#2 God's gonna cut you down


URZĘDNICY GO NIENAWIDZĄ!
ZNALAZŁ SPOSÓB NA TRUCIE CZTERECH LITER MINISTERSTWU!
Lipiec 2026, Londyn, Wielka Brytania
- Czy wszystko musi tak długo tutaj trwać? - zapytała rozżalona, stukając pomalowanymi na kolor ecru paznokciami o opasły blat kontuaru recepcyjnego, za którym pracownica departamentu Magicznych Wypadków i Katastrof uwijała się jak tylko mogła, by nie ściągnąć na siebie skargi.
Rosalie Greed przyzwyczaiła się do zdystansowanej formy szacunku, jaką była obdarzana pracując jako brytyjski ambasador w Ministerstwie Magii Stanów Zjednoczonych. Może to przez bardziej poważne brzmienie jej wersji angielskiego, a może przez typową, ślizgońską manierę, którą wyniosła ze swojej edukacji w murach Hogwartu.
- A mówią, że to Amerykanie są leniwym narodem. Jak widać, życie, nawet po tylu latach spędzonych za oceanem, mnie wciąż zaskakuje.
- Staram się, proszę pani, system jest po prostu przeciążony...
Zanurkowała głową za kontuar, żeby upewnić się, że biedna dwudziestolatka cokolwiek za nim robi. Niewątpliwie było to zachowaniem niegodnym kobiecie w jej wieku, o jej pozycji.
- Przecież powiedziałam o konfiskacie mojej różdżki przy przekraczaniu granicy i przyniosłam nawet potwierdzający to dokument! Proszę sprawdzić sobie w tym głupim systemie wszystkie wnioski o patenty różdżkarskie, jakie złożył w ciągu ostatnich dwóch lat mój brat. Nic dziwnego, że celnicy mieli do mojej jakieś ale, skoro jeszcze nikt nie zatwierdził metod jego dłubania w drewnie.
- Zdaję sobie z tego sprawę, proszę pani - o kurczę, ma pani rację! Kto posprząta te wszystkie wnioski? - ale naprawdę, chyba sąsiedni departament musi działać na pełnych obrotach, bo wszystko mi się tu zacina...
Westchnęła ciężko, obracając się w bok przy oprzeć na kontuarze tym razem swój łokieć, a w następstwie tego ruchu - na własnej dłoni własny policzek. Teraz nie palce zniecierpliwione stukały w cokolwiek, a obcas jasnego buta.
- Więc proszę im powiedzieć, żeby dali ci pracować! Ah, tak w ogóle, to jestem w ciąży. I jeśli nagle zrobi mi się słabo od tego czekania i runę na ziemię, to będziecie mieli na sumieniu moje nienarodzone dziecko.
- Pani Greed, dlaczego nie powiedziała pani tego wcz- o, proszę, wniosek przeszedł. Zaakceptowany, może pani iść.
- NO NARESZCIE!

Cały pomysł z przesznupaniem całego domu w poszukiwaniu włosa swojej starszej o ponad dwadzieścia lat siostry był upierdliwy na samym początku, w jego środku - bo środek opierał się na sporządzeniu odpowiedniego eliksiru, a z tym przedmiotem Vincent zawsze był na bakier (na jego szczęście ktoś jednak wymyślił miksturę Wielosokową w taki sposób, że byli go w stanie stworzyć uczniowie ledwie drugiego roku. Aż dziwne, że przez te wszystkie lata nie stała się przez to katastrofa na skalę całego, magicznego świata), ale koniec - czyli istny teatr w samym środku Ministerstwa - był przezabawny.
Irytującej maniery Rosie nasłuchał się już wystarczająco, by nie znać każdego jej szczegółu.
A gadka o ciąży? Oczywiście, że była wyssana z palca - jednak wspominając o niej Vinny aż musiał ugryźć się w język, by szaleńczo nie zarechotać. Oczami wyobraźni widział już, jak plotka się rozniesie, a biedna Rosalie przez najbliższe miesiące wysłuchiwać będzie gratulacji i zadręczać, że to wszystko przez domniemany przez jej kobiece, krytyczne oczy, skok wagi.

