Szklana kopuła topnieje między palcami, transparencja zaczyna mienić się srebrzysto i chłód metalu wypełnia drobną, miękką dłoń. Ostrze przecina pierwszą błonę wgłębienia między kciukiem a palcem wskazującym i krwawi Ona drobno i miękko, pod błękitnym światłem witraża w łazience prefektów farbuje głębokim różem swe skórzane płótno. Zaciska smukłe szczypce na potomnym przedmiocie i syczy tryumfalnie. Tryumfalnie, bo porodziła śmiercionośnego syna. Syczy, bo nawet przedmioty rodzi się w bólu.
Dobra jest, gdy nadmiernie dziękuje i nadmiernie przeprasza, gdy połyka i trawi kolejną cudzą winę, gdy z jadowitą radością nadstawia drugiego policzka. Ból tak słodki, że czasami, gdy nikt nie patrzy, rozpuszcza go palcami we wrzątku herbaty. Prowadzi tłumy głosem zanadto delikatnym, prowadzi tłumy z powinności niemalże niewybranej i spaceruje nocami po kamiennych ścianach w niestłumionych sobą chichotach. We wczesnym sierpniu, gdy gorące powietrze wypełnia tylko Ona, rozciąga odnóża na nieskoszonej trawie i układa origami ze stokrotek na łące graniczącej z Zakazanym Lasem.
Dobra jest, gdy nadmiernie dziękuje i nadmiernie przeprasza, gdy połyka i trawi kolejną cudzą winę, gdy z jadowitą radością nadstawia drugiego policzka. Ból tak słodki, że czasami, gdy nikt nie patrzy, rozpuszcza go palcami we wrzątku herbaty. Prowadzi tłumy głosem zanadto delikatnym, prowadzi tłumy z powinności niemalże niewybranej i spaceruje nocami po kamiennych ścianach w niestłumionych sobą chichotach. We wczesnym sierpniu, gdy gorące powietrze wypełnia tylko Ona, rozciąga odnóża na nieskoszonej trawie i układa origami ze stokrotek na łące graniczącej z Zakazanym Lasem.
Olivia Barbara "Barbie" Brown
Urodzona dwunastego czerwca w południowym Londynie, od czwartego roku życia w domu dziecka, od jedenastego całorocznie w Hogwarcie. Szlama i sierota. Prefekt szóstego roku z domu Hufflepuff. Patronusem królik, boginem jej ciało do reszty pokryte siniakami. Dziewięć i pół cala wiśni z włóknem z pachwiny nietoperza, koło Alchemiczne i Transmutacji. Marzy o kocie, ale z braku pieniędzy szlaja się za cudzymi sierściuchami.
Miętowe landrynki perfumą na skórze, paznokcie brudne świeżą jagodą, cukier w każdym możliwym napoju. Powoli rozwijająca się bezsenność, więc o trzeciej w nocy upycha policzki pączkami na szczycie Wieży Astronomicznej lub kąpie się w lawendowym wrzątku. Na zewnątrz tak samo, jak wewnątrz – w pastelowej wełnie i sukienkach w kwiaty, długie rękawy. Mugolskie mentole pod materacem, butelka Ognistej przykryta różowymi figami. Wizerunek z kryształu. Stół we francuskich wierszach i sztukach Szekspira.
To, jak żarliwie całuje Cię wzrokiem, a śmiech ma płytko srebrzysty, połyskuje w powietrzu przez krótką chwilę i chowa się w głębi. To, jak potrzebuje dłoni pod bluzką, ust na szyi, stłoczonych kolan i koleżeńskich klepnięć po ramieniu. To, jak dusi się brakiem dłoni pod bluzką, ust na szyi, kolan między żebrami i sińców na ramionach. To, jak walczy z narkotykiem skóry przy skórze i to, jak z urokliwą nieudolnością raz po raz przegrywa.
WARNING: Piszę wątki w tak samo pojebany sposób jak tekst powyższy. Jeśli mój styl nie frustruje Cię do reszty, to zapraszam na dramy i romanse i skomplikowane relacje i krew i pot i łzy i stokrotkowe wianki. Zrobiłam z Barbie nadzwyczajnie słodką dziewczynę, ale to tylko wierzchnia warstwa. Karta będzie rozwijana pod wpływem wątków. Daaaaawno mnie tu nie było, trochę mam czasu wolnego, chodź i popisz. panna.zjawa@gmail.com
[Dziendobrywieczor, ja i moja bezsenność, a także Stansell na doczepkę, zapytujemy o cennik rzeczy nielegalnych i stokrotkowy wianek.
OdpowiedzUsuńKolejna poważna sprawa to taka, że tekst na górze czytało się tak dobrze, iż nie mogłam odmówić sobie komentarza nocną porą. My się na romanse nie nadajemy, ani na krew, ale na przyjacielskie klepnięcie po ramieniu czy warsztaty z plecenia wianków jak i bzdur, polecamy się serdecznie.]
Ulysses Stansell
[Nie frustruje, wręcz przeciwnie. Cześć, witaj! Napiszę maila bo mam chyba pomysł. Cudownego dnia! <3]
OdpowiedzUsuń[ Cześć, dzień dobry, witam koleżankę z domu, roku, zajęć pozalekcyjnych… i dormitorium chyba też, prawda? Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałam na jakimś blogu twarzyczkę Grace Kelly, a szkoda, bo im dłużej patrzę na jej zdjęcie (i zdjęcie Barbie przy okazji), to tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że była przepiękną babeczką. W sumie to trochę zabawne, jakimi przeciwieństwami są nasze dziewczyny – Barbie wydaje się słodka i niewinna, a wewnątrz skrywa parę brzydkich sekretów, natomiast Mer z wierzchu zdaje się sygnalizować, że bez kija nie podchodź, a co jej się tam dzieje w środku to już inna historia. Nie jestem pewna, czy znalazłyby ze sobą jakiś wspólny język, choć w sumie nigdy nie wiadomo… Gdybyś miała ochotę się przekonać oczywiście zapraszam pod kartę koleżanki Puchonki. Mam nadzieję, że ten ogrom wolnego czasu spędzisz na blogu w miły i owocny sposób, baw się dobrze! ]
OdpowiedzUsuńEmerson Bones
[Hej, dziękuję ślicznie! Barbie bardzo intrygująca, więc z miłą chęcią poznałabym te delikatne pomysły, na które zdążyłaś już wpaść. Szczególnie, że kartę czytałam przed publikowaniem swojej i pewnie po jakimś czasie sama bym pojawiła się tutaj z komentarzem.]
OdpowiedzUsuńEdgar Fawley
[Mi coś gdzieś dzwoni, w kwestii Twojego nicku, tylko jeszcze nie wiem w którym kościele, ale mam tak zaawansowaną sklerozę, że pewnie sobie nie przypomnę. W każdym razie, napisałam maila, bo tam jednak mi prościej prowadzić ustalenia.]
OdpowiedzUsuńUl
Od tyłu prezentuje się imponująco – pochylony nad ławką, oparł ciężar ciała na rękach i zwiesił głowę. Włosy gładko zaczesane, noga lekko założona za nogę, szerokie ramiona i wąski pas. Na grzbiecie koszula jakby szyta na tę jedną konkretną sylwetkę. Przez chwilę wygląda monumentalnie, tylko odrobinę ponuro, bez wątpienia posągowo i niewykluczone, że zaistniał moment, w którym zgromadzeni w niewielkiej sali prefekci odczuli potęgę swojego naczelnego. Uleciał, gdy tylko Edgar się odwrócił, przecierając oczy dłońmi.
OdpowiedzUsuńGdy naczelna kończy spotkanie, a prefekci powoli opuszczają klasę, Edgar waha się tylko kilka sekund, zanim nie zatrzyma jednego – właściwie: jednej – z nich.
– Barb, mogę prosić cię na słówko?
Nie wie, czy dobrze robi, a gdzieś w środku kiełkuje w nim poczucie, że najlepiej by się stało, gdyby zignorował całą minioną sytuację, ale sprawa nie potrafi dać mu upragnionego spokoju. Kiedy kilka dni temu otrzymał niepodpisany list, nie potrzebował nawet lektury całości, by domyślić się tożsamości nadawczyni. Zawarty w nakreślonych słowach ładunek emocjonalny nie pozwolił na przeczytanie wszystkiego za jednym zamachem i w przerwie między akapitami Edgar krążył po ciasnej przestrzeni dormitorium, trawiąc poznaną treść.
