Pokazywanie postów oznaczonych etykietą turncoat. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą turncoat. Pokaż wszystkie posty

#2 God's gonna cut you down


URZĘDNICY GO NIENAWIDZĄ!
ZNALAZŁ SPOSÓB NA TRUCIE CZTERECH LITER MINISTERSTWU!
Lipiec 2026, Londyn, Wielka Brytania
- Czy wszystko musi tak długo tutaj trwać? - zapytała rozżalona, stukając pomalowanymi na kolor ecru paznokciami o opasły blat kontuaru recepcyjnego, za którym pracownica departamentu Magicznych Wypadków i Katastrof uwijała się jak tylko mogła, by nie ściągnąć na siebie skargi.
Rosalie Greed przyzwyczaiła się do zdystansowanej formy szacunku, jaką była obdarzana pracując jako brytyjski ambasador w Ministerstwie Magii Stanów Zjednoczonych. Może to przez bardziej poważne brzmienie jej wersji angielskiego, a może przez typową, ślizgońską manierę, którą wyniosła ze swojej edukacji w murach Hogwartu.
- A mówią, że to Amerykanie są leniwym narodem. Jak widać, życie, nawet po tylu latach spędzonych za oceanem, mnie wciąż zaskakuje.
- Staram się, proszę pani, system jest po prostu przeciążony...
Zanurkowała głową za kontuar, żeby upewnić się, że biedna dwudziestolatka cokolwiek za nim robi. Niewątpliwie było to zachowaniem niegodnym kobiecie w jej wieku, o jej pozycji.
- Przecież powiedziałam o konfiskacie mojej różdżki przy przekraczaniu granicy i przyniosłam nawet potwierdzający to dokument! Proszę sprawdzić sobie w tym głupim systemie wszystkie wnioski o patenty różdżkarskie, jakie złożył w ciągu ostatnich dwóch lat mój brat. Nic dziwnego, że celnicy mieli do mojej jakieś ale, skoro jeszcze nikt nie zatwierdził metod jego dłubania w drewnie.
- Zdaję sobie z tego sprawę, proszę pani - o kurczę, ma pani rację! Kto posprząta te wszystkie wnioski? - ale naprawdę, chyba sąsiedni departament musi działać na pełnych obrotach, bo wszystko mi się tu zacina...
Westchnęła ciężko, obracając się w bok przy oprzeć na kontuarze tym razem swój łokieć, a w następstwie tego ruchu - na własnej dłoni własny policzek. Teraz nie palce zniecierpliwione stukały w cokolwiek, a obcas jasnego buta.
- Więc proszę im powiedzieć, żeby dali ci pracować! Ah, tak w ogóle, to jestem w ciąży. I jeśli nagle zrobi mi się słabo od tego czekania i runę na ziemię, to będziecie mieli na sumieniu moje nienarodzone dziecko.
- Pani Greed, dlaczego nie powiedziała pani tego wcz- o, proszę, wniosek przeszedł. Zaakceptowany, może pani iść.
- NO NARESZCIE!

Cały pomysł z przesznupaniem całego domu w poszukiwaniu włosa swojej starszej o ponad dwadzieścia lat siostry był upierdliwy na samym początku, w jego środku - bo środek opierał się na sporządzeniu odpowiedniego eliksiru, a z tym przedmiotem Vincent zawsze był na bakier (na jego szczęście ktoś jednak wymyślił miksturę Wielosokową w taki sposób, że byli go w stanie stworzyć uczniowie ledwie drugiego roku. Aż dziwne, że przez te wszystkie lata nie stała się przez to katastrofa na skalę całego, magicznego świata), ale koniec - czyli istny teatr w samym środku Ministerstwa - był przezabawny.
Irytującej maniery Rosie nasłuchał się już wystarczająco, by nie znać każdego jej szczegółu.
A gadka o ciąży? Oczywiście, że była wyssana z palca - jednak wspominając o niej Vinny aż musiał ugryźć się w język, by szaleńczo nie zarechotać. Oczami wyobraźni widział już, jak plotka się rozniesie, a biedna Rosalie przez najbliższe miesiące wysłuchiwać będzie gratulacji i zadręczać, że to wszystko przez domniemany przez jej kobiece, krytyczne oczy, skok wagi.

Drzwi prowadzące do dalszej części departamentu z łoskotem otworzyły się, a Vincent Rosalie przekroczyła je, starając się uporządkować podekscytowane myśli dotyczące tego, gdzie będzie w stanie znaleźć akta potrzebne do badań nad nowym rozwiązaniem dotyczącym rdzeni. Jego Jej celem były te dotyczące tych kilku wypadków, które wyodrębnił drogą prostej selekcji przekopując się przez zapisy dotyczące historii magicznego świata ostatniego stulecia. Filtr był prosty: dużo szumu, jeszcze więcej zniszczeń i śmierci, spowodowane przez felerne, lub nieprzewidziane przez nikogo działanie różdżek.

- Oh, nie wiedziałam, że polityków dopuszczają teraz na moje piętro.
Obracając się przez ramię, nieco zbyt dynamiczniej niż powinien - w końcu był przystosowany do swojej, męskiej budowy, a nie filigranowej sylwetki swojej siostry - Vincent poczuł, jak pojawia mu się wystająca, nerwowa żyła na policzku.
No, pojawiłaby się, gdyby był sobą. Z siostrą dzielił całkiem sporo cech wyglądu, ale szeroka szczęka nie byłą jedną z nich.
Widząc Josephine Black poczuł za to inną, mimowolnie odziedziczoną z krwią rzecz. Mianowicie: chyba wrodzoną nienawiść do tej kobiety, która występowała u jego własnej matki.
Odkąd tylko pamiętał - nawet w czasach, gdy farsa ta nie dotyczyła przyjaźni między nim a Arthurem, ani późniejszych awantur dotyczących sytuacji, w których powoli, stopniowo wyrywał się spod wpływu apodyktycznych rodziców, jako azyl od ich obecności traktując domostwo Greedów, które choć znajdowało się ledwo za płotem, to przez paranoję Chi było chronione tak wielką ilością zaklęć, że nikt, a już szczególnie nie ta stara jędza nie miała prawa znaleźć się na ich terytorium - jej matka dostawała białej gorączki, gdy słyszała o żeńskiej głowie rodziny Blacków.
Fakt, że w miarę upływających lat i rosnącej świadomości dotyczącej tego, co działo się zarówno szeroko na świecie, jak i za płotem własnego podwórka zauważał coraz większe skazy jej zepsutego charakteru wcale nie polepszał tej sytuacji.
Czemu ta stara ropucha jeszcze nie była, do cholery, na emeryturze?!
- Oh, nie wiedziałam, że Ministerstwo znów przesunęło wiek emerytalny, pani Black - uniosła kąciki ust ku górze, splatając wypielęgnowane dłonie przed sobą. Gdyby żakiet miał nieco krótsze rękawy, na skórze przedramienia byłoby widoczne zabliźnione oparzenie, którego eliksir wypity przez Vincenta nie dał rady zakryć - Jak widać, niektórzy wciąż się rozwijają i poszerzają swoje kompetencje. Bardzo serdecznie pani tego życzę, a teraz - jeśli pozwolisz - specjalnie odezwała się, pomijając kolejny już zwrot grzecznościowy - nie zostałam tu przysłana w celach towarzyskich.

Teoretycznie, Josephine nie miała powodu do nienawiści skierowanej w stronę Rosalie Greed spowodowanej tym, że była ona przykładną Ślizgonką, niemal-czystokrwistą czarownicą, i raczej utrzymywała dystans w relacjach z własną rodziną.
W praktyce, nazwisko Greed wystarczyło, by w momencie jej narodzin przekreślić jej osobę na zawsze.

Vincent czuł, jak Eden schowana w torebce, którą zwinął matce zaczyna wibrować i podsuwać mu ciężkie do przetrawienia, choć bardzo kuszące myśli.

- Powiedz swojej matce, żeby ściągnęła te okropne zaklęcia z płotu! Jeśli tego nie zrobi, zaklinam, że wynajmę prawnika który ukróci te nielegalne zabezpieczenia, które nie dają wam nic innego jak migreny u porządnych ludzi.
- Ah, przykro mi, ale nie mieszkam już z rodzicami.