Drzwi prowadzące do dalszej części departamentu z łoskotem otworzyły się, a Vincent Rosalie przekroczyła je, starając się uporządkować podekscytowane myśli dotyczące tego, gdzie będzie w stanie znaleźć akta potrzebne do badań nad nowym rozwiązaniem dotyczącym rdzeni. Jego Jej celem były te dotyczące tych kilku wypadków, które wyodrębnił drogą prostej selekcji przekopując się przez zapisy dotyczące historii magicznego świata ostatniego stulecia. Filtr był prosty: dużo szumu, jeszcze więcej zniszczeń i śmierci, spowodowane przez felerne, lub nieprzewidziane przez nikogo działanie różdżek.

- Oh, nie wiedziałam, że polityków dopuszczają teraz na moje piętro.
Obracając się przez ramię, nieco zbyt dynamiczniej niż powinien - w końcu był przystosowany do swojej, męskiej budowy, a nie filigranowej sylwetki swojej siostry - Vincent poczuł, jak pojawia mu się wystająca, nerwowa żyła na policzku.
No, pojawiłaby się, gdyby był sobą. Z siostrą dzielił całkiem sporo cech wyglądu, ale szeroka szczęka nie byłą jedną z nich.
Widząc Josephine Black poczuł za to inną, mimowolnie odziedziczoną z krwią rzecz. Mianowicie: chyba wrodzoną nienawiść do tej kobiety, która występowała u jego własnej matki.
Odkąd tylko pamiętał - nawet w czasach, gdy farsa ta nie dotyczyła przyjaźni między nim a Arthurem, ani późniejszych awantur dotyczących sytuacji, w których powoli, stopniowo wyrywał się spod wpływu apodyktycznych rodziców, jako azyl od ich obecności traktując domostwo Greedów, które choć znajdowało się ledwo za płotem, to przez paranoję Chi było chronione tak wielką ilością zaklęć, że nikt, a już szczególnie nie ta stara jędza nie miała prawa znaleźć się na ich terytorium - jej matka dostawała białej gorączki, gdy słyszała o żeńskiej głowie rodziny Blacków.
Fakt, że w miarę upływających lat i rosnącej świadomości dotyczącej tego, co działo się zarówno szeroko na świecie, jak i za płotem własnego podwórka zauważał coraz większe skazy jej zepsutego charakteru wcale nie polepszał tej sytuacji.
Czemu ta stara ropucha jeszcze nie była, do cholery, na emeryturze?!
- Oh, nie wiedziałam, że Ministerstwo znów przesunęło wiek emerytalny, pani Black - uniosła kąciki ust ku górze, splatając wypielęgnowane dłonie przed sobą. Gdyby żakiet miał nieco krótsze rękawy, na skórze przedramienia byłoby widoczne zabliźnione oparzenie, którego eliksir wypity przez Vincenta nie dał rady zakryć - Jak widać, niektórzy wciąż się rozwijają i poszerzają swoje kompetencje. Bardzo serdecznie pani tego życzę, a teraz - jeśli pozwolisz - specjalnie odezwała się, pomijając kolejny już zwrot grzecznościowy - nie zostałam tu przysłana w celach towarzyskich.

Teoretycznie, Josephine nie miała powodu do nienawiści skierowanej w stronę Rosalie Greed spowodowanej tym, że była ona przykładną Ślizgonką, niemal-czystokrwistą czarownicą, i raczej utrzymywała dystans w relacjach z własną rodziną.
W praktyce, nazwisko Greed wystarczyło, by w momencie jej narodzin przekreślić jej osobę na zawsze.

Vincent czuł, jak Eden schowana w torebce, którą zwinął matce zaczyna wibrować i podsuwać mu ciężkie do przetrawienia, choć bardzo kuszące myśli.

- Powiedz swojej matce, żeby ściągnęła te okropne zaklęcia z płotu! Jeśli tego nie zrobi, zaklinam, że wynajmę prawnika który ukróci te nielegalne zabezpieczenia, które nie dają wam nic innego jak migreny u porządnych ludzi.
- Ah, przykro mi, ale nie mieszkam już z rodzicami.