Przeczytał. Raz jeden, drugi, trzeci… Aż na pergaminie wystąpiły przetarcia od częstego rozkładania i składania, przenoszenia z miejsca na miejsce i miętolenia kartki w palcach. Nie wyrecytowałby listu jak wiersza, ale sens pamiętał doskonale, a mimo to obsesyjnie zaglądał do środka, jakby w nadziei, że wyrazy zamienią kolejność i nareszcie całość zacznie być prostsza, zdatniejsza do bezproblemowego przyswojenia.
A przecież zaczęło się zwyczajnie – niech przeklęte staną się zjełczałe czary Hogwartu, czy nikt nie odnawia uroków rządzących zamczyskiem?! Czas akcji: marzec, miejsce akcji: łazienka prefektów. Późnym wieczorem dotarł do niej, spływając potem po przednocnym wysiłku. Jeśli dbasz o umysł, dbaj też o ciało, słyszał czasem, poza tym ćwiczenia miały rozluźniać, ale gdy zanurzył się w wodzie, wciąż czuł w ciele całodniowe napięcie. Syrena z witraża rozczesywała włosy, kiedy Edgar przymknął oczy i z podbrzusza dłonią zjechał do penisa.
Później: huk, otwarte drzwi, ktoś wpadł do środka. Zmieszały się wulgarne myśli z niezrozumieniem, nie tak powinien działać mechanizm, gdy ktoś zajmował środek, nikt z zewnątrz, z hasłem czy bez, nie powinien się do niego dostać. Zdążył się tylko gwałtownie wyprostować i unieść ręce, rozpoznał Barbarę i już-już miał coś warknąć w jej kierunku, kiedy dziewczyna padła na kolana i zwymiotowała na posadzkę. Coś się w nim ścisnęła, zaalarmowało, że być może jeszcze chwila, a Puchonka zadławi się własnymi rzygami, więc wyskoczył z wanny, a ręcznik, którym wolałby okryć nagie ciało, podłożył jej pod głowę, gdy położyła się na wznak. W odorze alkoholu i plwocin nie był pewien, jak postąpić dalej.
W pewnym sensie pewności nie odzyskał po dziś dzień i patrząc na Barbarę – która była okryta urokiem i blaskiem gwiazd filmowych dawnych lat, więc wyglądała jak wcześniej, zwyczajnie, no, chyba była tylko odrobinę bardziej blada, ale to może kwestia światła – miał ochotę zapytać, czy coś się stało. Tyle że znał odpowiedź, coś: na pewno.
– Usiądziesz? – zadaje pytanie i sam siada na skraju stolika.
Najgorsza jest nawet nie niezręczność, która powstała, bo powstać musiała, po pamiętnym zdarzeniu. Nawet nie wstyd czy upokorzenie, prawdopodobnie obustronne. Edgara trawi odpowiedzialność, z którą przecież umie sobie radzić, a teraz znów staje się problematyczna. Prefekci nie powinni upijać się niemal do nieprzytomności Ognistą i nie powinni zarzygiwać hogwarckich podłóg, nikt nie powinien, więc tym bardziej nie uczniowie, którym z jakimś powodów zaufali opiekunowie i dyrekcja.
Tyle że sprawiedliwość nie jest binarna i czarno-biała, nie jest też w końcu tak, że jeden fałszywy ruch i gra dobiega końca. Jeśli Barbara, słodka Barbara, która nie sprawiała problemów, nagle zaczyna się zachowywać się zgoła inaczej, musi być tego jakiś dziwny powód. Który wyrok byłby salomonowy?
– Jak się czujesz? – Edgar próbuje zacząć rozmowę nieinwazyjnie.
UsuńEdgar Fawley
[Ogólnie prowadzę narrację w czasie przeszłym, teraz tylko mi się tak napisało. Wzięłam, zmieszałam, przybyłam, zaczęłam. Oby się nie okazało, że karta postaci to jedyne, co sensownego mam do zaproponowania.]
[Dzień dobry wieczór! Przypałętałam się tutaj, żeby powiedzieć, że się zakochałam. Całkowicie przepadłam, Twój styl to cudo, potrzebuję więcej tekstu Twojego autorstwa, ach! Nie rozumiem, jak coś tak pięknego i intrygującego mogłoby kogokolwiek frustrować.
OdpowiedzUsuńTo, jaki stworzyłaś klimat w tak krótkim kawałku tekstu jest dla mnie nie do pomyślenia. Barbie to od teraz mój własny narkotyk, będę stalkować Twoje wątki, z góry przepraszam.
Oczywiście życzę Ci wspaniałej zabawy na blogu, razem z Bastianem roznieście tę placówkę oświatową w popiół. :D]
Nikola K.
Palce łapczywie przerzucające kolejne strony, rozszerzone podekscytowaniem źrenice, zimne światło różdżki i rozlewające się po półkach, tańczące, długie cienie przypominające smukłe, drapieżne dłonie chcące wedrzeć się do umysłu i na zawsze zagnieździć w nim panującą w tym miejscu aurę. Mocne, rwane bicie serca wyrywającego się spod żeber, pragnienie połączenia się z wyrytymi w stronach klątwami, ryciny i litery i palące marzenie, by wreszcie przestać czytać i przekonać się, rzucić urok, zaznać piękna zadawania innym bólu. I napawać się władzą, rozlewającym się po skórze i umyśle okrucieństwem, wżerającym się w jego żyły, na stałe krążąc w jego organizmie.
OdpowiedzUsuńSkręcone w śmiertelnej agonii kończyny, kości przebijające opinającą się na ciele skórę, czające się pod jej powierzchnią czerniejące plamy zbierającej się krwi rozerwanych organów, wykrzywione twarze, bezgłośne grymasy w wyobraźni rozbrzmiewające odbijającym się echem wrzaskiem. Zniszczenia psychiki, pomieszanie zmysłów, wniknięcie we wspomnienia i wykreowanie koszmarów sprowadzających na skraj szaleństwa. Więcej, więcej, więcej.
Kolejna strona, kolejny oddech oddający sekundę życia zakazanym księgom, które nieustannie go kuszą, mamiąc wizjami siły i braku barier. Rozlewają po komórkach chęć powrotu, uzależniają i zaszczepiają coraz sadystyczniejsze myśli i pragnienia.
Bastian porusza się niespokojnie, słysząc dobiegające od strony wejścia kroki. Ciche, drobne, jakby onieśmielone miejscem, w którym się znalazły. Odkłada z namaszczeniem księgę na miejsce, na pożegnanie przesuwając opuszkami po jej grzbiecie, nie potrafiąc powstrzymać rosnącej w nim chorej radości na samą myśl, że za moment kogoś tu spotka. Znika między półkami, chcąc zaskoczyć przybłędę, zajść od tyłu, zmrozić i przesłać dreszcze przechodzące wzdłuż kręgosłupa, wskazujące na jego obecność. Rozkład zakazanego działu ma głęboko zapisany w pamięci, bez problemu rozpoznając, za który regał powinien przejść, by zaskoczyć przebywającą tu osobę. Parę kroków, dźwięki wskazujące położenie ofiary. Nachyla się nad nią, pozwalając by jego oddech pazernie smagnął odsłonięty kawałek jej szyi.
Poznaje ją jeszcze zanim przestraszona się odwraca, zanim dostrzeże znajome, jasne włosy i rysy, wiedząc kim jest już po samej sylwetce oświetlonej chłodnym, nocnym światłem. Barbara Brown… Jedna z wielu ofiar, jedna z wielu, nad którymi w uwielbieniu się znęcał, a której twarz w irytujący sposób, zamiast zaniknąć w rozlaną mgłę nic nie znaczących, niewartych dłuższej uwagi istnień, ostro wrzeszczy w jego świadomości myśli, którymi nie powinien obdarzyć nikogo, a zwłaszcza tej brudnej szlamy. Widzi ją na korytarzach, kiedy jako prefekt zwraca komuś uwagę, kiedy kuli się pod naporem jego słów i zaklęć, gdy później znika zdecydowanie zbyt długo odprowadzana jego wzrokiem, który czasem samej udaje się jej pochwycić, łapiąc go w sidła swoich spojrzeniem, rozpoczynając dziwną walkę, którą później sama przerywa, odwracając twarz. Widzi ją i śledzi i znęca się, długo i boleśnie, by wreszcie wyszarpać ją sobie z umysłu lub sprawić, by ta zaczęła się go bać mocniej i bardziej, by w jego obecności lękała się nawet głośniej westchnąć.
