Sny nocy letniej




II
I had grown pure as the dawn and the dew,
You had grown strong as the sun or the sea.
But none shall triumph a whole life through:
For death is one, and the fates are three.
At the door of life, by the gate of breath,
There are worse things waiting for men than death;
A. C. Swinbourne

    To, co Egon zobaczył po wejściu do salonu sprawiło, że odruchowo zrobił krok w tył.
    Aby zrozumieć, do jakiego stopnia salon zmienił swe oblicze, trzeba przypomnieć sobie wiktoriańskie wnętrza i ich rozciągnięty do granic przyzwoitości przepych. Żyrandole tak ciężkie, że podczas suto zakrapianej drogimi trunkami kolacji mogłoby dojść do dekapitacji wszystkich uczestników naraz. Perskie dywany, swoim kosztem wielokrotnie przekraczające całościowe stypendium niejednej wyższej uczelni, wyłożone były u stóp tego, kto decydował się przysiąść na obitych miękką, wzorzystą tkaniną kanapach. W oczy rzucało się hebanowe drewno, z jakiego drobiazgowy cieśla skomponował staromodne meble, o czerni tak głębokiej jak martwe, ciche głębiny morza, po którym niepostrzeżenie musiałby przepłynąć zbieg z Azkabanu, aby ocalić swe życie i odnaleźć syna. Podłogi z rzadkiego kamienia, wypolerowane na niemal lustrzany odblask, aż wydawało się, że odbijając promienie słońca można zaprószyć ogień. W rogu stał fortepian, bo takie wnętrza wymagały instrumentu, nawet jeśli nikt z domowników nie był obdarzony słuchem absolutnym. Sala główna reprezentowała wyobrażenie, które rodzina chciała okazyjnie sprzedawać swoim gościom.
    Matka Joanna kolekcjonowała rzeźby aniołów. Nie: dewocjonalia, a sztukę wzorowaną na prerafaelickich wymiarach i wyobrażeniach o tym, jak mogłyby wyglądać idealne duchy stróże człowieka, gdyby oblec je w częściowo ziemską formę. Nie wszystkie anioły miały skrzydła, niektóre przypominały bardziej cherubiny; kręconowłose, grube bobasy różnej wielkości, przeważnie kredowobiałe i zupełnie niewinne, dość tandetnie naśladujące swoje wzory z mitologii antycznej Grecji lub Rzymu. Prawie wszystkie charakteryzowały łagodne rysy twarzy, bo taka była wizja niezbyt kreatywnego artysty, spod dłuta którego wyfrunęły wprost do rąk wcześnie emerytowanej bibliotekarki. Egon bagatelizował kolekcjonerską pasję matki. Konsekwentnie pozostawał na nią obojętny, a przy tym także przekonany, że w równym stopniu anioły pozostają obojętne na jego trudny los. W jego dawnym pokoju też roiło się od stróży, a jednak nie uchroniło go to od strapienia. 
     Całą ścianę zajmowały przede wszystkim obrazy w ramkach, jako ożywiony dowód samotności jednej z domowniczek. Jedne stanowiły podobizny dalekich przodków, jakich imiona na drzewie genealogicznym zatarł czas, na drugich pozowali kuzynowie i wujostwo wciąż pozostający przy życiu. Jeszcze inne twarze były przerażająco znajome, jakby dopiero co widziano je przy śniadaniu. Całkiem urocza, choć drobna i już wtedy blada buzia pięciolatka, ubranego w strój zbyt elegancki na swobodną zabawę; wymyślne kaftany, falbanki i bufiaste rękawy to enturage idealny by stanąć na pompatycznej wystawce w jadalni, na podziw nieczęstym gościom właścicieli dworku. Na owym obrazie znajomy chłopiec trzymał na ramieniu kanarka, którego żółty kolor musiał wyblaknąć z biegiem lat. Sama ptaszyna sprawiała wrażenie śmiertelnie chorej istoty, poniekąd uosabiając tym atmosferę panującą w domu. Kanarek zresztą był wymysłem dziesięciolatki, bo poza dwoma starymi testralami widzianymi tylko przez Egona i matkę, nigdy nie posiadali zwierząt.
