcami, zupełnie tak, jakby nagle zdała sobie sprawę z czegoś absolutnie oczywistego. — No tak! Nie za mną, a za moimi słodyczami! — zażartowała i pokręciła głową teatralnie wywracając oczami, po czym roześmiała się z rozbawieniem.
OdpowiedzUsuńPozwoliła, aby dłonie Salema oplotły jej wąską talię, i pisnęła cichutko ze śmiechem, kiedy pociągnął ją na łóżko. Dopiero w momencie, kiedy miękka pościel pachnąca lawendą otuliła jej drobne ciało poczuła, jak całe napięcie związane z wydarzeniami, które miały miejsce w lesie, umyka gdzieś daleko. Zastąpiło je błogie poczucie odprężenia, dodatkowo potęgowane ciepłem bijącym od ciała leżącego obok niej Salema.
Ułożyła się na boku, jednocześnie odwracając twarzą do mężczyzny, po czym westchnęła lekko, a było to westchnienie z nutą nostalgii, i przymknęła na krótką chwilę powieki, wracając wspomnieniami do dni, które spędziła na podróżowaniu.
Marzeniem rudowłosej już od najmłodszych lat było zgłębienie świata mugoli na tyle, na ile tylko jest to możliwe, i poświęcała na to każdą wolną chwilę oraz wkładała każdy możliwy wysiłek. Ostatecznie jednak wiedziała, że nawet najlepsze badania nie pozwolą jej poznać mugolskiego życia tak, jak obcowanie z nimi bezpośrednio. Poznanie i zrozumienie mugolskich zwyczajów, zachowań i zasad panujących w ich społeczeństwie, wydawało się jej zdecydowanie łatwiejsze, jak i również przyjemniejsze, gdy sama mogła w nich uczestniczyć. A kiedy w pewnym momencie zatraciła się w nich bez reszty, poczuła się tak, jakby sama również należała do tamtego świata. I wiedziała, że to zostanie w jej sercu już na zawsze.
— Te podróże były niesamowite. Mugole są niesamowici!. Szaleni, nieobliczalni, przepełnia ich odwaga do odkrywania świata, słodka i niewinna ciekawość — głos Dominique był cichy, ale mimo delikatnego tonu pobrzmiewała w nim nuta podekscytowania, łaskocząc ją w czubek języka. Uśmiechnęła się subtelnie, po czym wetknęła dłoń pod głowę. — W drodze pociągiem do Belgii poznałam bliźniaczki z francuskiej prowincji, które zabrały mnie na festiwal muzyczny w Boom. Nazywają go Tomorowlandem. Możesz mi wierzyć lub nie, ale wszystko, co tam widziałam, wyglądało jak prawdziwa magia! — jej spojrzenie powędrowało na twarz Salema, a srebrzystobłękitne tęczówki błyszczały kłębiącym się w jej wnętrzu podekscytowaniem. — Muzyka, światła, niewyobrażalne scenerie, które wyglądały niczym najlepsze iluzje naszych magików. Mugole robią to wszystko bez użycia magii!
Mimo, iż minęło już sporo czasu od zakończenia podróży Dominique, wspomnienia festiwali – właśnie te w szczególności – wciąż potrafiły wywołać na jej skórze gęsią skórkę. Ten pierwszy, w Belgii, zapisał w jej sercu wyjątkowo intensywne emocje, bo czuła się tam jak zaczarowana magią, ale nie tą, którą znała na co dzień, ale zupełnie nową, z którą nie obcowała nigdy przedtem. Intrygującą, wciągającą.
— Wiedziałeś, że mugole mają zioło, którego pewne odmiany działają jak piwo kremowe? Nazywają je marihuaną. Suszą jej liście w odpowiedniej temperaturze, a później zawijają w podobny sposób jak mugolskie papierosy i palą — rudowłosa uniosła się nieznacznie na łokciu tak, aby mogła żywo gestykulować, co świadczyło o tym, że próba zahamowania ogarniającego ją podekscytowania zakończyła się fiaskiem absolutnym. — Mają też swoje własne cukierki, które rozpuszczają się na języku. Kolorowe, podobne do Skittlesów, ale nazywają je LSD. Nie mam pojęcia, w jaki sposób je przygotowują, ale po ich spróbowaniu miałam wrażenie, jakbym przenosiła się do całkowicie innej rzeczywistości. — wyjaśniła niemalże na jednym tchu, wyrzucając z siebie słowa niemalże z prędkością światła. Zdarzało jej się to za każdym razem, kiedy zaczynała opowiadać o rzeczach, którymi się fascynowała, i nie ważne, jak mocno próbowała utrzymać na wodzy swoje emocje, one ostatecznie i tak zawsze znajdowały ujście.
