A kruk rzecze: – Nigdy już!



Raven Addams 
Gryffindor ; VI rok ; animag: kruk ; sierota ; status krwi nieznany ; Gburek ; heban, 8 i 3/4 cala, pióro z ogona gnomoptaka, niezbyt giętka, koło transmutacji


    Gdyby zastanowić się dłużej nad nadzieją można bardzo daleko zawędrować. Wyobraź sobie, że to uczucie towarzyszy Tobie w każdej sekundzie życia. Z dnia na dzień uderzająca rzeczywistość mieszająca odrzucenie i krzywdę zmienia jej intensywność formując pustkę w duszy. Ale ona nie znika. Ciągle stara się wybić na powierzchnię i pokazać, że to życie wcale nie jest takie straszne i kolejny poranek przyniesie coś dobrego. Wskazówka zegara biegnie ku końcowi i finalnie znów nadzieja zawodzi, a wieczór ponownie staje się nie do zniesienia i wyrywa cząstkę dobra. Zaczynasz zastanawiać się czy istnieje jakikolwiek cel czy znaczenie istnienia w takiej egzystencji. Wszyscy dookoła Ciebie przychodzą, uśmiechają się, może i nawet zostawiają po sobie jakiś ślad przyjaźni by za chwilę odejść ku zachodzącemu słońcu trzymając za rękę fizyczny obraz nadziei. A Ty nadal siedzisz obserwując przez szarą od starości szybę jak czarne parasole oddalają się poza bramy tego smutnego miejsca. W kółko przechodzisz przez ten sam schemat zapominając już o modlitwie, która nigdy nie przyniosła żadnego efektu. Jedynie ten czarny jak smoła kruk siedzący na parapecie zdaje się rozumieć Twoje żałosne położenie. Tym właśnie jest. Kresem nadziei, która ciągle nie chce Cię opuścić.
    Tiara ułożona wygodnie na czarnych, krótkich włosach od parunastu minut wierciła się i mruczała pod nosem wszystkie możliwości wyboru adekwatnego domu. Ponownie wizja braku przynależności stała się żywa. Wszyscy uczniowie już dawno przestali obserwować przebieg wydarzeń znudzeni brakiem decyzji. Zielone oczy zamknęły się, ale tylko na krótką niewidoczną chwilę, by powstrzymać słone łzy. Po raz kolejny odwaga wyszła początkowo niepewnym krokiem na przeciw samotności i stłamsiła ją w zarodku. Stawienie czoła tej przeciwności było dziecinnie łatwe, bowiem znikała daleko w tyle za zbiorem dotychczasowych rozczarowań. Determinacja na lepsze jutro ponownie wyłaniała się zza choryzontu. Decyzja gadającej czapki nagle stała się jednoznaczna. Uśmiechy uczniów odzianych w szaty koloru czerwieni kojarzyły się z ciepłem. W końcu i on - pełen nadziei, a co najważniejsze wolny kruk rozpostarł skrzydła i odleciał ku zachodzącemu słońcu.


odautorsko


 

14 komentarzy:

  1. [To witam cieplusio druga postać na blogu, naprawiam swój błąd i tym razem witam się od razu, bo potem to zapominam i o, jest jak jest xD
    Strasznie mi się podoba jej wizerunek, ma w sobie to coś i tak ładnie zgrywa się z tą aurą tajemnicy jaką rozpościera reszta karty. Ta wstawka z tiarą i decyzją o przydzieleniu do Domu to tak mi troszkę serudszko złamała, ale ostatecznie skończyło się jednak dobrze, a Raven trafiła tam, gdzie powinna :D
    Jeśli brakuje Ci wątków to zapraszam do pana profesora (jako Raven lub jako Scorpius - jak wolisz); z Raven mają wspólny Dom, bo i on był Gryfonem, ponadto łączy ich pewna krucza przypadłość, choć u niego tyczy się nazwiska, nie imienia xD]

    teoretycznie urlopujący się James Raven

    OdpowiedzUsuń
  2. [Ależ przepiękna jest ta Twoja nowa pani, napatrzeć się na nią nie mogę!