I widzi ją teraz. Spłoszoną i obserwującą go szeroko otwartymi oczami, z napiętymi, gotowymi do ucieczki mięśniami i ściśniętym ze strachu gardłem, z którego wydobywają się te śmieszne, w żaden sposób nie obchodzące go słowa. Są sami, tak cudownie sami, teraz, gdy przeczytał te wszystkie rozbudzające zmysły stronnice, gdy tak usilnie chciałby poddać się ciemnej magii, która nareszcie mogłaby przepłynąć po jego palcach, tworząc bolesne arcydzieło. Cisza biblioteki, pustka i tylko on i ona. On i mugolaczka. Pan i marionetka, której starczyłoby tylko leniwie przeciąć sznurki, by bezwładnie i poddańczo padła u jego stóp.
Bastian Lestrange
Na wypowiedziane przez nią zdanie i żałosne, niezdecydowane cofnięcie się, reaguje odsłonięciem zębów w drapieżnym uśmiechu. Przysuwa się do niej o krok.
Usuń- Nie powinno – zawiesza głos, leniwie odgarniając różdżką opadające mu na czoło włosy. – A może wręcz przeciwnie, to idealne miejsce dla mnie. – Śmieje się krótko i zimno, przerywając ten nagły dźwięk niemal tak szybko jak ten wydobył się z jego gardła. Otwiera szerzej oczy, niepokojąco i szaleńczo, niemal namacalnie znacząc śladami odsłonięte partie jej ciała, paląco karząc je swoją obecnością. Zbliża się bardziej, chcąc ją zapędzić w róg, przyprzeć do ściany i odciąć wszelką drogę ucieczki, niczym myśliwy zamykając zwierzynę w klatce.
- Z pewnością to nie szlama powinna o tym decydować. – Zatrzymanie wzroku na szyi. Drobnej, kruchej... – To raczej ciebie nie powinno tu być. A może powinnaś. Wyjątkowo przypałętałaś się w odpowiednim momencie. – Różdżka pomiędzy długimi palcami, szybkie, bolesne przytknięcie jej do gardła dziewczyny i zmuszenie, by uniosła głowę i na niego spojrzała.
Lestrange
[Och, absolutnie starczą mi jakieś dwa porządne, coby jednak jeszcze trochę ogarniać z odpisami. No i cieszę się, że karta przypadła do gustu <3]
OdpowiedzUsuńScorpius H. Malfoy & Darren Craft
Do Pokoju Wspólnego Hufflepuffu nietrudno się dostać, wejdzie tam każdy, kto odnajdzie drogę – i niepotrzebne żadne hasła, i niepotrzebne żadne testy. O ile jednak jedenastoletniemu Edgarowi łatwo było śmigać niskim korytarzem, o tyle siedemnastoletniemu, z nagła strzelistemu, zaczęło sprawiać to problemy. Kiedy więc przez kręte ścieżki Hogwartu szedł, podtrzymując Barbarę, trzymając ją przy ciele, długimi fragmentami niosąc, wiedział, że ciche przedarcie się przez tunel staje się zadaniem niemożliwym.
OdpowiedzUsuńWtargnął do małej salki, jakby nieśmiało wyrosłej między potężniejszymi klasami, z dziwnosenną atmosferą, pozostałością może po roślinach trzymanych tutaj, kiedy pękła szklarnia numer pięć. Pyliły, pyliły długo i chyba już na stałe zakaziły powietrze, mimo wietrzenia i pewnie nawet, jeśli zmrużyć oczy, dało się dostrzec krążące wokół drobinki, które czasem to przysiadły w kąciku ust, czasem to zatańczyły we włosach. Mówili też, że tuż za ścianą, grubą ścianą, są już tylko wody jeziora, wystarczy się przebić.
Lecz kiedy Edgar na rozkładanym fotelu kładł Barb, nie myślał o tym. To niezwykłe, jeszcze chwilę temu gonitwa myśli, z których żadna nie potrafi zdominować drugiej, a nagle tylko okrutna pustka. Wynalazł skądś koc, naprędce oczyszczoną bluzę zawiniętą w ręcznik transmutował w poduszkę i przycupnął obok, służąc sobą, obecnością i wsłuchaniem się w majaki. I nad ranem tylko przyniósł z kuchni szklankę wody – eliksiru regenerującego nie zdążył zdobyć – i po cichu ulotnił się, zanim Barbara otworzyła oczy.
Teraz ona wpatruje się wprost w niego, a on zaczyna żałować podjętej decyzji. Pokój spotkania prefektów nie jest neutralnym gruntem, ma wrażenie, stawia się niechcący odrobinę wyżej, może na niskim, ale jednak piedestale. Trzeba było poprosić, by zaczekała chwilkę, a później wspólnie ruszyć w kierunku dormitoriów – a nie: uciekać w oficjale.
– Nie jesteś przecież do niczego mi zobowiązana – mówi, słysząc słowa przyrzeczenia. – Jedynie sobie.
Dotyka klatki piersiowej, lewej strony, jakby przygotowywał się do uroczystego wystąpienia z ręką na sercu, ale to tylko machinalny gest; na wewnętrznej stronie koszuli – kieszonka, w kieszonce – list. Trochę mu zimno, a jednocześnie jakby został poddany wysiłkowi i się zmęczył, ręce ma spocone, wyciera je o spodnie.
Prawda jest taka: Edgar, gdzieś głęboko w sobie, gdzieś w niewysławialnej rzeczywistości, jest dowódcą. I choć nigdy nie marzył, by przewodniczyć, dzierżąc różdżkę w dłoni, i choć w dzieciństwie dla zabawy szykował nie plany bitew a wypisywał biblioteczne rewersy, to ma – niestety! – umysł władcy. Tego cichego, wiernego pana, o którym słudzy później powiedzą: najlepszy, u którego byłem. Bo zależy mu na samopoczuciu innych.
Inna prawda jest taka: Edgar jest dobry. Nie on przychodzi na myśl, kiedy się myśli o osobach cnotliwych – jest uprzejmy i z nienagannymi manierami, ale bez przynależnego ludziom miłym ciepła. To o innych się tak sądzi, tych słodkich i uśmiechniętych, nie postaciach wyciosanych z marmuru. Eddie jest święty, powiedziało dziecko na placu zabaw przed laty, trochę pogardliwie, kiedy właśnie rozsądził jakiś spór. To nieprawda; niejedno przewinienie nosił na sumieniu. Tylko był dobry i sprawiedliwy, aż do granic, odrobinę nieludzko, niemalże okrutnie. Starał się.
Kolejna prawda jest taka: kiedy w mowę wkracza błąd ludzki wiele prawideł przestaje tracić rację bytu. Bo prawda jest taka, że Edgar nie zawsze potrafi traktować wszystkich tak samo, jako jednych z wielu wartościowych części społeczeństwa. Niektórzy są specjalni. Wyjątkowi. Niektórzy wyjątkowi siedzą przed nim i czekają na jakieś słowo.
Co za pech. Nigdy nie zawładnął słowem, umiał je łączyć w suchych raportach, logicznych wywodach i skomplikowanych zaklęciach, ale nie: w pogmatwanych – z innych przyczyn niż czysto intelektualnych – sytuacjach. Żył po raz pierwszy, skąd miał wiedzieć, jak powinien się zachować?
Więc przez jeden długi moment patrzy na Barbie w ciszy, aż czuje napięcie w kościach, i przymyka w końcu oczy.
– Chciałbym umieć ci pomóc. Więc jeśli jest coś, cokolwiek, co-.
To przecież dlatego nie odpisał. Potrafił tylko zawiesić pióro nad pustym pergaminem i patrzeć, jak ze stalówki skapuje atrament, tworząc kleksy.