Wrzesień 2026, Londyn, Wielka Brytania
- A to, proszę państwa, jest Świstek!
Położył na kontuarze wykrzywioną jak grymas na twarzy jego matki różdżkę, która miała przebarwienia na jasnej powierzchni wskazujące na fakt, że drzewiec był brzozą - z tym, że, NIESPODZIANKA, nie był wcale brzozą. Pracownik zmęczonym wzrokiem spojrzał na badyl, dokonując standardowej kontroli obejmującej zidentyfikowanie z jej właścicielem, moc rdzenia i numer seryjny.
- Na Merlina, jeśli to jeszcze nie jest wszystko to obiecuję, że ci nogi z dupy powyrywam, Greed-

Oczywiście, że to nie było wszystko.
Vincent dobył z rękawa swojego płaszcza, niczym owianego literackimi legendami asa, kolejny egzemplarz: dwunastocalowy, wykonany z połączenia sosny oraz miłorząbu, którego trzonek - obity prawdopodobnie w jakieś kamienie szlachetne (wydawał na jakość kompozytów różdżkarskich prawie tak niesamowite sumy pieniędzy, jak na pstrokatość własnej garderoby) odbijał światło pomieszczenia, rażąc przez krótki moment strażnika w oczy.
- Ta nazywa się Goblin - oczywiście urodę miała zupełnie innego sortu, niż wspomniana w jej imieniu magiczna rasa - Użyłem do niej sierści beboka, dlatego często rzuca fochy, ale w zasadzie to bardzo poczciwy z niej egzemplarz.

- Zaklinam cię, jeśli pojawisz się tu znowu za tydzień to zmieniam prac-
- NIE PRZERYWAJ! - zza kołnierza wyciągnął kolejną różdżkę, która była tak krótka, że trzymana w uścisku ledwie wystawała z zaciśniętej dłoni. Była... przezroczysta - Susan Storm, mój drogi - wszyscy, którzy go znali przeklinali zarówno jego zboczenie dotyczące nazywania każdej różdżki tak samo mocno jak porę, w której Oliver Johnson wtajemniczył go w cudowny świat mugolskich komiksów, w szczególności Marvela. Odtąd nie mógł oprzeć się pokusie, by w swoim nazewnictwie korzystać z dobroci nieskończonych wersji ziemi, które gościły superbohaterów na kolorowych stronach, zupełnie jak w tej sytuacji, gdy zainspirował się osobą przepięknej Invisible Woman.

Kontrola różdżki różdżek, która była wydarzeniem rutynowym, jeśli chodzi o wpuszczenie osoby zewnętrznej w progi Ministerstwa, stawała się dla biednego pracownika, obdarzonego tym przykrym obowiązkiem, istnym piekłem na ziemi. Pod ziemią, biorąc pod uwagę umiejscowienie tego konkretnego biura. Tym lepiej, bo frazeologizm stał się jeszcze bardziej trafiony.
W tym momencie schował już twarz w dłoniach, bo sterta różdżek przed nim tylko ciągle rosła, dostarczając mu załamującej ilości obowiązków.

- Nie czas na płacz, Ben - w ostatnich miesiącach bywał tak częstym gościem w urzędzie, raz po raz dostarczając kolejne raporty dotyczące swoich badań (w końcu legalność działalności ponad wszystko), że był już z biednym kontrolerem na ty - Jeszcze nie skończyłem, dopiero się rozkręcam.