Wrzesień 2026, Londyn, Wielka Brytania
- A to, proszę państwa, jest Świstek!
Położył na kontuarze wykrzywioną jak grymas na twarzy jego matki różdżkę, która miała przebarwienia na jasnej powierzchni wskazujące na fakt, że drzewiec był brzozą - z tym, że, NIESPODZIANKA, nie był wcale brzozą. Pracownik zmęczonym wzrokiem spojrzał na badyl, dokonując standardowej kontroli obejmującej zidentyfikowanie z jej właścicielem, moc rdzenia i numer seryjny.
- Na Merlina, jeśli to jeszcze nie jest wszystko to obiecuję, że ci nogi z dupy powyrywam, Greed-

Oczywiście, że to nie było wszystko.
Vincent dobył z rękawa swojego płaszcza, niczym owianego literackimi legendami asa, kolejny egzemplarz: dwunastocalowy, wykonany z połączenia sosny oraz miłorząbu, którego trzonek - obity prawdopodobnie w jakieś kamienie szlachetne (wydawał na jakość kompozytów różdżkarskich prawie tak niesamowite sumy pieniędzy, jak na pstrokatość własnej garderoby) odbijał światło pomieszczenia, rażąc przez krótki moment strażnika w oczy.
- Ta nazywa się Goblin - oczywiście urodę miała zupełnie innego sortu, niż wspomniana w jej imieniu magiczna rasa - Użyłem do niej sierści beboka, dlatego często rzuca fochy, ale w zasadzie to bardzo poczciwy z niej egzemplarz.

- Zaklinam cię, jeśli pojawisz się tu znowu za tydzień to zmieniam prac-
- NIE PRZERYWAJ! - zza kołnierza wyciągnął kolejną różdżkę, która była tak krótka, że trzymana w uścisku ledwie wystawała z zaciśniętej dłoni. Była... przezroczysta - Susan Storm, mój drogi - wszyscy, którzy go znali przeklinali zarówno jego zboczenie dotyczące nazywania każdej różdżki tak samo mocno jak porę, w której Oliver Johnson wtajemniczył go w cudowny świat mugolskich komiksów, w szczególności Marvela. Odtąd nie mógł oprzeć się pokusie, by w swoim nazewnictwie korzystać z dobroci nieskończonych wersji ziemi, które gościły superbohaterów na kolorowych stronach, zupełnie jak w tej sytuacji, gdy zainspirował się osobą przepięknej Invisible Woman.

Kontrola różdżki różdżek, która była wydarzeniem rutynowym, jeśli chodzi o wpuszczenie osoby zewnętrznej w progi Ministerstwa, stawała się dla biednego pracownika, obdarzonego tym przykrym obowiązkiem, istnym piekłem na ziemi. Pod ziemią, biorąc pod uwagę umiejscowienie tego konkretnego biura. Tym lepiej, bo frazeologizm stał się jeszcze bardziej trafiony.
W tym momencie schował już twarz w dłoniach, bo sterta różdżek przed nim tylko ciągle rosła, dostarczając mu załamującej ilości obowiązków.

- Nie czas na płacz, Ben - w ostatnich miesiącach bywał tak częstym gościem w urzędzie, raz po raz dostarczając kolejne raporty dotyczące swoich badań (w końcu legalność działalności ponad wszystko), że był już z biednym kontrolerem na ty - Jeszcze nie skończyłem, dopiero się rozkręcam.

Cztery różdżki później w końcu dotarł do gwoździa programu, którego jednak nie miał zamiaru oddawać w jakiekolwiek, cudze ręce. Trochę ze względu na własny egoizm, a trochę przez to, jak przyjemne wibracje dawała Eden w jego dłoni.
- To jest Eden, ale niestety, mój przyjacielu, nie zbrukasz jej swoim dotykiem - pomachał mu drzewcem, wokół którego trzonka okręcona była mała rzeźba węża, która swoimi realistycznymi szczegółami dawała wrażenie, jakby gad miałby za moment ożyć i kogoś użądlić.
- Muszę. Bez tego cię nie przepuszczę.
Pozwól mu, Vincent. Bez tego nie wejdziemy. Bez tego nie znajdziemy odpowiedzi. Wiesz dobrze, że nie jest w stanie sprawić, bym zadziałała.
- Oh, zamknij się - warknął, machając po chwili gwałtownie rękoma w reakcji na zdziwiony, ale teraz już poważnie zdenerwowany wyraz twarzy mężczyzny przed nim - Nie ty, Ben, nie mówiłem do ciebie.
Zagryzł zęby, powodując że żyła przechodząca przez jego kark, a później szczękę, wyszła na wierzch na policzku. W końcu westchnął cierpiętniczo, podając mu skarb.
- No dobrze, ale zajmij się nią szybko. Nie lubi obcych - oparł się bokiem o kontuar, potupując nerwowo nogą i mając wrażenie, że Eden kontrolowana jest i wprowadzana do systemu - po co w ogóle i tym razem, skoro nosił ją ze sobą zawsze, więc zawitała w Ministerstwie już kilkukrotnie jedynie w tym roku? - przez całą wieczność.
Odczuł dziwną, niezrozumiałą dla swojego zdrowego (oczywiście na tyle, na ile Vincent w ogóle go posiadał) rozsądku ulgę, kiedy znów poczuł jej znajomy ciężar w dłoni.
- Chodź do tatusia - obejrzał ją z każdej strony upewniając się, że nie przybyło jej żadne pęknięcie - Okropne, prawda? Chcą nas rozdzielić!
- Jesteś szalony, Greed.
- Nie - oparł się obiema dłońmi o blat, pochylając głowę tak bardzo, że jego nogi zawisły w powietrzu, a drewno mebla zaskrzypiało - Jestem geniuszem.

Od półmetka swojej nauki w Hogwarcie zawsze nosił ze sobą kilka różdżek, każdą przystosowaną do innego typu zaklęć - dobrze, kilka z nich często było kompletnymi niewiadomymi, a Vincent dzierżył je w ramach testów - i jego zboczenie na tym punkcie posuwało się dalej z każdym rokiem. Nazywanie swoich dzieci miało ten plus, że w pewnym momencie opracował zaklęcia przywołujące odpowiedni egzemplarz do jego palców tylko na dźwięk ich wymówionego imienia.
Johnson kiedyś mu zwrócił uwagę, że wygląda to, jakby był trenerem pokemonów.
Vinny nie miał bladego pojęcia o co chodzi, dlatego zaśmiał się nerwowo, żeby nie wyjść na nieobeznanego w temacie.


zgredzenie zgreeda (klik!)
(powyżej Vincent Greed w oczach biednego Bena z Ministerstwa, magiczna-ruszająca się fotografia z autentycznego archiwum, 2026)