UsuńEdgar Fawley
[Nie ma za co i w takim razie jestem zaszczycona! Mam nadzieję, że trudność w odpisie to kwestia nierozpisania, a nie ułomnego Edgarka. ;D]
Wciąż mocno intensywny zapach, gniecionych składników Wywaru Żywej Śmierci, wdziera się bez zaproszenia w nozdrza wszystkich osadzonych na szlabanie. Dwie Krukonki, które chyba pierwszy raz w swojej karierze trafiły na takowy, nie bardzo wiedzą co mają ze sobą zrobić, a mając do tej pory czystą kartę, swobodnie przechodzą z trybu zdezorientowanych uczennic na tryb wrednych plotkar, szepcząc sobie coś zawzięcie na ucho i chichocząc na tyle idiotycznie, że Stansell zaczyna czuć, wspinającego się po szczebelkach kręgosłupa, potwora irytacji. Ślizgon po lewej, którego imienia kompletnie nie kojarzy, ale za to twarz już prędzej, przygląda się w odbiciu świeżo wypolerowanego kociołka, sprawdzając stan swojego uzębienia. Względnie równego i białego na szczęście. Gryfon wywraca oczami, które za moment chowa pod powiekami, opierając się ciężko na dębowym blacie stołu. Wciąga głęboko powietrze, czując drobiny sproszkowanego korzenia asfodelusa wirujące w nozdrzach, w gardle drapie ulotny zapach nalewki z piołunu, a na palcach jeszcze niedawno czuł konsystencję mózgu leniwca. Otwiera oczy, patrząc na trzy, równo ustawione buteleczki z rżniętego szkła, w których lekko połyskuje sporządzony przez niego w ramach szlabanu Wywar. Już w zeszłym roku przestał czyścic kociołki, awansując na producenta zapasów szkolnych eliksirów po godzinach. Profesor, jak raczył to sam ująć, miał czas na zbędną papierologię, a Ulysses nie marnował swojego zdecydowanie wrodzonego talentu na szorowanie przypalonych kociołków, przykładając się jednocześnie do pracy na rzecz społeczności szkolnej, jak zostało to nazwane.
OdpowiedzUsuńSkończył. Czekając na werdykt, myślami uciekaja już na jutrzejszy trening Quidditcha, opracowuje nową taktykę przed kolejnym meczem. Zamyślony daje się podejść w najbardziej haniebny sposób, spinając się cały na krótką chwilę, zanim jest w stanie zidentyfikować drobne dłonie i chude ramiona oplatające go w pasie, zmuszające by odwrócił się i spojrzał na Nią. Owocowa Królowa owiewa go malinowym oddechem, ledwie zdąży otworzyć usta, w których kąciku dostrzega odrobinę malinowej konfitury. Długim palcem dotyka tego miejsca, ścierając niezaprzeczalny dowód pączkowej uczty, by następnie oblizać opuszkę. Opiera się wygodniej o stół za sobą, drugim ramieniem obejmuje przyjaciółkę i przyciąga ją bliżej, rozpoczynając oględziny.
Z niemałą konsternacją spogląda na dojrzałą śliwkę wokół jednego oka, kontrastującą mocno z jasną skórą wokół drugiego. Zanim zdąży pytać o pochodzenie różnicy, otrzymuje odpowiedź. Wzdycha ciężko, a spojrzenie błękitnych oczu mięknie wyraźnie.
– Za co tym razem i dlaczego nigdy nie możesz poczekać z tym na mnie? – jego dłonie na jej ramionach tuż przed tym, zanim nachyla się ostrożnie, całując jej czoło w bratersko-siostrzanym geście, na moment zanurzając nos w znajomym zapachu rumianku. – Ciebie też dobrze widzieć, choć zdecydowanie nie do twarzy ci w fiolecie, skarbie. Boli? Wolałbym najpierw zająć się tym, zanim stanę się współwinnym zbrodni – mówi cicho, ignorując gapiące się na nich Krukonki. – W szatni mam słoiczek maści na podobne przypadłości. Zwędziłem kiedyś ze Skrzydła Szpitalnego, by używać po treningach. Na Merlina, Barb! Ile razy cię prosiłem, żebyś… – nie wytrzymuje, zaczyna i urywa, zdając sobie sprawę, że wiele razy prosił, by uważała na siebie, a niestety niewiele to pomogło. Panna Brown, jeśli akurat nie szukała kłopotów, one znajdywały ją i zawsze wtedy, kiedy Stansell był po drugiej stronie Zamku. Później długimi godzinami leczył otarcia jej ciała i duszy, obiecując sobie, że więcej do tego nie dopuści, a z każdym kolejnym razem ganił sam siebie za naiwność w tej kwestii.
Ulysses
[Nic się nie stało. Btw, bardzo podoba mi się Twój styl, robiłam co mogłam, by równie ładnie odpisać.]
[Trochę z opóźnieniem, ale cześć! Witaj na blogu z tą wrażeniową kartą! Osobiście jestem zwolenniczką własnie takiego sposobu pisania, więc chociaż tekst krótki, to bardzo miło wyobrażało mi się każde zdanie. Dodatkowo wizerunek tak ładnie wpasowuje się w postać. Baw się dobrze, gdybyś miała chęć popisać z kimś o równie specyficznym sposobie pisania zapraszam! Bywaj!]
OdpowiedzUsuńNarcissa oraz Roza
Zajęcia nie zawsze przebiegały podług standardowego zaplanowanego schematu, a już szczególnie w miejscu takim jak Hogwart. Przeżył protesty małolatów w wszelakich formach, płacz, zgrzytanie zębów, atak potworów, głupie kawały, nieudolne próby manipulacji i inne ciekawe przypadki, burzące opracowany wcześniej plan. Andy liczył się z komplikacjami, a jego nauczyciel z wieloletnim doświadczeniem wręcz się ich spodziewał. Mało co potrafiło wytrącić go z równowagi. Posiadał bowiem niezbędne kompetencje charakterologiczne do danego zawodu. Mimo to chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się, by uczeń wybuchł tak nagle, głośno i rozpaczliwie. Omawiał właśnie jeden z trudniejszych tekstów, zapisanych na pergaminach dość niechlujnie i niewyraźnie. Nie stosował jednakże żadnego rodzaju taryfy ulgowej. Szósty rok już dawno powinien wejść w etap pewnego zaawansowania, a sam przedmiot Starożytnych Run wymagał przede wszystkim skupienia, rzadko nabywanej w dzisiejszych czasach zdolności logicznego myślenia oraz ciężkiej pracy. Decyzję o konieczności skończenia danego przedmiotu uważał za słuszną, dzieciaki uczyły się w ten sposób ponoszenia konsekwencji za swoje decyzje. Jeżeli ktoś wolał wycofać się tylko dlatego, że mu ciężko, może po prostu nie nadawał się do nauki w tej szkole. Ponieważ jednak Hogwart co roku przyjmował spore tłumy małych magicznych potworków, koniec końców decydowała o nich selekcja naturalna.
OdpowiedzUsuń- Od dłuższego czasu zastanawia mnie, Bates, co na Merlina robisz na moich zajęciach. - Stanley westchnął z irytacją, a potem wbił lodowate spojrzenie w jedną z leniwszych uczennic. Dziewczyna milczała uparcie ze wzrokiem wbitym w ławkę, nawet nie potrafiąc podnieść wzroku na nauczyciela po zaprezentowanym przez siebie żałosnym występie. Andy nie nabrał się na drżącą brodę, zaciśnięte na kancie biurka palce ani próby zignorowania jego osoby. - Zapomniałaś języka w gębie? A może farba wyżera ci mózg? - Zapytał z wyraźną kpiną spoglądając na jaskrawo-czerwone włosy puchonki. Jego słowa przelały chyba czarę goryczy. Bates zerwała się z miejsca, spoglądając na mężczyznę zaszklonymi od łez oczami.
- Jest pan okropny! - Wrzasnęła, niezdarnie zbierając swoje rzeczy z ławki. - Nienawidzę pana! Jest pan skończonym dupkiem. O i Barbie potrafi to wszystko tłumaczyć znacznie lepiej od pana! - Jęczała, przy ostatnim zdaniu ruszając w stronę wyjścia i zostawiając za sobie donośny trzask zamykanych drzwi. Andy wpatrywał się w nie przez parę sekund, po części w gniewie, a po części zaskoczeniu. Nigdy nie słyszał, by ta smarkula chociażby mówiła normalnym tonem, nie mówiąc o tak drastycznym podniesieniu głosu. Podejrzliwy wzrok przesunął także na Brown. Przez moment taksował ją spojrzeniem, zanim nie obrócił się na pięcie, by kontynuować zajęcia.
Coś w tej sytuacji nie dawało mu spokoju, zajmując jego głowę do późnego wieczora. Z jednej strony wmawiał sobie, że nie ma nic dziwnego w wzajemnej pomocy uczniowskiej. Z drugiej jednak coś w głosie awanturniczki sprawiło, że jej chaotyczna wypowiedź zapadła mu w pamięci. Siedział przy szerokim drewnianym biurku, kartkując jeden z późniejszych tomów podręcznika. Z zamyśleń wyrwało go ciche pukanie. Nieśpiesznie podszedł do drzwi, wyjątkowo otwierając je samodzielnie. Uniósł brew, uderzony wizytą gościa.