    No, ale tak pomijając moje zachwyty wizerunkowe... przychodzę powitać cieplutko nową postać, życzyć powodzenia w sprawdzaniu się w roli Gryfonki i życzyć wielu ciekawych wątków, które nie będą dawały Ci spać po nocach, bo Raven zdecydowanie na takie właśnie zasługuje. <3 Sama Evelyn bardzo chętnie owinęłaby ją najcieplejszym kocykiem na świecie i zaserwowała gorącą czekoladę z piankami, ale obawiam się, że w przerwach między dyskusjami ze Scorpiusem na temat przynależności w drużynie będzie już na tyle wyczerpana, że nie jesteśmy w stanie nic obiecać. XD No a tak na poważnie już, bo zwalam na biedną Evelyn, a sprawa wygląda tak, że bardzo chciałabym Was do nas zaprosić po raz drugi, ale niestety czas mi na to nie pozwala w tym momencie. :( Ale! Za całkiem niedługo moja sytuacja powinna się poprawić, a wtedy planuję wbić tutaj z kolejną panią, tym razem uczennicą, więc jeśli tylko czujesz się dobrze w wątkach damsko-damskich, to ja się jeszcze tutaj u Ciebie pojawię. :D

    PS. Wiem, że nie ta karta, ale rozpoczęcie od Scorpiusa piękne i już sama się nie mogę doczekać, kiedy usiądę do odpisu!]

    również teoretycznie urlopująca Evelyn Raven

    OdpowiedzUsuń
  3. [Jejku... Aż mi się zachciało płakać... Dobrze, że jednak na końcu karty pojawił się taki mały promyczek tej nadziei (a przynajmniej ja to tak odebralam :D). Oby ten płomyczek nigdy nie zgasnął...! Ojej, ale mam nadzieję, że ktoś ją pokocha, ja już ją kocham! <3 piękna karta, no ale czego innego się spodziewać po tak zdolnej autorce <3 baw się dobrze z drugą postacią :*]
    Effy

    OdpowiedzUsuń
  4. [Cześć! Buzia Raven kojarzy mi się tylko i wyłącznie z Rzymskimi Dziewczynami, a sama postać wydaje mi się trochę smutna i tajemnicza, może trochę mroczna? Mam nadzieję, że odnajdzie swoje szczęśliwe miejsce! :D
    Życzę dużo weny, dużo wspaniałych wąteczków i przedniej zabawy. <3]

    Cherry & Annie.

    OdpowiedzUsuń
  5. [O, właśnie przypomniałaś mi, że miałam dokończyć ogląd 'Rzymskie dziewczyny' haha :) Raven nie miała w życiu łatwo, ma za sobą naprawdę trudne przeżycia i mam nadzieję, że teraz los się w końcu uśmiechnie i ten promyczek radości szybko nie zniknie. Bije od niej taka nutka ciepła i tajemniczości, co sprawia, że aż chce się ją bliżej poznać, przytulić i przekazać nadzieję na rozpalenie płomyczka dobroci do granic możliwości. Bawcie się dobrze, życzę mnóstwo weny, bo wąteczków z tak intrygującą i interesującą postacią z pewnością z pewnością nie zabraknie :)]

    Elias Collins

    OdpowiedzUsuń
  6. [Witam się również, przychodząc podziękować za powitanie, jednocześnie zaintrygowana uformowanym pomysłem. Trafiłam tutaj, bo Twojej pani przyda się trochę miłości w komentarzach (tak, wyciskam ze swojego nicku nawet takie suche żarty), a pan Malfoy już przekroczył wątkowe limity. Chętnie zobaczę co to za pomysł, więc bardzo proszę o podzielenie się nim! Bailey jest jeszcze trochę do uformowania, proszę korzystać.]

    bailey

    OdpowiedzUsuń
  7. [Witamy kolejną Gryfonkę na blogu! <3 Karta jest cudowna, a mi do głowy wpadł już nawet jakiś pomysł na powiązanie.

    Jakkolwiek okropnie to nie zabrzmi, myślę, że Freddie mógł być jej nieświadomym dręczycielem jak byli mali - ona cicha, nieśmiała, on głośny, robiący zamieszanie i zwracający na siebie uwagę, taki typ, który naśmiewałby się z koleżanek dla atencji :D Nigdy nie zwracałby na niej większej uwagi, po prostu śmieszek jakich mało. Teraz są jednak starsi, prawie dorośli, można skomplikować im nieco życie, myślę, że to mogłaby być dobra podstawa :D

    Daj znać, czy masz ochotę coś razem napisać. Powodzenia i masy wątków! <3]