    Rzecz jasna, Attica malowała brata także w innym, mniej oficjalnym wystroju, ale takie przedstawienia rodziny nie zgadzały się z przyjętą przez matkę dewizą o wielkości ich rodu. Egon przecież pamiętał chwile swobodnej, nieskrępowanej zabawy na hamaku w niegdyś zadbanym czarodziejskim ogrodzie. Jeszcze nie zdążyło zatrzeć się wspomnienie przyklejania landrynek do spodu kozetki naciągniętej kwiecistą narzutą, ani to najważniejsze: gdy w domu był jeszcze ojciec, z którym mógł spędzić czas. Człowiek wyrugowany z drzewa genealogicznego, z albumu rodzinnego, ale nie z umysłu swojego syna. Jednak pod wysokim na cztery metry sufitem dostrzegało się tylko ponurego panicza usztywnionego złowrogim spojrzeniem matki-mitycznej Meduzy, nieujętej w kadrze reżyserki ich wspólnego życia. Bufiastość, smutek i ziejąca nuda zaczerpnięta z poprzednich epok. Gdzie przedstawienie dziecka szczęśliwego i beztroskiego?
    W sztuce tworzonej przez Attikę na pochlebstwo rodzinnej tradycji brakowało wolnego ducha, ale chociaż sztuczność ta drażniła i przygnębiała znających prawdę, to w końcu do niej przywykli. Nie znali nic innego, a Egonowi zdarzało się wykorzystywać zdolności aktorskie nabyte w dzieciństwie. Dlatego kiedy wszedł za siostrą do pomieszczenia, mimowolnie zrobił krok w tył, nie spodziewając się tak osobliwego widoku. Przedziwnego braku.
    Wszystkie obrazy zostały zdjęte ze swoich miejsc. Na ścianie ziały fantomowe odbicia, silne i daremne haki. Obrazy ułożono najpewniej pod przypominającymi materiał spadochronowy płachtami na krańcach pomieszczenia i dodać należy, że zrobiono to w dość przypadkowym układzie, bez dbałości o zabezpieczenie sztuki przed zniszczeniem. Gdzieniegdzie widać było kredową dłoń lub element skrzydła anielskiej rzeźby, ale żadna nie była w pełni odkryta. Poza jedną, której chłopak przyjrzał się dopiero później, dużo później. Meble nie uległy znacznej degradacji przez rok jego nieobecności w domu rodzinnym, ale przestawiono je tak, aby zrobić sporo miejsca na samym środku; tam, gdzie dobiegało najwięcej dziennego światła z okiennicy częściowo pokrytej bursztynowym witrażem. 
– Co... – wyrwało mu się, gdy zobaczył w końcu słonia w pokoju. Nie tak dosłownie, oczywiście. 
    Gdy wzrokiem objął całość salonu, wciąż nie rozumiał, co się w tej scenie prezentuje; na samym środku niegdysiejszej sali, w której odbywały się bale, herbatki i inne konwencjonalne spotkania wyższej warstwy społecznej, do jakiej pretendowała ich rodzina, zobaczył coś, czego nigdy by się nie spodziewał w miejscu o tak co prawda kunsztownej, ale zakurzonej i zaniedbanej charakterystyce. Ustawione frontem do drzwi łóżko szpitalne zdawało się podłączone do przedziwnej, oplatającej je aparatury, nie będącej jednak mugolskim komputerem do oceniania żywotności pacjenta. Przy łóżku stał mały taboret z jasnego drewna, obok którego kable, druty i cewniki wyglądały na dużo ciemniejsze, niż być powinny, z tego co Egonowi się rzuciło na oczy, gdy miał okazję przebierać się za lekarza w mugolskiej placówce leczniczej. Nie, to nie kroplówka. To jakieś...
– To korzenie – powiedziała spokojnym głosem Attica, jakby czytała mu w myślach, po czym dodała sarkastycznie: – Zapuścił korzenie w tym przeklętym domu, czy to nie cudowne?
