An elder giving imperious orders without the backing of cowries Is like a dog in the path howling without meaning



 Tanzania, Afryka
2011

- Majengo ni wezi.
Budynki to złodzieje.


 Ledwie miesiąc minął od chwili, kiedy jej gołe stopy pierwszy raz stanęły na bezkresnych piaskach Sahary. Będąc w samym środku pustki sięgającej aż po horyzont i jeszcze dalej, spodziewasz się przeszywającego uczucia osamotnienia. Niezakłócanego przez miarowy, spokojny dźwięk ruchomych, złotych gór przesuwanych przez wiatr. Serena zdała sobie sprawę jednak, że oprócz piasku smagającego jej skórę i drażniącego z każdym oddechem drugim doznaniem nie była cisza i spokój. Niepewna, czy to efekt jej wyobraźni, czy prawdziwej obserwacji, poczuła jak od natężenia magii drga powietrze. 
 Aura w tym samym środku niczego była kilkukrotnie mocniejsza niż w najbardziej zatłoczonych miastach, które miała okazję odwiedzić podczas swojej podróży. Mimo wysuszonego od gorącego powietrza gardła przełknęła ślinę, podnosząc buty już częściowo zasypane przez piasek i nasuwając jedwabną chustę z powrotem na nos i usta. Rzeczywistość kolejny raz dała jej pstryczka w nos - spodziewała się odkryć najwięcej w spowitych tajemnicą piramidach, tymczasem mowę odebrał jej krajobraz niezamieszkały przez żywą duszę w promieniu kilometrów. Emocje nią targające, choć tak nieuporządkowane i abstrakcyjne, podpowiadały jakby to właśnie ta przejmująca pustka mogła być ostoją wszystkich niewypowiedzianych, nietrafionych, żałowanych zaklęć, nie mogących już dalej tłoczyć się pod nogami całego świata czarodziei. 
Chciała, żeby to była prawda, a nie tylko marzenie, bo wizja ta wydawała się przejmująco piękna.   Swoją nadzieję pozostawiła wraz z milionami innych, magicznych myśli poruszających się wraz z mocnym wiatrem.

Jej berberyjski przewodnik niecierpliwił się. Nadchodziła burza. 


 Mimo względnie otwartego krajobrazu afrykańskich miejscowości, Serena wcale nie czuła się samotna. Wszędzie było głośno, oczy aż bolały od wrażeń kolorystycznych, a nos cierpnął przez wszelakie zapachy. Przez pierwsze dwa tygodnie drażnił ją wszechobecny pył i zaduch - teraz potrafiła już delektować się nim, nie wyobrażając sobie powrotu do otoczonego dymem, europejskiego miasta. Z każdym oddechem czuła, jakby naniesiony przez wiatr i upał piasek przynosił ze sobą cząstkę życia z miejsca, w którym wypluła go pustynia.
 Drewniane chatki sprawiały wrażenie postawionych w pośpiechu, jakby ich właściciele wciąż mieli sporo z koczowniczych zwyczajów, na którym opierało się życie ich bliskich przodków.
Nie dało odnaleźć się ulic, chodników, płotów - wszystkiego, co nadawało granice i wymuszało na życiu, by biegło w odpowiednią stronę.
 A wciąż Brytyjka miała wrażenie, że wszystko tu jest bardziej poukładane niż w ojczyźnie. Ludzie, mimo określonych dróg i znaków wiedzieli doskonale, jak poruszać się by nie wpaść na siebie. Sprzedawcy, wystawiając cały swój dobytek na jednym straganie jakby oddawali jednocześnie część swojej duszy. Na zarobieniu przez sprzedaż pieniędzy nie zależało im tylko ze względu na to, że tak niewiele ich posiadali - każdy osobny przedmiot na wystawie niósł ze sobą autentyczne emocje.
 Budynki nie miały murowanych ścian i nie były odgrodzone ustanawiając tym samym konkretne terytorium, drewniane chatki wyglądały jakby mógł w każdym momencie zmieść je wiatr. Mimo to wydawały się o wiele bardziej osobiste, a przez ilość przedmiotów je ozdabiających, czy po prostu potrzebnych do ich funkcjonowania dawały do zrozumienia, że ich właściciele nigdzie się nie ruszają. Wszystko, mimo, że delikatne niczym płomień zapałki, zdawało się być bardziej ludzkie od brukowanych ulic Londynu.