- Brown. - Burknął, a jego oczy padły na tego pieprzonego kocura, wlepiającego w niego obojętne gały. - Co robisz z moim kotem? I jakim cudem nie pożarł cię w całości?
[Przepraszam, że tyle mi to zajęło aaa.]
Andy Stanley
[ Hej!
OdpowiedzUsuńWydaje mi się, że tych dwoje razem by dobrze się dogadali, Lazarus chciałby przyjść do Barbie w sprawie nielegalnych przedmiotów, ale coś mi się wydaje, że warto by wcześniej skonsultować jakąś historię poprzedzającą z Tobą, bo coś mi podpowiada, że taka parka na pewno się już wcześniej poznała.
Jeśli masz ochotę na jakiś wątek, to wpadaj do mnie :) Karta dopiero opublikowana, więc moze nie byc na liscie studentów ]
Lazarus Nott
Przekracza próg łazienki z moralami zawieszonymi na żenująco cienkiej linie – nadszarpniętej przez ich wspólny grzech; niedostatecznie trwałej, by utrzymać młodzieńcze instynkty w cugach rozsądku. Rozciągniętej między potrzebą bycia w samotności, a bycia dla kogoś, gdy w chłodnych murach Hogwartu zagrzewają przestrzeń prostą, niewysublimowaną potrzebą bliskości. Realizacja pragnienia startuje zwykle już w punkcie wejścia i pęcznieje na miarę dzielonych gestów, gdy w zespoleniu ust czy kończyn odnajdują płytkie ukojenie. Nie poczuwa się do odpowiedzialności, nie rozbija tematu o kanty przyzwoitości, na powściągliwość zwyczajnie nie znajduje w sobie miejsca.
OdpowiedzUsuńJest tylko ona. Jest tylko on. Gdzieś tam we wszechświecie są też oboje, choć w głowie Ślizgona tkwią zawsze osobno. |Pomimo tego, że łączy się z nią ciałem, nigdy nie zaczął duchem, więc gdy słowa żalu uchodzą w przestrzeń z tych grzesznych ust, nie czuje się ani trochę winny. Podnosi brew w geście nierozumienia, bo choć epitet zdaje się zadziwiająco trafny, można odnieść go do tak licznych kwestii, że w efekcie nie można odnieść wcale. Nie bez dookreśleń.
— Musisz być bardziej precyzyjna — przechodzi przez pomieszczenie z niezmiennie neutralną miną, lustrując wzrokiem ukrytą pod mundurkiem sylwetkę. To... coś innego. Grafit oczu przez momentu niknie pod zasłoną rzęs, gdy w długości odkrytych kończyn Puchonki próbuje doszukać się ich końca, który następuje gdzieś pod spódniczkę.
— Nie wiem o czym... — wstrzymany przez opuszek palca, milknie, wracając spojrzeniem do jej łagodnej twarzy. W niemym niezrozumieniu przechyla głowę w bok, naprężając przy tym mimochodem szyję. Nie spuszcza z niej oczu, choć mruży je dla lepszej koncentracji. Rozproszenie w postaci nadprogramowego dotyku sprawia, że zmuszony jest dzielić uwagę między słowa, a gesty, a kiedy wreszcie na prym wychodzą te pierwsze, śmieje się krótko, niekontrolowanie. To bardziej pobłażliwe prychnięcie, zupełnie nieplanowane.
— Amortencja, czy coś podobnego — potwierdza. W przeciwieństwie do niej zupełnie spokojnym tonem. Nie widzi powodu, dla którego miałaby być na niego zła. Kiedy spotkali się pierwszy raz, nie sądził, że ktoś poza nim da się odurzyć. Nie celował w innych, gdy wpuszczał afrodyczne opary w kwadrat relaksującego basenu. Tym, że znalazła się wtedy z nim, rządził przypadek.
— Możemy...? — ściąga pas zieleni pod kołnierzem, rozsupłując wiązanie z wyjątkową precyzją. Kiedy materiał ślizgońskiego krawata opada na ziemię, on pozostaje wyprostowany z twarzą w odległości dalekiej od posadzki. Wysuwa bezpardonowo dłonie w przód, tym razem nakierowując palce w kierunku kuszącej żółci.
Scorpius H. Malfoy
[Dziękuję, dziękuję bardzo! U Ciebie też jest absolutnie urzekająco, i to nie tylko dzięki najpiękniejszej Grace Kelly <3 Mam nadzieję, że się wszyscy zadomowimy!]
OdpowiedzUsuńStella
[Dziękuję razy trzy – za wzmiankę na szałcie, w dopisku do Edgara i za komentarz pod kartą Ethana. <3 Aż tak w 100% beztroski nie jest, ale na pewno nie tak złożony i nawarstwiony pod względem ciemnych historii jak Barbie!
OdpowiedzUsuńNo i trzeba, tzn. nie trzeba, ale mnie najwyraźniej potrzeba, by mieć też postać mniej marmurową niż Edgar. Trochę czułości dla równowagi nie zaszkodzi. ;D]
Ethan Rosenblum
Matka odchodzi. Edgar ma wtedy jeszcze tyle lat, ile można zliczyć na palcach obu rąk, kiedy matka odchodzi – w jednej chwili jeszcze jest, w kolejnej już znika. Wolałby, żeby umarła, więcej: wolałby wiedzieć, że zginęła, chociaż tak myśleć, nawet jeśli to nie była prawda. Odchodzi po prostu, stopa za stopą, odchodzi w czasie świętym, więc nawracającym stale, cyklicznie, w snach i na jawie. Edgar zostaje sam ze starym ojcem o sercu prawie tak wielkim jak ogromny był jego brzuch, starym poczciwym Fawleyem, który dla pierworodnego zrobiłby wszystko, ale trudno chować dzieciaka zmyślniejszego od siebie samego. Więc synek tęskni za swoją młodą matką i świeżym uśmiechem, kwiatowym zapachem, który wdychał, wtulając się w miękkie ciało, za gładkimi dłońmi i smutnymi oczami – i tego melancholijnego spojrzenia będzie później poszukiwał, zawsze, lecz głównie na fotografiach.
OdpowiedzUsuńMatka kochała – kochała swego jedynego, lecz najwyraźniej niewystarczającego. Powtarzała czasem, że choć nie ma nic, nigdy nie będzie bankrutką, bo jej syn piękniejszy niż wasze syny. Kochała za bardzo, mówili niektórzy, lecz chyba raczej: za wielu. Wystarczyło kilka słów prawdy naiwnie wypowiedzianej przez Edgara ojcu, by po słowach burzy nastąpiła niepokojąca cisza. I puste krzesło przy jadalnianym stole. Nareszcie można by częściowo zrozumieć dawne słowa, o bankructwie, bo przecież miała więcej niż najbiedniejsi mogli sobie zamarzyć. Najwyraźniej nie miała czegoś cenniejszego, więc wyruszyła to zdobyć.
Edgar myśli o matce częściej niż gotów się przyznać i częściej niżby chciał; nawet teraz niespodzianie myśli powracają do znanego tematu. Przecież wie, może się wtedy nauczył, że jeśli chciałby czarno-białych wyborów, mógłby co najwyżej zagrać w szachy, w których wszystko utrzymane w dwóch tylko barwach. Moralność jest strefą mniej wyrazistą, jest spektrum i jest też wyborem, którego próbuje się trzymać, choćby tylko dryfując, niebezpiecznie zbliżając się do krańców. Gdyby sądził inaczej, byłoby łatwiej: pozostawałoby tylko szafować i wydawać wyroki, oceniać z góry ludzi.
Jak go postrzegają – niewiele tutaj może zdziałać.
– W porządku – odpowiada po prostu na słowa Barbary.
To prawda, niewiele o niej wie. Nie wdziera się w umysłu i nie wyciąga wspomnień, żeby znać jej historie, musiałaby mu ją opowiedzieć.
Zsuwa się z ławki i przechodzi po klasie, zatrzyma się dopiero przy półce z książkami i losowo, głównie dla zajęcia rąk, zaczyna wyciągać przypadkowe woluminy i oglądać ich okładki.
– Wszystko, co robię, robię dla siebie. Dla własnych korzyści. Nawet tutaj jestem – mówi gorzko, nawet na nią nie patrząc.
Tak przecież jest i nawet jeśli totalny, całkowity altruizm istnieje, Edgar nie stał się jego częścią. Kiedy komuś pomoże, nie oczekuje zapłaty, ale przecież to wciąż uczestnictwo w bilansie zysków i strat. Straci czas, pieniądze, nerwy, zyska jednak: postępowanie w zgodzie ze sobą i możliwość spojrzenia w lustro bez wyrzutów sumienia.
Przez chwilę przerzuca leniwie strony jakiejś książki, aż nagle odkłada ją gwałtownie i z powrotem, w ledwie dwóch krokach, dochodzi do ławki, o którą opiera się dłońmi, tym samym nachylając się do Barb.
– Naprawdę sądzisz, że to kwestia zasad? Rzecz tego, co ktoś kiedyś zapisał w jakichś księgach? To byłoby miłe, to byłoby proste. – Im dalej, tym mówi ciszej, ostatnich słów prawie nie słychać: – To byłoby nieludzkie.
Krukonka z roku opowiadała mu kiedyś o wierze swoich przodków. Że w świątyni modlili się sami mężczyźni, kobiety nie miały wstępu, ale gdy ktoś z ich kręgu zmarł, lamentnice w szaleńczym biegu wpadały w święte miejsce wbrew literze pisma, lecz nikt nigdy nie rzekł słowa przeciw. Wyjątkowy czas wymaga wyjątkowych środków. O tym głoszą nawet bajki, czarodziejskie i mugolskie na pewno też, była taka o dwóch braciach i zaginionej siostrze, jeden zagrzebał się w paragrafach, drugi złamał każdy, który mógł, by uratować siostrę. To pierwszy usłyszał od kruka: przegrałeś, byłeś zły.
Albo tak: niektórzy złamią tabu, by móc zagrzebać martwe ciało brata.
A Edgar nie chce przegrywać.
– Jak pierwotne zakazy, ojcobójstwa, kazirodztwa i kanibalizm… – mruczy bardziej do siebie niż do kogokolwiek innej, ale już na trzeźwo pyta: – Toby ci pomogło? Moja lista przewin i grzechów?
UsuńEdgar Fawley
[Ech, znowu nie mieści się w jednym, ale do drugiego wpada tylko resztka, bez sensu, nieestetycznie.]
[Dziękuję pięknie, baaaardzo mi miło! <3 Wcale nie uważam, by Sammy była lepiej zbudowana; to w końcu tylko karta! :D Ale, mam nadzieję, że jeszcze uda się tego mojego Wężyka wyprostować i jakoś ułożyć, cóż. Dziękuję raz jeszcze! W razie chęci zapraszam do nas!]
OdpowiedzUsuńSamara Foxberry
Chodząca ambiwalencja. Tym właśnie dla niego jest Barbara Brown, szczególnie w chwilach takich jak ta, gdy usta i czyny Puchonki kaleczą rozbieżnością, przyprawiając prosty, samczy umysł o pierwsze symptomy dezorientacji. Usta otwierają się wtedy w pozornie kuszącym rozchyleniu, gotowe do wyartykuowania pierwszych pytań, które – niezmiennie od tygodni – wcale nie padają.
OdpowiedzUsuńChoć niewiedza drażni nieprzyjemnie, jak insekt w uchu, rozbicie obiekcji w jawny sposób łączy się z koniecznością porzucenia maski, a tego przecież zrobić nie może. Wielu rzeczy przy niej nie rozumie, motywy jej postępowania są mu obce, ale nie przyzna tego głośno. Zamiast tego czujnie obserwuje. Wpierw pod analizę poddaje widziany oczami wyobraźni pęd życia, pewną nieodłączną jej nastoletnią impulsywność, która pcha Puchonkę w sidła ślizgońskich rąk.
Widzi, jak granica moralności zaciera się przy każdym ich spotkaniu, jak najlżejszy oddech przeistacza się w zew namiętności. Doświadcza namacalnie i niezmiennie od tygodni jej ciepłą aurę, gdy skóra przy skórze ocierają się o siebie; gdy spajają się w jedności, a choć złączeni niezrozumiałym paktem potrzeb ciągną ku sobie, tak naprawdę nawet się nie rozumieją.
Dziwi go ta nadmierna ochota, kobieca seksualność wybuchana ponad stan. Jej palce na swetrze i zaproszenie do bliskości, gdy pierwszej warstwy odzienia za jej sprawą już nie ma. Najbardziej jednak zaskakuje go potrzeba rozmowy, budowanie konstruktu zaufania, którego wcześniej, nawet w chwilach największej intymności, nie potrzebowała.
— To tylko seks, Babs. Nie dramatyzuj.
Jest rozczarowany. Właśnie traci największą atrakcyjność tychże spotkań – brak pohamowania. Wątpliwość, jaka w niej kiełkuje, doprowadza go do absolutnej złości. Pozostawia z niechcianym poczuciem, że jeśli teraz wejdą na terytorium rozmów, później może być ich tylko więcej. Nie tego oczekuje po łazienkowych schadzkach.
Odsuwa się od niej, przerywając kontakt wzrokowy. Ręce wypuszczają krawat, żółto jaśniejący na kobiecej koszuli. — Nie mam na to czasu — dodaje z irytacją na języku.
Przecenia go, to prawda. Scorpius nigdy nie wynosił swej brudno-okrutnej gry za ramę publiki. Niszczy dla glorii, a tam gdzie nie może jej osiągnąć, odpuszcza. Nie całkiem, wciąż bowiem działa dla przyjemności, niekiedy szukając jej również w roli awanturnika, nigdy jednak w roli sadysty. Jest różnica między zaniżoną moralnością, a jej brakiem.
Scorpius H. Malfoy
Z przymkniętymi w chwilowej błogości oczami, z klatką piersiową tuż przy jego własnej w bliskości, którą to ona rządzi i wydziela wedle uznania, jest jak kot. Chadza własnymi ścieżkami, stąpa cicho, by za chwilę zaskoczyć go swoją obecnością, jak teraz, w potrzebie nagłej bliskości, pieszczoty, czułości, by wkrótce później zniknąć w swoim życiu, w swoich kocich sprawach na długie dni i tygodnie, a po rozłące przynieść mu upolowaną mysz, w wyrazie największej miłości. Lub podbite oko, które nie daje mu spokoju, kiedy patrzy na tę delikatną fasadę twarzy, za którą skrywa się tajemnica, którą długimi latami, pieczołowicie odkrywa kawałek po kawałku, a sedno wciąż jest gdzieś głęboko zakopane, pod rozrzuconymi, luźnymi kawałkami. I miną jeszcze długie dni, tygodnie i lata, zanim każdy z nich weźmie w palce, obejrzy dokładnie, dotknie każdej wypustki i wgłębienia, zanim odnajdzie miejsce, do którego mógłby je dopasować.
OdpowiedzUsuń– We wszystkim, to prawda, a kiedy pałasz rządzą zemsty, muszę przyznać, że ten fiolet rzeczywiście dodaje ci uroku. Co wcale nie oznacza, że przyjmę i przełknę go tak gładko, jakbyś sobie życzyła. Wiesz, że to niemożliwe – nie rozumie i nie chce zrozumieć bagatelizacji naruszonych tkanek, z którą spotyka się zawsze, ilekroć pojawia się cała podrapana, poszarpana, niczym kocur po polowaniu, kładąc się na gangu w plamie słońca i mrucząc w cichym zadowoleniu. Zawsze wtedy chce głaskać, utulić, ukochać, ucieszyć się jej powrotem, a ona czasem mu pozwala, innym razem pokazuje pazury, jak teraz, kiedy plan zemsty wykiełkowawszy w jej głowie, rysuje się słowami tuż przed zdumioną twarzą Ulyssesa.
Wiedziony jej spojrzeniem, ogląda się przez ramię, na trzy kryształowe buteleczki, pełne Wywaru Żywej Śmierci, którego jakości jest tak pewien, jak własnego nazwiska i przynależności do jednego z czterech domów. Przysłowiowy leń i obibok niespodziewanym mistrzem eliksirów, toż dopiero niespodzianka, chociaż może nie do końca, gdy spojrzeć na babkę ze strony ojca, wielką pasjonatkę siekania, odważanie, ucierania i warzenia.