Cztery różdżki później w końcu dotarł do gwoździa programu, którego jednak nie miał zamiaru oddawać w jakiekolwiek, cudze ręce. Trochę ze względu na własny egoizm, a trochę przez to, jak przyjemne wibracje dawała Eden w jego dłoni.
- To jest Eden, ale niestety, mój przyjacielu, nie zbrukasz jej swoim dotykiem - pomachał mu drzewcem, wokół którego trzonka okręcona była mała rzeźba węża, która swoimi realistycznymi szczegółami dawała wrażenie, jakby gad miałby za moment ożyć i kogoś użądlić.
- Muszę. Bez tego cię nie przepuszczę.
Pozwól mu, Vincent. Bez tego nie wejdziemy. Bez tego nie znajdziemy odpowiedzi. Wiesz dobrze, że nie jest w stanie sprawić, bym zadziałała.
- Oh, zamknij się - warknął, machając po chwili gwałtownie rękoma w reakcji na zdziwiony, ale teraz już poważnie zdenerwowany wyraz twarzy mężczyzny przed nim - Nie ty, Ben, nie mówiłem do ciebie.
Zagryzł zęby, powodując że żyła przechodząca przez jego kark, a później szczękę, wyszła na wierzch na policzku. W końcu westchnął cierpiętniczo, podając mu skarb.
- No dobrze, ale zajmij się nią szybko. Nie lubi obcych - oparł się bokiem o kontuar, potupując nerwowo nogą i mając wrażenie, że Eden kontrolowana jest i wprowadzana do systemu - po co w ogóle i tym razem, skoro nosił ją ze sobą zawsze, więc zawitała w Ministerstwie już kilkukrotnie jedynie w tym roku? - przez całą wieczność.
Odczuł dziwną, niezrozumiałą dla swojego zdrowego (oczywiście na tyle, na ile Vincent w ogóle go posiadał) rozsądku ulgę, kiedy znów poczuł jej znajomy ciężar w dłoni.
- Chodź do tatusia - obejrzał ją z każdej strony upewniając się, że nie przybyło jej żadne pęknięcie - Okropne, prawda? Chcą nas rozdzielić!
- Jesteś szalony, Greed.
- Nie - oparł się obiema dłońmi o blat, pochylając głowę tak bardzo, że jego nogi zawisły w powietrzu, a drewno mebla zaskrzypiało - Jestem geniuszem.

Od półmetka swojej nauki w Hogwarcie zawsze nosił ze sobą kilka różdżek, każdą przystosowaną do innego typu zaklęć - dobrze, kilka z nich często było kompletnymi niewiadomymi, a Vincent dzierżył je w ramach testów - i jego zboczenie na tym punkcie posuwało się dalej z każdym rokiem. Nazywanie swoich dzieci miało ten plus, że w pewnym momencie opracował zaklęcia przywołujące odpowiedni egzemplarz do jego palców tylko na dźwięk ich wymówionego imienia.
Johnson kiedyś mu zwrócił uwagę, że wygląda to, jakby był trenerem pokemonów.
Vinny nie miał bladego pojęcia o co chodzi, dlatego zaśmiał się nerwowo, żeby nie wyjść na nieobeznanego w temacie.


zgredzenie zgreeda (klik!)
(powyżej Vincent Greed w oczach biednego Bena z Ministerstwa, magiczna-ruszająca się fotografia z autentycznego archiwum, 2026)

3 komentarze:

  1. Merlinie, uwielbiam tego krukońskiego twórcę różdżek. Oliver zamówi u niego jeszcze trzy kolejne, kiedy już tylko Vinny uzyska wszystkie certyfikaty potwierdzające legalność biznesu, żeby w razie czego mieć go gdzie zaskarżyć, jak coś spieprzy. Niechcący oczywiście! Ha, na pewno...
    Współczuję całemu Ministerstwu, i panu kontrolerowi. Znając Vincenta to jeszcze wykona milionpięćstetstodziewięćset pielgrzymek, by dopiąć swego.
    Pośmialiśmy się z Johnsonem, przeczytaliśmy z ciekawością i lekkością i wiesz, że chcemy więcej!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobrze wiesz, że wiek emerytalny pani Black mnie rozjebał. Nie powinnam złowieszczo chichrać się ze swojej postaci ale to taka stara jędza, że bardzo jej tak dobrze. Za krótkie to, chce więcej zrzędzenia zGreeda, bo Vincenta nigdy za mało. I jego różdżek też. wink wink

    OdpowiedzUsuń
  3. W końcu tu dotarłam! Vincent jest w tym opowiadaniu taki... Greedowy. Widać życie go nie spaczyło i pozostał sobą, trochę dojrzał, ale nie na tyle, żeby odegnać swój vincusiowy urok <3. Trochę się solidarozywałam z biednym kontrolerem, Benem, kiedy Vinnie dokładał mu pracy, ale nie mogłam w tym samym czasie pozbyć się sympatii do Greeda. Opowiadanie, pomimo, że życie brutalnie mnie od niego odrywało, czytało się bardzo miło i szybko. Chwalę za kreatywność! W przemyceniu eliksiru wielosokowego, jak i w prezentacji najróżniejszych różdżek. Aż pozazdrościłam Vincentowi Eden. Od razu widać dbałość i wyjątkowość z jaką została wykonana.

    Frea Ragnarsson/Albus Potter

    OdpowiedzUsuń