    Freddie Weasley

    OdpowiedzUsuń
  8. Czy James Raven, szanowany auror, wzorowy (w sumie zależy kogo spytać) mąż, świetny partner, dobry kolega i zawodowy ryzkant sądził kiedyś, że jego szalona kariera w Ministerstwie Magii dobiegnie końca w… no właściwie w takich nijakich okolicznościach? No bo wiadomo; każdy marzy o jakiejś przełomowej sprawie, o jakichś pościgach, ważnych aresztowaniach i (ewentualnej) śmierci w pełni chwały. Każdy marzy (albo zdecydowana większość, Raven nie jest do końca pewien bowiem nie przeprowadził do tej pory żadnych badań statystycznych dotyczącej tej konkretnej dziedziny życia czarodziejów i czarownic) o wielkości i o tym by być kimś. Ale jak to jest być kimś tak w zasadzie? Zapewne każda z osób ma swoją unikalną odpowiedź na to pytanie (która to odpowiedź skutecznie podważyłaby wszelki sens badań statystycznych, gdyby jednak Raven się o nie pokusił – tym samym rezygnuje zanim w ogóle zaczął, jednocześnie zyskując tą rezygnacją dokładnie 30 minut i 22 sekundy czasu wolnego w ciągu dnia), a skoro każda osoba coś tam mogłaby powiedzieć o tym jak to jest być kimś, to może opowiedzieć i James Raven, który wyjątkowo nudzi się podczas tej lunchowej przerwy. Rzeczywistość szkolna jest dla niego nowością; jest dziczą w której pełno brykających bez sensu małpiszonów; jest ostoją, w której czuje się jak element układanki; jest miejscem, gdzie zamierza spędzić resztę swojej kariery i być kimś.
    Bo czy do tej pory tym kimś nie był? Otóż nie. Raven od zawsze był kimś, ma to we krwi, zostało mu to przekazane wraz z mlekiem matki, oraz w klockach którymi namiętnie rzucał w niego starszy o 10 i pół miesiąca kuzyn Pankracy (Raven do dziś może wskazać blizny po rzeczonych klockach, a jeden z nich nadal trzyma gdzieś głęboko w szufladzie biurka jako oczywisty dowód zbrodni. Tak na wszelki wypadek oczywiście), który to być może okazał się kimś, lub nie do końca. James dokładnie nie wie, nie interesował się, nie pytał, ani więcej kuzyna nie widział. Mama zawsze mu później powtarzała, że nieładnie jest się bić, nawet jeśli sprawa toczy się o drewnianego klocka tak potrzebnego do ukończenia budowli życia (jak się później okazało, nie była to jednak budowla życia, bo tę Raven wzniósł w mugolskim przedszkolu w wieku lat pięciu, w swoje urodziny dokładnie. I była to budowla z pozostałości po kotletach z obiadu, więc panie przedszkolanki były – jakby to ująć - niezadowolone, ale to przecież nie o tym miały być te przemyślenia). Cała sprawa, całe to rozmyślanie, całe to nerwowe stukanie stopą o chłodną posadzkę sali sprowadza się do tego, że Raven zawsze był, jest i będzie kimś. Był aurorem, jest nauczycielem. Jest czarodziejem niosącym kaganek oświaty w mrok zalegający w umysłach co bardziej odpornych na wiedzę osobników. Jest kimś, kto chętnie pomoże im w problemach, doradzi, czy po prostu wysłucha; bo sam wie, że czasem to nie słowa się liczą, a to, że po prostu zostanie się wysłuchanym i odpowiednio zrozumianym.