#1 In the dead man's arms


29.11.1967, Londyn        ♪                                     
 Nie mogę tak dłużej. Nie ufam sobie, nie ufam temu, do czego może to doprowadzić.
Dwudziesta szósta próba zakończona powodzeniem nie może kłamać, i z jednej strony szczerze się cieszę - mimo tego, co próbował wmówić mi Matthew, wszystkie różdżki udały się, działają, a ja wciąż nie jestem szalony.
 Nie wiem, czy to siła autosugestii i tego, jak postraszył mnie bardzo możliwymi konsekwencjami, ale zaczynam się bać. Ostatnią z nich zakopałem w ogrodzie, bo mimo tego, że magazyn jest w piwnicy, leżąc w swoim łóżku dwa piętra wyżej wciąż czułem płynące z niej wibracje. Przedostatnia była mniej upierdliwa, ale i tak obciążyłem ją kamieniem i wrzuciłem do stawu. Wymyślam sobie to wszystko, czy faktycznie tak jest?
 Boję się, bo Chi dzisiaj skończyła siedem lat. Coraz częściej pyta: "Tatusiu, czemu tak długo siedzisz w piwnicy? Knotka zaczyna się martwić".
A ja odpowiadam: kochanie, to nic złego że tatuś pracuje. Tylko na ile jest to faktyczna potrzeba stworzenia ich wszystkich, by zarobić na życie (co przestało mnie martwić już trzysta różdżek temu), a na ile jedynie chęć niezdrowej ambicji? Nie wiem. I najgorsze jest to, że się nie dowiem, bo nie znam nikogo kto podjął się tych badań.
 Te starożytne rytuały, o których czytałem, i z których podpatrzyłem nieco mechanikę, to było przecież zupełnie coś innego. Tam poświęcano ludzi w postaci chorych, okrutnych ofiar, żeby nasączać pióra i futro ich krwią i potem używać jako rdzeni w różdżkach, których drzewiec nie był zespolony, a jedynie obwiązany w celu uniknięcia jego rozpadnięcia się przy najmniejszym ruchu. Wtedy największą moc nad narzędziem zyskiwał ten, który własnoręcznie dokonał ofiary...
 Ale to przecież coś innego.
 Przecież nie chodzi o zrobienie krzywdy nikomu postronnemu, niewinnemu - uronienie kropli, czy siedmiu własnej krwi jest przewinieniem innego sortu niż wyrżnięcie całej wioski w celu pozyskania mocy. Nawet nie trzeba użyć krwi, cholera jasna, wystarczy coś bardzo osobistego - mniej potężne, ale bezpieczniejsze wyjście - żeby wzmocnić magiczny potencjał rdzenia pod palcami czarodzieja, który jest tego dawcą!
 Dlaczego nazywają to magią krwi, brudną magią, mrocznym rytuałem, skoro w odpowiednich rękach nie jest w stanie przynieść żadnej szkody. Nie widzę tu nawet porównania z czarną magią.
 Pomęczę moją biedną głowę tym potem. Skoro straciłem lata, to czekają mnie kolejne. Teraz nie mogę, Knotka mnie woła - opowiedziała mojej Chi do snu wszystkie bajki, jakie skrzaty domowe mają w dyspozycji. Chce, żebym poopowiadał jej o Hogwarcie.
 Już od dwóch lat zastanawia się, do jakiego domu trafi. Boże, żeby to nie był Slytherin.
 Ta ambicja ją zniszczy.
Vincent Gabriel Greed

17.05.1976, Hogsmeade                                          

 Za godzinę powinni przyjść. Ostatni raz widzieliśmy się pół roku temu, kiedy wydało się, że jestem animagiem. Cóż, nikt nigdy nie mówił, że szpiegowanie własnej córki w jej własnej szkole z pozycji lelka wróżebnika, którego znalazła i przygarnęła w Zakazanym Lesie będzie dobrym pomysłem...  (co ona, do cholery, robiła  w Zakazanym Lesie? W końcu jest prefektem! Nie uwierzyłem, kiedy mówiła, że prowadziła czyiś szlabanFajnie się bawiło w detektywa i pupila na jej ramieniu, ale wydało się - nie mogłem się powstrzymać, słysząc jak znowu ktoś oskarża ją o ten wypadek podczas Balu Bożonarodzeniowego. I to jeszcze ci, którzy tytułowali się jej przyjaciółmi! Myślałem, że to Ślizgoni są podli i że nie wytrzymam swoich własnych siedmiu lat w ich towarzystwie. Młoda przejęła pałeczkę, ale okrutniejsze okazały się Gryfy.
Jestem słabym szpiegiem. Dostałem szlaban na szpiegowanie własnej córki, od własnej córki.
Moment, chyba idą.

 Nie dość, że dostałem szlaban, to uraczyła mnie jeszcze kazaniem. Gdybym był prawdziwym, czystokrwistym ojcem dbającym o dziedzictwo swojej wiekowej rodziny, to ja obdarzyłbym ją kazaniem dotyczącym Nicholasa. Ale nie ma potrzeby, bo to dobry chłopak.
Mimo mugolskiej rodziny ma więcej oleju w głowie niż większość typów w jego wieku. Chce zostać uzdrowicielem, to dobrze - to kreatywna, ale bezpieczna kariera, która nie niesie ze sobą żadnego ryzyka. Mógłbym zagadać do Snicket, Krukonki z mojego roku, bo z tego co kojarzę została ordynatorem w Mungu. Może mogłaby mu załatwić jakiś staż?
Zastanawiam się, jak to się w ogóle zaczęło. Chyba Chi po prostu podczas meczu przyfasoliła mu tłuczkiem w głowę tak mocno, że stracił zdrowe zmysły i biedny się zakochał.

 Ma szesnaście lat, a poucza starego kapcia, że jego życie jeszcze się nie skończyło, nie w jego wieku. Myśli, że nie wiem? Przecież nie chodzi o to, że ja nie żyję. Nie może o tym zbyt dużo wiedzieć, skoro w szkole spędza dziesięć miesięcy w roku.
Ale jedno dobrze wywęszyła. Oprócz okazjonalnych, standardowych zleceń unikam pracowni jak ognia. Nie wiem, jakim cudem pamięta takie szczegóły, ale zwróciła mi uwagę na to, że nie przesiaduję w niej tak często jak kiedyś. Myślałem, że się z tego ucieszy - w końcu hurra, nie ma już ojca-naukowego pustelnika, który przekłada swoje papiery i nieudane próby nad wszystko inne!
Nie wiem, czy to ten chłopak tak na nią działa, czy jej miotły (muszę w końcu wyperswadować, że salon w domu nie jest przestrzenią magazynową dla komponentów, które zamawia na zapas by mieć w czym dłubać podczas wakacji), ale normalnie dała mi wykład o tym, jak nie należy porzucać swoich pasji, bo dzięki uporowi i nadziei w ich powodzenie na pewno choć mały, acz bardzo znaczący, procent z nich będzie sukcesem.
Myśli, że nie wiem? Oh, Chi, ja wiem. Ja wiem, że to byłby sukces. Ale dalej się boję.
Z drugiej strony... złe rzeczy zaczynają dziać się na świecie. Mówią, że Riddle znów ma urosnąć w siłę. Pierwsza Wojna to była masakra. Już wtedy żałowałem, że nie wziąłem się za te cholerne, personalizowane rytuałem różdżki wcześniej.
 Teraz Chi jest prawie dorosła. Jeśli znowu rozpęta się piekło, na pewno je zapamięta.
 Muszę się zastanowić. Gdyby tylko podjąć odpowiednie środki ostrożności, i zdobyć-

 Dokończę w domu. Piwo kremowe tu jest przepyszne jak zawsze, ale zaraz pociąg mi ucieknie.
Vincent Gabriel Greed

08.03.1977, Londyn                                       
Ha, szmaciarze nie są w stanie mnie wytropić. Jednak zaletą jest zmienianie się w latającego, zielonego kurczaka, który nie pozostawia po sobie ani śladów w hotelach, ani odcisków stóp.
Nie dostaną jej. Po moim trupie.
dopisek:
kolejne fragmenty były napisane anagramem, pozdro, że spędziłem osiem miesięcy codziennego ślęczenia nad tym żeby cokolwiek z tego wyciągnąć. dzięki, dziadzio, mogłeś przynajmniej napisać, że zaszyfrowałeś to tak dla beki, że nie ma tu żadnych potrzebnych informacji. niczego, czego już nie wiedziałem
a nie, sorry, anegdotka o kuble z wodą była sztosem