– Nawet o tym nie myśl – kładzie dłonie na jej ramionach, odwracając w stronę wyjścia z lochów i podąża za nią. – Spełnię każde twe marzenie, ale nie tutaj i nie teraz, a z pewnością nie tymi fiolkami, gdyż wtedy na pewno będę musiał spędzić kolejne, niekończące się godzimy nad kociołkiem w ramach niedokończonego szlabanu. Nie zrobisz mi tego, bo za bardzo mnie kochasz, a już z całą pewnością fakt, że owszem, pomogę ci otruć te Ślizgonki, zastanawiam się tylko, czy w roli drugoplanowej występują tam ciężkie powikłania, czy może śmierć? Wiesz, to tak jakby dość istotne – udał głębokie zastanowienie, nawet jeśli żaden z tych drugoplanowych aktorów miał nigdy nie wkroczyć na scenę planowanego przedstawienia.
Chłód i wilgoć lochów zastępuje ciepłe, suche powietrze hogwarckich korytarzy, kiedy zmierzają do szatni, by tam spośród rzeczy Stansella, o dziwo równiutko ułożonych w szafce, wydobyć słoiczek przezroczystej maści, który z pełną świadomością tego, co traci, oddaje jej, nie czując przy tym żalu.
– Nie zgub i na litość Merlina, użyj, a teraz chodź, znajdziemy pustą łazienkę i wyprodukujemy zatrute jabłko dla trzech księżniczek – zamyka jej dłoń na bryle słoiczka, zręcznie nawiązując do mugolskiej bajki o Śnieżce, którą kiedyś widział w telewizji u dziadków.
Ulysses
Napięte mięśnie i rozszerzone w osnuwającej ich ciemności źrenice, niepokojący błysk białek rozdartych czerwonymi nićmi przekrwienia po ostatnich, nieprzespanych, przesyconych koszmarami nocach i te tworzące niemal szklaną taflę, w której odbija się twarzy oprawcy. Mieszające się ze sobą oddechy, płaszczyzny skóry rozdzielone centymetrami przesyconych kurzem cząstek a może kilkoma uderzeniami nierównomiernie bijących serc. Miękka skóra pod różdżką, tak łatwo dostępne gardło i krtań, którą mógłby rozciąć leniwym zaklęciem, by obserwować w upojeniu rozdarte tkanki i żyły, by zmrużyć oczy przez tryskająca mu na twarz krew, mimo płynącego w jej krwinkach szlamu, wciąż tak wspaniale metaliczną. Ciało obok ciała, wypełniające się krzywizny i przepływający po jego kręgosłupie dreszcz obrzydzenia przemieszany z pragnieniem przywłaszczenia sobie dziewczyny na własność. Lestrange chce przyciągnąć ją do siebie, naznaczyć inicjałami, rozrastającymi się plamami siniaków, krzyżujących się ze sobą ran i pęknięć przesączających się wraz z bólem do psychiki. Uzależniająca ambiwalentność.
OdpowiedzUsuńObcy oddech łaskocze go w skórę, przesuwając wyimaginowanymi dłońmi po policzkach i smagając ciepłem jego wargi. Szlama kusi go i zwodzi, swoimi szepczącymi słowami zapraszając do gry, której skutków najprawdopodobniej nawet nie potrafiła przewidzieć. I już chwyta ją, niemal zaciskając palce na szyi, niemal wydusza z niej tchnienie i zduszony jęk, przyciągając do siebie niczym bezwładną lalkę, poddając się skuszonym instynktom. Wykorzystać i porzucić. Raz na zawsze wymazać brudną skazę z umysłu. I już wyciąga w jej kierunku dłoń, gdy ciało rozrywa niespodziewany ból, tak żałośnie ludzki i pozbawiony krzty magii. Jedyny, na który mógł zdobyć się plugawy pomiot mugoli.
Zduszony jęk Bastiana rozbrzmiewa w bibliotecznej ciszy, łącząc się z głuchym uderzeniem zaciśniętej pięści w drewnianą nawierzchnię. Z gardła wyrywa się chropowate przekleństwo, a może zwierzęce ostre warknięcie, stające się zwiastunem rozchodzącej się po żyłach wściekłości. Widzi jak Brown ucieka, znika za jednym z regałów, niczym zjawa mieszając się z ciemnością, pozostawiając po sobie drażniący nozdrza przesycony słodyczą i nieuchwytną tajemnicą zapach. Nieposłuszna marionetka zrywająca się z uwięzi.
Więc biegnie za nią, osacza zaklęciami w okrutnej zabawie okalającymi jej ciało, niby to nie trafiając, wciąż łudząc szansą ucieczki. Dwa rytmy kroków, smagnięcia uroków i nuty oddechów, przesycone złością zmysły – wyostrzone w oczekiwaniu na zbliżające się okrucieństwo. Uzupełniająca się całość, upajającą umysł psychodeliczna kakofonia.
- Sectumsempra! – Przechodzące po cisowym drewnie czarnomagiczne iskry, zamiast ukoić tylko mocniej rozniecając tlący się w jego świadomości pożar wściekłości. Barbara upada bezwładnie na ziemię, ugodzona okrutnym zaklęciem – bezwolne kości rozszarpanego ciała.
Lestrange
Nie śpieszy się, stawiając kroki powoli, pozwalając, by jego dłużej niepowstrzymywany, przesycony szaleństwem chichot wypełnił pustą salę. Nachyla się nad ciałem Puchonki, kuca obok niej i przekręcając głowę przygląda się z zafascynowaniem rozdzierającym ja ranom. I śmieje się, lodowato i szyderczo, niczym hiena osaczając padlinę. Czerwień zabarwiająca biały materiał koszuli, metaliczny zapach osiadający na języku, blednąca skóra, drżące w konwulsjach palce i wypływająca z rozchylonych warg krew. Idealne dzieło stwórcy. Idealne, choć nadal tak odpychająco skażone.
Usuń- Myślisz, że mi uciekniesz? – Cedzi każde słowo, niczym siecią osnuwając leżącą pod nim dziewczynę. – Nie, dopóki ci nie pozwolę, szlamo. – Leniwe machnięcie różdżką, silencio, by dla innych zapanowała gęsta cisza, dla nich wybrzmiewając odbijającymi się echem od ścian wrzaskami. – Tak blisko do ucieczki… A może wcale nie chciałaś uciekać, pragnąc mnie tu spotkać, w końcu sama tu przyszłaś. Przyznaj się, Brown. – Sunie końcem różdżki wzdłuż jej ran, leniwie, niemal od niechcenia, jakby zastanawiając się, czy są wystarczająco rozległe i tworzące odpowiednio bolesną całość. Sekundy uciekają, prawie przesączając się przez jego palce, z każdym płytkim oddechem dziewczyny przynosząc mu większe upojenie. – Mógłbym cię wyleczyć, ale czy mi się to opłaca?
Lestrange chce by go błagała, by podniosła w jego kierunku proszące słowa, otulając nimi jego zmysły, oddając nimi swoją poniżającą niższość. Widzi jej oczy, piękne oczy, szklane i zasnute cierpieniem, przyciągające go niemal tak samo jak na korytarzu czy Wielkiej Sali, czy w zasnutej parą łazience, gdy po raz pierwszy ją torturował. Zanurza się w jej spojrzeniu, zaciskając mocno wargi. Piękne te oczy, budzące w nim nienawiść boleśnie przeplatającą się z pragnieniem – obrzydliwym i niedopuszczalnym, bo czymże miało być to plugawe istnienie w zestawieniu z płynącą w jego żyłach czystością. Odpychająca i zakazana, i może w tym niepozwoleniu tylko bardziej pociągającą i kusząca zmysły.
Wbija różdżkę w jedną z ran, mocno, gwałtownie, rozrywając bólem brudne komórki, próbując pobyć się z umysłu tych myśli i wściekłości. Nachyla się nad Puchonką, niemal smagając wargami jej usta, zatrzymując się tak niebezpiecznie bliskie, a jednak wciąż tak odległe cale od jej twarzy, w zawieszeniu wyczekując jej łkających próśb o ułaskawienie.
- Błagaj szlamo. – Dotykający twarzy szept, mieszający się z oddechem i głośnym biciem serca, być może wcale nie wypowiedziany a wyczytany z ruchu jego warg.
I prostuje się, może zbyt szybko, może zbyt gwałtownie się od niej odsuwając, jakby nie ufając swoim odruchom. Tylko opuszkiem palca ściera z jej drżących ust krew, unosząc ją do swoich, powoli zlizując ją językiem. Metaliczny smak osiadający na podniebieniu i ostro utkwione w Barbarze spojrzenie, niemal bez mrugnięcia obserwujące każde drgnięcie jej mięśni.
Lestrange
[Po przeczytaniu karty wcale się nie dziwie, że dałaby się owinąć nawet w jego drut kolczasty, muszę przyznać. Masz bardzo przyjemny styl, podoba mi się.]
OdpowiedzUsuńYaxley
[Jej, pięknie dziękuję! Mnie tam bardziej przypadła do gustu Twoja; jest bosko napisana, serio, a w przypadku kart rzadko wpadam w zachwyt.]
OdpowiedzUsuńLucy Weasley
Obserwuje ją i napawa się splecionymi w agonii cząstkami, chłonąc każde nasączone cierpieniem tchnienie. Nachyla się nad nią, wyimaginowanymi dłońmi zagarniając całe jej ciało dla siebie, spijając każde ukłucie pochłaniającego ją okrucieństwa, jej strach i oblepiający świadomość ból, by poczuć odbicie swej władzy i szaleństwa - jak najmocniej, jak najbliżej. Plamy krwi rozlewające się po kamiennej tafli, bezwładne ciało stworzone na nowo niezliczonymi, doskonałymi w swej ostrości cięciami – perfekcyjna całość w abstrakcyjnym pięknie stanowiąca wzniosły akt zniszczenia. I jej drżące w niekontrolowanych konwulsjach szczupłe palce, oczy, których nieświadome osłonięcie powiek, nie umknie jego skupionym zmysłom, rozchylone usta i wypływająca z nich krew, tak ludzka, tak żałośnie ludzka i bezbronna, a mimo czającego się w niej brudu i zdrady, tak idealna w swej barwie i zagnieżdżającym się w umyśle zapachu. I osacza ją swą bezwzględną, nieznoszącą sprzeciwu obecnością i parzy szaleńczym spojrzeniem, trwając w niemym zachwycie zmieszanym z pogardą - tak upojnie rozlewającymi się po komórkach jego napiętego w oczekiwaniu na jej błagalne prośby ciała.
OdpowiedzUsuńBezbłędne dzieło, wspaniała w swym smaku i pozostającej w różdżce czarnomagicznej aurze Sectumsempra, nagle jawi mu się tak odlegle od niedoścignionych wizji czających się w umyśle Lestrange’a. Bo przecież wciąż mógłby z nią tyle zrobić, wciąż tyle uczynić, tak ukarać i zabawić się nieposłuszną lalką. Wydrzeć spod skóry biel kości, w kruchości jej istnienia złapać i złamać, przydusić i wyrwać z krtani wrzask. Skręcić członki, wyrwać i przyszyć je na nowo, osnuwając upojnym mrokiem zakazanych zaklęć i przejmując duszę.
I czai się, wąż na zbłądzoną ofiarę, niczym znienawidzony dementor chcący wyssać jej emocje, diabeł karmiący sobie nią ego. Dumny pan swojej własności.
Bo wciąż tyle mógłby jej zrobić.
I ma rację, ma rację brudna szlama w swych słowach przesyconych palącą go szyderczością, tak boleśnie ujmującą jego postaci. Nie chce jej dać satysfakcji, ukazać, że tym swoim żałosnym stwierdzeniu imitującym rozkaz osiągnęła cel. Musisz, musisz. Musiał, by nie trafić do Azkabanu, by nadal pozostać nieuchwytny w głaszczącej ego bezkarności. Musiał, bo żywe ciała ciekawsze w swym istnieniu od martwych trucheł.
Bastian mruży w złości oczy, zaciska wargi próbując przełknąć tę zjadliwość Brown, wypływającą ostrymi igłami z jej zsiniałych ust. Mimo swej bliskości końca, mimo strachu, który musiał trafić jej zszarpane myśli i rwany rytm serca, wciąż z nim igra. Przez moment, myśl nagła i kusząca pojawia się w umyśle Ślizgona, by zostawić ją i odejść, osamotniając zsiniałe wargi w rozchyleniu zdziwienia. Blade ciało, piękna skóra i włosy rozsypane wokół pozbawionej życia twarzy, i oczy w pustości wpatrujące się w strzelisty sufit, krótkie istnienie w plamie szkarłatu – dzieło stwórcy. Mógłby to zrobić, mógłby i przez sekundy to rozważa, dopiero po zauważeniu jej wygięcia warg, niemal natychmiast porzucając te plany. Dziwny uśmiech i słowa niosące obietnicę oddania mu się całości, budzą chorobliwą fascynację, nie pozwalająca mu drgnąć i jej opuścić. Choć może to przedśmiertne drgnięcie mięśni, może zamiast obietnicy desperacko splecione słowa w próbie ratunku. I może to tylko wyimaginowany obraz jego świadomości naginającej rzeczywistość ku jego pragnieniom, ale jakże w swej istocie pociągający. Bo przecież nadal chce jej ciała, chce jej wrzasków i echa tortur.
Przesuwa powoli palcami pod drewnie różdżki, łowiąc spojrzenie Brown, przyszpilając je i więżąc jakby w chwili zawieszenia - niemego pytania, czy ją ocali, a może przyjęcia jej obietnicy i zawarcia paktu. I szepcze, Vulnera Sanentur, a szept jego zimny i ostry, mimo niesienia pomocy, swą chropowatością osiadający w umysłach innych. Tamuje krew, spowolnia jej bieg, zatrzymując w spragnionym jej ciepła organizmie, chroniąc przed wykrwawieniem i śmiercią. I wypełnia pierwszy etap, cofając część uroku, zsyłając łaskę. Choć może nie łaska to, a przedłużenie katuszy.
Bastian
- Ciesz się szlamo, że mam dziś dobry humor. – Niemal głaszcze dziewczynę tym stwierdzeniem, po chwili rzucając kolejny czar, obserwując łączące się ze sobą tkanki i zasklepiające się rany, aż ostatnim, prawie łagodnym szeptem kończy akt uzdrawiania. Lestrange tworzy ją na nowo, łata i zszywa, obejmując w posiadanie ciało istniejące już tylko dzięki niemu. I tylko krew na białej koszuli Brown i dłoniach Bastiana i skrywające się pod materiałem blizny jedynym śladem uroku.
UsuńDaje jej chwile wytchnienia, zezwala na pełne oddechy i unormowanie się bicia serca, chłonąc wszystkie reakcje jej ciała. Aż wreszcie, nie mogąc się powstrzymać, znowu ją do siebie przyciąga – brudną i słabą, dłonią oplatając jej szyję. Twarz koło twarzy, splecione oddechy, wbite w siebie spojrzenia. I mógłby jej powiedzieć, że on nic nie musi, że wyleczył ją tylko z własnego kaprysu, że wciąż będzie się nią bawił i wyrządzał krzywdy, a ona poddańczo mu się nie sprzeciwi. Że jest jego – pozbawioną znaczenia fascynacją, bez woli i myśli. Ale z gardła nie wydziera się żaden dźwięk, bo wie, że Brown widzi to wszystko w jego spojrzeniu, że wyczuwa w bijącej od niego aurze i zachowaniu. Słowa są zbędne, niepotrzebne w okalającej ich ciszy, a może ekstazyjnym huku serc.
Lestrange ściera wierzchem dłoni ostatnie wspomnienie krwi z twarzy Puchonki, pozwalając zanurzyć im się w tym chwilowym spokoju. Po czym odsłania zęby w drapieżnym uśmiechu a z gardła wyrywa się śmiech. Odpycha od siebie Brown, wstaje i krąży wokół niej, niczym sęp czyhający na ofiarę, echem kroków wyznaczając rytm jej przyszłego życia. I śmieje się, śmieje się, nie mogąc się powstrzymać, chłopiec, który odnalazł zaginioną zabawkę. Szaleńczo, w transie i bez końca, smagając tym dźwiękiem skórę dziewczyny, której byt już sobie przepisał, w niemal absurdalnym jej przyzwoleniu.
- Będziesz jeszcze błagać, Brown, będziesz prosić, bym zostawił cię w spokoju. A może prosić, bym cię dotknął? Bo powiedz, głupia, skąd ten uśmiech? Skąd ta niechęć w ucieczkach? Chcesz się poddać, zetknąć się z czystością krwi? A może jako jedyna, znasz swoje miejsce szlamy? – Zatrzymuje się i milczy, przekręca lekko głowę, wyginając wargi w drwiącym grymasie i rozszerzonymi, wciąż rozbawionymi a może i zaciekawionymi oczami przyglądając się dziewczynie.
♥