    Wybicie pełnej godziny przez zegar zwiastuje kolejną godzinę lekcyjną, a także zastaje pana profesora przy wysokim oknie klasy OPCM, z niedojedzoną kanapką zalegającą na biurku. Zamyślenie ustępuje, myślowe chmury odsuwają się gdzieś na boki i cofają ku sektorom pamięci, pojawia się skupienie na nadchodzącym zadaniu, a rzeczonym zdaniem jest – o ile jeszcze nie przekręcił, albo nie zapomniał – lekcja z VI rokiem. A to już nie przelewki, nie jakieś boginy chowane po szafach, czy inne chochliki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tutaj już uczyło się rzeczy faktycznie bardzo przydatnych, rzeczy, które mogły uratować życie. James odchodzi w końcu od swojego okna, ku niemu łagodnie podfruwa lista z ładnie zapisanymi imionami i nazwiskami uczniów. Listę zrobiła mu Vivianne, chyba litując się nad jego losem i ogólnie nieciekawym położeniem jeśli chodzi o próbę spamiętania każdego imienia czy nazwiska. Lista jest przydatna, błękitne spojrzenie byłego aurora sunie po zapisanych, kształtnych literkach, aż natrafia na coś, co w sumie go dziwi, bawi i zastanawia jednocześnie. A nazwiskiem – czy może jednak imieniem jednak – które wywołuje cały wachlarz emocji, jest po prostu Raven. Cóż to za zbieg okoliczności, cóż za zabawna interwencja nieistniejących bogów, by w jednej sali zetknąć ze sobą dwa kruki – a w całej szkole to już i trzy, bo przecież jest jeszcze Evelyn!
      - Dzień dobry profesorze. – pierwszy z uczniów wchodzi do sali i zajmuje miejsce, zaraz po nim wlewają się kolejni noszący czerwono-czarne szaty, wychowankowie Domu do którego w swoim czasie należał on sam, a który to wspominał zawsze z miłym uśmiechem na wargach i iskierką tęsknoty czającą się na dnie spojrzenia.
      - Dzień dobry, dzień dobry – odpowiada nerwowo i dokonuje pośpiesznych porządków przy biurku; niedojedzona kanapka ląduje gdzieś w szufladzie (razem z tym nieszczęsnym klockiem – dowodem zbrodni), zbędne papiery i księgi są odsunięte na bok, pióro samo wskakuje do kałamarza, lista uczniów ląduje na samym środeczku drewnianego mebla, a pan były auror stoi i czeka aż pomieszczenie się zapełni. Pośpiesznie przelicza uczniów (trochę czując się przy tym jak jakiś sprzedawca w mugolskim sklepie rybnym, co to towar na sztuki sprzedaje), wychodzi mu minus dwa i pół ucznia lub uczennicy, dokonuje pośpiesznego przeliczenia raz jeszcze i tym razem wychodzi mu, że brakuje 4,75 ucznia lub uczennicy, więc kapituluje, stwierdza, że on to liczyć teraz nie umie, ale bronić się przed czarną magią – jak najbardziej.
      Rozpoczyna zajęcia od krótkiego wypytania uczniów o to co już było, a czego nie. Odnotowuje w głowie, że dementorzy to owszem, już byli (i chwałą nieistniejącym bogom, bo to wyjątkowo paskudny temat taki dementor), że były inferiusy, było protego, ale nie było zaklęć niewerbalnych. A magia niewerbalna to znów coś, co Raven bardzo lubi i na czym się zna i choć czasu do końca roku jest już niewiele, to podejmuje wyzwanie by zdążyć z materiałem do końca. Kiedy obwieszcza klasie miłą nowinę spotyka się z mieszanym odzewem; no bo jak to tak, że tu już prawie wolne, że wakacje, że litości bo w sobotę jest mecz Quidditcha. Ale litości wobec uczniów Raven nie ma, nakazuje dobyć odpowiedniego oręża w postaci podręcznika i otworzyć na stronie 428.
      I wtedy wkracza on. Woźny.
      Woźny nie budzi w Ravenie zbyt pozytywnych skojarzeń, nie przepada za nim, nie lubi, a miły (tak w umiarkowanym stopniu) jest tylko i wyłącznie dlatego, że za każdym razem, kiedy już chce być niemiły, to Evelyn łapie go pod ramię i odprowadza na bok z taktycznym no, no, bo my musimy już iść! Tym razem jednak żony nie ma obok, a James czuje jedynie irytację. Nie tym, że ktoś się spóźnił, ale że został tu zatargany niemalże jak jakiś więzień, albo skazany świeżo co po wyroku Wizengamotu. I nie podoba mu się to, nie popiera, mówi stanowcze no chyba kurwa nie, choć na razie jedynie u siebie, we własnej głowie.
      – Dzień dobry Panie profesorze, ta Panna chciała zwiać z lekcji.

      Usuń
    2. - Mam nadzieję, że ma pan jakieś dowody na potwierdzenie tej tezy? – pyta ze stoickim opanowaniem, a jasna brew podjeżdża nieco ku górze. No bo jak to tak, do byłego aurora bez dowodów? Co on, wczoraj się urodził i ma we wszystko wierzyć? Zwłaszcza woźnemu, którego tak strasznie nie lubi?
      – Dodatkowo… – woźny jednak się nie przejmuje jego słowami, a co gorsza, rzuca mu książką na blat biurka, co sam profesor odbiera jako potwarz, jako wyzwanie do pojedynku, jako rzucone wyzwanie. I to już na pewno mu się nie podoba – O proszę, panna zapewne ukradła składniki do uwarzenia eliksiru, z pewnością dlatego próbowała uciec, żeby dokończyć swoje dzieło!
      - Mhm – mruczy więc, przenosząc spojrzenie na biedną, bogom ducha winną Gryfonkę. Czyżby to jedna z zaginionych 4,75 ucznia? Skoro jedna się odnalazła, to ile mu teraz brakowało, 3,75? Czy to się jakoś inaczej powinno liczyć? Nie ważne, nie teraz.
      – Czy aby ta księga nie jest z Działu ksiąg zakazanych?! To z pewnością coś dla Profesora, kto by pomyślał Gryfonka i czarna magia.
      - Usiądź – zwraca się bezpośrednio do biednej uczennicy, która wciąż liczy pęknięcia na kamiennej podłodze, bo przecież to nie było przesłuchanie, ani nawet dobrze sformułowane oskarżenie – Panie Green – wraca spojrzeniem do niezbyt przyjemnej twarzy lokalnego dozorcy – Na przyszłość proszę nie szarpać uczniów w mojej obecności, bo niemiło tak się robi, kanapka mi się źle w żołądku układa, słońce jakoś gorzej świeci. Słyszy pan?
      - Yyy nie? – woźny nie rozumie dokąd zmierza to rozmowa, ale daje się objąć taktycznie ramieniem przez profesora, daje się odprowadzić wolnym krokiem pod drzwi.
      - No właśnie ja też nie słyszę, bo nawet ptaszki przestały śpiewać. Okropnie, nie? No właśnie, to proszę tak więcej nie robić – i siup, woźny ląduje za drzwiami klasy, Raven drzwi zamyka, teatralnym gestem otrzepuje dłonie i budzi tym rozbawienie u części uczniów. Te same dłonie lądują chwilę potem w kieszeniach eleganckich spodni, a sam profesor wraca na swoje miejsce przy biurku, kiedy jeden z uczniów – Raven wierzy, że na nazwisko miał Thompson, choć pewności nie miał – podejmuje próbę odwiedzenia go od tego, by prowadzić normalną lekcję.
      - Nawet się pan oficjalnie nie przedstawił! – stwierdza trafnie Thompson, a wtóruje mu parę głosów, które podobnie jak młody czarownik, wietrzą tu szansę na godzinę czegoś spokojniejszego niż maraton o zaklęciach niewerbalnych – Może poświęcimy te zajęcia na zapoznanie się? W końcu OPCM i tak mamy codziennie, nie robi tu chyba panu różnicy…
      Błękitne oko byłego aurora błyska rozpoznaniem i iskierką rozbawienia, bo wół wcale nie zapomniał jak cielęciem był i doskonale wszystkie te sztuczki i odwlekanie zna ze swojej własnej, uczniowskiej kariery. No, ale Thompsonowi racji odmówić nie można, przedstawić się nie przedstawił, a skoro zamierzał wytworzyć z tymi dzieciakami jakąś więź, to chyba jednak by się przydało.
      - No dobra – mruczy w końcu, dając się przekonać, przy ogólnej, szemranej aprobacie klasy – To każdy opowie parę słów o sobie żebym się lepiej z wami zapoznał, ja zaczynam. Nazywam się James Raven, jestem byłym aurorem. Tak jak wy, zostałem przydzielony przez Tiarę do Gryffindoru, w latach szkolnych aktywnie podtrzymywałem tradycyjną nienawiść Ślizgońsko-Gryfońską. No i nienawidzę kota mojej żony – ostatnie dodaje jakimś rozbawionym tonem i dostaje w zamian parę parsknięć, czy śmiechów – Thompson, ty następny, a potem lecimy po kolei.

      szanowny profesor, co to woźnego nie lubi

      Usuń
  9. Zabawa przyjęła się w klasie, co w sumie było dla niego całkiem relaksujące. Wbrew wszystkiemu, nauczyciel też odczuwał przecież zmęczenie, czy znużenie przedmiotem, nawet pomimo całego zaangażowania jakie w to wkładał; no bo ile razy można mówić o tym samym i ile razy można przedstawiać, że coś działa dokładnie w taki, a nie inny sposób. I Jamesa też to czasem dopadało, choć można byłoby powiedzieć, że jego kariera w Hogwarcie nie jest jakaś zawrotnie długa. Wspomnieć tu jednak trzeba, że Raven z nauczaniem nie miał styczności jedynie w tak zwanym tu i teraz, a już nieco wcześniej, już w Ministerstwie Magii. Choć on sam nie był pełnoprawnym mentorem, to zdarzało mu się przejmować takiego aurorskiego świeżaka, co dopiero się uczy, na tych parę dni, kiedy główny mentor miał co innego na głowie. Stąd też wiedział co robić i jak robić, wiedział jak działać, jak tłumaczyć tak, by wiedza została w głowie na nieco dłużej. Tak więc liczne powtórki z niewerbalnych zaliczał nie raz i nie dwa, a powtórkę, którą miał zrobić tutaj, wraz z Gryfonami, całkiem lekko i całkiem przyjemnie pozwala sobie odpuścić. No bo to w końcu tylko ta jedna godzina, tylko ten jeden raz, więc nie da się tak podpuścić. Chyba. Nie jest w sumie pewien.
    Przedstawianie się leci całkiem gładko, uczniowie jeden po drugim przejmują pałeczkę i pada tych parę krótkich zdań, a wszystkie są do siebie całkiem podobne. Ten chce być aurorem, tamta uzdrowicielką, tego rodzice pracują ze smokami, a innego prowadzą cukiernię. Nic nadzwyczajnego, można by powiedzieć, że nawet nudy, ale nie dla pana Ravena; jego to wszystko interesuje i on te wszystkie dzieciaki naprawdę chce poznać jak najlepiej. Chcę się zakumplować (choć może rzeczywiście nie powinien), chce być dobrze zapamiętany, a wraz z zapamiętaniem jego, powinni i zapamiętać to, co miał im do przekazania.
    – Annie Reynolds, jestem półkrwi. Moja mama jest uzdrowicielką w Świętym Mungu, często ją tam odwiedzam, natomiast tata jest prawnikiem mugolskim, to ktoś kto pracuje w sądzie. W Hogwarcie śpiewam w Żabim Chórze, dodatkowo uwielbiam eliksiry i w przyszłości chciałabym ich tutaj uczyć.
    W tym momencie były auror musi ugryźć się w język, żeby nie powiedzieć czegoś dziwnego odnośnie uczenia eliksirów; bo jego doświadczenie mówi, że każdy jeden nauczyciel powiązany z tym przedmiotem to absolutny dziwak to potęgi nieskończonej. Weźmy na przykład taką Asterię, która czasem sprawia wrażenie jakby urwała się z choinki, a poza tym, to potrafi uczniom na lekcjach grozić, czy w ramach szlabanu zamknąć gdzieś w lochach. Zdecydowanie dziwna, zdecydowanie… no, może nawet i oryginalna, gdyby miał pokusić się o jakiekolwiek stwierdzenia odnośnie jej osoby. Całe te przemyślenia nie trwają dłużej niż parę sekund, Raven kwituje wypowiedź uczennicy miłym uśmiechem i przeskakuje spojrzeniem na kolejną dziewczynę; dokładnie tą, którą Green tutaj wprowadził jak na salę Wizengamotu.
    – Mam na imię Raven. – Raven i Raven, dwa kruki w jednym pomieszczeniu, co Jamesa niebywale rozbawiło. No bo nieczęsto się tak zdarza, nieczęsto trafia się na taki zbieg okoliczności. Były auror jakoś tak całkiem odruchowo zerka na książkę rzuconą mu na biurko, odnotowując w myśli, że po lekcjach po prostu ją dziewczynie odda. Ani z tego czarna magia, ani żadne zakazane treści. Umiejętność zmiany kształtu w zwierzę była bardzo pożądana przez uczniów, ale tylko nielicznym udawało się osiągnąć mistrzostwo w tej dziedzinie i przyjmować inny kształt kiedy im się to podoba. Jeśli więc Raven będzie wytrwała, to świadczy to jedynie na plus o niej samej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Tiara przydziału nie wiedziała do jakiego domu mnie przydzielić, po parunastu minutach rozważań za i przeciw zostałam Gryfonką. Jedyne co mogę powiedzieć o mojej krwi to, że jest czerwona. Posiadam niezliczoną ilość cioci. Jedyną stałą rzeczą w moim życiu jest ten oto zegarek. – znów, pewna nietypowość. Znów, pewne zaskoczenie, które gładko ukrył pod maską zwyczajnego zainteresowania, jak to miał w zwyczaju jeszcze jako auror – bo zdradzanie się od razu z jakąkolwiek reakcją czasem piętrzyło problemy zamiast je rozwiązywać. Dlatego ponownie wszystkie wrażenia odnośnie jakiegokolwiek ucznia wypowiada jedynie we własnej głowie, a przemyślenia tym razem przedstawiają się następująco; Raven nie należy do osób, którym prosto jest mówić o sobie. Wspomnienie licznej ilości cioć może wskazywać na liczną rodzinę z mocnymi więzami, lub kompletnie na odwrót – może wskazywać na totalny brak rzeczonej rodziny. I w tym momencie były auror odkrywa, że trochę mu tej dziewczyny szkoda, skoro jedynym pewnikiem jest błyskotka w postaci zegarka.
      - Dwa kruki w jednej sali – stwierdza lekkim tonem, decydując się na zagrywkę odnoszącą się do zbieżnego imienia i nazwiska, a ponadto, zmienia także zdanie odnośnie książki. Raven ujmuje oddany mu przez woźnego przedmiot i wolnym krokiem podchodzi do Gryfonki; książka ląduje na blacie ławki, błękitne spojrzenie nauczyciela jeszcze raz zapoznaje się z tytułem, jakby sam się z rzeczoną pozycją zaznajamiał dawno, dawno temu i teraz mówił jej niewypowiedziane nigdy do widzenia. – Lepiej żeby się nigdzie nie zgubiła – stwierdza ponownie, znów uderzając w lekkie nuty i wyluzowanie – Bo pani z biblioteki będzie niemiła, a niemiłe bibliotekarki to gorsza sprawa niż taki bogin, czy dementor, możecie mi wierzyć na słowo – wsadza dłonie w kieszenie po raz nie wiadomo już który tego dnia i zaczyna od nowa swoje przechadzki między uczniami.
      - Miał pan kiedyś do czynienia z taką bibliotekarką? – pyta znów ktoś na sali, jeśli go pamięć nie myli, to chyba Annie Reynolds.
      - A miałem, nie raz i nie dwa, bo pamięci do terminów to nigdy sobie nie wypracowałem. Podobnie zresztą jak nigdy nie lubiłem zielarstwa i tych wszystkich krzyczących mandragor – urywa na moment, rozważa pewną myśl, która właśnie wpadła mu do głowy, a chwilę później kontynuuje – Skoro to OPCM, to może macie jakieś pytania bezpośrednio o przedmiot? Albo samo bycie aurorem, bo paru z was przecież zamierza tę ścieżkę obrać z tego co słyszałem – podsuwa kolejny kierunek rozmowy, tym razem skupiający się bezpośrednio na nim, bo w sumie czemu by nie.

      profesor, co to mu się odpalił jakiś tryb gaduła
      [i ja, zaliczająca ostatnio deduwe życia, przepraszam za zwłokę <3]

      Usuń
  10. Mamo. Doceniam Twoje zaangażowanie, ale dzieckiem już nie jestem, a takie rzeczy już dawno przestały mnie fascynować. Nie, do skreślenia – zbyt buntowniczo. Buntują się nastolatkowie, nie trzydziestojednoletni faceci. Od nowa. Mamo. To miłe, że chcesz dostosować się do obowiązujących tutaj praw, ale nie musisz wysyłać mi sów tak często. Wystarczy posłać SMS'a. Nie działają tylko w Hogwarcie, przecież prędzej czy później odbiorę? Trzy razy nie, tym bardziej odpada. Za bardzo brutalnie, szacunek się jakiś należy. Albo wcale nie tak źle i się tylko Dantemu wydaje? Jeszcze raz. Mamo, nie pisz do mnie tak często, mam swoje ży... och, jeszcze lepiej.
    — Kurwa. — wymrukuje w końcu z niezadowoleniem pod nosem, skreślając chaotycznie kolejną linijkę tekstu zapisaną atramentem na staroświeckim pergaminie. Najchętniej to by tego listu w ogóle nie pisał, och, jak bardzo chciałby móc tego nie robić. Ale musi, psiajucha. Musi, bo go prędzej rodzicielka tymi listami zasypie, jeśli jej nie da jasno do zrozumienia – jak niegdyś te sowy dom rodzinny biednych Dursley'ówna Privet Drive – i skończy się prawdziwą katastrofą. Wyrzucą go z pracy prędzej niż zdąży się tu zakwaterować na poważnie; nie żeby narzekał, ale sprzątać pewnie mu każą po wszystkim.
    Jak to jest, że z rodzicami jest się tak ciężko zawsze dogadać? Chyba że to jemu tylko tak trudno? Nie wie już sam. Zdenerwował się. A kiedy się taki Dante, wielki pan uzdrowiciel zdenerwuje, to palić mu się chce. Cholernie. Ciało pożąda nikotyny, stopa nerwowo stuka o szpitalną posadzkę, w gardle robi się jakoś sucho, palce świerzbią, coby już sięgnąć do kieszeni spodni i wyciągnąć z nich zmiętą paczuszkę leku na wszystkie stresy i nie-stresy świata. A skoro świerzbią, to i długo się im sam właściciel nie sprzeciwia, a może nawet nie ma jak się sprzeciwić, bo już jakiś odruch bezwarunkowy mu się załączył i kaplica. Jeden papieros – taki zwykły, przemycony od siebie z Francji, bo tam są najlepsze – z całego rzędu pozostałych zostaje płynnie wyciągnięty, rzucona niedbale paczka ląduje z charakterystycznym dźwiękiem na biurku. Już nawet zdąży taki papieros nie wiadomo kiedy wylądować w ustach, już zdąży druga dłoń sięgnąć szuflady biurka, z której dobywa następnie również przemyconą zapalniczkę i, co więcej!, zdąży nawet zbliżyć mały płomyczek ognia do końcówki fajki wypełnionej tytoniem, kiedy rozejrzy się dookoła raz jeszcze, w akcie jakimś okropnie niezręcznym zahaczy spojrzeniem o spojrzenie jakiegoś bogu-ducha-winnego ucznia uważnie się panu uzdrowicielowi przyglądającemu, co też on to takiego z tym dziwnym ogniowym-czymś nie wyrabia i zda sobie sprawę, że na sali szpitalnej jest na dyżurze, a nie w pierdolonym gabinecie. No i co? U siebie to jeszcze palić można, ale na sali to nie wypada przecież. Brązowe tęczówki wywracają się do góry nogami, papieros ląduje z powrotem w paczce, paczka z powrotem w kieszeni. Nie, że tym nieudanym podejściem sobie tylko większego smaku narobił i teraz trudniej mu będzie wytrzymać. A jakby tego było mało, to sam tu jest; całkowicie samiusieńki z całego personelu, reszta gdzieś się pochowała w gabinetach i nosów nie wychyla, póki niepotrzebna.
    Wzdycha ciężko, bardzo ciężko, tak teatralnie wręcz – aktorzyna nieszczęsny – i zakłada ręce na piersi, wyciągając nogi do przodu. Zerka w lewo, później w prawo, na na okiennice, zza których przebijają się promienne słońca; rozmyśla się, sięga z powrotem po pióro, macza stalówkę w atramencie, już planuje jakieś pierwsze słowo napisać i dochodzi do wniosku, że jednak mu się nie chce. Później napisze. Albo nigdy, a dyrektora ostrzeże, żeby jakieś zaklęcia ochronne nałożył czy coś, on nie wie, ale inni się znają, więc będą wiedzieć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nuda jakaś straszna dzisiaj w tym Skrzydle. Poza tym jednym, biednym Puchonem chorującym na smoczą ospę, to pusto, cicho, niefajnie i nieprzyjemnie. Radio, które sobie przywłaszczył zaraz po przybyciu do Hogwartu też się jakoś buntuje. Coś tam niby czasem zagra, ale tylko czasem i zdecydowanie niewystarczająco. Nie, żeby on narzekał, że ludzie nie przychodzą do Skrzydła, bo nie chorują; co to to nie znowu. Ale zajrzeć by mógł ktoś, tak pogadać chociaż. Nawet Asterią Chernov i jej nieznośny jazgot, jaki to on szlamowaty byłby teraz na miejscu, o. A tu cisza. Głucha, nieprzyjemna, raz od czasu przerwana jeszcze cichym pojękiwaniem Puchona.
      Aż w końcu jakby jego niewypowiedziane prośby ktoś postanowił w końcu spełnić, masywne drzwi uchylają się ciężko, powoli. Bardzo powoli, tak jakby chciały, ale nie mogły coś. Uzdrowicielowi fakt ten nie unika, zainteresowany jakimś przedsięwzięciem unosi wzrok znad pokreślonej kartki pergaminu; nawet prostuje się na krześle nieco, żeby jakoś wyglądać. I o papierosie udaje się mu chwilowo zapomnieć! Najpierw z daleka dostrzega dłoń – smukłą, prawdopodobnie dziewczęcą; w następnej kolejności widzi włosy, ciemne i niedługie, ale wciąż zdecydowanie dziewczęce. A później w oczy rzuca się mu jakaś taka wyczerpana z sił postawa. To już powód, żeby zainteresować się jeszcze bardziej, dlatego podnosi się z siadu, żeby podejść bliżej i wtedy zauważa również obejmującą całą buzię opuchliznę. Uczennicy nie kojarzy całkowicie, nawet z widzenia; wnioskuje jedynie po szatach, że jest z Gryffindoru. Rok VII? Może VI?
      — Dzień dobry. — wita się pogodnie, w pierwszej kolejności oferując pomocną dłoń w przedostaniu się do jednego z łóżek, w obawie, że mu zaraz dziewczę zemdleje pod nogami. — Wygląda mi to na jakąś reakcję alergiczną. — zaczyna, przyglądając się wstępnie opuchniętej twarzyczce. — Znam ten ból, sam się kiedyś załatwiłem do tego stopnia, że dostałem wstrząsu anafilaktycznego. Nic fajnego. Ale spokojnie, tutaj nie masz się o co martwić. — uśmiecha się pocieszająco — Pytanie czy wiemy na co właściwie masz uczulenie? Jeśli nie, musisz sobie przypomnieć co takiego w czasie ostatnich trzydziestu minut mogłoby taką reakcję wywołać. Najpewniej coś takiego, z czym nigdy wcześniej nie miałaś do czynienia. Pokarm, roślina, jakiś owad? Ile czasu minęło, zanim zaczęłaś odczuwać skutki? — zasypuje Gryfonkę pytaniami.

      już-nie-znudzony Dante

      Usuń