Wcale nie musiał minąć miesiąc, by słowa, które usłyszała od plemiennego szamana utknęły jej w pamięci. Tak naprawdę całkowity ich, prawdziwy sens dotarł do niej już w ciągu trwania pierwszej rozmowy. Można tu mówić o głupim, na siłę symbolizowanym sentymencie, ale Serena naprawdę przez całe te dwa lata z każdym dłuższym postojem w podróży trafiała do swojej pierwszej, ulubionej wioski.
Początkowo tubylcy mimo, że bardzo dobrze znała ich język, podchodzili do niej nie tyle z lękiem, co bardzo ostrożnym i zabarwionym w ciągłe ostrzeżenia dystansem. Jasny kolor jej skóry i kontrastujące się z nim ciemne włosy ciekawostką były raczej dla dzieci, które uwielbiały dotykać jej dłoni i nóg jakby sprawdzając, czy biała zjawa jest prawdziwa. Dorosłych alarmował nie tyle jej wygląd, co maniera, z którą obchodziła się z wszystkim nowym dookoła. Od początku dwudziestego pierwszego wieku spotkali już niemałą ilość turystów, kiedy afrykańska dzicz stała się modną destynacją na oryginalne wakacje dla bogatych ludzi. U Isihambi, obcej, nie odnaleźli jednak płytkiej ciekawości i chęci wizualnych doznań, zanim ruszy do kolejnego punktu wycieczki. Europejka obchodziła się ze wszystkim nie jak ze szkłem - bo takie reakcje również widywali, i czasem powodowały one rozbawienie, a czasami irytację tym, że ktoś jest na tyle niezaznajomiony z kulturą, że boi się o uszkodzenie najzwyklejszego kamienia chyba sądząc, że dla wioski jest on rodzajem bóstwa - a z odpowiednią dozą śmiałości, która dzięki pewnym ruchom nie wymagała stosowania panicznej ostrożności w obawie, że zatrzęsą się dłonie.
Niezaproszona do tego tematu przez ciekawskie pytanie, nie opowiadała o Europie. Chyba wychodziła z założenia, że jej odrębna aparycja wprowadza wystarczającą dozę zamieszania, by pogłębiać to jeszcze opowieściami o technologii i osiągnięciach zachodnich cywilizacji. Nawet, jeśli kogoś zżerała ciekawość, nikt nie ubrał je w słowa. Nie, póki niewerbalnie nie pozwolił na to Lizwi, ten, który jest głosem, ledwie trzydziestoletni szaman, który mimo swojego młodego (w stosunku do pełnionej profesji) wieku, zaskarbił sobie niepisany szacunek całej społeczności.

Przez pierwszy tydzień odziany w pstrokate szaty mężczyzna krążył za nią jak duch, nie racząc żadnym słowem. Jednak zamiast niezręczności ze strony białej twarzy, uzyskał jej rozbawienie i wykorzystywanie  bycia obiektem nietypowego szpiegostwa do prowokowania zabawnych sytuacji. Lizwi wcale nie musiał czekać do pierwszego użycia zaklęcia Accio, podyktowanego zwyczajnym lenistwem spowodowanym przez wszechobecny upał, by poczuć magię płynącą w żyłach brytyjki. Europejskie czary, mimo wielkiej przepaści, jaka dzieliła je od tradycyjnych, afrykańskich wierzeń, powodowały ten sam typ drgań wokół osoby, która była ich nośnikiem.
Przez ostatnie kilkanaście pokoleń w plemieniu magia zanikała. Nigdzie nikt nigdy nie napisał, że czarodziej musi koniecznie pełnić rolę szamana. Od stuleci jednak potencjał magiczny przygasał na tyle mocno, że każda osoba dzierżąca moce z założenia pełniła te rolę. I choć czasami powietrze aż trzęsło się od odczuwalnej magii, a pierwszy lepszy, standardowo wykształcony badacz mógł zobaczyć w najprostszych przedmiotach ważne artefakty, godne wniesienia do europejskiej, czarodziejskiej nauki, to bywało, że całe pokolenie wioski nie miało ani jednej osoby zdolnej użyć w magiczny sposób wszechobecnej w otoczeniu mocy.
Dlatego też wieczór, podczas którego Lizwi odezwał się do niej po raz pierwszy nie niósł ze sobą troski o przybyszkę czy chęć serdecznego przekazania jej kilku faktów o kulturze. Jeśli to, co mówili o europejskiej magii było prawdą, to mogła być ona ostatnią deską ratunku dla wzmocnienia potencjału magicznego tej ziemi, na której kiedyś czerpali z niego wszyscy.

