Korowód krzywołapów

Osoby dramatu:


Attica Ellington

Alias Valter

matka Joanna 

I
From childhood’s hour I have not been
As others were—I have not seen
As others saw—I could not bring
My passions from a common spring—

From the same source I have not taken
My sorrow—I could not awaken
My heart to joy at the same tone—
And all I loved—I loved alone—
E. A. Poe, "Alone"


    W tym roku w lipcu słońce zachodziło szybciej i wstawało później niż zazwyczaj. A przynajmniej tak zdawało się Egonowi, który na palcach jednej ręki mógł policzyć dzień bez ulewy. Od pierwszego dnia wakacji padało jak z cebra, aż wysuszona czerwcowym słońcem ziemia zdawała się gnić gdzieniegdzie od nadmiaru życiodajnego nektaru. Nad całym miastem coś roztoczyło aurę mokrej, nieco zmierzłej tajemniczości. Być może sprzyjającej pogaduszkom we wszelkiego rodzaju dusznych barach przy osłodzie czerwonego wina, ale także pomocnej w załatwianiu podejrzanych interesów na Nokturnie, gdzie Egon pomieszkiwał. Tylko tymczasowo, jak mu się wydawało, do momentu, gdy zdobędzie pewność, że jedna z dwóch osób zastanych po powrocie z Hogwartu w rezydencji w Northumberland, to na pewno była jego matka. Zwykle trzymał się z daleka od matki, ale tym razem tajemnica sama go znalazła. Zatrzaśnięty w garderobie pewnego słynnego na cały Londyn kontrabasisty, w końcu miał chwilę na wspomnienie tego osobliwego i zarazem niepokojącego spotkania. 
    Kiedy człowiek staje się pełnoletni, przestają go ekscytować powroty do domu rodzinnego; znacznie częściej niż za rodzicami i ich irytującymi codziennymi rytuałami, tęskni się za modelem domu, jakiego jeszcze się nie przeżyło. Wynika to z tego, że rodzice czują postępującą utratę kontroli, a dziecko coraz bardziej interesuje już nie tyle sam anarchizujący bunt, co wybicie się na prawdziwą, konstruktywną niepodległość; "własny pokój" rozumiany już nie tylko jako dosłowna przestrzeń wyznaczana ścianami. I tak większość uczniów Hogwartu albo jakiejkolwiek innej szkoły z internatem, wraca do "domu", który już coraz mniej wydaje się ich "własnym", bo zaczynają sobie wyobrażać siebie jako ludzi dorosłych. Ileż Egon by oddał za te nieco naiwne, choć przytulne dylematy młodzieńczego wieku. Zamiast tego, czuł wiszący nad sobą damoklesowy miecz, którego właściwego pochodzenia nie mógł sobie tak łatwo przypomnieć.
    Matka Joanna z biegiem lat coraz bardziej przypominała swoim dzieciom sępa: przygarbionego, wysuszonego ptaka, rzucającego ogromny cień na swoją przyszłą ofiarę, nim zatopi w niej w końcu swe pazury. Nie była w tym całkiem krwiożercza, usprawiedliwiała się - jak wiele zaborczych i tak naprawdę niedostępnych emocjonalnie ludzi – miłością. Pazurami była ta właśnie matczyna miłość, którą okazywała na wiele nieoczywistych sposobów. Rezydencja miała charakter swojej pani. Pani Valter wzięła powtórny ślub krótko po skazaniu pierwszego męża, z którym przez ostatnie lata żyła w separacji, ukrywając się po dalekich krewnych, chwytając się podejrzanych profesji, żeby tylko pozostać niewidoczną. Przyjęła nazwisko nowego męża, przedsiębiorcy i najbogatszego producenta kominów w Wielkiej Brytanii. Przez nią Egon od wczesnego dzieciństwa żył w atmosferze lęku i poczucia zagrożenia, które faktycznie przypominało cień. Oczywiście, że coś, co nie jest obecne fizycznie, może wpływać na rzeczywistość niemniej niż gdyby dało się to zobaczyć. Ojciec mógł być zagrożeniem, bez względu na to, jak daleko w danym momencie przebywał. Niemniej w całej swej miłości do rodziny, matka Joanna trzymała swoje dziecko w ciemności i braku pojęcia o wielu sekretnych rzeczach, ukrywając je pod skrzydłem swych własnych manipulacji i kłamstw. 