    Egon nigdy nie użyłby słowa "cudowne", aby opisać jakikolwiek element swojego życia, bo to implikuje wiarę w cuda. Jedyną cudownością, jaką zaakceptował i uznał za w miarę neutralną, w wielu przypadkach nawet pomocną, było posiadanie magicznych zdolności. Ale nawet to niezbyt się liczyło, przecież rodzina była czystokrwista od tylu pokoleń, że nikt nie pamiętał, jak to jest nie móc posłużyć się czarami. Za to dobrze uświadamiał sobie niechęć ojczyma do przebywania w rezydencji na wzgórzu w Northumberland. Kiedy kupował ten dom (na prośbę żony), zastrzegł żartobliwie, że będzie on stanowił dla niego coś w rodzaju domku letniskowego. 
    Marlowe Elllington był mężczyzną o serdecznym śmiechu, którym mógłby próbować rozświetlić ciemne zakamarki posępnego dworku, obleganymi przez tandetne podobizny archaniołów. Zamiast spędzać czas w tym dołującym miejscu, wolał nocować w hotelu obok siedziby firmy produkującej najlepsze kominy na terenie Wielkiej Brytanii i wyrywać sobie ostatnie kępki włosów z głowy, robiąc coś, co sprawiało mu radość. Nie była to rodzinna firma, do wszystkiego doszedł pracą własnych rąk i chociaż osiągnął już pułap, kiedy mógł pozwolić sobie na delegowanie obowiązków, ze znanych sobie powodów unikał towarzystwa Joanny niemal od momentu wejścia z nią w związek małżeński. Matka Egona też chyba wolała taki układ: od początku mieli osobne sypialnie w przeciwległych skrzydłach rezydencji. Nie bała się o wierność męża, chyba nie wierzyła, że z jego nadwagą i twarzą przypominającą różowego buldoga, mógłby mieć szanse u kogoś innego niż zdesperowana słomiana wdowa z pięcioletnim synem na utrzymaniu. Właściwie matka częściej sypiała w gigantycznej, samodzielnie stworzonej od zera bibliotece, albo przynajmniej tak zdawało się Egonowi.
    Pan Marlowe musiał już długo pozostawać "ukorzenionym", bo Egon miał spory problem z dostrzeżeniem jego głowy spoczywającej na poduszce z delikatnego pierza. Twarz zakryta została maską przypominającą coś, co zakładają szermierze do walki lub pszczelarze, aby uniknąć bliskiego kontaktu z rojem żądlących owadów. Gdy Krukon podszedł bliżej, to przypuszczenie także potwierdziłby widok rachitycznych dłoni. Gdyby przypadkiem odkryto chorego do połowy, okazałoby się, że doszło do zaniku mięśni z powodu zbyt długiego znieruchomienia. Wszystko naraz dawało przykry efekt, podczas bezskutecznych prób zestawienia rzeczywistości ze wspomnieniem, zadowolonego ze swego zwykłego życia, rubasznego czarodzieja, którego zdążył polubić. Współczuł przyrodniej siostrze, że nie spędzała z ojcem więcej czasu, choć nigdy nie zapytał pana Marlowe'a, dlaczego tak zaufał przypominającej sępa kobiecie w kwestii wychowania swojej jedynaczki.
– Miesiąc po twoim wyjeździe do szkoły, spadł ze schodów prowadzących do mojej pracowni. Rozbił szafkę pełną roztworów – powiedziała cicho, a jej usta zmieniły się w cienką kreskę. Wyglądała na wściekłą i zatroskaną jednocześnie. – Joanna wezwała człowieka, który mu pomógł. Mieszkał tu kilka tygodni, codziennie spędzał u niego całe dnie, zabraniał nam wchodzić. Dzięki tej roślinie ojciec może oddychać.