Widząc ogrom losowych przedmiotów we wnętrzu najbardziej zdobionego namiotu w wiosce, Serena miała ochotę obejrzeć wszystko z każdej strony i zapisać każdy milimetr pergaminów, które przeznaczone miała na notatki. Papier jednak nosił już ślady atramentu zarówno wzdłuż, jak i w poprzek, powodując ścisk w gardle i żałowanie tego, że przez dziecięcy entuzjazm podczas pierwszych dni wyprawy zmarnowała na nim tyle miejsca.

- Nie jesteś zola, cicha, czemu więc milczysz?
Oprócz kilku wyliczanek podczas zabawy z dzieciakami tego poranka, i poradzenia o właściwościach suszonej pokrzywy jednej z kobiet w wiosce, faktycznie, nie odezwała się dziś zbyt obficie.
- Próbuję zrozumieć - miała zbyt dużą chrypkę, spowodowaną suchym powietrzem, by brzmieć komfortowo ze swoimi słowami.
- Bez pytań nie da się zrozumieć.
Bała się, czy włączenie nagłego słowotoku, kumulowanego przez ciekawość wszystkich dni, nie zaprzepaści wszystkiego, co starała się zbudować swoim spokojem. Od początku wiedziała, że jest obserwowana, dlatego obchodziła się z lokalną społecznością w przemyślany sposób. Faktycznie mogło to być nieco egoistyczne, bo jasnym było, że jej działanie miało na celu uzyskanie jak największej informacji w czasie późniejszym. Myślała jednak, że na zbudowanie zaufania będzie miała więcej czasu, gdy przeszkodziła jej ta wieczorna konfrontacja. Może była to nadinterpretacja, ale zauważyła w oczach mężczyzny coś innego od chęci znalezienia w jej obyciu znaków braku poszanowania, które mogłyby być punktem zaczepienia do wyrzucenia jej jako intruzki. Kolorowe, ozdobne szaty, które dostała od kobiet, a które mimo porcelanowego odcienia jej skóry nie wyglądały na jej sylwetce jak profanacja, w blasku oliwnej lampy rzucały na jej oczy ciepły cień.

- Więc pytaj - mimo braku odchrząknięcia, jej głos zabrzmiał zadziwiająco klarownie. Lizwi milczał przez chwilę tylko po to, by kiwnąć głową. Dwie długie minuty spędził, grzebiąc w worku wykonanym ze skóry jakiegoś kopytnego zwierzęcia. Zauważyła, że futro ma wypalone poskręcane w misterne wzory znaki. Może było obiektem rytualnej ofiary?
- Majengo ni wezi - poczynił pauzę, jednak niepotrzebną, gdy zobaczył w oczach kobiety zrozumienie ich języka. Kiwnął głową - Budynki kradną. Wy, otoczeni  przez grube mury, ograniczające przepływ mocy. Mimo to jej używacie. Nie wiemy jak - ciemne usta przywarły do dziwnej, poskręcanej, drewnianej fajki, którą w międzyczasie Lizwi naładował dziwną mieszanką ziół i odpalił. Wypuścił zadziwiająco gęsty kłąb dymu, na który wskazał palcem. Faktycznie, powietrze aż drgało od magicznych ładunków.
- Specjalnie nie obudowujemy się, żeby niczego nie blokować. A raz na sto lat trafiają się może dwie osoby, które potrafią korzystać z ilumbo, magii.
Nie sądziła, że w ciągu miesiąca, który zaplanowała na pobyt tutaj usłyszy z ust tego człowieka tak wiele słów w tak krótkim czasie. Pierwsze wrażenia dyktowały jej raczej, że ich znajomość od początku do końca będzie milcząca, podyktowana nieufnością.
Warstwy materiału, którym owinięte było jej ciało cicho zaszeleściły w akompaniamencie świerszczy dających koncert każdego wieczoru. Podniosła się z drewnianego stołka i wyciągnęła bladą dłoń przed sobą, w szczupłych palcach dzierżąc nic innego, jak swoją różdżkę.
- Mogę wam pomóc.
Lizwi podszedł i zamknął jej dłonie, dzierżące magiczną broń, własnymi. Jednak tylko na moment, bo usiadł na ziemi i odgarnął część skórzanej posadzki, która izolowała dno namiotu od szczerej, piaszczystej ziemi pod nimi. Wyszczerbionym nożem o niepewnym poziomie higieny, który zawsze nosił na pasku, naciął sobie kciuk i wyciągnął rękę go dzierżącą w stronę Sereny.
- Nothembi, nadziejo, sam nie wiem co tu krąży. Nikt już nie pamięta, kiedy ktoś użył potencjału tej ziemi. Nie wiesz, czy pozwoli ci wrócić daleko, do domu.
Uklękła, kładąc różdżkę na piasku, zamieniając ją na zaproponowane jej narzędzie. Pierwsze dwie krople krwi, barwiące ziemię z dłoni szamana, wymuszały na niej szybkie podjęcie decyzji.
Decyzja mogła być pochopna i szybka, jednak na szali, po której jednej stronie znajdowały się tłoczne miasta i ludzie, których problemowość zwiększała się wprost proporcjonalnie do bliskości, którą się między nimi dopuściło... Ciche, niezbadane piaski i tajemnice Afryki zmiotły przeciwnika z ringu.
- Nie nadziejo - przycisnęła kościane ostrze do opuszka, wbrew swoim przewidywaniom nie biorąc nawet głębokiego wdechu - Unathi. Ona jest z wami. Jestem z wami.
Brytyjska krew również splamiła brudny piasek, pozwalając, by Lizwi rozpoczął inkantację, na którą czekał latami.