UsuńDominique doskonale zdawała sobie sprawę, że nie ważne, co by powiedziała ani jakich słów użyła, jej doświadczeń nie dało się opisać słowami. Bo żadne nie pasowały wystarczająco mocno i żadne nie potrafiły oddać tego, co naprawdę czuła.
— Tylko nie wspominaj o tym moim rodzicom przy weekendowych obiadach, dobrze? Bo tak mi się wydaje, że te substancje nie są do końca legalne w świecie mugoli, ale sam wiesz, jak moja mama czasami panikuje — rudowłosa zerknęła na Salema z delikatnym uśmiechem, a jej mina naśladowała tę, którą on sam robił kilka chwil wcześniej, prosząca i słodka jak pączek z lukrem, której zdecydowanie trudno było się oprzeć. Zaraz potem uśmiechnęła się odrobinę zawadiacko, wyciągnęła przed siebie palec wskazujący i delikatnym gestem dwa razy stuknęła opuszkiem w sam czubek nosa mężczyzny, dodając nieco nieśmiałym tonem: — Może pojedziesz ze mną na kolejny festiwal?
Nie mam bladego pojęcia, co ta ruda robiła w życiu XD Bardzo prosimy, żeby Salem nie oceniał jej zbyt surowo <3
Dominique
Po opuszczeniu przez Salema pubu, Lupin mógł ze spokojem przystąpić do robienia bałaganu. Zupełnie jakby powstały do tej pory rozgardiasz nadal nie spełniał jego wymagań i był zdecydowanie za mały… Może dla tego nie wahał się ani chwili, gdy celował swoją różdżką w żyrandol? Widok tego jak spada – wprost na głowy tych cholernych bałwanów – był wyjątkowo satysfakcjonujący. Zapewne dlatego, że w jego organizmie krążyło już całkiem sporo alkoholu, który zakrzywiał mu zdroworozsądkową percepcję. Przecież zazwyczaj nie miał takich głupich pomysłów… Ale kto by się tym teraz przejmował? Najważniejsze, że plan się powiódł, a Lupin mógł wymknąć się tą samą drogą, z której przed kilkoma sekundami skorzystał Salem. Smak świeżego, nocnego powietrza był wprost upajający. Szczególnie po nawdychaniu się w środku tego całego dymu, kurzu i męskiego testosteronu. Edward otrzepał się jak pies, co poskutkowało powstaniem wokół jego głowy niewielkiej chmurki pyłu. Kaszlnął raz, później drugi… i w końcu ruszył do ogrodzeniu. Graham zdążył już przez nie przeskoczyć, tak więc Lupin z przyjemnością skorzystał z jego uprzejmości i chwycił jego dłoń podczas przeprawiania się na drugą stronę. Na razie żadne stare kontuzje nie przeszkodziły mu w ucieczce z miejsca zbrodni. Oby tak dalej.
OdpowiedzUsuń— Nie wiem o jakich starych czasach mówisz… — sapnął chwilę później, gdy już zeskoczył na chodnik obok swojego przyjaciela. Wyprostował się, szybko obejrzawszy za siebie. Drzwi prowadzące z zaplecza do wnętrza pubu nadal były uchylone, jednak żaden z tych półgłówków jeszcze się nie pojawił. Lupin uśmiechnął się więc pod nosem i ponownie spojrzał na Salema. — Bo ja mam wrażenie, że jeśli chodzi o nasze wypady na miasto, to od dawien dawna nic się nie zmieniło — mrugnął porozumiewawczo. Każdy kto ich kiedyś poznał wiedział przecież, że uwielbiali wspólnie rozrabiać. Co prawda ostatnio mieli nieco dłuższą przerwę, ale jak widać pewne rzeczy, na przekór upływającym latom, niewiele się zmieniają. Po chwili na złapanie oddechu Lupin ruszył z Salemem wąską alejką ku głównej uliczce. Musieli wymknąć się nieco inną trasą niż tutaj przyszli, ponieważ wokół pubu nadal trwało spore zamieszanie. Większość stałych bywalców lokalu, którzy stali się przypadkowymi świadkami tej małej potyczki gromadziło się przed wejściem i rozprawiało, co tu się właściwie do galopujących gorgon wydarzyło?! Edward wolał im się teraz nie pokazywać, i dlatego wybrali z Grahamem okrężną trasę, unikając niepotrzebnych pytań lub oskarżeń. Bo przecież to nie oni zaczęli… chyba. Jeszcze przemyśli to na spokojnie… ale później, ponieważ teraz naprawdę nie miał do tego głowy.