    Egon nie bez obaw przyglądał się łodygom, z początku wziętych za kable od ratującej życie kroplówki. Ciemnozielone łodygi toczące do organizmu tlen, krew i minerały, wydawały się zaciskać na zwiotczałych ramionach i wychudzonych nadgarstkach pana Marlowe'a. Od czasu do czasu łodygi zmieniały miejsce położenia; miejscowo wzmacniały i rozluźniały uścisk, w zależności od parametrów zapewne znanym magomedykom. Roztwory, o których wspomniała dziewczyna, nie służyły wyłącznie sztukom plastycznym, z tego co wydawało się Egonowi. Składzik traktowano jako domową apteczkę. Jak czas pokazał, takie rozwiązanie stanowić musiało pewne ryzyko; gdyby w domu mieszkało małe dziecko, a rodzic zlecił mu przyniesienie kropli na żołądek, mogło w łatwy sposób zyskać dostęp do trucizny. Ba! Dorosły człowiek mógł zwiedziony przesuwającymi się po korytarzach cieniami aniołów, wziąć złą zamiast dobrej fiolki. Siostra Egona była odrealnioną i chaotyczną osobowością, dlatego nie ona decydowała o porządku w domu. Z roztworów korzystała rzadko. Najczęściej wtedy, kiedy zechciała zniszczyć namalowany obraz, odzyskując czyste płótno jednym chlustem wybielacza. Częściej jednak do tego rozpaczliwego czynu używała noża kreślarskiego, nawet nie myślała wtedy o złapaniu głębszego wdechu poza ścianami pracowni, choćby i na schodach. Nie dbała o tę apteczną szafkę. Egon nie rozumiał, czemu w ogóle rozważa okoliczności czegoś, co już się dokonało i nie można było zmienić przeszłości.
– Moja wina – powiedziała, odwracając twarz w stronę pustej ściany, być może ukrywając tym nadchodzący płacz, choć jej ton głosu nie brzmiał zbyt wiarygodnie. Zielone pętle wokół ciała ojczyma Egona zacieśniły się po tych słowach.
– To niczyja wina – odparł Egon, któremu w krew weszły ostatnio podobne frazesy. Nie było go przy tym wypadku. Kiedy się zdarzył, Krukon prawdopodobnie odpierał obławę na promie, który miał go zabrać w jedno z kolejnych miejsc, gdzie jednak nie znalazł Aliasa. Nie był mistrzem pocieszania, więc równie dobrze mógł brnąć dalej w banał. – Pewne rzeczy po prostu się dzieją, nie mamy wpływu.
    Gorzej byłoby tylko, gdyby przyszło mu do głowy stwierdzenie "przypadki chodzą po ludziach". Wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, kto przebywał z nim w tym dziwnie urządzonym salonie, że przypadek to coś przydarzającego się człowiekowi nie szukającemu problemów; komuś, kto prowadzi stabilne i nudne życie, nie kusząc losu, od czasu do czasu zdarzy się przypadek, któremu nie mógł profilaktycznie zapobiec. Kategoria losowości brzmiała coraz bardziej i bardziej pusto, im więcej powiązań i symboli dostrzegał wokół siebie, ku trwodze i niechęci do działania statystycznego osiemnastolatka. 
– Masz spory bałagan w pokoju. Po twojej żałosnej ucieczce rzuciłam na nie zaklęcie tornada, – na nowo wojowniczy ton siostry wyrwał go z rozmyślań – ale zrobiłam gulasz. Weź sobie z kuchni. 
– Dziękuję, to miło z twojej strony – odparł kurtuazyjnie, chociaż wiedział, że kucharzem w rodzinnym domu jest skrzat i że Attica cały boży dzień spędzała tylko w swojej pracowni. Od pewnego czasu pewnie to się nieco zmieniło, bo czuwała przy ojcu, ale wielkich rewolucji nie wróżył. Tym bardziej człowiek nie ma ochoty eksperymentować z kulinariami, ani szczególnie nie odczuwa łaknienia, kiedy cierpi. Po prostu chciała, aby wyszedł z pomieszczenia i zostawił ich samych, co bez przeciągania posłusznie uczynił. Pomimo szoku wywołanego nową sytuacją w domu, w którym od lat wszystko wyglądało tak samo, musiał wrócić do siebie. Dosłownie i w przenośni: przypomniał sobie o misji do wykonania i o tym, że miał w tym domu kiedyś faktycznie "własny pokój". Mógł się on trochę zmienić pod wpływem tornada wywołanego przez Attikę, ale być może Egon znalazłby w nim cel swojego przyjazdu. 