Aje, supreme god of wealth.
 Benevolent provider of all human needs
 An elder giving imperious orders
 Without the backing of cowries 
 Is like a dog in the path howling without meaning
Londyn, Wielka Brytania
2011


- Spokojnie, matko - Maria wywróciła oczami, gdy odwiesiła czarny płaszcz na balustradę schodów. To, że kładła rzeczy w losowych miejscach doprowadzało Yvette do szału, która mimo, że kochała swoje córki jak nic innego na świecie, cieszyła się, że napięcie spowodowane jedną z nich opuściło domostwo wraz z jej niedawną wyprowadzką.
 - Przyszłam tylko po kilka rzeczy. Wyjeżdżamy z Victorem do Francji.
- Ah.
To cholerne, krótkie "ah" spowodowało, że miała ochotę spędzić w znajomym budynku jeszcze mniej czasu, niż zakładała na zebranie swoich gratów. W końcu jak jej żałosna, bliska wyprowadzka do innej części Europy mogła konkurować z tym, co wyczyniała Sera? 
Wzięła głęboki wdech. Nie da się ponieść temu kolejny raz. Głupia wyjechała już pół roku temu, nie mówiąc o tym nikomu, a wysyłając dopiero pocztówkę z Egiptu. 
Mijając portret siostry wiszący w korytarzu, ciemny i skromny, znienawidziła siebie za zatrzymanie się przy nim na ten ułamek sekundy. 
Nie zdążyła porządnie chwycić klamki mającej otworzyć jej pokój, kiedy poczuła ucisk w głowie i przywarła do framugi jako do jednego, najbliższego elementu oparcia.
Jej twarz zacisnęła się w sztywnym grymasie, poczuła, jak brwi aż boleśnie napierają na otwarte szeroko powieki. Ujadanie psa za oknem zagłuszyła dziwna, drapiąca jej uszy muzyka i głośne głosy recytujące litanię w obcym języku. 
Yvette dopadła do Marii w momencie, kiedy ta klęcząc na korytarzu zaciskała palce i nerwowo drapała się po potylicy, z paniką rozglądając się po zdobionych ścianach domostwa. Kiedy próbowała ją chwycić, młoda czarownica odepchnęła ją z szałem i zerwała się na równe nogi, nie zmieniając położenia i ruchów swoich dłoni. Nie wiadomo było, dokąd chciała się udać, bo w mocnym uchwycie dorwał ją zaalarmowany krzykami ojciec i na polecenie żony zaniósł ją do pokoju Sereny, którego drzwi i okna zawsze były otwarte w obawie, że młoda Blackwall wróci z podróży lada chwila, a tak przecież nie lubiła zaduchu. Im bardziej jednak zbliżali się do pościelonego łóżka, tym głośniejszy był hałas w głowie Marii i im bliżej była pościeli przesiąkniętej zapachem siostry, tym bardziej się wyrywała.

Uspokoiła się dopiero, gdy wynieśli ją do ogrodu. Potrzebowała kilku chwil w drewnianej altanie, by rozluźnić wszystkie spięte przez atak mięśnie i oderwać dłonie zaciśnięte na własnej głowie. Gdy wpatrywała się w swoje palce, za których paznokciami było kilka jasnych pukli włosów, ręce akurat przestawały się trząść. Gwałtownie podniosła głowę do góry, słysząc jak przez mgłę dyskusję rodziców dotyczącą zawiadomienia jej narzeczonego, i wspomnienia Świętego Munga.
- Już dobrze - wyrwało się z jej zachrypniętego gardła, kiedy brała kilka, świadomych już, wdechów, by uspokoić kołatanie w klatce piersiowej - Już jest dobrze. Ja... My z Victorem wyganialiśmy dziś bogina ze strychu. Cholerstwo musiało się do mnie przyczepić. 
Już jest dobrze.

_________________________________________________________________________________

Poczyniłam więc podejście pierwsze do powolnego opisania historii zarówno wypraw mojej Sereny do Afryki, jak i genezy szaleństwa jej siostry. Bardzo długo miałam blokadę przed napisaniem czegokolwiek samodzielnie, dlatego za ewentualne urazy psychiczne serdecznie przepraszam.Cytat w tytule i w środku to część wiersza na cześć afrykańskiego bóstwa dobrobytu, Aje-Shaluga, który odkopałam w czeluściach internetu podczas mojego researchu do notki. Jednocześnie za jakość afrykańskich słówek (część z suahili, część z języka zulu) nie odpowiadam, bo ekspert-lingwista ze mnie żaden, a pozyskałam je przekopując się przez przeróżne, internetowe słowniki.
Ciąg dalszy nastąpi i tak dalej.

5 komentarzy:

  1. Merlinie tak tu pusto, a ja jestem tak mało elokwentna żeby komentować takie dobre opowiadania, nawet za paczkę kwaśnych robali! Ale tak, przeczytałam całość i to z wielką przyjemnością i ciekawością przede wszystkim. Bardzo mi się podobał sposób w jaki opisałaś te wszystkie szczegóły wioski i pustynnego otoczenia, lubię takie kwiatki, lubię kiedy mogę się wczuć w otoczenie bohatera. Co jednak najbardziej mnie ciekawi to zbieżność inkantacji z tym co stało się z siostrą Sereny, dlatego czekam na ciąg dalszy i tak dalej. Mówiłam już, że podoba mi się jak piszesz? Aaaa i super wkomponowane gify!

    Lots of love!

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć! Jeszcze mnie tu nie ma, ale takie posty zachęcają do dołączania. Już jako pełnoprawny autor będę czekać na ciąg dalszy niecierpliwie, a w międzyczasie liczę również na jakiś wątek z którąś z Twoich postaci. Świetnie piszesz, podziwiam wiedzę i/albo research, którego dokonałaś, pisząc, szybko się czyta i aż mi żal było, kiedy dobrnęłam do końca. <3

    Wkrótce Callie

    OdpowiedzUsuń
  3. Przepiękności. Napisane tak lekko i wiarygodnie, jakbyś wcale nie została zmuszona do przeprowadzenia researchu, a nawet więcej: jakbyś przeżyła to wszystko na własnej skórze. Motyw z Marią wzbudza moją ciekawość od samego początku, więc pozostaje mi czekać na obiecany ciąg dalszy (i rozpływać się nad Sereną razem z Finnem).

    PS Mała uwaga na przyszłość: kiedy mowa jest o rzeczach policzalnych, używamy słowa liczba. Używana przez Ciebie ilość odnosi się do rzeczy niepoliczalnych.

    OdpowiedzUsuń
  4. Miód na dla mojego serduszka. Pięknie, ładnie, zgrabnie i powabnie. Styl lekki - w sam raz na spokojny wieczór. Pobudziłaś moją ciekawość, także mam nadzieję, że mimo wszystko pokusisz się o obiecaną kontynuację :)

    Bernie&Victorie

    OdpowiedzUsuń
  5. Serena była na Syczących Pustkowiach, prawda? Bo przez Twoje opisy od razu o nich pomyślałam, Dragon Age wszedł za mocno. XD Mama Black powinna być dumna, że jest ciotką Serenki no ale cóz... Ona z pewnością zawsze wolała Marię. A jeśli już o niej mowa to jestem strasznie ciekawa co się tam dalej wydarzyło! I więcej info o Lizwim poproszę bo to on jest tym kimś, o kim myślę, si?

    Arthur Black

    OdpowiedzUsuń