Eden jest wyjątkowa. Była moim trzecim podejściem - bałem się, że albo skończą mi się palce do nacinania, albo spuszczę z siebie całą krew zanim się uda. Okazuje się, że użycie krwi/włosa/brudnej bielizny (niepotrzebne skreślić) dopisek: (ok, skreśliłem, nie ma za co, śmieszny jesteś dziadku) przy wtłaczaniu rdzenia do środka nie daje gwarancji powodzenia tego, że będzie posłuszna. Okazuje się, że przy tym zabiegu trzeba kilkukrotnie bardziej uważać, niż przy zwykłej produkcji, bo próba stworzenia współpracującego egzemplarza staje się jeszcze bardziej upierdliwa niż zazwyczaj - nawet, do cholery, konsystencja i wiek żywicy ma znaczenie! 
W każdym razie, Eden się udała. Nie miałem jeszcze nigdy w rękach tak potężnej różdżki. Trochę przytłacza mnie myśl o jej mocy i fakt, że działa i będzie działać tylko pod moimi dłońmi. Gdyby tylko wiedziały o tym te przygłupy, które depczą mi po piętach od ostatnich miesięcy...
Jeden w zeszłym tygodniu prawie mnie złapał. Ja biegłem po schodach ewakuacyjnych zbudowanych wzdłuż jednej kamienicy, on po chodniku. Zrzuciłem mu na głowę wiadro z wodą i w odpowiedniej chwili zamroziłem zaklęciem. Zdążył się udusić, zanim odkuli jego łeb.
 Knotka potrafi naśladować moje pismo. Była zła, że ją do tego zmusiłem - zaszantażowałem nawet, choć robiąc to krajało mi się serce - ale przynajmniej Chi nie będzie się martwić, dostając ciągle moje listy. Ciekawi mnie, o czym piszą. Chciałbym wiedzieć co u niej słychać. Mam nadzieję, że w szkole nie wiedzą nic o całym tym zamieszaniu...
 Na początku chcieli mi zaproponować współpracę. Współpracę, dobre sobie! Jakbym miał mieć z tego jakiekolwiek korzyści oprócz podążania dalej w otoczeniu chorego kultu, który szantażowałby mnie wszystkim, co mi bliskie na każdy objaw nieposłuszeństwa. Proponowali mi moc. 
Nie, moi kochani, to tak nie działa. Ja sam potrafię ją wytworzyć.
Właśnie dlatego mnie potrzebujecie. Żywego.
 Na wszelki wypadek schowałem, a przed tym zaszyfrowałem, wszystkie notatki. Oni nie wiedzą, na czym polega moja obecna praca i z jakich historii wywodzą się badania - dobrze, chcą tylko różdżki, ale to strasznie naiwne z ich strony. Chyba myślą, że rozbiorą ją na części i cała prawda o wszechświecie im się objawi. 
Nie, moi kochani, to tak nie działa. Trzeba lat cholernej, ciężkiej pracy, żeby cokolwiek zrozumieć z tego bełkotu i w odpowiedni sposób go wykorzystać.

Zabawne, że blisko dziesięć lat temu byłem jak pustelnik we własnej piwnicy, a teraz pełnię tę samą rolę, tylko na ulicy. Próbowałem skryć się w Niemczech i Francji, ale bez rezultatu. Wolę więc stąpać na własnej ziemi, skoro i tak nie robi to żadnej różnicy.

Vincent Gabriel Greed

03.05.1977, Manchester         ♪                              
Tato, chowam tu to pióro. Nie wiem, o czym pisałeś wcześniej, bo wygląda to na jakiś bełkot, chociaż - znając ciebie - pewnie wymyśliłeś szyfr i oczekujesz, że ledwo dwa dni po twojej śmierci będę zdeterminowana, ogarnięta chęcią zemsty i najbliższe kilka tygodni nie będę robić nic innego, jak próbować go złamać.
Przepraszam, ale tego nie zrobię. Jestem w żałobie. Biorąc pod uwagę to, co się z tobą stało - wciąż w niebezpieczeństwie. Wiem, że z jednej strony chciałbyś, żebym była zdeterminowana po tobie. Z drugiej byłeś tylko ojcem, nie pragnąłbyś za nic w świecie, żebym się tak narażała.
A oni? Dołohow? Niech się, kurwa, udławią tą różdżką. Mam nadzieję, że stanie im wszystkim po kolei w gardłach i udusi, kiedy będą próbowali się zachłysnąć mocą. Znam ciebie, i wiem, że choć nie chciałeś, żeby tak to wszystko się skończyło, na pewno jakoś zabezpieczyłeś wyniki swoich badań. Znałam ciebie, i wiem, że cały ten pościg musiał być jakimś tragicznym żartem. Jestem pewna, że uciekałeś tylko dla formalności wiedząc, że i tak nic nie zyskają na twoim schwytaniu.
Nie "mam nadzieję" - jestem pewna. Po prostu to wiem.

Nie piszę tego z domu, dziennik po moim wyjściu z Munga oddało mi Ministerstwo. Znając życie - na pewno jest wart więcej, niż ten głupi badyl. Nie wracam na razie do domu, to pewnie zbyt niebezpieczne. Zatrzymałam się u Nicholasa i jego rodziców. Dumbledore kazał mi nie wracać aż do nowego roku szkolnego. Knotkę wysłałam do dziadków, jest bezpieczna. Jeśli ktokolwiek jest jędzą wystarczającą by powstrzymać armię od wymordowania niczemu winnego skrzata domowego, to jest to babcia.

Chitotsu Vivienne Greed


03.05.1977, Londyn                                       
O co chodzi? Gdzie jest Knotka? Czemu tego, cholernego, skrzata nigdy nie ma wtedy, kiedy jej potrzeba? Nie, przepraszam. Poniosło mnie. Knotka, jak to przeczytasz - przepraszam! Nie dosypuj kminku do zupy w ramach utarcia mi nosa. Wiesz, że go nienawidzę. Nie wiem jakim cudem się udało, ale chyba spieprzyłem. Musiałem dostać tym zaklęciem jakoś w bok głowy, zemdleć i wpaść w mrok między budynkami na odpowiednio długo, że aurorzy zdążyli dotrzeć.Ha, i co, Dołohow, tępy rusku? Wujek Stalin teraz nie pomoże? Aż mi prawie przykro.

Moment, gdzie jest...
Gdzie jest Eden?



04.05.1977, Londyn                                       
Przeszukałem wszystko. Nie ma jej, zniknęła. Zegar mówi, że krzątałem się po domu przez osiemnaście godzin. Biorąc pod uwagę moją zwyczajową kondycję nie mam pojęcia, jakim cudem nie poczułem potrzeby odpoczęcia na kanapie. Mimo, że mój mózg aż ślini się na myśl o tej cudownej, domowej pieczeni z przepisu, który mają tylko skrzaty, kiszki mi się nie skręcają z głodu.
O co chodzi? Może w Mungu podali mi jakąś dziwną narkozę, która teraz, po odstawieniu do domu, dalej się trzyma?
Nie, założę się, że to ten głupi rusek mnie czymś zatruł. Merlin wie, jakie odrażające, nowe techniki na sprzeciw odkryli przez wszystkie te miesiące, które spędziłem na spieprzaniu gdzie pieprz rośnie.
Powinienem napisać list do Chi, powiedzieć jej, że nic mi nie jest. Pewnie nawet nie słyszała o całym tym wypadku w szkole, w końcu ma dużo nauki. Dobrze, niepotrzebnie by się martwiła. Ale jeśli przeczyta Proroka... Cholera, muszę napisać. Powiedzieć jej, że nic mi nie jest.

Moment, gdzie jest...
Gdzie jest Eden?

28.06.1977, Londyn                                       
 Nie potrafię jej znaleźć. Przekopałem wszystkie kąty. Ogród też.
Już nawet nie wiem sam, co dalej tu robię. Powinienem odwiedzić wszystkie miejsca, w których byłem przez ostatnie kilka miesięcy. Może gdybym użył krwi i odpowiedniego zaklęcia, byłbym w stanie ją namierzyć...
Miałem wysłać list do Chi. Nie umiem się do tego zebrać - o czym mam napisać? Co tak w zasadzie się wydarzyło? Zrobię to jutro. Minęło przecież tylko kilka dni. Nawet nie zauważy.
Nie, powinienem to zrobić od razu. Każda minuta zwłoki sprawia, że zwiększa się prawdopodobieństwo, że się dowie zanim zdążę jej o wszystkim opowiedzieć.
Zacząłbym od.... czego?

Moment, gdzie jest...
Gdzie jest Eden?
25.12.1977, Londyn                                       
 Śnieg za oknem.
Chyba powinno być zimno.

Kasztan.
Trzynaście cal-
NIE
Dwanaście
Dwanaście
DWANAŚCIE I PÓŁ CALA
Giętka?
Tak, ale na całej długości czy tylko na końcu?
Miała dwie wyrwy?
Jedną?
Trzy?
Chimera, ale włókno? Łuska? Wyciąg ze śliny?
Hipogryf, ale czy to było pióro... nie wiem

Czemu nie jest zimno

Miałem napisać list
Napisać co się stało
Ale co się stało
List do kogo
Chyba wiem
Nie

Moment, gdzie jest...
Gdzie jest Eden?
29.11.1979, Londyn                                       
 Nie ma w szufladach
Pod łóżkiem
W piwnicy
W studni
Nie ma
Eden
Gdzie jest Eden

Kasztan
Nie, świerk
Topola?
Topola.

Osiem
Za krótka
Szesnaście
Za długa, skup się
Dziesięć?...
Nie wiem

Feniks
Na pewno feniks
Ale sam?
Nie, było coś jeszcze
Nie zrobiłbyś z samego feniksa

Nie muszę używać już drzwi
Tak jest szybciej
Ściany

Ktoś wchodzi
Jakiś hałas
Spływam na dół
Oni mogą wiedzieć
Oni wiedzą
WIEDZĄ

EDEN
GDZIE JEST EDEN
GDZIE JEST
GDZIE

- Nicholas - zakryła usta dłonią, czując jak powieki boleśnie napinają się pod naporem szeroko otwartych oczu. Zrobiło jej się niedobrze. Przestąpił na dwa kroki przez nią, przytrzymując jej ramię by nie wyrwała się do przodu. W jedyną rękę dobył już różdżkę.
- Nicholas. On jest duchem.

Tato?

fc: joseph gordon-levitt, josh hartnett, dichen lachman
zgredzenie zgreeda (klik!)

Do pięciu liczę, znikaj



VI ROK | ŚCIGAJĄCA SLYTHERINU | 5 LAT W ILVERMONY - WAMPUS | RÓŻDŻKA 12 CALI, POZORNIE SZTYWNA, SEKWOJA, WŁÓKNO Z SERCA WIWERNY | KLUB POJEDYNKÓW, KLUB ŚLIMAKA | PATRONUSEM MYSZOŁÓW, BOGINEM WODA
 Nie masz bladego pojęcia, dlaczego ktoś pomyślał, że ostatni miesiąc roku szkolnego jest idealnym momentem na przeprowadzkę na inny kontynent. Jeszcze bardziej denerwuje cię, że swojego zagubienia nie możesz tłumaczyć jego całkowitą nieznajomością - przecież połowa twojej rodziny mieszka tu, w Anglii, więc powinnaś odnaleźć się w nowych-starych progach w mgnieniu oka.
 Wzdychasz, czekając na korytarzu przed gabinetem dyrektora bóg wie na co. Matka uspokajała cię, że nie musisz bać się nowej szkoły przez fakt, że w opiniach wielu ludzi jest ona bardziej szanowana niż jakakolwiek inna instytucja magicznej edukacji na świecie. Ale ty się nie boisz. Jesteś, po prostu, niemiłosiernie wkurzona, ze z dnia na dzień kazali zostawić ci całe poprzednie życie i związane z nim istoty.
 Wkładają ci jakąś dziwną czapkę na głowę, a ona, nie mając nawet czasu na zagrzanie miejsca na twoich jasnych włosach, wypluwa z siebie nazwę, która jest dla ciebie obca. Może wiedziałabyś, dlaczego słysząc to matka uśmiechnęła się, gdybyś kiedykolwiek kwapiła się w faktyczne posłuchanie jednej z opowieści o jej młodości. Gdybyś patrzyła gdziekolwiek dalej, niż poza czubek własnego nosa, i zainteresowała się jakąkolwiek historią niedotyczącą ciebie. Czy tak faktycznie jest?
 Wychodząc z pomieszczenia, spotykasz z powrotem dziewczynę przydzieloną ci w celu pokazania położenia wszystkich strategicznych miejsc szkoły. Dyrektor nakazuje jej pokazać ci lochy (przyjemnie to brzmi, nie ma co), na co jej, odziana w czerwony krawat szyja w nerwowym geście przełyka ślinę. Koleżanka, która zagadywała cię i obsypywała informacjami od pierwszego momentu, gdy postawiłaś na ziemi zamczyska stopy, nagle dziwnie w milczy w trakcie całej drogi na najniższe piętra.
Świetnie. Czy właśnie zostałaś wplątana w jakąś chorą, szkolną wojnę domową, o której nie masz zielonego pojęcia?

 I jak masz się odnaleźć w tym, podzielonym na fronty, środowisku, mając na to niecały miesiąc? Później przyjdą wakacje, podczas których zawarte w szkole więzi jeszcze bardziej się wzmocnią, czyniąc cię jeszcze wyraźniej obcą.
Choć rozumiesz doskonale język - przecież jest twoim własnym! - wyrywasz sobie włosy z głowy, mając do czynienia z przywiązanym do swojej intonacji Walijczykiem, czy Szkotem. Jak można tak karać wypluwane z siebie słowa?

 Już nawet twój ojciec, mimo, że urodzony i wychowany na Brytyjskiej ziemi, przez lata podróżowania przez stany (twoim ulubionym jest Teksas), zaciąga w charakterystycznym, amerykańskim stylu. Ktoś ci powiedział, że to, jak mówisz, brzydko brzmi. Przecież to nie twoja wina!

 Nowa szkoła ma jeden plus (czy jest to jednak zaleta, skoro występowała i w poprzedniej?) - nauka trwa w niej takim ciągiem, że masz spokojnie czas na zmianę stylu garderoby przed każdą wizytą świąteczną w domu. Nie jest problemem zamienienie ciemnych barw na tę okropną, pastelową garsonkę, jeśli trwa to tylko tydzień. Gorzej sprawa przedstawia się w wakacje, ale dlatego od pierwszych, świadomych lat starałaś podczepić się pod tak wiele wyjazdów służbowych ojca, jak tylko było to możliwe. 

 Okazuje się, że nazwisko twojej matki i jej szkolna historia dają ci przywilej  uczestniczenia w dziwnej, wystylizowanej farsie, która odbywa się co kilka tygodni. Zdecydowanie bardziej wolisz ten drugi klub, który polecił ci opiekun twojego nowego domu. Tam możesz ćwiczyć, i wykorzystywać - tak niedoceniane w pojedynkach - uroki.
 Cieszysz się, że gadzia drużyna jest chyba jedną z najbardziej zdyscyplinowanych w szkolnej lidze. Nie cierpisz wplątywania spraw osobistych w sport, traktując go nie jako ujście dla emocji, a sposób na sukcesywne szlifowanie własnego charakteru.

 Miesiąc minął, i przyszły te cholerne wakacje. Trzydzieści dni to za mało, by się odnaleźć i wydać ostateczny osąd dotyczący nowej, przymusowej dla ciebie rutyny. Zawsze mogło być gorzej - mogli cię wysłać do Beauxbatons. Tam dopiero byłby cyrk.
Trzydzieści dni to za mało, by przyznać przed samą sobą, że przeniesienie się tutaj było twoją winą.

ojciec auror, matka przedstawicielka Ministerstwa w sprawach zagranicznych | stary Kevin | krew byłaby czysta, gdyby kłamstwo, w którym matka żyła przez pół życia było prawdą | zamiłowanie do uroków i tematu ich długofalowego wpływu na psychikę | uważa, że została skrzywdzona przez okropne imię, nie jest w stanie zdzierżyć jego pełnej wersji (używa Flem)

Odautorsko

An elder giving imperious orders without the backing of cowries Is like a dog in the path howling without meaning



 Tanzania, Afryka
2011

- Majengo ni wezi.
Budynki to złodzieje.


 Ledwie miesiąc minął od chwili, kiedy jej gołe stopy pierwszy raz stanęły na bezkresnych piaskach Sahary. Będąc w samym środku pustki sięgającej aż po horyzont i jeszcze dalej, spodziewasz się przeszywającego uczucia osamotnienia. Niezakłócanego przez miarowy, spokojny dźwięk ruchomych, złotych gór przesuwanych przez wiatr. Serena zdała sobie sprawę jednak, że oprócz piasku smagającego jej skórę i drażniącego z każdym oddechem drugim doznaniem nie była cisza i spokój. Niepewna, czy to efekt jej wyobraźni, czy prawdziwej obserwacji, poczuła jak od natężenia magii drga powietrze. 
 Aura w tym samym środku niczego była kilkukrotnie mocniejsza niż w najbardziej zatłoczonych miastach, które miała okazję odwiedzić podczas swojej podróży. Mimo wysuszonego od gorącego powietrza gardła przełknęła ślinę, podnosząc buty już częściowo zasypane przez piasek i nasuwając jedwabną chustę z powrotem na nos i usta. Rzeczywistość kolejny raz dała jej pstryczka w nos - spodziewała się odkryć najwięcej w spowitych tajemnicą piramidach, tymczasem mowę odebrał jej krajobraz niezamieszkały przez żywą duszę w promieniu kilometrów. Emocje nią targające, choć tak nieuporządkowane i abstrakcyjne, podpowiadały jakby to właśnie ta przejmująca pustka mogła być ostoją wszystkich niewypowiedzianych, nietrafionych, żałowanych zaklęć, nie mogących już dalej tłoczyć się pod nogami całego świata czarodziei. 
Chciała, żeby to była prawda, a nie tylko marzenie, bo wizja ta wydawała się przejmująco piękna.   Swoją nadzieję pozostawiła wraz z milionami innych, magicznych myśli poruszających się wraz z mocnym wiatrem.

Jej berberyjski przewodnik niecierpliwił się. Nadchodziła burza. 


 Mimo względnie otwartego krajobrazu afrykańskich miejscowości, Serena wcale nie czuła się samotna. Wszędzie było głośno, oczy aż bolały od wrażeń kolorystycznych, a nos cierpnął przez wszelakie zapachy. Przez pierwsze dwa tygodnie drażnił ją wszechobecny pył i zaduch - teraz potrafiła już delektować się nim, nie wyobrażając sobie powrotu do otoczonego dymem, europejskiego miasta. Z każdym oddechem czuła, jakby naniesiony przez wiatr i upał piasek przynosił ze sobą cząstkę życia z miejsca, w którym wypluła go pustynia.
 Drewniane chatki sprawiały wrażenie postawionych w pośpiechu, jakby ich właściciele wciąż mieli sporo z koczowniczych zwyczajów, na którym opierało się życie ich bliskich przodków.
Nie dało odnaleźć się ulic, chodników, płotów - wszystkiego, co nadawało granice i wymuszało na życiu, by biegło w odpowiednią stronę.
 A wciąż Brytyjka miała wrażenie, że wszystko tu jest bardziej poukładane niż w ojczyźnie. Ludzie, mimo określonych dróg i znaków wiedzieli doskonale, jak poruszać się by nie wpaść na siebie. Sprzedawcy, wystawiając cały swój dobytek na jednym straganie jakby oddawali jednocześnie część swojej duszy. Na zarobieniu przez sprzedaż pieniędzy nie zależało im tylko ze względu na to, że tak niewiele ich posiadali - każdy osobny przedmiot na wystawie niósł ze sobą autentyczne emocje.
 Budynki nie miały murowanych ścian i nie były odgrodzone ustanawiając tym samym konkretne terytorium, drewniane chatki wyglądały jakby mógł w każdym momencie zmieść je wiatr. Mimo to wydawały się o wiele bardziej osobiste, a przez ilość przedmiotów je ozdabiających, czy po prostu potrzebnych do ich funkcjonowania dawały do zrozumienia, że ich właściciele nigdzie się nie ruszają. Wszystko, mimo, że delikatne niczym płomień zapałki, zdawało się być bardziej ludzkie od brukowanych ulic Londynu.

Wcale nie musiał minąć miesiąc, by słowa, które usłyszała od plemiennego szamana utknęły jej w pamięci. Tak naprawdę całkowity ich, prawdziwy sens dotarł do niej już w ciągu trwania pierwszej rozmowy. Można tu mówić o głupim, na siłę symbolizowanym sentymencie, ale Serena naprawdę przez całe te dwa lata z każdym dłuższym postojem w podróży trafiała do swojej pierwszej, ulubionej wioski.
Początkowo tubylcy mimo, że bardzo dobrze znała ich język, podchodzili do niej nie tyle z lękiem, co bardzo ostrożnym i zabarwionym w ciągłe ostrzeżenia dystansem. Jasny kolor jej skóry i kontrastujące się z nim ciemne włosy ciekawostką były raczej dla dzieci, które uwielbiały dotykać jej dłoni i nóg jakby sprawdzając, czy biała zjawa jest prawdziwa. Dorosłych alarmował nie tyle jej wygląd, co maniera, z którą obchodziła się z wszystkim nowym dookoła. Od początku dwudziestego pierwszego wieku spotkali już niemałą ilość turystów, kiedy afrykańska dzicz stała się modną destynacją na oryginalne wakacje dla bogatych ludzi. U Isihambi, obcej, nie odnaleźli jednak płytkiej ciekawości i chęci wizualnych doznań, zanim ruszy do kolejnego punktu wycieczki. Europejka obchodziła się ze wszystkim nie jak ze szkłem - bo takie reakcje również widywali, i czasem powodowały one rozbawienie, a czasami irytację tym, że ktoś jest na tyle niezaznajomiony z kulturą, że boi się o uszkodzenie najzwyklejszego kamienia chyba sądząc, że dla wioski jest on rodzajem bóstwa - a z odpowiednią dozą śmiałości, która dzięki pewnym ruchom nie wymagała stosowania panicznej ostrożności w obawie, że zatrzęsą się dłonie.
Niezaproszona do tego tematu przez ciekawskie pytanie, nie opowiadała o Europie. Chyba wychodziła z założenia, że jej odrębna aparycja wprowadza wystarczającą dozę zamieszania, by pogłębiać to jeszcze opowieściami o technologii i osiągnięciach zachodnich cywilizacji. Nawet, jeśli kogoś zżerała ciekawość, nikt nie ubrał je w słowa. Nie, póki niewerbalnie nie pozwolił na to Lizwi, ten, który jest głosem, ledwie trzydziestoletni szaman, który mimo swojego młodego (w stosunku do pełnionej profesji) wieku, zaskarbił sobie niepisany szacunek całej społeczności.

Przez pierwszy tydzień odziany w pstrokate szaty mężczyzna krążył za nią jak duch, nie racząc żadnym słowem. Jednak zamiast niezręczności ze strony białej twarzy, uzyskał jej rozbawienie i wykorzystywanie  bycia obiektem nietypowego szpiegostwa do prowokowania zabawnych sytuacji. Lizwi wcale nie musiał czekać do pierwszego użycia zaklęcia Accio, podyktowanego zwyczajnym lenistwem spowodowanym przez wszechobecny upał, by poczuć magię płynącą w żyłach brytyjki. Europejskie czary, mimo wielkiej przepaści, jaka dzieliła je od tradycyjnych, afrykańskich wierzeń, powodowały ten sam typ drgań wokół osoby, która była ich nośnikiem.
Przez ostatnie kilkanaście pokoleń w plemieniu magia zanikała. Nigdzie nikt nigdy nie napisał, że czarodziej musi koniecznie pełnić rolę szamana. Od stuleci jednak potencjał magiczny przygasał na tyle mocno, że każda osoba dzierżąca moce z założenia pełniła te rolę. I choć czasami powietrze aż trzęsło się od odczuwalnej magii, a pierwszy lepszy, standardowo wykształcony badacz mógł zobaczyć w najprostszych przedmiotach ważne artefakty, godne wniesienia do europejskiej, czarodziejskiej nauki, to bywało, że całe pokolenie wioski nie miało ani jednej osoby zdolnej użyć w magiczny sposób wszechobecnej w otoczeniu mocy.
Dlatego też wieczór, podczas którego Lizwi odezwał się do niej po raz pierwszy nie niósł ze sobą troski o przybyszkę czy chęć serdecznego przekazania jej kilku faktów o kulturze. Jeśli to, co mówili o europejskiej magii było prawdą, to mogła być ona ostatnią deską ratunku dla wzmocnienia potencjału magicznego tej ziemi, na której kiedyś czerpali z niego wszyscy.

Widząc ogrom losowych przedmiotów we wnętrzu najbardziej zdobionego namiotu w wiosce, Serena miała ochotę obejrzeć wszystko z każdej strony i zapisać każdy milimetr pergaminów, które przeznaczone miała na notatki. Papier jednak nosił już ślady atramentu zarówno wzdłuż, jak i w poprzek, powodując ścisk w gardle i żałowanie tego, że przez dziecięcy entuzjazm podczas pierwszych dni wyprawy zmarnowała na nim tyle miejsca.