    Nie był głodny, więc ani myślał o jedzeniu, ale zafrapowało go, dlaczego Attica skłamała o autorskim przyrządzeniu gulaszu. Nigdy nie zależało jej na serdecznych, rodzinnych relacjach, bynajmniej nie z Egonem. Dlatego tym bardziej słysząc do tego zachętę, obrócił się na pięcie i uważając na ruchome schody w hallu, podążył do kuchni. "Gulasz - myślał ze zdumieniem - to mało wytworne danie".
    Pierwsze piętro, jeśli już koniecznie ktoś musiał odwiedzić dom Valterów, przeznaczono właśnie na użytek gości. Znajdowały się tam cztery pokoje, których motywem przewodnim zdawało się akwarium. Wielki błękit. Wszystkie rzeźby z kolekcji matki Joanny znajdowały się pod szklanymi kloszami, jakby gospodyni nie życzyła sobie choćby przypadkowego muśnięcia dłonią przez obcych. Meble wykończone dość surowo, choć wciąż dość szykownie i bogato zdobione, jak na parterze. Egon nie do końca rozumiał, na co tak stosunkowo niewielkiej, bo zaledwie trzyosobowej (siebie nie liczył) rodzinie dom o takiej liczbie pokojów. W większości z nich nigdy nie był, co tylko napawało go lękiem, że utknie w domu na długi czas nim znajdzie to, co było mu potrzebne; coś, co zdeterminowało jego bądź co bądź trudną decyzję o schowaniu dumy do kieszeni i powrotu po kłótni i zuchwałej kradzieży. Notatka znaleziona w gulaszu informowała go o co najmniej jednej strasznej rzeczy: jego poczynania w starym domu nie ujdą uwadze ducha stróża. Poczuł się nawet lepiej z tym, że Attica się dziś na nim wyżyła. To altruistycznie-masochistyczne uczucie stanowiło kwintesencję ich relacji. 
    Wchodząc do pokoju, spodziewał się zobaczyć swoje rzeczy rozniesione w drobny mak. Również to, co powiedziano o bałaganie, okazało się prawdą, choć w słowie "bałagan" pobrzmiewała tym razem eufemistyczna nuta. Egon utrzymywał swój pokój w domu rodzinnym w permanentnym bałaganie już przed wyjazdem, aby zmylić tego, kto włamie się i będzie próbował go przeszukać. Wówczas włamywacz stwierdzi, że ktoś go wyprzedził i daruje sobie przekopywanie przez pozornie nieznaczące papiery, stosy książek i zdekompletowanych wynalazków. Łóżko w drzazgach, rozbite przez dziki żywioł lustro, otwarta szafa, z której w pewnym momencie musiał uciec bogin. Jego pokój popadł w zupełną ruinę, ale niektóre tajne skrytki nie dały się odkryć. Chwilę zajęło Krukonowi posprzątanie tego pogorzeliska, ale zrobił to, bo czuł, że potrzebuje uporządkować swoje myśli. Sprzątał, dopóki nie nastał zmierzch. Opadł wykończony na materac niedbale wcześniej rzucony wprost na drewnianą jodełkę podłogi. Między deskami wciąż hulał wiatr, a w niedawno zamknięte okno bębnił deszcz, tak jak zmanierowana kobieta uderza palcami o blat, kiedy się niecierpliwi. 
    Chłopak przytulił się do zawilgoconej poduszki. Pachniała stęchlizną i jeszcze czymś, ale chwilowo powstrzymywał niepokój. Wędrowny wiatru wiew otworzył na chwilę drzwi do pokoju, przypatrzył się plecom panicza skulonego na podłodzie, po czym zamknął je za sobą i odszedł. Egon wątpił, że przyszliby po niego już teraz. Przecież zawsze najpierw czeka się do wyciszenia czujności, dopiero potem atakując wroga. Westchnął głębiej, zanim zapadł w przerywany, koci sen, z jednym okiem otwartym. Na wszelki wypadek. 
   

cdn






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz