Jamesa trudno było nie lubić. Może to przez jego naturalną swobodę w kontaktach, zaraźliwy optymizm, jego miłą aparycję czy serdeczność, którą okazywał ludziom...
— Chciałaś powiedzieć, twarz prawdziwego przystojniaka, pierwszorzędnego łamacza serc.
...ale talentu do rozsiewania wokół siebie pozytywnej aury nie można było mu odmówić.
Wiadomo, zdarzyło się i tak, że nie z wszystkimi zawsze żył w zgodzie — nie urodził się przecież taki, co by każdemu dogodził — niemniej w ogólnym rozrachunku można go było spokojnie uznać za prawdziwą duszę towarzystwa, która nawet w największym wrogu jest w stanie odnaleźć przyjaciela. I jakąkolwiek ogromną sympatią nie darzyła go część uczniów, tak niestety o kadrze nauczycielskiej nie można było powiedzieć tego samego. Potter bowiem urodził się z niezaprzeczalnym talentem do różnego rodzaju psot.
Dajmy na to, przyjrzyjmy mu się teraz. Jejku, do listy jego cech z pewnością trzeba dopisać, że wzięty z niego sprinter! Leci jak błyskawica i wpada na jakiegoś pierwszoroczniaka, któremu z rąk wylatują książki. Chłopak zdaje się nie mieć czasu, bo odwraca się tylko na moment, by wykrzyknąć przeprosiny...
Jeśli teraz stanąłby choćby na chwilę, wyplułby sobie najpewniej płuca. Mija gobelin z trollami, biegnie przez korytarz, przeskakuje o dwa stopnie na raz, gdy zbiega ze schodów, które złośliwie prowadzą go z powrotem na siódme piętro. Niewzruszony, wychyla się na moment przez poręcz, a potem przeskakuje przez nią i ląduje na przesuwających się pod nim stopniach, by dobiec do portretu Nieznanego Czarodzieja z Beddgelert, który to odkrywa przed nim tajemne przejście na trzecie piętro. Nie oglądając się za siebie, biegnie ile sił w nogach, a szeroki uśmiech wpływa mu na twarz. Po wąskim pomieszczeniu niesie się jego wesoły śmiech, ale tylko przez chwilę, bo zaraz dochodzi do niego dźwięk kroków gdzieś u wylotu korytarza, za jego plecami.
— Twardy zawodnik — mamrocze pod nosem, marszcząc brwi. Robi tylko kilkusekundową pauzę, ale jak już wcześniej przewidział, wnętrzności podchodzą mu do gardła, więc zaciska mięśnie brzucha i rusza w dalszą ucieczkę.
Tajemne przejście wyprowadza go na drugie piętro tuż przy Wielkich Schodach, więc daje susa z powrotem na klatkę schodową, a potem biegnie dalej, mija Skrzydło Szpitalne i zbiega na dół przy Wieży Zegarowej. Przemierza dziedziniec, zwalniając tylko odrobinę, by zbić piątkę ze Scorpiusem, który stoi w rogu wśród swoich znajomych, a potem wbiega na drewniane schody prowadzące do Kamiennego Kręgu.
Tam w końcu przystaje i ogląda się za siebie. Zimne powietrze chłosta go po twarzy, płuca palą przy każdym szybkim wdechu, a on czuje, że żyje. Adrenalina spada, jemu kręci się w głowie, więc przysiada na trawie, by zaraz zmęczony ułożyć się na niej wygodnie.
Jest niedziela. Właśnie rozwinął Kieszonkowe Bagno pod salą profesora transmutacji, który ostatnio wlepił jemu i Eliasowi szlaban. Z chmur właśnie wychyliło się słońce, a życie było bajecznie piękne.
— Może by tak iść do Hagrida? — pyta chłopak do siebie. Podnosi się na łokciach, zerkając w stronę chatki. Śmieje się na wspomnienie wściekłej twarzy nauczyciela i z powrotem osuwa na trawę. Zmęczenie daje mu się we znaki, przymyka więc oczy, postanawiając, że chwilkę sobie jeszcze poleży, a potem pójdzie do gajowego, coś mu ostatnio mówił o przekopywaniu grządek, a też chętnie zjadłby tej pieczonej baraniny, którą mu obiecał...
Od czasu do czasu zdarzało się młodemu Potterowi, że zapadał w swego rodzaju Syriuszowy Sen, czym doprowadzał mnie do białej gorączki. To dziwne zjawisko nazwę swoją wzięło oczywiście od imienia wujka chłopaka, Syriusza Blacka, bo to on był pierwszą, która w taki sen zapadła. Pierwszą postacią, oczywiście. Zdarzyło się to jeszcze raz pewnemu Krukonowi, niejakiemu Alexandrowi, dobrych parę lat temu, ale jemu tę umiejętność najprawdopodobniej można przypisać darowi jasnowidzenia — z pewnością, jak sobie mogę gdybać, gdy spojrzał w przyszłość i ukazała mu się jego śmierć, dostrzegł też swojego mordercę. Mordercze palce przesuwające się zwinnie po klawiaturze komputera. A taki był skubany, że mnie nawet od tej śmierci odwiódł. Dziwnym trafem wszystkie postacie nabywające tę tajemną wiedzę to niezłe hultaje, skurczybyki i figlarze. A jak się to dzieje — sama nie wiem. Może Alex by mi powiedział, ale gdzie w tej chwili błąka się po magicznym świecie mojej podświadomości, kto to wie.
— Przynudzasz — stwierdza Potter wymownie. — I popisujesz.
Władzę jednak ja mam w rękach, więc żeby udowodnić Jamesowi dobitnie, co się z nim stanie, jak będzie niegrzeczny, przypominam mu pokrótce, że nie napisał jeszcze zaległego wypracowania z eliksirów. Przenosimy się do lochów, gdzie chłopak, cały czerwony na twarzy, próbuje wyczarować z pustej kartki esej, bo właśnie musi wyrecytować go przed klasą.
— Muszki, muszki siadkoskrzydle... Muchy są — jąka się zafrasowany, pąsowiejąc coraz bardziej. Zerka z ukosa na nauczyciela, który patrzy na niego z surową miną, unosząc brwi, co świadczy tylko o jego coraz większym zniecierpliwieniu. Strużka potu spływa Potterowi z czoła, więc ściera ją wierzchem dłoni i już ma otworzyć usta, lecz zastyga na moment, znów orientując się, że śni, i tu mnie ma. Patrzy sugestywnie przed siebie na kolegów z klasy, ale ja dobrze wiem, że ten oskarżycielski wzrok dedykowany jest dla moich oczu. — Muchy siadkoskrzydle? Serio? Robi się z nich eliksir wielosokowy, przecież ja to wiem!
Wizja się rozmywa i bytujemy sobie razem w pisarskiej próżni białej kartki.
— No dobrze, wybacz, będę już grzeczny — stwierdza z lekka obrażonym tonem małego dziecka.
Gdyby nie był taki arogancki...
— Nie jestem arogancki! Ty mnie piszesz, napisz mnie nie aroganckiego. Nie chcę... Nie jestem arogancki. Jestem najbardziej nie arogancki ze wszystkich postaci, jakie stworzyłaś! — mówi i jest to najbardziej arogancka rzecz, jaką zdarzyło mu się powiedzieć.
Lubię się tak z nim droczyć. Sprytny jest, dużo sprytniejszy ode mnie, więc wędrujemy momentalnie, gdzie sobie zapragnął — do chatki Hagrida, czyli tam, gdzie chciał się udać, zanim zapadł w słodki sen. Przejdziemy więc sobie w przyszłość, w przyjemne spotkanie, które ja sama z chęcią podejrzę. Codzienności chłopaka w Hogwarcie nie poznałam w końcu za dużo, a jest mi to zasadniczo niezbędne...
Drzwi do chatki były otwarte, bo, jak chłopak się domyślił, miały pomóc w wentylacji izby. W dużym kotle w piecu gotowała się potrawka, której zapach czuć już było przy Kamiennym Kręgu, a którą właśnie mieszał odwrócony plecami do Jamesa wysoki mężczyzna. Nucił pod nosem, kiwając się do rytmu na boki, i zdawał się w ogóle nie zauważyć, że do domu wparował mu nieproszony gość.
— DZIEŃ DOBRY, HAGRIDZIE, JAK SIĘ MASZ?! — ryknął Potter, odsuwając się bezpiecznie w kierunku ściany.
Podjął słuszną decyzję, bo gdy tylko rozległ się jego krzyk, Hagrid podskoczył do góry, a drewniana łyżka wyleciała w powietrze, obryzgując ściany gorącym sosem. Olbrzym odwrócił się w jego kierunku, obrzucił go gniewnym spojrzeniem i zrobił jeszcze kilka kroków w jego stronę, ale nie udało mu się utrzymać powagi. Wybuchnął gromkim śmiechem, opierając dłoń na kolanie.
— Cholibka — jęknął. — James, przyprowadzisz ty mnie kiedy o zawał! Kto to widział, by tak straszyć starszego pana!
Nie dało się ukryć, Hagrid miał rację, był już dosyć stary. Jego kruczoczarne włosy i brodę w ciągu ostatnich kilku lat przyprószyła siwizna i choć dalej był dosyć żwawy, nie dawał sobie rady tak dobrze jak kiedyś. Miał nawet młodszego gajowego do pomocy, mieszkańca Hogsmeade, rudowłosego charłaka o imieniu Uriel, który przychodził kilka razy w tygodniu i pomagał mu zająć się terenami szkoły.
— Ja chciałem się tylko grzecznie przywitać... — mruknął chłopak, zasiadając przy stole, gdy olbrzym nalewał mu ogromny kubek herbaty.
— Dobra, dobra, grzecznie przywitać. Wiem, że jeszcze chwila i pewnie chciałbyś lecieć na obiad, ale może byś się skusił na coś do jedzenia? Akurat gotuję.
Dwie porcje potrawki, trzy kubki herbaty i kilka ciastek, na których można sobie połamać zęby, później James z Hagridem dalej żywo rozmawiali. Chłopak opowiedział mu o ostatnim meczu, o tym, jak włamał się uwielbianemu nauczycielowi do domu, a innego dnia prawie utopił w jeziorze, o spotkaniu z boginem, o kłótni z Albusem i dlaczego było im to tak bardzo potrzebne. Zdawał się nie kończyć mówić, a gdy zbierał się z powrotem do zamku, na dworze już dawno zapanował mrok. Starszy mężczyzna wymusił na nim obietnicę, że w przyszły czwartek pomoże mu z dyniami, które zaczął już przygotowywać na święto duchów, oraz że wpadną z bratem i siostrą w następny weekend na porcję ukochanej przez Jamesa baraniny.
— Zaraz, zaraz, nie zabij go!
Nie planowałam go wcale zabić...
— Ale pomyślałaś o tym, już ja znam te twoje numery, i chyba lepiej niż ty. Przyznaj się!
Niestety, ale nie mogę zaprzeczyć. Przecież to tak genialnie pasowałoby do ich historii, umówili się i niestety nigdy nie zoba...
— NIE.
— Cholibka, patrzę na ciebie i widzę młodego Jamesa, ojczulka twojego starszego. Jego i Syriusza — wymamrotał Hagrid, stojąc przy wejściu do chatki. Żegnali się już dobre dwadzieścia minut. — Ten sam psotnik z ciebie. Ta, psotnik! Ile oni mi krwi napsuli, to nawet Weasley'e nie zdołali, chyba tylko Salem ich próbował dogonić. A ty, na Merlina, no taki sam!
W spojrzeniu gajowego pojawiła się jakaś niecodzienna nostalgia, jego oczy zaczęły niebezpiecznie błyszczeć, więc chłopak grzecznie odwrócił wzrok, udając, że jest zajęty przeglądaniem się przerażająco dorodnym dyniom. Przez myśl mu przeszło, jak Hagrid sprawia, że są takie ogromne, ale przyuważył zwiniętą przy drewnianej skrzynce różową parasolkę, która, jeśli dobrze pamiętał, przewinęła się gdzieś w opowieści o wujkowym świńskim ogonku.
— No już idź sobie, bo późno. Idź, idź. — I bez pożegnania, starszy mężczyzna wszedł do chatki, zamykając za sobą drzwi. Gdy James przechodził pagórkiem, dotarł do jego uszu dźwięk wydmuchiwania nosa, który brzmiał bardziej, jakby przez chatkę przetoczyło się stado krów.
— I widzisz, nie trzeba zawsze wszystkich zabijać — mówi bardzo arogancko Potter.
Przez moment wirują mi w głowie postacie, które posłałam w piach i choć bardzo chciałabym, nie mogę się z nim zgodzić, pałam miłością do tragicznych końców i początków, do błysków zielonych świateł i szybkich ciosów ostrymi nożami w klatkę piersiową. Myślę o delikatnym, szczupłym chłopaku, któremu wiatr rozwiewa przydługie włosy, gdy oddycha szybko, stojąc na krawędzi mostu. Jego białą koszulę plami krew. Zaciska oczy, usta i robi krok do przodu.
— Kto to? — dopytuje James. podnosząc się gwałtownie z kanapy. Skąd wyczarował sobie tu kanapę, nie wiem. Jest zielona, z nieprzyjemnego, szorstkiego materiału, zarzucona szarym kocem, i wygląda trochę jak kozetka u psychiatry. — To chyba nie ja? To nie mógłbym być ja! Ja bym nie wpadł na taki głupi pomysł. Gdybym miał powiedzieć, co bym chciał, to stałby tam Elias, ale... To pewnie jest Nate, on wygląda na takiego.
Momentalnie wzbudzam w nim uczucie wstydu i zażenowania, ale Potter wcale nie jest taki głupi, na jakiego wygląda.
— No, proszę cię, to nie ty mijasz go codziennie na korytarzu. To nie ty sparowałaś się z nim na praktycznych zajęciach z transmutacji w drugiej klasie, gdzie bał się zerknąć w górę, kiedy zapytałem, jak się nazywa. Chłopak z problemami, miły, ale coś mu z oczu jakoś tak patrzy... Nie wiem. Widziałem go ostatnio, przechodząc obok otwartej sali zaklęć. — Wzrusza ramionami, rzucając się z powrotem na poduszki kanapy i krzyżuje ręce nad głową. — Jakiś taki zacięty, niby cichy, ale nie wiem... Słyszałem, że dość mocno go gnębią, że w domu ma problemy, ale czy to prawda, nie mam pojęcia, o mnie też wiele bezpodstawnych rzeczy mówią... I co, zabijesz go?
Pragnę, żeby James zamilkł.
— Na moje oko to niezłe z niego ziółko. Jak kropnie, to pewnie nie za nic. I żeby nie było, nie jestem taki okropny, bo...
Dla własnego dobra muszę osadzić gdzieś Pottera, bo oszaleję.
— Dzisiaj wielki dzień! Wstawać! — zawołałem, zrzucając z siebie kołdrę. W kilka sekund byłem na nogach i przy wyjściu z dormitorium. Miałem już na sobie ubrania treningowe, bo też testowałem nowy, wspaniały sposób na niemarnowanie choćby chwili poranka, a mianowicie przebieranie się jeszcze przed snem.
Większość współlokatorów jeszcze smacznie spała. Jedyny chłopak, którego udało mi się obudzić krzykiem, czyli pałkarz naszej drużyny, Marc, jęknął, zarzucając sobie poduszkę na głowę, co skwitowałem machnięciem głową z obrzydzeniem jego brakiem entuzjazmu. Nikt mu nie kazał spędzić piątkowego wieczoru w Trzech Miotłach z tą miłą Puchonką z siódmej klasy, a z pewnością nie wtedy, gdy przygotowywaliśmy się do ważnego meczu i każdy poranek w weekend zaczynaliśmy kilkugodzinnymi zajęciami w powietrzu. Sam był sobie winien. Niemniej, żal mi było go na tyle, że zamiast kierować się ku wyjściu, zawróciłem do łóżka, sięgnąłem do torby i wysypałem jej zawartość na kołdrę. Spośród kilkunastu fiolek wybrałem dwie z zieloną substancją, by za moment wręczyć je blondynowi. Jego twarz idealnie pasowała do koloru eliksiru.
— Jedna pomoże, a po drugiej wyrosną ci czyraki. Wybieraj mądrze i nie chlej tyle — powiedziałem, uśmiechając się szyderczo i mrużąc przy tym oczy z okrutną satysfakcją. — Zbieraj się i na boisko, Gryffin.
Złapałem jeszcze miotłę, którą zawlokłem ostatnio ze sobą do sypialni — lubiłem na nią patrzeć przed snem z miłością, na którą zasługiwała, a poza tym woźny dziwnie na mnie zerkał, jak zasiadywałem w jego składziku i zbyt długo ją czyściłem — i pognałem po schodach, by jak najszybciej znaleźć się na boisku. Po drodze spotkałem Effy, która albo wychodziła, albo dopiero wracała do Pokoju Wspólnego, więc uszczknąłem sobie jeszcze dziesięć minut zasuwania w powietrzu na poczet szybkiej życiowej aktualizacji.
Trening przebiegł na tyle spokojnie, na ile wewnętrzny mecz może spokojnym być. Obyło się jednak bez tragedii, wszyscy byli w miarę w formie, oczywiście za wyjątkiem Gryffina, który przemykał w powietrzu z twarzą pokrytą obrzydliwymi bąblami. Dostał nowe przezwisko od innego zawodnika mugolskiego pochodzenia. Wołaliśmy na niego Pizza, ruszając przy tym rękami jak rodowici Włosi. Podobno robią tak, rzucając niewerbalne zaklęcia.
A tak swoją drogą, obie fiolki zawierały eliksir powodujący czyraki.
Po treningu podjąłem się szybkiej wycieczki do Hogmeade — Silva ostatnio wspominał, że jakiś dobry znajomy przywiezie mu peruwiańską pastę do nabłyszczania rączki miotły, której używał Angus Campbell, najlepszy (i mój ulubiony) gracz Quidditcha, i w końcu zostawił wiadomość, że mogę już po nią wpaść, ale żeby mi się przypadkiem znowu nie ubzdurało, na Merlina, włazić przez okno.
A potem zrobiłem ostatnią rzecz, o którą można podejrzewać Jamesa Syriusza Pottera II. Poszedłem do biblioteki, żeby się pouczyć. Przestudiować kilka tomów ksiąg zaklęć, napisać zaległe wypracowanie o eliksirze wielosokowym, przejrzeć notatki na najbliższy egzamin z historii magii i... Spróbować wypatrzeć tam Aleksandrę Wrońską. Tak, dokładnie tę dziewczynę, której ojciec, Józef Wroński, szukający drużyny Goblinów z Grodziska, jako pierwszy zastosował słynny już manewr znany jako Zwód Wrońskiego. I to nie tak, że wszystkie moje myśli krążyły wokół Quidditcha, nie. W towarzystwie Aleksandry ciężko było mi skupić się na tyle, żeby w ogóle myśleć.
Wypatrzyłem ją już na wejściu, siedziała przy długim stole na środku pomieszczenia, czytając coś, prawdopodobnie jakąś mugolską książkę dla młodzieży — w ciągu ostatnich kilku tygodni co nie co zdążyłem się już o niej dowiedzieć, choć w życiu bym się nikomu do tego nie przyznał, bo przecież chłopaki nie robią takich idiotycznych rzeczy... Tyle, że robili. Wiedziałem, że każdą wolną chwilę Aleksandra Amelia Wrońska spędza w bibliotece, nie dlatego, że pilna z niej uczennica, tylko dlatego, że lubi atmosferę tego miejsca, i że czuje się tam jak w domu. Przeniosła się w tym roku z Durmstrangu do Hogwartu, do szóstej klasy, bo razem z rodziną przeprowadzili się z Polski do Anglii, ale ciężko mi było sobie wyobrazić jej delikatną, wręcz filigranową osobę w surowym, zimnym zamku, do którego ojciec zabrał nas parę lat temu podczas jednego ze swoich służbowych wyjazdów. Została Gryfonką, niemniej podobno Tiara długo wahała się, czy nie przydzielić jej do Ravenclawu. Pamiętałem takie nieistotne rzeczy, jak to, gdy stwierdziła z uśmiechem, że kocha stokrotki, schylając się po jedną w kolejce do wejścia do szklarni przed zajęciami z zielarstwa. Chciałem jej nazrywać bukiet takich stokrotek. Zarzucić nasz Pokój Wspólny stokrotkami. Zrobić cokolwiek, by spojrzała w moim kierunku, bo choć za każdym razem, kiedy ją mijałem, starałem się za wszelką cenę zwrócić jej uwagę, ona pozostawała obojętna. A kiedy głupi Marc Griffin wybekał przed salą wróżbiarstwa refren znanej piosenki Fatalnych Jędz, roześmiała się i spojrzała na niego z politowaniem — spojrzała, z politowaniem, ale spojrzała!
Teraz jej wzrok powędrował w kierunku naprzeciwległej półki, której sprawiała wrażenie jednak nie widzieć. Jej usta się rozchyliły, a palce zacisnęły na książce, zdawała się totalnie poddać wyobraźni, scenie, która rozgrywała się w jej głowie. Zachichotała, dalej patrząc przed siebie, po czym wróciła do przerwanej lektury, a jej oczy jeszcze kilkukrotnie śledziły ten sam fragment, na nowo powodując u niej śmiech. Stanąłem naprzeciwko, dwa krzesła obok, zostawiłem na stoliku kilka podręczników oraz pióro z kałamarzem, ale moje spojrzenie wciąż uważnie ją śledziło.
Miała krótkie, ciemne włosy z przedziałkiem na środku głowy. wyraziste kości policzkowe, dosyć wąskie usta i mały, śmieszny nos. Brązowe, wręcz ogromne oczy wydawały się takie szczere, oddające dobro, a ich spojrzenie ciepłe i wyrozumiałe. Tak strasznie chciałem, żeby w końcu zwróciły się na mnie. Pachniała miło, ale nie tak jak niektóre dziewczyny, nie perfumami, tylko jakby... Świeżym praniem. A może też szamponem do włosów? I trochę sobą. Pachniała jak Aleksandra Wrońska. Gdy poczułem gdzieś ten zapach, przechodząc korytarzem, moje serce dostawało skrzydeł, a na oczy nasuwała się dziwna mgła, paląca potrzeba rozglądania się na boki wygrywała z nikłym rozsądkiem.
Chcąc, nie chcąc, musiałem się przyznać — byłem zakochany.
I na zakochanie najpewniej powinienem zrzucić roztargnienie, przez które trąciłem łokciem kałamarz, gdy szamotałem się jeszcze ze skórzaną torbą w poszukiwaniu pergaminu. Atrament chlusnął na stół, brudząc przy tym trzymaną przez dziewczynę książkę, ciemnoniebieska plama rozlała się po stole, mocząc również moje podręczniki.
— Cholera jasna! — wrzasnęła Aleksandra, podrywając się natychmiast z siedzenia. — Co ty robisz, co ja teraz zrobię z moją książką?! — krzyczała.
Skinąłem nieśmiało głową w stronę różdżki, którą Wrońska trzymała w prawej dłoni. Ewidentnie zapomniało jej się, że przecież jest czarownicą.
— Oj — mruknęła skonfundowana. Zacisnęła usta w wąską linię i spojrzała mi w oczy, unosząc brwi, a na jej twarzy wykwitł chyba największy rumieniec, jakiego widziałem w życiu. Nawet uszy miała czerwone jak dojrzały pomidor. Roześmiała się z zażenowaniem. — Przepraszam, zaraz to naprawimy.
— Nie, ja to naprawię. To ja nabroiłem... Zniszczyłem na wieki twoją książkę, i w ogóle. — Tym razem to ja się roześmiałem. Wyciągnąłem rękę w jej kierunku i odebrałem od niej gruby tom. — Obawiam się, że nie będziesz jej mogła przeczytać, dopóki nie doprowadzę jej do porządku. Trochę mi to pewnie zajmie... Co powiesz na to, żebym oddał ci ją dziś wieczorem? Na przykład w Trzech Miotłach?
Dziewczyna zmrużyła oczy, jakby węszyła podstęp, jej uśmiech momentalnie zbladł.
— Nie będę kolejnym trofeum. — Chłód jej głosu mocno mnie zaskoczył.
— Nie będziesz. Nie zbieram pucharów tego rodzaju.
— Ale inne tak. Nie jestem też moim ojcem.
— Uwierz, nie chciałbym się umawiać z Twoim ojcem. — Uniosłem lekko brwi. — Wiem, że jesteś Aleksandrą Wroński.
— Wrońską.
— Wrońską — poprawiłem się. Wcześniejsza lekkość w klatce piersiowej ustępowała miejsca ściskającemu uczuciu stresu. Nie spodziewałem się, że dziewczyna wpadnie uszczęśliwiona w moje ramiona, ale jej reakcja była ostatnią, jaką mogłem sobie wyobrazić. — Jesteś Aleksandrą Wrońską, z którą James Potter bardzo chciałby się umówić.
Dziewczyna przygryzła dolną wargę, lustrując mnie dalej uważnym spojrzeniem, jakby mocno się nad czymś zastanawiała. Jakby toczyła jakąś wewnętrzną bitwę. W końcu delikatnie kiwnęła głową, a w kącikach jej ust powoli zaczął czaić się uśmiech.
— Dobrze, powiedzmy, że się zgadzam. Oddaj mi dzisiaj wieczorem moją książkę, jak to było, doprowadzoną do porządku? Ale uprzedzam cię, ani słowa o moim ojcu. I o Quidditchu — powiedziała, a potem ruszyła w kierunku wyjścia. Mijając mnie, odwróciła głowę. Teraz już naprawdę się uśmiechała. — Nie cierpię Quidditcha.
A ja stałem dalej przy stoliku z książką upaćkaną atramentem w ręce i odprowadzając dziewczynę wzrokiem, zastanawiałem się, czym, na Merlina, jest cholera i dlaczego akurat jasna, a nie ciemna.
James już nie leży na kanapie. Tym razem ulokował się na kozetce obitej czerwonym aksamitem i czyta gazetę, ma na sobie okulary połówki, zupełnie takie jak Dumbledore, i gdy już mam stwierdzić, że unosi głowę w moim kierunku, on jednak wyciąga palec do góry, dalej zaczytany, i kręci nim przez moment.
— Co ty taka niecierpliwa? — pyta. Przegląda gazetę jeszcze chwilę, po czym zsuwa okulary ręką na czubek nosa i w końcu patrzy przed siebie. Orientuję się, że jesteśmy w bibliotece, w tej samej, którą przed chwilą opuściliśmy, a w nogach chłopaka leży książka Aleksandry, już pozbawiona plam z atramentu. — Czy ja ci przeszkadzałem, jak postanowiłaś przed chwilą odejść od laptona, by położyć się na sofie obok swojej lubej, obejrzeć z nią kawałek Chirurgów na telewizjonerze i zjeść kabanosy? Czy przeszkadzałem? Nie, grzecznie tu musiałem czekać, toteż znalazłem sobie jakieś mądre zajęcie.
Włosy chłopaka nagle mierzwi mocny podmuch wiatru. Z zaskoczeniem zdaję sobie sprawę, że to moje rzęsy są tego powodem, bo gdy przewracałam oczami, nieźle podirytowana, drobny ruch powietrza musiał przenieść się w pisarską czasoprzestrzeń. James patrzy na mnie spod byka.
— Aleś wymyśliła. — Wskazuje ręką ponad nami. — Okno jest otwarte.
Mierzymy się uważnym spojrzeniem, które nie istnieje.
— Ci autorzy — mówi Potter, tym razem on przewraca oczami. Nie czuję żadnego wiatru. — A co do lubej, podoba mi się Aleks, w sensie... Jest naprawdę fajna. Jest fajnie. Nie psuj tego, dobra? Nigdy nie byłem zakochany...
Momentalnie dopisuję miłosną historię James'owi, bo przecież o tę część jego życia jeszcze nie zadbałam — dostaje dziewczynę, dwie, trzy, kilkanaście randek, przeciągłe spojrzenia, splecione dłonie, to urocze zdenerwowanie i miłe, palące uczucie gdzieś w okolicach żołądka. Wspomnienia uczuć, sytuacje budują się w jego głowie, łata zostaje w pełni zszyta.
— To nie to samo! Ale hej, fajnie, że z tą Felice mi w końcu wyszło! Szkoda, że okazała się taką fatalną zołzą... No co, ty to napisałaś!
Gdzieś podskórnie czuję, że powoli Sen Syriuszowy dobiega końca. Potter chyba też, bo widzę w jego spojrzeniu strach, taki dziecięcy, bo on wcale nie chce jeszcze odchodzić i budzić się w swoim świecie. Wyciąga ręce, by dotknąć materiału kozetki, ale jej już nie ma. Nagle nasza scena zaczyna się rozmywać, nie ma już wokół niego biblioteki, różne momenty z jego życia, przeplatając się ze sobą, wirują wokół niego coraz szybciej, i szybciej.
— Ale pamiętaj! Chcę fajne życie, dobra?! Tak, jak jest, będzie w porządku! — woła głośno. — Coś tam możesz jeszcze naprawić! Zawsze chciałem mugolski traktor, ale mama mówi, że jak babcia zobaczy, to... — Reszta jego słów znika wśród muzyki, której aktualnie słucham. Może to i dobrze.
James wiruje, już obsadzony w swoich własnych wspomnieniach. Kończy szkołę, przemyka z przyjacielem po korytarzach prowadzących do Komnaty Tajemnic, dokazuje na balu, tańcząc z obiema kuzynkami jednocześnie. Kolejny raz włamuje się przez taras do mieszkania psora i tym razem udaje mu się go nastraszyć — znów pucuje przez następne dwie godziny jego cały dom. Zasypia na zajęciach z historii magii, dwóch kumpli zaciąga go siłą po meczu z nogą opuchniętą jak balon do Skrzydła Szpitalnego, biegnie korytarzem co sił w nogach, bo znów udało mu się wyprowadzić starego profesora transmutacji z równowagi. Odkrywa z bratem tajemne pokoje, które pozostawili w spadku Huncwoci. Wpada do klasy wróżbiarstwa, zerkając nieprzyjemnie na szafę w rogu pomieszczenia, i zostawia na mahoniowym biurku butelkę ulubionej whisky nauczyciela. Sunie na miotle, dosięgając złotego znicza, a tłum ludzi wiwatuje, gdy Anglia zdobywa puchar na Mistrzostwach Świata w Quidditchu. Na trybunach nie ma Harry'ego, ale to nieważne, bo jest jego rodzina — roześmiana kobieta, w której oczach błyszczą łzy, ściskająca małego, ciemnowłosego chłopca z okrągłymi okularami na nosie, kilku najlepszych przyjaciół, rodzeństwo. I to życie faktycznie jest piękne.
Bardzo piękne!
Cudownie piękne.
piękne...
piękne
piękne
— Piękne — mamrocze Potter, wybudzając się ze snu. Rozgląda się na boki, zaskoczony, po czym orientuje, że faktycznie zasnął, zmęczony ucieczką przed profesorem. Ziewa głośno, a do jego nozdrzy dociera przyjemny zapach jedzenia, i momentalnie burczy mu przeciągle w brzuchu. W końcu podnosi się na rękach do pozycji siedzącej i spogląda w stronę chatki Hagrida, z której kominków unosi się dym. — Piękne, co jest takie piękne? Pięknie pachnie. Galopujące gorgony, przepięknie! Idę!
James wstaje i daje sobie chwilę, by się porozciągać, jego ciało jest ewidentnie zmęczone długą ucieczką oraz drzemką na twardej ziemi. Jeszcze przez moment ogląda się w stronę mostu, czując się dziwnie obserwowanym, ale potem wzrusza ramionami i zaczyna schodzić pagórkiem, by odwiedzić gajowego.
A ja mam spokój. Przynajmniej na jakiś czas.
Dziękuję wszystkim, którzy dotarli do końca — niezmiennie już muszę zaznaczyć, że czas to przecież nasza najcenniejsza waluta. Trochę nas w tej notce fantazja poniosła, poeksperymentowałam z wszystkim, z czym mogłam sobie poeksperymentować, ale mam nadzieję, że się Wam spodoba. Błędów już nie widzę, więc na pewno jeszcze tu wrócę, by jakieś kwiatki pousuwać. Pozwoliłam sobie też wykorzystać postacie, z którymi James się zna, mam nadzieję, że się za to na nas nie obrazicie <3
coup
Obrazić? Skądże! Ja i Salem czujemy się zaszczyceni za uwzględnienie w opowiadaniu ❤️
OdpowiedzUsuńCholibka, jak miło zajrzeć na bloga od rana i zobaczyć, że pojawiło się na stronie głównej pierwsze nowe opowiadanie! Przygody Jamesa w sam raz do porannej kawki :D Nie spodziewałam się, że Scorpius przewinie się w poście, ale to było bardzo pozytywne zaskoczenie. Dzięki za pamiętanie o Malfoyu!
OdpowiedzUsuńJak powyżej, przyjemna lektura do porannej kawusi :D
OdpowiedzUsuńRzeczywiście fantazyjnie to wyszło, ale dzięki temu jest ciekawie i zabawnie, a przede wszystkim po zapoznaniu z kartą Jamesa, idealnie go oddajesz w opowiadaniu!
Przyjemnie czytało się tekst i fajnie było poznać bohatera nieco lepiej. Oby więcej takich :D
Już Ci mówiłam, no ale powiem jeszcze raz! UWIELBIAM James’a i uwielbiam te wasze fantazje! Mam nadzieję, że dasz mu się nacieszyć życiem, bo wiem jaka jesteś i że lubisz psocić! Chce więcej historyjek z tym panem, o! :D
OdpowiedzUsuńJames to taki chłopak, którego nie da się nie lubić, dodatkowo skrucha w jego wydaniu jest po prostu wyjątkowa :D Świetne, przyjemne i naprawdę ciekawe historie, pisz dla nas więcej <3
OdpowiedzUsuńI tak Cię Potter nie lubimy i pragniemy zamordować xd
OdpowiedzUsuńElias ❤