- Nie jesteś zola, cicha, czemu więc milczysz?
Oprócz kilku wyliczanek podczas zabawy z dzieciakami tego poranka, i poradzenia o właściwościach suszonej pokrzywy jednej z kobiet w wiosce, faktycznie, nie odezwała się dziś zbyt obficie.
- Próbuję zrozumieć - miała zbyt dużą chrypkę, spowodowaną suchym powietrzem, by brzmieć komfortowo ze swoimi słowami.
- Bez pytań nie da się zrozumieć.
Bała się, czy włączenie nagłego słowotoku, kumulowanego przez ciekawość wszystkich dni, nie zaprzepaści wszystkiego, co starała się zbudować swoim spokojem. Od początku wiedziała, że jest obserwowana, dlatego obchodziła się z lokalną społecznością w przemyślany sposób. Faktycznie mogło to być nieco egoistyczne, bo jasnym było, że jej działanie miało na celu uzyskanie jak największej informacji w czasie późniejszym. Myślała jednak, że na zbudowanie zaufania będzie miała więcej czasu, gdy przeszkodziła jej ta wieczorna konfrontacja. Może była to nadinterpretacja, ale zauważyła w oczach mężczyzny coś innego od chęci znalezienia w jej obyciu znaków braku poszanowania, które mogłyby być punktem zaczepienia do wyrzucenia jej jako intruzki. Kolorowe, ozdobne szaty, które dostała od kobiet, a które mimo porcelanowego odcienia jej skóry nie wyglądały na jej sylwetce jak profanacja, w blasku oliwnej lampy rzucały na jej oczy ciepły cień.

- Więc pytaj - mimo braku odchrząknięcia, jej głos zabrzmiał zadziwiająco klarownie. Lizwi milczał przez chwilę tylko po to, by kiwnąć głową. Dwie długie minuty spędził, grzebiąc w worku wykonanym ze skóry jakiegoś kopytnego zwierzęcia. Zauważyła, że futro ma wypalone poskręcane w misterne wzory znaki. Może było obiektem rytualnej ofiary?
- Majengo ni wezi - poczynił pauzę, jednak niepotrzebną, gdy zobaczył w oczach kobiety zrozumienie ich języka. Kiwnął głową - Budynki kradną. Wy, otoczeni  przez grube mury, ograniczające przepływ mocy. Mimo to jej używacie. Nie wiemy jak - ciemne usta przywarły do dziwnej, poskręcanej, drewnianej fajki, którą w międzyczasie Lizwi naładował dziwną mieszanką ziół i odpalił. Wypuścił zadziwiająco gęsty kłąb dymu, na który wskazał palcem. Faktycznie, powietrze aż drgało od magicznych ładunków.
- Specjalnie nie obudowujemy się, żeby niczego nie blokować. A raz na sto lat trafiają się może dwie osoby, które potrafią korzystać z ilumbo, magii.
Nie sądziła, że w ciągu miesiąca, który zaplanowała na pobyt tutaj usłyszy z ust tego człowieka tak wiele słów w tak krótkim czasie. Pierwsze wrażenia dyktowały jej raczej, że ich znajomość od początku do końca będzie milcząca, podyktowana nieufnością.
Warstwy materiału, którym owinięte było jej ciało cicho zaszeleściły w akompaniamencie świerszczy dających koncert każdego wieczoru. Podniosła się z drewnianego stołka i wyciągnęła bladą dłoń przed sobą, w szczupłych palcach dzierżąc nic innego, jak swoją różdżkę.
- Mogę wam pomóc.
Lizwi podszedł i zamknął jej dłonie, dzierżące magiczną broń, własnymi. Jednak tylko na moment, bo usiadł na ziemi i odgarnął część skórzanej posadzki, która izolowała dno namiotu od szczerej, piaszczystej ziemi pod nimi. Wyszczerbionym nożem o niepewnym poziomie higieny, który zawsze nosił na pasku, naciął sobie kciuk i wyciągnął rękę go dzierżącą w stronę Sereny.
- Nothembi, nadziejo, sam nie wiem co tu krąży. Nikt już nie pamięta, kiedy ktoś użył potencjału tej ziemi. Nie wiesz, czy pozwoli ci wrócić daleko, do domu.
Uklękła, kładąc różdżkę na piasku, zamieniając ją na zaproponowane jej narzędzie. Pierwsze dwie krople krwi, barwiące ziemię z dłoni szamana, wymuszały na niej szybkie podjęcie decyzji.
Decyzja mogła być pochopna i szybka, jednak na szali, po której jednej stronie znajdowały się tłoczne miasta i ludzie, których problemowość zwiększała się wprost proporcjonalnie do bliskości, którą się między nimi dopuściło... Ciche, niezbadane piaski i tajemnice Afryki zmiotły przeciwnika z ringu.
- Nie nadziejo - przycisnęła kościane ostrze do opuszka, wbrew swoim przewidywaniom nie biorąc nawet głębokiego wdechu - Unathi. Ona jest z wami. Jestem z wami.
Brytyjska krew również splamiła brudny piasek, pozwalając, by Lizwi rozpoczął inkantację, na którą czekał latami.

Aje, supreme god of wealth.
 Benevolent provider of all human needs
 An elder giving imperious orders
 Without the backing of cowries 
 Is like a dog in the path howling without meaning
Londyn, Wielka Brytania
2011


- Spokojnie, matko - Maria wywróciła oczami, gdy odwiesiła czarny płaszcz na balustradę schodów. To, że kładła rzeczy w losowych miejscach doprowadzało Yvette do szału, która mimo, że kochała swoje córki jak nic innego na świecie, cieszyła się, że napięcie spowodowane jedną z nich opuściło domostwo wraz z jej niedawną wyprowadzką.
 - Przyszłam tylko po kilka rzeczy. Wyjeżdżamy z Victorem do Francji.
- Ah.
To cholerne, krótkie "ah" spowodowało, że miała ochotę spędzić w znajomym budynku jeszcze mniej czasu, niż zakładała na zebranie swoich gratów. W końcu jak jej żałosna, bliska wyprowadzka do innej części Europy mogła konkurować z tym, co wyczyniała Sera? 
Wzięła głęboki wdech. Nie da się ponieść temu kolejny raz. Głupia wyjechała już pół roku temu, nie mówiąc o tym nikomu, a wysyłając dopiero pocztówkę z Egiptu. 
Mijając portret siostry wiszący w korytarzu, ciemny i skromny, znienawidziła siebie za zatrzymanie się przy nim na ten ułamek sekundy. 
Nie zdążyła porządnie chwycić klamki mającej otworzyć jej pokój, kiedy poczuła ucisk w głowie i przywarła do framugi jako do jednego, najbliższego elementu oparcia.
Jej twarz zacisnęła się w sztywnym grymasie, poczuła, jak brwi aż boleśnie napierają na otwarte szeroko powieki. Ujadanie psa za oknem zagłuszyła dziwna, drapiąca jej uszy muzyka i głośne głosy recytujące litanię w obcym języku. 
Yvette dopadła do Marii w momencie, kiedy ta klęcząc na korytarzu zaciskała palce i nerwowo drapała się po potylicy, z paniką rozglądając się po zdobionych ścianach domostwa. Kiedy próbowała ją chwycić, młoda czarownica odepchnęła ją z szałem i zerwała się na równe nogi, nie zmieniając położenia i ruchów swoich dłoni. Nie wiadomo było, dokąd chciała się udać, bo w mocnym uchwycie dorwał ją zaalarmowany krzykami ojciec i na polecenie żony zaniósł ją do pokoju Sereny, którego drzwi i okna zawsze były otwarte w obawie, że młoda Blackwall wróci z podróży lada chwila, a tak przecież nie lubiła zaduchu. Im bardziej jednak zbliżali się do pościelonego łóżka, tym głośniejszy był hałas w głowie Marii i im bliżej była pościeli przesiąkniętej zapachem siostry, tym bardziej się wyrywała.

Uspokoiła się dopiero, gdy wynieśli ją do ogrodu. Potrzebowała kilku chwil w drewnianej altanie, by rozluźnić wszystkie spięte przez atak mięśnie i oderwać dłonie zaciśnięte na własnej głowie. Gdy wpatrywała się w swoje palce, za których paznokciami było kilka jasnych pukli włosów, ręce akurat przestawały się trząść. Gwałtownie podniosła głowę do góry, słysząc jak przez mgłę dyskusję rodziców dotyczącą zawiadomienia jej narzeczonego, i wspomnienia Świętego Munga.
- Już dobrze - wyrwało się z jej zachrypniętego gardła, kiedy brała kilka, świadomych już, wdechów, by uspokoić kołatanie w klatce piersiowej - Już jest dobrze. Ja... My z Victorem wyganialiśmy dziś bogina ze strychu. Cholerstwo musiało się do mnie przyczepić. 
Już jest dobrze.

_________________________________________________________________________________

Poczyniłam więc podejście pierwsze do powolnego opisania historii zarówno wypraw mojej Sereny do Afryki, jak i genezy szaleństwa jej siostry. Bardzo długo miałam blokadę przed napisaniem czegokolwiek samodzielnie, dlatego za ewentualne urazy psychiczne serdecznie przepraszam.Cytat w tytule i w środku to część wiersza na cześć afrykańskiego bóstwa dobrobytu, Aje-Shaluga, który odkopałam w czeluściach internetu podczas mojego researchu do notki. Jednocześnie za jakość afrykańskich słówek (część z suahili, część z języka zulu) nie odpowiadam, bo ekspert-lingwista ze mnie żaden, a pozyskałam je przekopując się przez przeróżne, internetowe słowniki.
Ciąg dalszy nastąpi i tak dalej.

It is too easy being monsters. Let us try to be human.



Serena Blackwall
37 LAT | OPIEKUNKA GRYFFINDORU | HISTORIA MAGII |
RÓŻDŻKA: 13 CALI, TOPOLA, WYGIĘTA, PIÓRO MEMORTKA
PATRONUS: WRONA | BOGIN: AZKABAN

Historia historyczki
______________________________
  [Druga postać, która miała być pierwszą, bo nie wiedziałam czy dam radę wciąż pisać nastolatkiem. Serena, mimo wrodzonego "bitchface", nie gryzie i zaprasza do wątków nie tylko swoich podopiecznych (może nawet komuś podoba się zamysł kółka i chciałby ją przekonać, żeby się o nie postarała?) Twarzy użyczyła przekochana Eva Green, a cytat z tytułu pochodzi z serialu Penny Dreadful, w którym grała. Historia rzecz jasna się rozwija, a pogrubienia w środku kryją linki. PS. Przepraszam za mur chiński, bo "ścianą tekstu" tego nazwać nie mogę.
jakby ktoś potrzebował prywatniej: turncoat29@gmail.com ]

Dead Wizards and their wisdoms done


VII ROK | Ravenclaw | chór szkolny
3/4 krwi | 12 i pół cala, giętka, kasztan, rdzeń mieszany:
łuska chimery i szpon hipogryfa
patronus: niedźwiedzica | bogin: on sam jako duch
BIANCA
Make it up as I go
                                                     

 Żywy przykład krzywego zwierciadła rodzinnej przeszłości i ambicji. Matka - zbuntowana Ślizgonka, która wyszła za mugolaka, a kiedy jej sprzeciw wobec Czarnego Pana stał się zbyt niebezpieczny, upozorowała własną śmierć i porzuciła wszystkich w nieświadomości, kontynuując życie i wychowując córkę pod nowym nazwiskiem. Prowadziła wymarzoną karierę projektując miotły do Quidditcha. Wraz ze wznowieniem działalności Zakonu Feniksa wróciła do dawnej tożsamości i wraz z córką i mężem uczestniczyła w Bitwie o Hogwart.
 Kilkanaście lat później na świat przyszedł Vinnie, od pierwszych dni przez różnicę wieku między nim a pierworodną siostrą obdarzony aż zbyt dużą ilością troski i uwagi. Nie zaowocowało to rozpieszczeniem, a raczej wycofaniem i wieczną irytacją na wszystko wkoło. Młody Greed od najwcześniejszych, świadomych lat czuł, jakby robił wszystko na złość wobec oczekiwaniom jakie stawiano jego osobie. Praktycznie sami Ślizgoni w rodzinie, ojciec Puchon - jemu Tiara przydzieliła Ravenclaw. Nikt nie miał pojęcia dlaczego, skoro chłopak stosunek do nauki miał podobny do reakcji na zakaz sprzątania brudnych skarpetek z pomocą magii. Prędko jednak pogodził się z losem i obrał bardzo mądrą taktykę (Może stąd ten Dom?) polegającą na zajmowaniu się tymi sprawami, które ściągną na jego osobę jak najmniejszą ilość uwagi.
 Praktycznie od pierwszych swoich dni w Hogwarcie snuł się korytarzami jak duch, omijając konflikty i robiąc wszelkie uniki względem cech wynikających z dziedzictwa rodzinnego. Oboje rodziców czynnie grało w Quidditcha - matka była pałkarką Węży, ojciec swojego czasu kapitanem drużyny Puchonów: Vincent jednak specjalnie podczas lekcji nauki na miotle nie szukał z nią wspólnego języka, by zrobić wszystko na opak i broń boże dopełnić ścieżki jaką mógł zgotować mu los. Mimo talentu do zaklęć swojej siostry, zawsze omijał Klub Pojedynków szerokim łukiem, czując względną kontrolę nad własnym życiem przez ucieczkę przed kolejnymi ciążącymi na jego barkach oczekiwaniami. Wraz z postanowieniem robienia wszystkiego na odwrót, trzymał się raczej z boku, z wewnętrzną pogardą obserwując niejednokrotny wyścig szczurów między uczniami. Nie wiadomo, ile takim podejściem życiowych okazji przepuścił przez palce: efektem tych wszystkich zabiegów był względny święty spokój i satysfakcja, że zrobiło się wszystko po swojemu. Od jednego dziedzictwa Vincent jednak nie uciekł. Po swoim dziadku dostał imię, różdżkę (która o dziwo pasowała do Krukona jak ulał) i po przeszukaniu zakątków starego domostwa jedną z niewielu prawdziwych pasji, które posiada. W zaciszu dormitorium prowadzi małe eksperymenty dotyczące zarówno modyfikacji rdzeni w gotowych już różdżkach, jak i tworzenia całkowicie nowych egzemplarzy posiadających mieszankę dwóch lub więcej rdzeni. Zgodnie z dziennikami swojego dziadka Vincent sądzi, że podejście rzemieślników pokroju Ollivandera było zbyt przestarzałe i że wraz z rozwojem mugolskiej technologii czarodzieje powinni rozwijać również i swoje rzemiosło, porzucając zero-jedynkowe dopasowanie różdżek do charakteru czarodzieja spowodowane ograniczeniem do jednego materiału wykonania.


                                                                                          

uwielbia mugolskie słodycze i muzykę | na drugim roku wstąpił 
do chóru od tego czasu próbując ziścić swoją wizję niespełnionego muzyka 
 w pierwszym tygodniu w Hogwarcie zgubił szczura (prawdopodobnie zjadł go 
kot jednej wrednej Ślizgonki, ale nikt nie drażył śledztwa) i od tego czasu już 
nie chce żadnego pupila | duchy szepcą, że za odpowiednią opłatą 
na własną odpowiedzialność można oddać mu różdżkę do tuningu 
 nie gra w Quidditcha, a mimo to matka co roku przysyła
 mu najnowszy model modnej akurat miotły 
                                                                                          
powiązani
dziennik różdżek
więcej
#1 in the dead man's arms 
#2 god's gonna cut you down 

odautorsko (klik!)
WĄTKI: 13/∞
 Arthur, Aleister, Grace, Oliver, Callie, Aurora, Skylar, Lionel, Frea, Florence, Erica, Aramis, Victor
 (lista ma charakter podglądowy dla mnie i jest tworzona według mojego niezrozumiałego klucza, więc proszę nie przejmować się ani kolejnością, ani faktem że mogło tam kogoś zabraknąć)  
 DISCLAIMER:Zaczął się rok akademicki i będę miała trochę mniej czasu, co uniemożliwi mi wcielanie w życie mojego dotychczasowego, blogowego ADHD. Mogę odpisywać nie z prędkością Błyskawicy, a marnego Nimbusa, ale jestem bardzo konsekwentna więc o nikim nie zapomnę!!!