— Podpowiedziało ci to twoje trzecie oko…? — parsknął śmiechem, gdy Graham wyciągnął ku niemu odpalonego już papierosa. Zebrało mu się na żarty – bo kto jak nie Salem miał wiedzieć o zamiłowaniu Lupina do mugolskich papierosów? Przecież wspólnie rozwijali swój mały nałóg, jeszcze jako nastolatkowie. Edward co prawda nie był z tego powodu jakoś szczególnie dumny, jednakże nie wypierał się swojego oddania dla nikotyny. To, co miało swój początek w szkole, od ukradkowego popalania za pustymi szklarniami, z czasem przerodziło się w miarę regularny nawyk. Zazwyczaj miał przy sobie paczkę papierosów, ale w tym zamieszaniu musiał ją po prostu zgubić. Na szczęście zawsze mógł liczyć na Salema. — Dzięki, wiesz że nie odmówię… — uśmiechnął się chytrze, odbierając z jego rąk papierosa. Zaciągnął się z najprawdziwszą przyjemnością, od razu czując to przyjemne i charakterystyczne łaskotanie w przełyku. Dopiero po kilku chwilach wydmuchał ustami gęsty dym, uśmiechając się z zadowoleniem. Zerknął na przyjaciela i oddał mu papierosa. — Mam nadzieję, że ktoś wezwał już na miejsce patrol czarodziejskiej policji. Jak ich zgarnął, to istnieje całkiem spora szansa, że przy okazji dowiedzą się czym twoi znajomi zajmowali się po godzinach — mruknął nieco mściwie, mrużąc przy tym groźnie oczy.
Jego tęczówki ze swojej naturalnej zieleni zmieniły barwę na niemal czarne. Zwykle reagowały tak w chwilach, gdy ogarniała go prawdziwa wściekłość. Czasami robiły się również czerwone, dosłownie tak, jakby płonęły… Zwykle jednak nie trwało to zbyt długo, i tak jak teraz po kilku sekundach oczy Edwarda powróciły do swojego normalnego koloru. Lupin po prostu nie znosił ludzi, którzy wykorzystywali zwierzęta do własnych, niecnych celów lub zwyczajnie je krzywdzili. Każdego takiego cwaniaczka z przyjemnością potraktowałby kilkoma miłymi zaklęciami, nim ostatecznie oddałby go w ręce policji. — Gdzieś ty ich spotkał, tak swoją drogą…? — zapytał nagle, mierząc bruneta uważnym spojrzeniem. — Ja wiem, że przyciągasz do siebie naprawdę różnych ludzi, ale to się kiedyś naprawdę źle skończy…
UsuńLupin
— Ta-ak, byliśmy w odwiedzinach u starego Salazara razem. Ale tak, jak mówiłem, straszna nuda, nawet się dobrze nie rozejrzeliśmy, a już trzeba było się zbierać... — Resztę swojej wypowiedzi wymamrotał, nie wyrażając się ponownie szczególnie pochlebnie o zalęgniętych w Komnacie bahankach. — Trafiliśmy nawet do jakichś starych komnat, o których ojciec mi nic nie wspominał, ale serio, nic ciekawego tam nie znaleźliśmy, sam kurz, graty i rozpadające się meble. Ale w sumie było fajnie, tylko wiesz... Trochę tak, jak z tym pierwszym razem.
OdpowiedzUsuńPostanowił z premedytacją pominąć historię dziennika Salazara, bo też sam uważał, że nie było o czym mówić... W końcu zostawili go przecież w Komnacie, a nikomu nie mógł zrobić krzywdy, leżąc sobie w skrytce daleko pod zamkiem. Leżał tak już w końcu ostatnie kilkaset lat.
Zerknął na profesora z ciekawością, gdy ten napomknął o swojej wiedzy specjalistycznej, i sięgnął ręką do torby, by wygrzebać stamtąd paczkę czarodziejskich papierosów o wdzięcznej nazwie Smoczy Dym. Poczęstował jednym Salema. Nie oczekiwał od niego reprymendy, ale zaskoczyło go, że mężczyzna w ogóle tego nie skomentował — może dlatego, że Potter był już pełnoletni, choć bardziej prawdopodobnym było to, że zwyczajnie nie miał nic przeciwko, bo sam od lat nastoletnich kurzył jak... No, właśnie, jak smok. I do tego wszystkiego nie traktował Jamesa jak ucznia, ale kogoś na pograniczu przyjaciela i młodszego brata. W każdym razie chłopak ucieszył się mimowolnie, że Salem potraktował go jak dorosłego — był jedynie nastolatkiem, w dodatku fatalnym rozrabiaką, więc bardzo często, jak i reszta uczniów w jego wieku, spotykał się z lekceważeniem ze strony starszych osób.
Poza tym Salem Graham miał w sobie cechę o ogromnej mocy, i nie chodziło tu tylko o umiejętności zaglądania w przyszłość — w jakiś dziwny sposób był w stanie sprawić, że spędzając z nim czas, człowiek czuł się... jak u siebie w domu. I może dlatego tak dużo uczniów lgnęło do tego ekscentrycznego profesora. Przy nim nikt nie bał się być sobą.
— Zobacz, są odjazdowe — powiedział chłopak, odpalając papierosa. — Kupiłem je pod koniec wakacji w Londynie, ale chyba można je już dostać w Hogsmeade.
Wybrał wcześniej jednego w kolorze szkarłatu, i gdy tylko go odpalił, końcówka zajarzyła się mocną czerwienią, a dym, który wydmuchał po chwili, również był tego samego koloru. W paczce mieściło się kilkanaście papierosów, a każdy mienił się inną barwą, filtry natomiast błyszczały od brokatu. Na paczce znajdowała się grafika chińskiego smoka, który raz po raz zmieniał miejsce i łypał groźnym wzrokiem wokoło, z jego nozdrzy ulatniał się dym.
— To by było zbyt łatwe, gdybym tak po prostu mógł od ciebie wszystkie niecne sekrety wyciągnąć — zgodził się. — No, dobrze, a więc możemy rozpocząć negocjacje! Czy jest może coś, co mógłbym zrobić, byś opowiedział mi o swoich najlepszych numerach? No, albo chociaż o jednym, jakimś takim największym. — Oczy mu się zaświeciły. — Jakaś przysługa, wypożyczenie ekwipunku łobuza?
Dominique roześmiała się krótko, szczerze rozbawiona, gdy wsłuchiwała się w opowieść mężczyzny na temat jego doświadczeń z mugolskimi narkotykami. Nie przypominała sobie, aby kiedykolwiek wcześniej jej o tym wspominał, ale należał do osób, które bez dwóch zdań mogłaby podejrzewać o podobne eksperymenty. Podniosło ją to nieco na duchu, bo do tej pory zwykle spotykała się z dziwacznymi i dość mocno krytycznymi spojrzeniami rzucanymi pod jej adresem, kiedy tylko wspominała o podobnych sytuacjach ze swojego życia. Jej serce urosło co najmniej dwa razy bardziej przez sam fakt, że mężczyzna nie próbował potępić jej za te wybryki.
OdpowiedzUsuńNie uszedł uwadze rudowłosej jednak grymas, który zamajaczył na twarzy Salema, kiedy wspominał o swojej przygodzie z LSD. Domyśliła się, że nie kryje się za nim żadna przyjemna historia, a zapewne wręcz odwrotnie, i poczuła dziwaczny ucisk w żołądku na samą myśl, że mogłoby mu się coś stać. Zupełnie taki sam, jak kilka godzin wcześniej, gdy zobaczyła go stojącego twarzą w twarz z wilkołakiem. Nie do końca potrafiła zrozumieć, skąd brało się to uczucie, ten przejmujący lęk o jego osobę i to, że z jakiegoś powodu nagle mogłoby go zabraknąć u jej boku, jednak pojawiało się za każdym razem, kiedy tylko podobna myśl przemykała jej przez głowę.
Odruchowo przesunęła dłoń po gładkiej fakturze pościeli tak, aby móc delikatnie musnąć opuszkami palców odsłoniętą, ciepłą skórę na jego boku. Ten drobny gest od razu sprawił, że poczuła się lepiej.
— Buziaka? — Dominique uśmiechnęła się z rozbawieniem i w geście teatralnego zdziwienia uniosła brwi ku górze. A gdy tylko zobaczyła na jego ustach chytry uśmiech, zmrużyła lekko powieki i pogroziła mu krótko palcem wskazującym. — Wydawało mi się, że jeszcze chwilę mówiłeś, że jesteś ranny i cierpiący, i potrzebujesz opieki. Czy mam rozumieć, że to był jedynie pretekst, żeby wejść mi do łóżka, skoro teraz w głowie ci buziaki?
Rudowłosa doskonale wiedziała, że Salem jedynie się z nią przekomarzał, więc nie pozostawała mu dłużna, jak to już w naturze mieli praktycznie wszyscy członkowie rodu Weasleyów. Poruszenie tematu buziaka uświadomiło jednak Dominique, że do tej pory, przez wszystkie lata ich znajomości, nigdy nie pojawił się między nimi podobny gest. Nie chodziło o rodzaj namiętnego pocałunku, bo taki absolutnie nie miał możliwości bytu w minionych latach, ale nie pojawił się między nimi nawet zwykły buziak w policzek – ot, po prostu, na powitanie, bez absolutnie żadnego głębszego znaczenia. Z drugiej strony nie byłoby też w tym niczego dziwnego, gdyby nie fakt, że mężczyzna dokładnie w taki sposób witał się zawsze z jej mamą i starszą siostrą, jednak nigdy z nią samą.
— Też się cieszę, że tutaj jestem — z ust Dominique wydobyło się ciche westchnienie, lekkie i miękkie, przepełnione poczuciem ulgi, które towarzyszyło jej przez ostatni rok. Uśmiechnęła się delikatnie, nieco nieśmiało, po czym dodała cicho: — I cieszę się, że ty jesteś tutaj ze mną. Przez ostatnie lata…
UsuńRudowłosa zamilkła na moment i wzruszyła lekko ramion, jakby nie do końca wiedziała, jak ubrać w słowa myśli, które kłębiły się w jej głowie. Chciała powiedzieć tak wiele i wiedziała, że gdyby tylko chciała, mogłaby to zrobić. A Salem by ją wysłuchał i zrozumiał.
— Nie potrafiłam znaleźć dla siebie miejsca. Podróżowanie było cudowną i ekscytującą przygodą, ale mimo to nigdzie nie czułam się jak ja. Nie czułam się sobą, tak naprawdę — mruknęła cicho, a na jej wargach widniał delikatny uśmiech, tym razem przepełniała go mieszanina dziwnego rodzaju smutku i radości jednocześnie. Nieśmiało przeniosła wzrok jasnych tęczówek na twarz mężczyzny, po czym dodała: — Zaczęłam się tak czuć dopiero tutaj i coraz częściej myślę, że jest tak tylko dzięki tobie.
Słowa, które wydobyły się z ust rudowłosej okazały się równie wielkim zaskoczeniem dla niej samej, jak i zapewne musiały być dla Salema. Dopiero kiedy wybrzmiały w ciszy, która ich otaczała, pierwszy raz wypowiedziane głośno, niespodziewanie nabrały zdecydowanie większej mocy, niż powtarzane w myślach raz po raz. Dominique od dawna zdawała sobie sprawę z tego, że właśnie taka był jej prawda, ale dopóki tkwiła jedynie w jej umyśle, kotłowała w sercu i drżała na strunach głosowych, jednak wciąż pozostawała niewypowiedziana, łatwiej było ją ignorować. Zbywać, odkładać na później. Jednak teraz, gdy wreszcie wybrzmiała pomiędzy ich dwójką, stała się czymś namacalnym, realnym, czego zbywać już się nie dało.
Dominique