    Kolejny powrót Egona do Northumberland był inny niż poprzednie, dużo bardziej niechętny i dużo mniej kierowany ciekawością, a tym razem bardziej poczuciem obowiązku. Bynajmniej nie wracał on "do domu" z powodu opisanego wcześniej dorastania, a przynajmniej nie bezpośrednio; przecież wracał z miejsc, o których nie był gotów opowiadać. Chętnie zaszyłby się na te dwa przechodnie, wakacyjne miesiące gdzieś, gdzie poczułby się w końcu bezpiecznie, nawet za cenę prywatności, tak ochoczo zagarnianej nastolatkom przez rodziców. Wiedział, że nie tylko społeczność magiczna posiada coś takiego jak tajne, wrogie sobie organizacje, ale odkąd dzięki uprzejmości przyjaciela mugolaka nauczył się korzystać z internetu, żałował, że nie jest jednym z tych młodych dorosłych, spędzających wolne od nauki dnie w bezpiecznej przystani wirtualnego świata, pod ochronką dachu nad głową i ciepłego posiłku przyrządzonego przez skrzata domowego. Zresztą, jego rodzina nigdy nie stanowiła takiej bezpiecznej przystani. Często zastanawiał się, jak wyglądałaby jego rzeczywistość, gdyby tamtego feralnego dnia przed laty nie wyszedł z Trzech Mioteł przez lufcik w toalecie, kiedy powinien był zostać z siostrą do końca urodzin jej nowego przyjaciela. Urodziny przecież nie powinny nigdy kończyć się tragicznie. Jego kłopoty zaczęły się od fali niepokoju i nawarstwiały się z każdą kolejną, coraz rozpaczliwszą próbą ich rozwiązania. 
    Pierwszą zaporową informacją do przekazania matce byłby fakt, iż ze względu na ucieczkę, ostatnia klasa będzie wymagała repetycji. Powtarzanie roku zwykle kojarzy się z jakąś formą nieudolności - czy to ucznia, który nie poradził sobie z jakimś przedmiotem, czy rodziców niedostrzegających problemów wychowawczych. Oba warianty nie brzmią zbyt sympatycznie, a przecież zależą od wielu czynników nie zawsze zależnych od studenta. I oba nie znajdują zastosowania w życiu Egona, którego los pchał w najmniej domowe i przytulne miejsca i sytuacje, jakie chciałby sobie wyobrazić. Przypadek Krukona motywują okoliczności zagrożenia życia, nawet więcej niż jego własnego, a także niezbyt komfortowa rola świadka koronnego w pewnej sprawie wciąż czekającej swego końca przed Wizengamotem. Drugą informacją nie do zniesienia oraz niemożliwą do spokojnego, bezkonfliktowego przekazania, było nawiązanie przez Egona kontaktu z ojcem. Alias (tak mężczyzna przedstawiał się obcym a później także własnemu, odnalezionemu po latach synowi, dla ochrony jego bezpieczeństwa) miał czterdzieści dwa lata, ale podobnie jak Egon, szybko osiwiał. Wiódł swoje życie poprzez cokolwiek kręte drogi i gdy w końcu za pomocą sprytu i siły uziemiono go w Azkabanie, wszystkie zmartwienia i niepokoje wyszły na wierzch, wypisały się na jego twarzy, czyniąc ją pooraną, zmęczoną i dużo starszą niż wskazywałaby na to metryka. Matka chciała chronić Egona przed wpływem ojca, zwłaszcza, że z ojczymem i jego córką stworzyli nową rodzinę i nikomu nie były na rękę determinacja, poszukiwania, ani – o zgrozo – odszukanie Aliasa. Jej reakcja na nowinę o spotkaniu nie byłaby pozytywna, a już szczególnie w obliczu sowy, która miała nadlecieć z Hogwartu. 
    Egon jechał ciasną, nieprzyjemnie pachnącą taksówką, przegryzając resztki cudzego bajgla znalezionego na tylnym siedzeniu. Wspominał ostatni rok, aby przypomnieć sobie cokolwiek, co opowiedziane, nie spotkałoby się z dezaprobatą zmartwionej matki, a uspokoiłoby ją na tyle, aby zezwoliła na kilka dni w rodzinnym domu. Potrzebował tylko dwóch, trzech nocy bez światła księżyca, aby spokojnie rozejrzeć się po starym dworku i znaleźć to, co było mu potrzebne do dalszej rozgrywki. Zastanawiał się, jak (i czy warto) powiedzieć jej o prawdziwym powodzie szkolnych komplikacji, jeszcze poważniejszym od spotkania z ojcem-mordercą zbiegłym z więzienia. Pieczywo stawało mu w gardle na samą myśl o szczerej rozmowie z wychudzoną bibliotekarką, która przeszła na wcześniejszą emeryturę, aby żyć w bogactwie i spokoju w swoim domu na wietrznym wzgórzu na północy Anglii. 
    Kiedy na moment przymknął powieki i wyobraził sobie jej piorunujące spojrzenie, odruchowo otworzył usta, aby nakazać kierowcy zawrócić i zabrać go daleko od tego cmentarzyska jego dzieciństwa. Nim dźwięk wydobył się z krtani Egona, auto się zatrzymało i zarządzono wysiadkę. Ku zdziwieniu czarodzieja, właśnie dotarli na miejsce. 
– No, to był długi kurs – westchnął mężczyzna, poprawiając się trochę nerwowo na fotelu. – Należy się sto dziesięć funtów. 
    Tak się złożyło, że Egon miał pieniądze, choć nie wskazywałaby na to jego aparycja, w tym niewyględnie podarte ubrania, trochę zbyt wymyślne jak na mugolskie standardy, lecz z jakiegoś powodu nie wzbudzające zdziwienia mężczyzny za kierownicą. Pieniądze wręczone szoferowi nie pochodziły z najbardziej legalnego źródła pod słońcem, jednak czasy są ciężkie, a słońce nieczęsto witało nad Northumberland. Zapłacił grzecznie i nieporadnie wysiadł, nie domykając drzwi, tak jakby ostatki sił wyczerpały się w jego rękach po awaryjnym pikowaniu miotłą nad Bristolem. Nie podziękował, nie szepnął nic nawet tajnym szyfrem, który miałby zostać przekazany kolejnemu pasażerowi mężczyzny przebranego za prostego taksówkarza niedojadającego bajgli. Taksówka odjechała po kocich łbach. Łomotała w oddali jeszcze chwilę tym niedomkniętym skrzydłem drzwi, aż zniknęła z pola widzenia. Egon zazdrościł okruchom niedojedzonego pieczywa na tylnym siedzeniu, bo one zmierzały z powrotem do miasta, a on przeciwnie - był coraz bardziej na widoku. Jak kaczka do odstrzału podczas polowania. Choć bardziej pasowałby do niego szczur.
    Czuł nasilającą się chęć ucieczki, ale zanim zniknie w chmurze zielonego dymu za sprawą proszku Fiuu, zdobędzie jeden niezbędny przedmiot, po który przyjechał. Do domu. Budowla wznosząca się na wzgórzu, do której wiodła serpentyna kamiennych schodów, wyglądała jeszcze posępniej niż zwykle. Miedziana kołatka żarzyła się niepewnie, odbijając światło równie lichej lampy naftowej zawieszonej nad wejściem. Egonowi przeszło przez myśl, że gdyby pokaźna, żelazna osłona spadła mu w tej chwili na głowę, naraz opuściłyby go wszelkie zmartwienia i nie musiałby kontynuować tej w istocie stresującej misji. Zastukał trzy razy, zgodnie z przyjętym zwyczajem i czekał na ruch – pionowy, skierowany w dół ruch oderwanej lampy spadającej z łoskotem na niego lub ruch poziomy któregoś z domowników, dobiegającego drzwi, aby otworzyć je marnotrawnemu członkowi rodziny. 
    To dziwne uczucie - dobijać się do drzwi własnego domu rodzinnego. Przez chwilę w oczach tej drugiej, poniekąd bliskiej osoby można być zupełnie obcym człowiekiem: listonoszem, akwizytorem lub gościem zaplanowanego balu. Albo nawet intruzem, przerywającym sen, kąpiel czy jakąś interesującą lekturę. Ale do rezydencji Valterów nikt bezinteresownie się nie zapuszczał. Jej mieszkańcy cenili sobie spokój i skrzętnie izolowali się od świata. Przynajmniej od czasu pohańbienia rodu przez jego najważniejszego reprezentanta. 
    Drzwi były dwa razy wyższe od chłopaka, dobijającego się za pomocą ciężkiej kołatki, a także na tyle grube, iż  nie dało się dosłyszeć kroków tego, kto je otworzył. Kiedy to się wydarzyło, Egon zobaczył przed sobą ogromny, pogrążony w mroku hall z wysokim, niszczejącym stropem. Ujrzał stare, choć jeszcze w miarę eleganckie meble pamiętające swoich pierwszych właścicieli, spoglądających na przybysza ze stanowisk w staromodnych ramach przypominających jakiś drogocenny, złotawy kruszec. Egon zobaczył burgundową posadzkę, gdzieniegdzie przetartą z pyłu lub oznaczoną szarymi smugami, a po prawej stronie pod własnym portretem, zaskoczył go całkiem nowo wyglądający ceglany kominek. Ukazał mu się naraz cały hall, ale chłopak nie od razu dostrzegł tego, kto go wpuścił. Zmarszczył brwi. – Witam szanownego panicza – niemal jak spod ziemi dobiegł go sędziwy, zaskakująco niski głos. 
– Gwarku, – Egon zwrócił swoje spojrzenie w dół, gdzie stał przykurczony skrzat domowy - cieszę się, że jeszcze żyjesz. 
– Dziękuję. Żałuję, że nie mogę tego samego powiedzieć o paniczu – odparł ochryple Gwarek i ze świecznikiem w wychudzonych rękach chybotliwie przeprowadził swojego byłego właściciela do sali wspólnej rezydencji Valterów. Stary skrzat miał zwyczaj do ironizowania, choć tym razem w jego głosie pobrzmiewała nuta żalu. Nie widzieli się zbyt długo, a zresztą nigdy nie byli wielkimi przyjaciółmi. Gwarek miał wiele możliwości do uratowania swojemu paniczowi życia, nigdy jednak tego nie uczynił, dlatego Egon był dłużnikiem swojego przyrodniego rodzeństwa, co czyniło ich rodzinną sytuację jeszcze bardziej skomplikowaną.
    Ze ścian nabiegłych pleśnią dobiegał go podniesiony szept postaci przemykających między obrazami. Nawet jego własny portret przeniósł się do sąsiedniego przodka, aby przyjrzeć się lepiej swojemu pierwowzorowi. Chłopak był wciąż tak samo wysoki i chudy jak na portrecie podarowanym mu na szesnaste urodziny, co tylko potęgowało arystokratyczny mit rodziny Valterów. Jednak coraz bardziej zaczynał przypominać jednak zmęczonego służbą skrzata, który go tak przecież ciepło przed momentem powitał. Garbił się tak, że zaczynało to przypominać poważne problemy z kręgosłupem albo kręte korytarze domu na wietrznym wzgórzu. Wyglądał przez to, jakby chciał całkiem zatopić się w obszerny czarny płaszcz, który nota bene świetnie nadawał się do tajnych śledztw. Dodatkowo najpewniej nabawił się anemii - był przerażająco szaroziemisty, a fioletowe worki pod oczami świadczyły o latami nieprzesypianych nocach. W powycieranych, brudnych ubraniach przypominał kogoś zupełnie niewartego czyjejkolwiek uwagi, co akurat mu sprzyjało w wielu sytuacjach. 
    Gwarek służył w rodzinie Valterów razem z bratem, Oskarem, który pewnego dnia został uwolniony przez ojca Egona i od tamtej pory pracował w Ministerstwie Magii na niskim, chociaż satysfakcjonującym stanowisku urzędniczym. Gwarek zawsze szydził z drogi obranej przez brata: uważał, że ośmieszył on całą rodzinną tradycję i przyniósł wstyd domowym skrzatom. Egon nie wtrącał się w te waśnie: nie poczuwał się do bycia w odpowiedniej pozycji do rozstrzygania spraw mniejszości etnicznych świata czarodziejów. Ktoś mógłby mu zarzucić asekuranctwo, ale ta cecha nierzadko okazywała się ratować życie: na przykład podczas asekuracji podczas ryzykownego trawersu na górze pokrytej topiącym się lodowcem.
    Jak każdy wielki czarodziejski ród (lub każda rodzina, która chciała za wielki ród uchodzić) na ścianie w oficjalnej jadalni umieszczono drzewo genealogiczne. Dla niepoznaki wypalono kilkoro jej członków i członkinie, ale nikogo nie podpisano tak jak Aliasa: M. Czerwony grawer błyszczał zaciekle, podczas gdy Krukon mógł tylko zacisnąć zęby. Pod tym zapisem widniała kolejna gałąź, gdzie znalazł się pretensjonalnie długi podpis: Adelaide Terpentyna Isolda Cynia Antoinette. Piękne wyobrażenie burżuazji.
– Attica – westchnął w myślach Egon. Do zapisu owego poręcznego skrótu od zawsze brakowało rzecz jasna jednego T, ale to nie był największy problem tego iście królewskiego mienia. Największym było to, że podobnie jak w przypadku Egona, to mienie było fałszywe.
– Panna Attica – powtórzył Gwarek – przebywa jak zwykle w swojej pracowni, na najwyższym, poza strychem, piętrze. Czy życzy panicz sobie, abym powiadomił ją o wizycie? 
– Nie... – chłopak powiódł ostatni raz wzrokiem po podobiźnie siostry na malowanym drzewie. – Ona już wie. 
    Jako się rzekło, obrazy już po pierwszym kroku Egona w hallu popędziły uwiadomić pannę Attikę o przyjeździe tego nędznego tchórza i złodzieja, przyrodniego brata. Tego, który przed swoją tajemniczą wyprawą został przez nią oskarżony o kradzież ważnego składnika jednej z drogocennych, czarnomagicznych farb. Zrobił to wiedząc, że nielicencjowany, niezrzeszony plastyk nie może ożywiać obrazów za pomocą tych sprzedawanych na Pokątnej, bo od razu zostanie wykryty. Ponieważ młoda kobieta nie opuszczała rodzinnego domu, trudno jej było ot tak znaleźć się na Alei Nokturnu w celu ich dokupienia, o czym Egon dobrze zdawał sobie sprawę, uciekając z jej własnością pod osłoną nocy.
    Niewybaczalne działa jak uderzenie pioruna. Dźwięk wypowiadanego przez wroga zaklęcia jest jak grzmot i nadchodzi do nas, gdy jest za późno, aby nań zareagować. Kiedy chłopak usłyszał głośne i przeraźliwie wyraźne Crucio, jedyne co mógł zrobić, to skulić się na zimnej posadzce sali jadalnianej. Podobnie jak burza, Attica torturowała swego przyrodniego brata do momentu, gdy zeszła z niej (przynajmniej tymczasowo) narosła miesiącami złość. Kiedy opuściła różdżkę, z obojętną miną odsunęła krzesło, siadając przy długim polerowanym stole i sięgnęła po długą, szklaną cygarnicę. Paliła chwilę, mocno się zaciągając, chociaż tytoń palił się jakby wciąż rozpalała ją spożytkowana przed momentem wściekłość.
– Jesteś zwykłą wszą – wycedziła, nie zaszczycając nieruchomą kupę łachmanów choćby przelotnym spojrzeniem. Każda nastała sekunda ciszy zdawała się szpikować wynędzniałego chłopaka, który zdawał się zupełnie poddany spotykającemu go losowi. 
– Przepraszam – powiedział na jednym, wyraźnie sprawiającym trudność wydechu.
– Nie chcę tego słuchać – przerwała Attica, wytwornym, choć przegiętym ruchem strzepując popiół pod nos leżącego. Zabroniła skrzatowi zamiatania. W jej tonie nie słychać było krzty jowialności, która cechowałaby dobrze wychowane, posłuszne arystokratki. Attica była buńczuczną, rozpieszczoną, a także głęboko skrzywdzoną dziewczyną, o pięć lat starszą od swego przyrodniego brata. Wszystko, co miała, to neurotyczna sztuka, dzięki której mogła poczuć się mniej zepsutą i bardziej sprawczą jednostką, choć, jak wiele uczuć, było to jedynie złudzeniem. Ożywiała postacie z obrazów, stające się później jej jedynymi partnerami w długich rozmowach, ale sama nigdy nie opuszczała narzuconych ram. Nie skończyła szkoły magii i czarodziejstwa, bo była nieuleczalnie chora, o czym wiedziała tylko matka, ukrywając ten fakt przed Egonem, a nawet przed ojcem Attiki. Dom w Northtumberland stanowił horyzont jej świata, niczego więcej nie mogła posmakować. Egon w to nigdy nie wnikał, gdyż miał nad wyraz dużo innych zmartwień po stronie ojca. Jak to bywa z rodzeństwem z taką dziwną różnicą wieku, ani nie byli przyjaciółmi, ani Attica nie opiekowała się Egonem. Wszystko w domu było dysfunkcyjne odkąd oboje pamiętali. Niemniej pojawiały się znaki, że nowe kłopoty, podobnie jak stare, nie będą zważać na preferencje chłopaka. 
– Nie jestem tu, aby z tobą walczyć – wydusił z siebie w końcu, podejmując powolną i ostrożną próbę przeniesienia się na klęczki.
– Nie miałbyś szans, nawet gdybym zechciała się pojedynkować fair – odparła Attica, tym razem łaskawym gestem strzepując tytoń do kryształowej popielnicy.
– Ale chciałbym... – zaczął niepewnym głosem – chciałbym zostać przez chwilę w domu.
Attica była chudą, posągową kobietą przerażająco podobną do matki Joanny. Mimo sukienki z delikatnego, nieprzylegającego materiału, widać jej było żebra i kości klatki piersiowej. Kiedy się zaciągała, Egon mógł przysiąc, że przez cienką, białą warstwę skóry można było dojrzeć ciemną smugę nikotyny przelatującą przez gardziel do płuc i z powrotem. Miała wiele nieregularnych blizn, szpecących aparycję pseudo arystokratki. W półmroku przypominała raczej ożywionego trupa, od którego odróżniały ją tylko stosunkowo zdrowe fale ciemnych włosów sięgających do wystających łopatek. 
Kiedy Egon oznajmił jej swój wstępny zamiar, spojrzała w bok, jakby wcale jej tym nie zaskoczył.
– Widziałeś się z matką? – spytała nagle, patrząc jeszcze bardziej w dal, jakby poza mury domu i poza wietrzne wzgórze.
– Nie, i miałem nadzieję, że tym razem ją zabiłaś – odparł, w końcu całkiem się pionizując. Zaraz musiał mimowolnie osunąć się na najbliższe krzesło – tak, jak się odgrażałaś.
    Musiał to dodać, bo jego przyrodnia siostra bardzo nie lubiła, gdy uważano ją za złego człowieka, zdolnego dokonać morderstwa kogoś bliskiego, nawet jeśli przed chwilą dopuściła się tortur na rodzeństwie. Przecież nie raz wyławiała go z pobliskiego jeziora, gdzie zapuszczał się w celu przekazania trytonom jakiejś idiotycznej korespondencji. Przez lata pielęgnowała w sobie poczucie niesprawiedliwości, jak wiele ludzi, jacy padli ofiarami losu i są dziś zbyt słabi, aby nie być niegodziwymi. Attica nienawidziła matki i wspólny sekret wcale tego nie zmienił. Tajemnica, jakiej nie mogła wyjawić ojcu w obawie przed wydziedziczeniem, stała się gwoździem do trumny, do zamknięcia jej w domu na wzgórzu. Tu sekret był bezpieczny, spalając się powoli podobnie jak jej beznadziejne, mnisze życie. Dziewczyna, całkowicie zależna od swojej opiekunki, nawet w najbardziej intymnych, upokarzających momentach, od bardzo wczesnego wieku, wielokrotnie poniżana za to, kim jest. Siedziała przygarbiona, wsparta łokciem o błyszczący, piękny blat ze śladami wbijanego weń noża do mięsa. Egon był zdrowy i choć podobny wyglądem i temperamentem do wzgardzonego Aliasa, to przynajmniej stanowiący jeszcze jakiś bastion potencjału w oczach starej kobiety owładniętej chorą ambicją stworzenia wielkiego, pięknego rodu, zatarłszy hańbę po byłym mężu. Matka Joanna nigdy nie dążyła do tego, aby córka mogła żyć normalnie, wśród ludzi. Attica marzyła i fantazjowała o śmierci matki, ale nie podniosłaby na nią ręki, bo została uzależniona od jej pomocy. Nie miała nikogo innego, tylko tę nienawiść, matkę i nienawiść do matki. 
    Egon dostrzegł znajome wycieńczenie w zielonych oczach siostry, patrzącej gdzieś w dal, poza kunsztowne, zakurzone zasłony, za którymi zwykli chować się dawniej podczas zabawy w chowanego. To była jedyna lubiana przez Attikę zabawa, do innych szybko traciła cierpliwość, łatwo ją było zniechęcić. Takie samo spojrzenie jak teraz oglądał codziennie w odbiciu w lustrze. Wciąż nazywał je swoim własnym, choć coraz częściej przypominającym brzydnący portret powstały w wyniku użycia przez Attikę starej terpentyny do malowania. Oboje rodzeństwa trawiło coś od środka, niezależnie od ich lokalizacji i poczynań; coś zjadało ich młode, potencjalnie szlachetne dusze, zostawiając tylko popiół w kryształowej papierośnicy.
    Cała scena wraz z torturami i rozmową, odbyła się na oczach Gwarka. Skrzat był podległy wszystkim mieszkańcom rezydencji, ale zdawał się nie interesować ich zatargami ani sekretami. Gdyby jego etyka zawodowa się poluźniła, przybyły po nieco ponad roku panicz dowiedziałby się o nagłym pogorszeniu stanu zdrowia swojego ojczyma. Dowiedziałby się o całym ogromnym cierpieniu przeżywanym przez siostrę. Dowiedziałby się o specyficznych, nowych zwyczajach matki. Musiał wszystkiego dowiedzieć się sam, albo z małą pomocą innych domowników.
– Coś wisi w powietrzu –  rzucił frazesem.
– Coś wisi w powietrzu – powtórzyła za nim Attica, w końcu obdarzając go swoich zwyczajnym, pełnym pogardy (ale już nie czystej wściekłości) spojrzeniem. Wstała od stołu i nie zasunąwszy krzesła, podążyła do sąsiedniego pokoju. Za nią Gwarek, a za skrzatem zaciekawiony, ale i zaniepokojony Egon.
    Zaniedbany dworek miał wiele pomieszczeń, sekretnych przejść i sal, których nigdy nie odnowiono. Największą przed tym przeszkodą nie były wcale pieniądze, bo tych bogaty ojczym Egona miał pod dostatkiem dzięki opłacalnemu biznesowi opartemu o sprzedaż najlepszych kominów w Wielkiej Brytanii. Jednak nowy kominek to był jedyny bezsprzeczny wkład ojca Attiki nie tylko w renowację domu, do którego wprowadziła się jego nowa żona z dziećmi, ale również niestety był to jedyny wkład w ogrzewanie domowego ogniska. Słowa siostry wydały się chłopakowi bardzo dziwne, choć przecież było to jedynie powtórzenie tego, co sam powiedział. Zresztą była to dość bezmyślna i paradoksalnie niezbyt intuicyjna fraza. Przecież "coś wisi w powietrzu" całe jego życie. Coś wisi w jego życiu jak wisielec, makabryczna zawieszka, którą wypada w końcu zdjąć i godnie pochować. 
    To, co Egon zobaczył po wejściu do salonu sprawiło, że odruchowo zrobił krok w tył.

cdn 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz