ALFRED LAROSE
gryffindor, vii
Magia go nie oczarowała, bardziej rozczarowała. Nie zmieniła zbyt wiele w jego życiu, oprócz tego, że gdy siedzi na klopie i zapomni gazety może ją przywołać zaklęciem. Jedynym przedmiotem, który go zaciekawił była transmutacja. Od dwóch lat próbuje zamienić tosty z serem w fajki. Poza tym wszystko jest po staremu - stary dom, stary materac, stare ubrania i odwieczny brak kasy.
Gdy płacz matki ustał i zaległa grobowa cisza, wyszedł oknem łamiąc gałęzie i nigdy już tam nie wrócił.
wątki: 1/3
mail: puchatek1012@gmail.com
Było już całkiem ciemno, a na pewno na tyle, że bez światła latarni nie sposób było go dostrzec. Bezwiednie obgryzał paznokieć stojąc na Eastwood Road. Wgapiał się w okno obserwując dwie szare sylwetki na żółtym tle światła żarówki. W końcu podniósł torbę, poprawił plecak i energicznym krokiem podszedł do drzwi. Jego dłoń zawisła w powietrzu, kiedy zawahał się, czy nacisnąć klamkę, jednak powoli zapadający zmrok za jego plecami i dziwne, chorobliwe przywiązanie zrobiło to za niego. Dym, pot i pijacki bełkot sprzed telewizora. Tak to zapamiętał. I nic się nie zmieniło.
Przekrwione, mętne oczy matki wypełniły się łzami, kiedy ścisnęła go w objęciach. Mamo wyrwał mu się szept, bo matka coraz mniej przypominała człowieka, a coraz bardziej szkielet opięty skórą. Nakłucia na jej przedramionach ropiały, zrobione najwidoczniej starą, zużytą igłą. Dlaczego nic się nie zmienia? Z drugiego pokoju wyszedł Ralph, z okruszkami na koszulce i zgniecioną puszką piwa w łapie. Matka próbowała interweniować w szarpaninie, która była już tradycją, gdy Aflie wracał na wakacje do domu. Ona, ważąca jakieś czterdzieści kilo, wyniszczona uzależnieniem istota przeciw stu trzydziestokilogramowemu goliatowi. I tylko oklepany frazes dryfujący gdzieś w głowie - nie używaj czarów poza Hogwartem.
Alfie jak zawsze uciekł, uciekł na górę. Włożył zwinięty kawałek papieru toaletowego do nosa, powoli położył się na swoim starym materacu w pustym pokoju i długo myślał, gapiąc się w sufit pokryty grzybem. O tym kim chciał być, a kim nigdy nie będzie. O tym czym się stał i o tym, co go przeraża. O ludziach których kochał. Gdy płacz matki ustał i zaległa grobowa cisza, wyszedł oknem łamiąc gałęzie i nigdy już tam nie wrócił.
wątki: 1/3
mail: puchatek1012@gmail.com
[Pierwsze zdanie wywołało u mnie wielki uśmiech na twarz, jednak gdzieś w połowie zniknął. Nie łatwe chłopczyna ma życie, oby w Hogwarcie lepiej się wiodło. Jakby szukał męskiego klepania po plecach i ognistej to zapraszam do siebie.]
OdpowiedzUsuńGregorius Cavendish
[Ta postać jest jedyna w swoim rodzaju. Bardzo podoba mi się otoczka, której jej towarzyszy oraz sama kreacja. Nie wspominając już o takiej przyziemnych sprawach jak zdjęcie, czy chociażby imię. W razie chęci na wątek, zapraszam serdecznie do siebie. ]
OdpowiedzUsuńHalliwell Shanter
[ O matulu. Jak mi go szkoda :< Mam ochotę go tulić i tulić i mówić, że na pewno będzie lepiej, choć mogę się założyć, że on tego nie chce słuchać. Gdyby potrzebował kogoś kto po prostu go wysłucha, zapraszam do siebie. Co prawda Andromeda swoim charakterem nie porywa, ale może uda się coś wymyślić]
OdpowiedzUsuńAndromeda
[Świetny jest ten twój pan. Przyznaję, podglądałam przed publikacją i czekałam aż opublikujesz, żeby pochwalić. Jeśli masz ochotę na wątek, to koniecznie wpadnij i daj znać.]
OdpowiedzUsuńIlheon
Witamy serdecznie i życzymy udanej zabawy!
OdpowiedzUsuń[Podzielam ochy i achy poprzedników, świetna karta, świetna postać i aż się go szkoda robi! Joy też chętnie go przyrili, gdyby zechciał :D Tymczasem witam i życzę miłej zabawy na blogu!]
OdpowiedzUsuńJOY
[Ależ to smutna karta i wszyscy się tu rozczulają itd., ale ja nie mogę się wyzbyć wrażenia gorzkiego smaku po zobaczeniu tego zdjęcia. No tak mi zapadło to w pamięć i ten posmak papierosów w ustach, że ugh! Powodzenia na blogu, udanych wątków! W razie chęci i jeżeli któraś z mych postaci przypadnie Ci do gustu, wpadnij :)]
OdpowiedzUsuńVincent // Priscilla
[Cześć, masz jakąś taką niezwykłą lekkość pióra, dzięki której niesamowicei dobrze czytało mi się o Alfredzie. Zazdroszczę ci trochę tego, że pomimo że nie należy do fortunnych postaci, to nie wyszedł ci też taki męcący Kordian albo inna romantyczna ciota (w przeciwieństwie do mnie, eh).
OdpowiedzUsuńLyanna niby jest dobra w transmutację, to może pomoże w znalezieniu sposobu na przemianę sera, koniczyny czy czego tam trzeba w tytoń. Choć nie obiecuję jakiś mogolskich malborosów, ale jestem pewna, że czarodziejskie fajki im nie ustępują :D A choć Lyanna pewnie należy do świata, który nigdy nie przypadnie mu w udziale, to w Hogwarcie piękne jest chyba, to że te dwa światy mogą się ze sobą na chwilę spotkać. Także jeśli masz ochotę i Fredek nie brzydzi się Ślizgonów, to zapraszam do siebie. A ponad to życzę miłej zabawy i masy wątków!]
Lyanna
[O mamciu, jakie ten pan musiał mieć ciężkie życie... A jednocześnie w jakiś sposób zyskał moją sympatię. Mimo traumatycznych przeżyć, wydaje się, że nimi nie "przesiąkł" - chyba. Ale... taka marnacja jedzenia? Transmutować tosty? To nie lepiej nie wiem, kamienie? XD
OdpowiedzUsuńMiłej zabawy, wątków pewnie brakować nie będzie - a jak coś droga do mojej karty nie jest zbyt zawiła, zapraszam, trafisz z pewnością ;p ]
Isleen Dunne
[Jakie to jest strasznie smutne... :( ale bardzo ładnie napisane]
OdpowiedzUsuń~Victoria S.
[Karta jest niesamowicie smutna, a ja kibicuję i trzymam kciuki za Alfiego. Niech mu się jednak trochę w życiu poukłada.]
OdpowiedzUsuńNoah
[Przyznam otwarcie, że przy tylu nowych kartach Alfred najzwyczajniej w świecie mi umknął, ale cieszę się, że przez twój komentarz mogłam trafić na tak ciekawą kartę postaci. Zazwyczaj nie robię wyjątków i nie podnoszę limitów na powiązaniach przy ich domykaniu, lecz dla ciebie z przyjemnością to uczynię. Larose będzie dla Malcolma niemałym wyzwaniem, ponieważ są z dwóch różnych światów, a nuż uda mu się wyprowadzić go na godnego czarodzieja, który doceni magię.]
OdpowiedzUsuńMalcolm Letherhaze
[Pisałam to zdanie właśnie z myślą o Dumbledorze :D
OdpowiedzUsuńHmm, tak sobie myślę, gdzie Alfie się podział jak uciekł z domu? Bo mógł zahaczyć o dom Joy i zatrzymać się u niej na kilka dni ;) I albo spytała się rodziców i mieszkał u niej na legalu, albo potajemnie sypiał u niej na podłodze w pokoju ^^]
JOY
[W takim razie będzie improwizacja :D
OdpowiedzUsuńI byłabym wdzięczna za zaczęcie <3]
JOY
[ On jest tak boleśnie prawdziwy,tragiczny, ale w bardzo przyziemny sposób i...Nawet nie wiem, jak to skomentować. Po prostu świetny. Uwielbiam go i zdjęcie, które w perfekcyjny sposób dopełnia jego postać. Chodź, chodź, jeśli się odważysz to coś wymyślimy c: ]
OdpowiedzUsuńFrederick Wayland | Perseus Hamilton
[Justyś chyba sam się do końca nie określił w tej materii :p Dziękuję za przywitanie, tak sobie myślę, że chciałabym, aby Justyś miał z Alfredem jakąś relację. Na przykład możemy zrobić tak, że Alfred nigdy za nim za bardzo nie przepadał, bo przecież rozpieszczony dzieciak Justyś miał zawsze wszystko to, czego Alfredowi tak bardzo brakowało. Ale może wystarczyłby jeden wieczór, jeden incydent (może być pijacki), w którym by wyszło na jaw, że Justyś wcale taki szczęśliwy nie jest i do tego całkiem znośne z niego stworzenie]
OdpowiedzUsuńJustin
[ Co do samego negatywu przechodzącego w pozytyw - jak najbardziej się zgadzam. Bardzo brakuje mi takiej relacji u Perseusa. Co prawda mój pan zwykle nie okazuje swej niechęci wobec innych domów i nie nienawidzi jawnie osób z "brudną" krwią, po prostu został nauczony, że takie osoby nie powinny brać udziału w magicznym życiu, ale myślę, że w przeszłości mógłby rzucić jakimś komentarzem i od tego zaczęłaby się ich niechęć do siebie nawzajem. No i ja to widziałabym Alfiego w roli tego demona, szczególnie, że jak wspomniałaś Percy by go irytował. Gryfon męczący ślizgona byłby chyba fajnym wyjściem poza schemat, jak myślisz? Możnaby skonfrontować ich wieczorem, gdzieś gdzie nie ma ludzi, na skraju lasu albo przy jeziorku? ]
OdpowiedzUsuńPercy
[Może zacznijmy najpierw w szatni, po wygranym meczu. Alfred może rzucić jakimś niezbyt przychylnym komentarzem do Justina i zanim ten zdąży cokolwiek odpowiedzieć to inne osoby będą mamrotać coś w stylu "daj mu spokój", "zejdź z niego" i rzucać Justinowi współczujące spojrzenia, co go rozzłości bardziej niż ten cały komentarz i wyjdzie wściekły z szatni wiedząc, że gdy go nie ma to inni pouczają Alfreda, że powinien być milszy, bo Justysiowi siostra zmarła. Justin będzie bardzo na wszystko i wszystkich wkurwiony, na gryfońskiej imprezie go nie będzie i Alfred poczuje się w obowiązku go odnaleźć (albo ktoś mu będzie kazał) i znajdzie go gdzieś, w jakimś ciemnym kącie w pustej sali, pijanego i nieszczęśliwego. I wtedy zaczną rozmawiać o tym, co im leży na serduszku... Ja tak to mniej więcej widzę, ale oczywiście jak masz jakąś inną wizję lub inny pomysł to ja jestem otwarta :D ]
OdpowiedzUsuńJustin
[Przecież wróżbiarstwo to najlepsze co może zaoferować ten parszywy Hogwart????????? grzesznicy
OdpowiedzUsuńnie że ja mam o wróżeniu jakieś pojęcie, Jezu, co tu robię
rozpływam się nad tym, że to ten Alfie rzucił mi komentarz, nvm, przypomniane
Chcielibyście może wjechać mi na ambicję swoim warsztatem i dołączyć do wspomnianej sfery wątkowej??? Wtedy nie będzie czego wróżyć już ; )]
Patty
[KOCHAM CIĘ ALREADY PURWA PROSZĘ MI DALEJ TAK UMILAĆ WIECZÓR
OdpowiedzUsuńjus mi nic nie pomoże możecie mnie co najwyżej dobić wreszcie, ucieszę się jeszcze po drodze także no prob
jakie dramy sobie życzysz????]
P@t
[ O matko. Sorry xd Po prostu bardzo długo wahałam się między Slyth a Rav. Pasuje mi takie coś jak najbardziej, ale proszę przygotuj się na emocjonalny rollercoaster, bo Percy będzie momentami bardzo uroczy :D Ładnie prosiłabym cię o zaczęcie, bo mnie się mała kolejka utworzyła, a naprawdę nie przepadam za zaczynaniem. Jeśli jednak jakoś wyjątkowo ci to nie podpasuje, to mogę wziąć to na siebie, ale nie ukrywam, że troszkę to potrwa ;; ]
OdpowiedzUsuńPercy
[O, dziękujemy bardzo! Fakt, Neb wzbudza w ludziach bardzo różne emocje, dosyć skrajne. Ja tam bardzo lubię młodzików, fajnie przypomnieć sobie, kiedy samemu miało się te trzynaście lat i świat był o wiele bardziej beztroski.
OdpowiedzUsuńHej, dziękuję za powitanie i mocno chwalę kartę, jest cudowna. <3]
Nebraska Lestrange
W momencie, w którym Dybuck Sheeridan złapał znicza i tym samym zakończył mecz wygraną Gryfonów, na całym stadionie wybuchła wrzawa. Ludzie krzyczeli, wiwatowali i skandowali gromko nazwę ich domu. Justin uwielbiał takie momenty. Nabuzowany adrenaliną i dumą podleciał bliżej trybun, by zrobić swoją opisową rundkę dookoła boiska "wymachując swoją pałą" (to określenie bawiło go za każdym razem. Szczerzył zęby w szerokim uśmiechu słysząc gwizdy i swoje imię wykrzykiwane przez skaczące z podekscytowania dziewczyny. Uwielbiał to. Uwielbiał być uwielbiany.
OdpowiedzUsuńZleciał na ziemię do swojej drużyny i kłaniając się nisko ruszył do szatni, gdzie już zdążyła przejść część Gryfonów, aby osobiście im pogratulować. Wszyscy się ściskali i klepali po plecach.
- Przepuście mnie, na Merlina! - Usłyszał w pewnym momencie głos Victorii, która próbowała się przebić przez tłum. - Przejście dla ratownika medycznego...! No posuńcie się...! Dajcie mi uściskać tego idiotę!
Udało jej się przepchnąć i stanęła przed Justinem z błyszczącymi oczami i zaróżowionymi policzkami. Chłopakowi przemknęło przez myśl, że nie pamięta kiedy ostatni raz widział w jej oczach radość.
- Mój głupi, zdolny brat! - Zawołała biorąc go w ramiona i mierzwiąc mu włosy. - Ty dzieciaku! Jestem z ciebie taka dumna! Wyślę wspomnienie do rodziców, żeby sobie odtworzyli w Myślodsiewni, oni też pękną z dumy!
- Vic... Daj już spokój, ludzie patrzą... - wymamrotał speszony, chociaż tak naprawdę siostrzana czułość w ogóle mu nie przeszkadzała. Poza tym każdy lubił słyszeć, że ktoś jest z niego dumny, prawda? Nawet jeśli słyszał to niesłychanie często, częściej niż przeciętny człowiek (z czego doskonale zdawał sobie sprawę).
- Sam daj spokój! Niech wszyscy patrzą! - Fuknęła ściskając go jeszcze mocniej i ucałowała w środek spoconego czoła.
- Fuj! Słone! - Zawołała i roześmiała się. - Muszę uciekać, już i tak się zdradziłam, jaka jestem stronnicza... poza tym chyba jakiś Ślizgon potrzebuje poskładania...
Pomachała mu i zniknęła w tłumie. Justin odprowadził ją wzrokiem i uśmiechnął się. Szczęśliwa Victoria to coś, czego dawno już nie widział.
- Kuuurde... Mnie też mogłaby uściskać i ucałować, nie miałbym nic przeciwko... - jęknął teatralnie jeden z jego kolegów i Justin posłał mu udawane mordercze spojrzenie.
- Tylko spróbuj... - pogroził mu, ale zaraz się roześmiał. W pewnym momencie usłyszał wymamrotany komentarz, którego nie był w stanie dokładnie rozszyfrować, ale wiedział, że nie był zbyt pozytywny. Odwrócił się i napotkał wrogie, pogardliwe spojrzenie innego Gryfona. Zamarł i wzdrygnął się czując jak ogarnia go dyskomfort. Alfred Larose z jakiegoś powodu nigdy mu nie gratulował i często patrzył na Justina jakby ten był robakiem. Co mu Shelinsky zrobił, nie miał pojęcia. Ale nie podobało mu się takie traktowanie.
- Co powiedziałeś? - zawołał wyzywająco i wyprostował się. J Nagle zrobiło się cicho, a pozostali Gryfnoi spojrzeli po sobie speszeni. Ktoś pociągnął go za rękaw, zapewne po to, by go uspokoić i uciszyć, ale zignorował to. eśli Lacrose zamierza go obrażać to on przyjmie to na klatę z godnością.
Justin
[Trochę jej wszedł na ambicję facet, to prawda! Dziękuję ślicznie za powitanie, ja również mam nadzieję, że ktoś taki w życiu Archany wreszcie się znajdzie. :) Z kolei Alfiemu życzę, żeby koszmar z jego rodzinnego domu nigdy więcej go nie dopadł i żeby odnalazł chłopak trochę tego zagubionego szczęścia w odrobinie magii. :)]
OdpowiedzUsuńArchana Harper
Letherhaze cenił sobie podczas prowadzenia swoich zajęć dwie wartości i dokładnie ich oczekiwał od uczniów: ciszę i spokój. Nie liczył na to, że wszystkich adeptów uda mu się zaciekawić wykładaną dziedziną, lecz w przypadku gdy ten nie znajdował się w kręgu czyichś zainteresowań, wykazywał minimalne nadzieje na go, że nikt nie będzie usilnie wprowadzał pierwiastka chaosu, przeszkadzając innym i w głównej mierze marnować jego czasu. Instynkt jednak podpowiadał mu, że Larose będzie miał jeszcze okazję, by zabłysnąć. I co gorsza — przeczucie go nie zwiodło.
OdpowiedzUsuńMalcolm nie tolerował wyśmiewania się z jakiekolwiek ucznia, tym bardziej na swoich zajęciach, a żeby wyuczyć tego wstrętnego lenia, musiał wyjść poza swoje standardowe ramy. Pochwycił Alfiego za kołnierz nieświadomego chłopaka, konfrontując tym samym chłód swoich palców z ciepłem jego szyi, bez zbędnych ceregieli, ciągnąć go na samiutki środek sali, gdzie jeden z wyznaczonych uczniów trenował chwilę temu rzucanie zaklęcia pojedynkowego, którym się dzisiaj zajmowali, ale na manekinie. Całe nieszczęście Gryfona — Malcolm usłyszał ostatnią wzmiankę bardzo dokładnie.
— Panie Statenhall, proszę wrócić na swoje miejsce. Świetnie się pan spisał, choć ruch różdżka musi być płynniejszy i wymowa zaklęcia precyzyjniejsza, by uzyskać lepszy efekt. — poinstruował spokojnie, rzeczowo, nawet na stojącego do tej pory ucznia, wpatrującego się w zajście, którego prowodyrem był nie kto inny jak Alfie.
— Oby równie wesoło było ci na zajęciach wyrównujących twoje braki — syknął na tyle cicho, by tylko Gryfon był w stanie je usłyszeć. Jak ten cholerny dzieciak podnosić mu ciśnienie, gdyby nie fakt, że to zajęcia, a nie lekcje wyrównawcze, pewnie nie powstrzymywały się tak bardzo. — Pan Larose, zademonstruje nam dzisiaj, czego się nauczył na zajęciach. — rzucił tym razem, kierując to w stronę forum publicznego, opierając się tyłem o jedna z ław, lecz w taki sposób, by nie zasłaniać nikomu z zainteresowanych widoku. Następnie skrzyżował ramiona na torsie, choć podrygiwał stałe nogą, tak była to nienaturalna dla niego pozycja, wymuszająca na nim chwilowe pozostanie w miejscu. Wbił jednak intensywne, oczekujące spojrzenie w Alfiego.
[Pomyślę nad tym! Tymczasem wybacz jakość i ewentualne błędy — do końca weekendu działam tylko na telefonie. >D]
Letherhaze
[Boję się improwizacji, borzE, jeszcze mnie tu zwyzywali, z kim ja się zadaję
OdpowiedzUsuńto brzmi bardzo źle i nieetycznie i w ogóle tfuu moralność, ale ja jestem w stanie pojechać z tym browarem, metamorfomagia to piękna sprawa, odkrywanie świata post-gen_z musi być cudowne
#share_body_positivity_:_(]
i beg u
[nic nie szkodzi, genialny odpis <3]
OdpowiedzUsuńJustin nie był przyzwyczajony do takiego traktowania, nie był przyzwyczajony do tego, że się go nienawidzi. Nie rozumiał Larose'a i nie miał pojęcia, o co mu tak naprawdę chodzi. Pewnie gdyby Justyś był mądrzejszy lub choć odrobinę bardziej rozsądny, to by się tym tak nie przejął. Inny na jego miejscu po prostu wzruszyłby ramionami, ale on... Cóż. Shelinsky od zawsze był impulsywny i łatwo go było rozdrażnić. Z każdym słowem padającym z ust Larose'a czuł, jak ogarnia go wściekłość. Jego oddech przyspieszył, oczy rozbłysły mu gniewnie, a ręce mimowolnie zacisnęły mu się w pięści. Czyjeś ręce chwyciły go za ramiona najwidoczniej próbując go powstrzymać przed ewentualnym atakiem.
- On Cię prowokuje, Justin... - usłyszał za sobą ostrzegający szept. I pewnie by odpuścił, wziął kilka głębokich oddechów, kazał Alfredowi spierdalać, może podorzucałby jeszcze jakieś niewybredne słówka, ale na tym by się skończyło. Poszedłby wziąć prysznic, przebrałby się w czyste ciuchy i zapomniałby o całej sprawie. Ale wtedy właśnie Lacrose przekroczył granicę.
I wszystko potoczyło się lawinowo. Na moment świat zwolnił i Justin czuł się tak, jakby do jego ciała i umysłu docierało zbyt wiele bodźców, by mógł je wszystkie odpowiednio przetrawić. Lacrose robiący obrzydliwe aluzje dotyczące Victorii. Jej błyszczące oczy. Lacrose kompromitujący jego siostrę, która przez moment była szczęśliwa. Lacrose, który to wszystko chciał zepsuć. Jego wyzywające spojrzenie i szyderczy uśmiech. Palce zaciskające się na jego ramionach. Nagle do jego świadomości doszedł kolejny głos:
"- Wiesz co przeszedł..."
To zdanie uwolniło nawałnicę kolejnych emocji, takich, które umysł Justina na co dzień chciał ukryć, zagłuszyć, wyprzeć i schować gdzieś daleko. A teraz ten mur, którym się od nich odgradzał runął.
Oczywiście, że Lacrose wiedział, przez co przeszedł. Cały pierdolony czarodziejski świat wiedział o "Tragicznej śmierci Vivienne Shelinsky", "Uzdrowiecielce zamordowanej podczas akcji ratunkowej" Prorok codzienny przez prawie miesiąc karmił czytelników mniej lub bardziej drastycznymi szczegółami by w końcu stwierdzić, że nie mają już nic więcej do powiedzenia i wrócą do tematu jak schwytają tych, co ją zabili.
Vivienne. Dobra i niewinna Vivienne, która nigdy nie podniosła na niego głosu, która zawsze umiała go uspokoić.
- Oddychaj... - powiedział mu ktoś do ucha, ale on nie rozpoznał tej osoby. On usłyszał Vivienne, przypomniał sobie jej spokojny wzrok i delikatne dłonie. Potem przypomniał sobie też jej puste spojrzenie, dziurawą czaszkę i chłód , przerażający chłód bijący od jej sztywnego ciała.
Nie byłeś w stanie jej ocalić. Nie byłeś w stanie jej pomóc. A jej już nie ma.
Nie mieli prawa tego robić. Nie mieli prawa wyciągać jej śmierci przed Lacrosem. Oni nic nie wiedzą, zupełnie nic.
Wyszarpnął się z uścisku, gwałtownym ruchem chwycił przód koszulki Lacrose'a i przycisnął go do szafki. Ich twarze dzieliły milimetry.
- Nie. Będziesz. Nigdy. Obrażać. Mojej. Siostry. Żadnej. - Wysyczał. Larose'a zapewne oczekiwał ciosu, ale ten nie nastąpił. Justin puścił go i nie oglądając się na nikogo szybko wyszedł z szatni. Emocje zalewały go, sprawiały mu ból, tonął i chciał tylko to wszystko uciszyć. Sam. Ktoś za nim pobiegł, ktoś go próbował złapać za rękaw, ale się wyszarpnął. Nie był w stanie oglądać nikogo. Ani szczerzącego się Larose'a, ani tych wszystkich współczujących ludzi, którzy nic nie wiedzieli, nic nie rozumieli.
Tymczasem w szatni po jego wyjściu wybuchła wrzawa porównywana do tej po wygranym meczu, jednak pozbawionej pozytywnego nastroju.
Usuń- Jesteś pojebany, Larose!
- Chłopakowi zabili siostrę...!
- W końcu się z czegoś ucieszył, tak bardzo ci to przeszkadzało?!
- Podobno musiał identyfikować jej ciało w kostnicy, bo nikt inny z rodziny nie był w stanie...
- Boże, jaki on biedny... Ja sobie nie wyobrażam...
- Larose, jesteś gnojem!
Przekrzykiwali się jeszcze z dobre pół godziny, aż w końcu zabrakło im epitetów i się uspokoili. Ostatecznie wygrali mecz więc powinni tego wieczoru świętować.
Justin nie pojawił się na świętowaniu. W zasadzie to od incydentu w szatni nie widział go nikt.
Wiedział, gdzie się udać, by go nie znaleźli. Stara, przez nikogo już nieużywana klasa na siódmym piętrze była częstym świadkiem jego nerwowych załamań. Nikt tam nie zaglądał, z nikim się nie podzielił jej lokalizacją, nigdy jeszcze na nikogo się tam nie natknął. Siedział na parapecie wciąż w tych samych szatach, w których rozegrał dzisiejszy mecz. Zapach potu i ziemi zmieszany był teraz z silnym zapachem alkoholu. Wpatrywał się w stróżkę krwi spływającej po wewnętrznej stronie jego dłoni. Nierozważnie rozbił tę butelkę, nierozważnie... Teraz ma o jedną butelkę Ognistej mniej i jeszcze będzie musiał się z tej blizny tłumaczyć. Alkohol krążył w jego żyłach tłumiąc ten okropny ból, wypełniając tę rozrywającą pustkę. Justin w chwili obecnej pragnął po prostu nie czuć nic.
Wtedy właśnie drzwi do jego azylu się otworzyły. Justin powędrował mętnym wzrokiem w tamtą stronę by zidentyfikować intruza.
Larose.
- Kurwa... To też mi chcesz zniszczyć? - powiedział tylko i odwrócił wzrok ciągnąc kolejny łyk z prawie już pustej butelki. Był coraz bliżej stanu, w którym było już mu wszystko jedno.
Justin
[xD o kurde, ile wyszło xD przepraszam :3]
[Justinek Szczyliśnki mnie rozwalił xD <3]
OdpowiedzUsuńPuby bywały przerażające i to najczęściej przeważało przy podejmowanych przez Danfortha decyzjach. Nie lubił przeciskać się przez nieznanych typów, zgromadzonych nie tylko w środku, ale i na zewnątrz Dziurawego Kotła, których nierzadko klasyfikował do person wyraźnie niereformowalnych w jakichkolwiek kwestiach. Sam czasami przesiadywał w Hogsmeade, z dala od wzniosłych rozrywek ludzi uczonych, ale nie wyobrażał sobie własnego uczestnictwa w czymś równie rubieżnym (jakby to nie w Trzech Miotłach, zgodnie z podejrzeniami, rozwinął się bunt goblinów, Merlinie, Pat), bowiem sama społeczność czarodziejów okazała się absurdalnie bezpośrednia wobec moralnych norm, które zdołały wytworzyć się w nim dzięki wpływowi mugolskiego wychowania. Było inaczej, a jemu brakowało wymówek, byle utrudnić sobie życie.
OdpowiedzUsuńNigdy nie obfitował w talent. Sam fakt, że dostał list stanowił dla niego nieustający szok, przyczyniając się do niekończącego się wrażenia, że całokształt swojego bytu stanowił najzwyklejszy sen, tak szczegółowy jedynie przed obudzeniem. Miał rękę do zwierząt, na pewno mógł rozwinąć się w kierunku teoretycznym, ale skończył z kulą, kulą i taliami kart wszędzie: pod poduszką, na niej, na przynajmniej większości stanowisk w klasie, w podejrzanych miejscach na ścianach, pod krzesłami, dywanami, łóżkiem, kotem, jego bosymi stopami. Kiedyś obudził się z królem zaplątanym we włosy i pobudki tej nie cechowało zdumienie w żadnym wymiarze. Dokonał wyboru, dyskusyjnie niewłaściwego, co zresztą nie stanowiło dlań nowości, bowiem nauczanie czegoś, co, jak twierdził, głosił, uważał, zmarnowało mu życie, zazwyczaj nie spotykało się z aprobatą z wielu stron. Nie posiadał daru jasnowidzenia, a pierwsze miesiące gapienia się w szklane powierzchnie zapamiętał jeszcze gorzej niż początki dochodzenia do istoty swego jestestwa, za sprawą świadomości, że napotkał coś, czemu mógł nie podołać. Otworzył wewnętrzne oko, dorzucił do tego trochę umiejętnej nadinterpretacji i przynajmniej się nie utopił. Wciąż czuł się gorszy, jakiś taki wybrakowany, kiedy nauczycielka patrzyła na niego z ewidentną dezaprobatą, ale naprawdę bał się wody w płucach.
Uwielbiał swój głos, jego brzmienie, wszelkie załamania i nieścisłości, które z niego wynikały, razem z efektem przezeń wywieranym. Bawił się możliwościami niegdyś niedostępnymi, poza zasięgiem, niesłusznie wyrwanymi mu z niematerialnych jeszcze rąk. Brał wszystko, bez odstępstw od tej reguły, mając codziennie nadzieję na zostanie za to skomplementowanym, bo przecież zasługiwał, sam na to wpłynął, sam skonstruował całość, a nic nie dostarczało mu takiej przyjemności, jak pochwała jego pracy.
Wkraczanie do kominka nie przestało być dziwne nawet po tylu latach, jednak nie miał zbyt dużego wyboru. Rozważywszy dostępne opcje, to sieć Fiuu zdała się tą najrozsądniejszą i najmniej krzywdzącą, zakładając, że poleganie na niewyćwiczonej przynależnością krwi dykcji nie wyrzuciłoby go w czyimś domu. Czy już kiedyś tak skończył? I tak by się nie przyznał.
Śpiewająco zakończył proces wędrowny, w środku sierpnia zjawiając się na Pokątnej, jakby nie miał co robić w domu, do którego naturalnie zawitał podczas tych wakacji. Nostalgicznie i zupełnie niepotrzebnie wspomniał swój pierwszy pobyt w tej lokacji, pozornie wskrzeszając dawnego siebie, dając sobie chwilę oddechu od przekonania, że zakopał tamte czasy głębiej niż potrafiłby bez aktualnych umiejętności. Wepchnął ręce do kieszeni skórzanej kurtki, z zaciekawieniem rozglądając się po witrynach sklepów. Mogło minąć tyle wiosen, a jemu przybyć choćby minimum dojrzałości, lecz nikt nie powiedział mu jeszcze, że zafascynowanie widywanymi przedmiotami handlu godziło jakkolwiek w wizerunek nauczyciela. Pozwolił sobie na przyozdobienie aparycji jej zwyczajową formą, odebraną mu na rzecz tego, co rzekomo odpowiednie, wbrew jego przekonaniom. Dodatkowo z coraz większą agresją żuł wyzutą już ze smaku gumę z każdym mijanym sklepem, do którego nie masz po co wchodzić, debilu, ty nawet nie wiesz, do czego to służy.
Zamknął się w swoim świecie, sprężystym krokiem poszukując sklepu adekwatnego do swoich wróżbiarskich potrzeb, uwzględniając ewentualny postój ku kocim koniecznościom.
UsuńAS U WISH (☞゚ヮ゚)☞ ☜(゚ヮ゚☜)
[A dla Vincent mógłby być i mugolem, dla niego nie ma to większego znaczenia :) Jego rodzice owszem, bardzo zwracają na to uwagę, za to on kompletnie nie.]
OdpowiedzUsuńVincent
Przewrócił wymownie oczami na widok pokazu przed uczennicami, lecz pozostawił to, z czystej litości, czy też tolerancji znajdującej się na wyczerpaniu, bez komentarza. Letherhaze podejrzewał, że zmuszenie leniwego, nieporadnego Gryfona, który miał czelność dokonać zamachu na jego lekcję, do wyczarowania czegokolwiek, może skończyć się katastrofą. Na szczęście — jak się okazało — mniejszą niż się spodziewał, lecz niestety ku jego rozczarowaniu nie mniej wkurwiającą, niż ośmieliłby się podejrzewać.
OdpowiedzUsuńConfringo, gdy tylko usłyszał dźwięk wypowiadanego zaklęcia, którego następstwem było fioletowo-różowe światło, kurz, pył, huk oraz wtórujące trzaski. W organizmie Malcolma Letherhaze’a napiął się każdy mięsień i każdy nerw z osobna, a w umyśle zapłonęła czerwona lampka zwiastująca zagrożenie. W normatywnych warunkach zaklęcie to niosło za sobą tragiczne, nierzadko śmiertelne wręcz skutki, które zliczane były krwawą statystką rannych i martwych. Jeśli Gryfon miał, choć odrobinę oleju w głowie, to pojąłby w mig, że popełnił największy błąd swojego jakże krótkiego żywota.
Podniósł się z podłogi niebawem, choć w początkowo niezbyt pełnej dyspozycji, czując nie tylko dogasający ból głowy, ale i również ustępujące mroczki. W spojrzeniu Malcolma, który uprzednio zacisnął mocno długie palce na różdżce wykonanej z tabebuji, można było dostrzec jawną, choć jeszcze nie całkowicie zamaskowaną chęć mordu. Uspokajała go jednak wizja tego, że resztę życia za największe przewinienie mógłby spędzić w Azkabanie. Machnął dzierżoną różdżką raz, lecz nie musiał nawet wypowiadać zaklęcia naprawczego, by wraz z drżeniem zniszczone w efekcie eksplozji obiekty. Niebieskie światło towarzyszące temu mogło początkowo oślepić i dodatkowo zdezorientować zebranych w sali uczniów. Następne zbyt gwałtownie i szybko posłał niewinne zaklęcie w stronę ucznia, który za pomocą klasycznego Wingardium Leviosa nie tylko uniósł Gryfona w powietrze, ale i obrócił go do góry nogami. W klasie zapanowała grobowa cisza. Za śmiałość takiego kalibru były bowiem kary, by nikt inny nie powielał błędów ów chłopca.
— Panie Larose — podjął tonem zimnym niczym lód, otrzepując wolną dłonią kurz i pył ze swojej marynarki, obdarzając ją pozornie większą uwagą, aniżeli adresata tych słów. Mimo to ręka trzymająca Alfiego w ryzach zaklęcia ani drgnęła. — Czasem zastanawiam się i to bardzo poważnie nad tym, czy pańska głupota oraz lenistwo nie są bardziej szkodliwe, niż brak jakiejkolwiek wiedzy. — syknął, zatrzymując krytyczny, nieznający litości wzrok na Gryfonie. Chciał widowiska? Malcolm mógł mu je zapewnić i to bardzo niskim kosztem. — Minus pięćdziesiąt punktów dla Gryffindoru, szlaban do końca miesiąca przy pomocy woźnemu w sprzątaniu zamku. Do tego wypracowanie na trzy rolki pergaminu na temat zaklęcia, którego pan dzisiaj użył, zagrażając bezpieczeństwu i życiu pańskich kolegów, którzy jeszcze się nim cieszą, tylko dlatego, że niezmiennie i bezmyślnie wymachuje pan różdżką. — Lethehaze celowo zrobił w tym miejscu pauzę, bowiem najlepszy wymiar kary był dopiero przed Alfiem. Uczeń specjalnej troski, który wygrał na jego nerwach melodię, która niemal doprowadziła go do kurwicy, wymagała adekwatnej nagrody. — Jako, że okazuje się pan beznadziejnym przypadkiem — do końca bieżącego roku szkolnego, panie Larose, ma pan zapewnione przynajmniej trzygodzinne, o ile nie dłuższe, korepetycje ze mną, każdego wieczoru i przez cały tydzień. W tym miejscu zaznaczam, iż niestawienie się na nich zaskutkuje tym, że zmuszony będę przyjść po pana sam, czego serdecznie, panu, nie życzę. Czy jest to zrozumiałe? — dodał, unosząc przy tym nieco podbródek ku górze. Następnie Letherhaze powoli obrócił ucznia, by ostatecznie ściągnąć go na podłoże w o wiele mniej delikatny sposób i zaserwować Gryfonowi spotkanie pierwszego stopnia z podłogą.
Malcolm Letherhaze
[Kocham jego imię i kocham tę kartę, bo ja kocham jak mnie coś smuci, ale też trzymamy mocno za Alfiego kciuki. Czy znajdzie jeszcze miejsce na wątek? Gail zapewnia dużo śmiechu. Albo irytacji.]
OdpowiedzUsuńGail Ollivander
[Jest imiennikiem jej kota. Coś trzeba z tym zrobić!]
OdpowiedzUsuńEffie
[Chodzę po kartach Gryfonów, bo Johnson póki co zadaje się tylko z Wężami i natrafiam na Alfreda, takiego innego niż mój matoł, którego magia totalnie zafascynowała. Jakby Alfie nie miał gdzie uciekać to Oliver ma duży dom, ma Ognistą, ma fajki i inne mugolskie używki, także zapraszam. Serio.]
OdpowiedzUsuńOliver Johnson
[Cicho tam, ja też ciułam na waciki, więc nie czepiam się intensywności pisania. Lata kiedy zarywało się noce bo wątki, odeszły w zapomnienie jakieś... 7 lat temu, więc... dej mje mejla, bo nie przepadam za ekshibicnonizmem pod kartami, jeśli nie chodzi o wątki, a zarysuję pomysł i coś może dopracujemy razem, bo ja przebłyski geniuszu mam rzadko, żeby samemu całą rozkminę od początku do końca podesłać, aczkolwiek mogłabym mieć jakiś zalążek... więc... dej mje maila!]
OdpowiedzUsuńJohnson
[To wyprodukowałam się na mailu, sorry za nadgorliwość!]
OdpowiedzUsuńJohnson
[Lepiej przygotowuj ten odpis w podskokach, Pif Paf, w innym razie Letherhaze zrobi mu większą krzywdę, niż tylko tą psychiczną. >D]
OdpowiedzUsuńMyślami Oliver był wciąż na wakacjach nad jeziorem. Ten biwak, który postanowili zorganizować z kumplami był tak dobrym pomysłem, że z zaplanowanego tygodnia zrobiły się dwa, a byłyby i trzy, gdyby nie zabrakło im żarcia i alkoholu, a zapas fajek skurczył się boleśnie do jednej paczki na trzech. Niestety, zaczął się siódmy, ostatni rok w Hogwarcie, więc Oliver ciałem znajdował się w szkole, przemierzając właśnie drogę z dormitorium do Wielkiej Sali, gdzie od pół godziny trwało już śniadanie. Zaspał, jak zwykle w soboty, a ta była wyjątkowa pod tym względem, że rozpoczynała pierwszy weekend w szkole po wakacjach. Przez ostatni tydzień Johnson próbował oswoić się z nowym planem zajęć i jako tako wdrożyć w rytm szkolnego dnia.
OdpowiedzUsuńWczorajsza impreza w lochach była za to wspaniałym zwieńczeniem tego tygodnia. Zdążył wypić więcej alkoholu niż przez trzy tygodnie na tym biwaku, zagrać w idiotyczną grę w butelkę, będąc teraz zapewne obiektem plotek współgraczy, przez zbyt ochocze wykonywanie pewnych zadań. Zdążył też obić jedną ślizgońską gębę i spalić podejrzanie mocnego skręta, którego Larose wcisnął mu w momencie, kiedy Oliver ledwo trzymał się na nogach. Potem chyba urwał mu się film i zupełnie nie miał pojęcia kto przylewitował go do dormitorium, bo zdecydowanie obudził się dziś we własnym łóżku, a nie porzucony w zimnych lochach przez zdradzieckich kumpli.
Miał kaca, bolała go głowa, żołądek skręcał się w bólu, ale zdecydowanie potrzebował soku pomarańczowego i kawy. Albo Ognistej i fajki, żeby wbić sobie klina na kaca. Albo pójść spać.
Wtoczył się do Wielkiej Sali i ledwo przytomny zajął miejsce przy stole Gryfonów. Czyjeś życzliwe, znajome ręce podsunęły mu sok pomarańczowy, a inne mocną kawę, klepiąc go pokrzepiająco po plecach. Oliver podejrzewał, że główną przyczyną jego parszywego samopoczucia był ten podejrzany skręt. Tym bardziej, że nie palił całe wakacje, po tej awanturze z siostrami, które robiły z igły widły, ale wciąż jeszcze nie wydały go przed rodzicami, więc postanowił być grzecznym, młodszym bratem. Póki nie spotkał wczoraj Alfreda. Chłopcy nie przepadali za sobą, ale dziwnym trafem nad zielskiem wszelakim zawsze potrafili się zjednoczyć. Trwało to dość intensywnie przez cały szósty rok, kiedy to Oliverowi zaczęły się trochę za bardzo trząść ręce, wzrok trochę częściej tracił skupienie, a w głowie coraz częściej pojawiał się przeciąg, wywiewając składność myśli.
Wypity sok pomarańczowy i zaraz po nim kawa, nieco otrzeźwiły jego skacowane spojrzenie na świat, na tyle, że był w stanie wysłuchać i zrozumieć, że w ten weekend uczniowie najstarszych klas mogą cały dzień spędzić w Hogsmeade, pod warunkiem zgłoszenia się do opiekunów domów przed ciszą nocną. Nie potrzebował wiele, by wyłapać wśród Gryfonów i nie tylko, spojrzenia świadczące, że nie obejdzie się bez srogiej imprezy w Trzech Miotłach. Znowu. A jej kontynuacja zapewne odbędzie się w Pokoju Wspólnym, jak to zawsze bywało.
Johnson wmusił w siebie jakiegoś tosta i do obiadu praktycznie leczył się ze słabości w zaciszu własnego lóżka. Któraś życzliwa koleżanka przyniosła mu nawet eliksir na tą przypadłość, za co postanowił wycałować ją po rękach, nawet wbrew własnym przekonaniom. Na obiedzie był już zdecydowanie bardziej kolorowy niż rano, zjadł coś porządnego, a później zgłosił się do profesor Blackwall jako jeden z wielu chętnych na wyjście do wioski. Ludzie nie widzieli się dwa miesiące, więc nic dziwnego, że teraz tłumnie podążyli do wioski, śmiejąc się po drodze i wprost nie mogąc się doczekać wspólnego świętowania rozpoczęcia roku szkolnego. Jakby wczoraj było niewystarczająco. No cóż, nie ma się co oszukiwać, dla siedemnastolatków było.
Porozsiadali się po całym lokalu, zdecydowanie w mieszanych grupach. Oliver zasiadł w zbieraninie głównie Krukonów i Ślizgonów, tych których mógł naprawdę nazwać kumplami, z niewielką domieszką Gryfonów. Na stół wjechały lżejsze trunki, jak piwo kremowe, jednak w miarę rozkręcania się imprezy, blat zaściełały puste szklanki po Ognistej, a za rogiem rosła kupka wypalonych papierosów. Johnson właśnie wracał z jednej z wielu swoich eskapad za róg Trzech Mioteł. W żyłach zdecydowanie krążyło już więcej alkoholu niż krwi, nic więc dziwnego, że po drodze, dodatkowo ograniczonej porozsiadanymi wszędzie uczniami, wpadł i to dość boleśnie na kogoś.
Usuń- Jak leziesz, ciulu - wymamrotał bojowo nastawiony, nie będąc nawet pewnym do kogo kieruje te słowa, dopóki nie spojrzał w chłodne, zdecydowanie upalone oczy Larose’a.
- Oliver, daj spokój - doleciało od strony stolika okupowanego przez znajomych, którzy widząc bojową postawę dwóch Gryfonów, pragnęli zdusić w zarodku wiszącą w powietrzu, pijacką awanturę.
Oliver - fikasz, fikasz?
Nie wydawał się przejęty ożywieniem uczniów, zmierzających do wyjścia z sali, w której odbywały się przedłużone zajęcia, gdyż niezwłocznie skierował się do drewnianego biurka. Zboczył jednak, by otworzyć na oścież jedno z wąskich okien, by rozładować jakoś energię. Powrócił, by zająć miejsce tuż przed blatem. Postawił różdżkę nieopodal, przysunąwszy do siebie zachowany w idealnym stanie pergamin.
OdpowiedzUsuńMalcolm Letherhaze wciąż walczył z własnymi nerwami i naturą choleryka, choć mógł przyznać sobie punkty za to, że obyło się bez agresji czy salwy przekleństw. Skupienie swej uwagi na pokrywanym jego starannym pismem pergaminem było o wiele skuteczniejsze, niż odliczanie od jednego do miliona. To drugie paradoksalnie jeszcze bardziej oddziaływało mu na nerwy. Jednego jednak nie przewidział — nie spodziewał się, że Alfred Larose zdecyduje się na kolejną konfrontację, licząc, że wyraził się dostatecznie jasno, a nadana kara nie pozostawia żadnych złudzeń. Nie zareagował w żaden sposób na początkowo milczącą obecność ucznia, pochłonięty pisaniem wiadomości do opiekunki Gryffindoru. Do czasu aż ten się nie odezwał: Myślę, że działa Pan zbyt pochopnie, profesorze. W tym samym momencie Letherhaze oderwał pióro od pergaminu i zawiesił na krótko wzrok w tym jakże lekkomyślnym Gryfonie. Następnie powrócił do wykonywanej czynności, by na dole zamieścić swój podpis. Zwinął pergamin w rulon, zagwizdał, przywołując dodatkowo gestem sowę, która zawsze kręciła się sennie po pomieszczeniu z dala od widoku uczniów. Ta wzbiła się w powietrze, przysiadając na rogu biurka. Letherhaze umieścił niewielki rulon w jej dziobie. Sowa natomiast nie potrzebowała żadnej komendy — leniwie, jakoby ospale wzbiła się i wyleciała przez uprzednio otworzone okno, przez które wlatywało jakże zbawienne, świeże powietrze. W tym samym czasie Alfred Larose kontynuował swoją argumentację dotyczącą tego, że kara wymierzona przez Malcolma jest zbyt wysoka. Korepetycje, jak się okazało, były solą w oku dla wykazującego się najwyżej głupotą Gryfona. Do tej pory pełniący rolę nauczyciela od ponad półtora roku nauczyciel uroków i zaklęć, ściągał usta w wąską linię, nie wtórując żadnym komentarzem. Zaśmiał się dźwięcznie tylko dwa razy: zarówno dla mojego delikatnej struktury ciała i grafiku, który z racji moich sportowych osiągnięć jest mocno napięty oraz także dla Pana profesora we własnej osobie, albowiem jasnym i oczywistym jest, że tak utalentowana oraz wykształcona persona jak Pan powinna poświęcać swój niezaprzeczalnie cenny czas na wyższe cele.
Po zakończeniu przemowy odchrząknął, podnosząc się z zajmowanego dotąd miejsca. Obszedł niespiesznie biurko, zatrzymując się nieopodal nadmiernie pewnego siebie Gryfona. Spoglądał na tego nieszczęsnego ucznia z góry; biedak nie wiedział jeszcze, że przegrał w momencie, w którym dał Letherhaze’owi do zrozumienia, że korepetycje to największy cios z możliwych. Kącik ust uniósł się nieznacznie, wywołując tym samym niejednoznaczny grymas.
— Panie Larose — zaczął spokojnie, choć bardzo szybko uderzyła go fala złości, jakoby pozostałej po dzisiejszym zajściu. Zerknął na szafę, która za pomocą niewypowiedzianego na głos zaklęcia Reparo powróciła do stanu sobie właściwego. — Sześć lat nauki w tym ośrodku udowodnił, że jest pan co najwyżej leniem i niekompetentnym gamoniem, a środki tego typu przy tak marnych postępach powinny zostać wdrożone już dawno temu. Niekiedy utalentowani trzecioklasiści potrafią w różnych dziedzinach zdziałać więcej niż pan. — odparł tym samym, niezwykle kontrolowanym przez siebie tonem, dając w tak skromny, niezauważalny sposób upust swojej wściekłości.
Skrzyżował ramiona na torsie, nie odrywając świdrującego wzroku od ucznia, który do samego końca był pewien zwycięstwa. Prowokował go mniej lub bardziej umyślnie, lecz Malcolm Letherhaze nie zamierzał pozostawać mu dłużnym. Pochlebstwa nigdy na niego nie działały; nawet w jego właściwej profesji nigdy nie był łakomy na miłe słówka i traktował je z rezerwą.
— Mój jakże cenny czas zostanie wykorzystany właściwie, zapewniam. Doprowadzę twoje tragiczne osiągnięcia do normy. A jeśli naprawdę wierzysz, że przekupisz mnie tymi zgrabnie dobranymi słowami, to jeszcze nie zszedłeś na ziemię. Twoje korepetycje zaczynają się w tym momencie i jeśli spaprasz, Larose, zamiast trzech godzin, zagwarantuję ci aż pięć i wtedy będę na cięty już na wejściu. — Zgrabna zmiana tonu i stylu wypowiedzi została podkreślona oszczędnym, cierpkim uśmiechem. Chwycił za swoją różdżkę. — Pozwolę ci wybrać, dzisiejsze korepetycje mają mieć charakter teoretyczny czy praktyczny? — W jego jasnych oczach bez trudu można, by dostrzec płomień satysfakcji.
Usuń[Wiesz, co tu mogło umrzeć śmiercią naturalną? Moja cierpliwość. Nie będę pif pafować, pod warunkiem, że to ja za ten paskudny poślizg nie zostanę rozstrzelana. >D]
Malcolm Letherhaze
Nic tak nie wkurwiało Johnsona jak ten cep z dormitorium, z którym mieszkał już ponad sześć lat. Na szczęście mieli przed sobą ostatni rok. O ile się nie pozabijają, a mieli ku temu jedną z milionowych okazji, które już przepuścili. Jak zwykle dał się sprowokować jak ostatni kretyn, zupełnie zapominając o tym, że to on zaczął pierwszy szukać guza. Być może potrzebował dzisiaj dostać wciry. Być może...
OdpowiedzUsuńSzczerze powiedziawszy, nie miał ani siły, ani nie był w stanie, grzebać za swoją różdżką. Poza tym, tak dawno nie obił komuś gęby w tradycyjny sposób, że palce wprost same zaświerzbiły do tego zabiegu.
- Zamknij się, kurwa - złapał Alfreda za poły kurtki, przyciągając go bliżej siebie. - Odezwał się ten, który nigdy nie miał zjazdu od ćpania. Myślisz, że kto do cholery zawlekał cię tyle razy po schodach do dormitorium? - warknął czując jak długie palce chłopaka, zaciskają się niczym imadła na jego nadgarstkach.
Pierwszy błąd. Pozwolił na unieruchomienie swoich rąk, a to nimi miał się bić, tak? Każdy, kto był tylko mocny w gębie, jeszcze niczego i nikogo w życiu nie załatwił.
- Johnson, kurwa! - usłyszał jeszcze od strony stolika znajomych, zanim poczuł mocne odepchnięcie, przez które zatrzymał się na przeciwległej ścianie.
Cóż, zawsze mogło być gorzej. Mógł się zalać krwią, po tym jak Larose wywaliłby mu z główki prosto w nos. Zawdzięczał ten przypadek tylko stanowi przeciwnika, jego alkoholowemu zaćmieniu, czy cholera wie czemu. Sam był równie nietrzeźwy i właściwie nie interesował go konkretny powód by dostać, czy też spuścić komuś wpierdol. Gryfońską manierą, rzucił się na hura na przeciwnika, powalając go na ziemię i wymierzając solidny prawy sierpowy, prosto w już chyba raz złamany nos.
Nie cieszył się tryumfem zbyt długo, kiedy rozwścieczony Alfred zepchnął go z siebie z pewnym trudem i dosłownie przydusił do podłogi, rozbijając bardzo celnie, własną pięścią, dolną wargę Olivera, a następnie łuk brwiowy, z którego szkarłatna czerwień w kolorach domu, zalała mu lewe oko. Gryfon szarpnął się, czując jak zaczyna brakować mu powietrza, a dodatkowo wnętrze ust zalewa fala metalicznego posmaku krwi.
Walka dwóch młodych Lwów trwałaby jeszcze do momentu w którym każdy z nich straciłby połowę zębów i niechybnie któreś oko, gdyby nie pomocne ramiona pozostałych uczniów, rozdzielające walczących nastolatków. Naprawdę, gdyby to był magiczny pojedynek, może byłoby na co popatrzeć, a zwykła napierdalanka na pięści nie miała w sobie ani krzty gracji.
Oliver na chwilę usiadł na podłodze, ktoś podał mu chusteczkę, ktoś inny podniósł, targając do góry pod pachę i wyprowadził na chwiejnych nogach na chłodne powietrze. Johnson wypluł z ust strzęp krwi i oparł się o najbliższą ścianę, zaraz osuwając się jednak po niej w dół, siadając na zimnej ziemi.
Ledwie zarejestrował, że ktoś stanął tuż obok niego, na równie chwiejnych nogach co on sam przed chwilą.
- Cóż, przynajmniej nie tylko mnie wyjebali z imprezy - wymamrotał z trudem, przez rozbitą wargę, podnosząc zamazany wzrok na Alfreda.
Johnson
[Nie wiem co to jest, nie pytaj, serio.]
Malcolm Letherhaze nie odrywał uważnego, porównywalnie świdrującego spojrzenia, zastanawiając się w międzyczasie czy aby na pewno nie ma do czynienia z przyszłym samobójcą. Alfred Larose najwyraźniej nie miał za złamanego sykla, choćby najmniejszych pokładów instynktu samozachowawczego bądź został on znacząco zagłuszony przez wypalone zielsko, aczkolwiek z tego profesor zaklęć i uroków nie zdawał sobie sprawy. Jednakże, nawet jeśli Malcolm, by o tym wiedział, to i tak nie potraktowałby tego jako element łagodzący, wręcz przeciwnie miałby idealne podłoże, by przeprowadzić w tym względzie śledztwo.
OdpowiedzUsuńGryfon mimo wszystko, zdolny do wyłapania zdradliwych oznak malcolmowego wkurwienia, musiał podejrzewać, że Letherhaze mu tego zwyczajnie nie odpuści i nie pójdzie na żadne ustępstwa, zwłaszcza gdy nerwy po niedawnej sytuacji jeszcze nie opadły jak kurtyna po zakończonej sztuce. Musiał z niechęcią przyznać, że na tym etapie i jedno i drugie zamierzało sobie dopiec, nieważne jak wielkim kosztem. Tym bardziej, gdyby nie zaciśnięte w pięści dłonie Larose’a wsparte na drewnianym biurku, naprawdę byłby święcie przekonany, że dzieciak postradał wszystkie zmysły.
Trzy godziny? Nie, nie. Pięć godzin dziennie. To jest to. Gniew zawitał nagle w żyłach niemal jak wyzwolona adrenalina, lecz Malcolm ograniczył się do zmrużenia jasnych oczu podczas całej wypowiedzi chłopaka. Przez chwilę miał ochotę trzepnąć go jakimś ohydnym zaklęciem, acz w porę ocuciła go myśl o tym, że pełni teraz rolę nauczyciela, który miał skądinąd wychowywać młodzież. Nauczyciela, który kolejne pięć godzin każdego następnego, jebanego dnia spędzał z tym gryfońskim przugłupem. Malcolm zachowywał jednak dobrą minę do złej gry, choć przeczuwał, na Merlina i jego stokroćset kurw, że skończy się to tragicznie i dla sali i dla całej jej zawartości, włącznie z meblami, lecz przede wszystkim dla jego nerwów. Wolał uniknąć sytuacji, w której jego zaspana sowa skończy jako podpieczone mięso na pozostałości po chudych łapkach. Niewątpliwie powinien wspomnieć Rose, aby do eliksiru, które zmuszony był spożywać w określonych ilościach, żeby względnie normalnie funkcjonować i nie odchodzić od zmysłów, dorzuciła coś na uspokojenie. Byleby tylko silnego jak jasna cholera. Jeśli to wszystko, co ma mi Pan do przekazania, to dziękuję uprzejmie i do zobaczenia wkrótce — nie odpowiedział, mimo że wpatrywał się w niego intensywnie z iskierkami mordu w oczach, niemożliwymi na tym etapie do zamaskowania.
— Pierdolony gówniarz — Ta wyjątkowa forma pożegnania wyrwała mu się spod kontroli dopiero, gdy drzwi sali do zaklęć zatrzasnęły się na dobre i miał poniekąd niezachwianą pewność, że nie tylko został sam, ale przede wszystkim, że ten bezmyślny, uparty jak osioł Gryfon już tego nie dosłyszy. W jego głosie była ledwie namiastka wściekłości, która sprawiała, że odczuwał nadprogramowe ciepło. Malcolm aż nadto wiedział, że urządzi mu z życia piekło na ziemi, choćby miał przez to bliżej zapoznać się z opiekunką Gryffindoru.
Zamknął na moment oczy, odliczając do dziesięciu, lecz to nigdy nie odnosiło zamierzonego efektu. Teraz nawet się nie łudził, że zadziała i będzie inaczej. Malcolm Letherhaze miał swoiste wrażenie, jakby każdy nerw w jego ciele drgał w obliczu buzującej w nim wściekłości. Gdyby nie rozważał opcjonalnego przeklnięcia ucznia z godłem lwa na piersi, to może skłonny byłby przyznać z niemałym uznaniem, że coś ich łączyło — wzajemnie chcieli się wkurwić, przeciągając linę, w oczekiwaniu aż któryś zostanie przyparty do ściany i w końcu spasuje. Malcolm jednak nie zamierzał znaleźć się w tej pozycji — był na to zdecydowanie zbyt dumny, żeby do parteru sprowadził go jakiś smarkacz.
Nie trzeba było długo czekać, by Letherhaze szybkim krokiem opuścił salę, zamierzając w ten jakże skromny sposób z jednej strony rozładować nerwy, a z drugiej wykorzystać całą swoją sieć powiązań ze szkolną bibliotekarką, którą wciągnął w jeden ze swoich sekretów już dawno temu, by teraz pomogła mu w trybie ekspresowym odnaleźć mu interesującą go pozycję. Chodziło bez cienia wątpliwości o egzemplarz Księgi Czarów autorstwa Mirandy Goshawk, znajdujący się w dziale ksiąg zakazanych. Wspomniana księga za pomocą magii potrafiła wytwarzać projekcje tekstu, wyczarowywać przedmioty czy to czego w przypadku tak beznadziejnym jak Alfred Larose potrzebował — całe pomieszczenia, zapewniające bezpieczne warunki do ćwiczeń zaklęć bez ryzyka wysadzenia połowy zamku w powietrze.
UsuńSłowo wkrótce nabierało jednak ram czasowych, w których Malcolm Lethehraze wyjątkowo, dla odmiany i jak na złość się nie zmieścił ze względu na gorączkowe poszukiwania tej jednej, konkretnej pozycji, niezbędnej do korepetycji specjalnej kategorii. Dlatego kiedy przemierzał korytarz, wracając do sali, spodziewał się zastać już tego cholernego cwaniaczka. Niemal potrafił sobie wyobrazić ten głupkowaty uśmieszek, który już na wejściu podniesie mu ciśnienie.
— Od tego dnia ten podręcznik jest tym, co uratuje twój zdewastowany i zakurzony potencjał, ze mną na czele, Larose — Wskazał końcem różdżki na fikuśny tytuł w złotym kolorze na fioletowawym tle tuż nad czymś co przypominało literę B. Gryfon musiał przeżyć brak taktu ze strony Malcolma Letherhaze’a, który w zaistniałych okolicznościach nawet nie zamierzał mu się z niczego tłumaczyć, a co dopiero opowiadać o księdze. Profesor zerknął przelotnie na zegarek na ręku; piętnaście minut spóźnienia, zatem piętnaście minut opóźnienia korepetycji. Ściągnął usta w wąską linię, tylko na krótki moment, zanim nie wbił spojrzenia w Gryfona. — Jakieś pytania? A może poszedłeś po rozum do głowy i zdecydowałeś się na zajęcia teoretyczne? — dodał beznamiętnym tonem z cierpkim półuśmiechem.
[Uwzględnione: klik.]
Malcolm Letherhaze
[Cześć. Po przeczytaniu karty i prześledzeniu kilku Twoich wątków muszę Ci się do czegoś przyznać: jestem zdecydowanym fanem Twojego stylu. Piszesz w sposób przekonujący i obrazowy. Postać wydaje się żywa, dialogi bystre, a sposób opisu angażujący czytelnika. Przynajmniej ja czytałam treść ze szczerym zainteresowaniem i niegasnącą chęcią do dalszej lektury. Prowadzisz prawdziwą interakcję ze współautorem, która daje spore pole do popisu przy odpisie, więc po prostu stwierdziłam, że się tym z Tobą podzielę. Gratuluję lekkości pióra. O, i kropka.]
OdpowiedzUsuńScorpisu Malfoy & DARREN CRAFT
Oliver miał serdecznie dość. Z krążącym w żyłach alkoholem i krwią sączącą się z poobijanej twarzy, nie dość, że wyglądał jak siedem nieszczęść, to jeszcze czuł się jakby od tygodnia nie robił nic innego tylko kopał rowy. Teraz przyszło mu siedzieć na szaroburej ziemi przed Trzema Miotłami, kiedy usłyszał, jak tuż obok niego szurają czyjeś buty. Buty Alfreda, który przystanął i definitywnie zapalił papierosa, gdyż zapach dymu podrażnił jego nozdrza, wzbudzając apetyt na fajkę. Alfred jakby czytał mu w myślach albo może Johnson wyglądał już tak żałośnie, że każdy zaproponowałby mu papierosa, jako jedyną, pozostałą radość z życia?
OdpowiedzUsuńZa odpowiedź posłużyła wyciągnięta w stronę chłopaka dłoń, którą domagał się papierosa. Alfred oddał mu swojego, zapalając sobie kolejnego. Johnson zaciągnął się łapczywie, pocierając palcami drugiej dłoni oko, które zaczęło tracić ostrość, prawdopodobnie ze zmęczenia. Ugiął nogi i oparł na kolanie rękę, w której trzymał papierosa, wpatrując się w żarzącą się końcówkę, niczym kapitan statku w latarnię morską, która kieruje go do portu. Właśnie tak starał się zachować resztki przytomności, obawiając się, że chyba za mocno uderzył się w głowę, a jego mózg jest wstrząśnięty niczym drink w shakerze.
Czasem wynajdywał sobie bardzo prymitywne formy rozrywki, a czasem po prostu potrzebował dostać w ryj dla równowagi psychicznej. Z tym że już dawno nikt nie nazwał go szlamą, powodując zagotowanie się niespokojnej, młodzieńczej krwi w jego żyłach, ani nikt nie umniejszył mu w niczym na tyle, by musieć wdawać się w bójkę. Tym razem to on sam ewidentnie szukał guza i jak widać, nie potrzebował do tego dobrego, a nawet średnio dobrego, pretekstu. Najdziwniejsze było jednak to, że odkąd nauczył się spuszczać srogi wpierdol Ślizgonom, zieloni jakoś nie kwapili się do zadzierania z nim, w przeciwieństwie do Gryfonów. Zarówno Finn, jak i Alfred byli tą upierdliwą dwójką z dormitorium, z którą najczęściej łamał sobie nosy i wybijał zęby. Ktoś mógłby to nazwać braterskimi sprzeczkami i o ile z Finnbarem rzeczywiście często tak było, o tyle Alfred to zupełnie inna historia. Tolerowali się i znosili tak długo, jak mogli, a kiedy przestawali, zaczynali się wkurwiać i bić. Niezmiennie od sześciu lat. Nie przeszkadzało to jednak Oliverowi w wyciąganiu od Larosa zakazanych owoców przyjemności, które puszczał później z dymem za murami Wieży Astronomicznej.
— Chyba wybiłeś mi zęba, Larose — wymamrotał wreszcie, pierwszy raz odkąd przestali się tarzać po podłodze Trzech Mioteł, przesuwając językiem po zębach. W istocie jeden z nich był obluzowany. Znowu. Gość ze Skrzydła Szpitalnego znów będzie mędził, że Oliver powinien bardziej na siebie uważać, kiedy Johnson zacznie mu wstawiać kit, że spadł ze schodów. Znowu.
Wsuwając papierosa między wargi, z lekkim trudem dźwignął się na nogi, czując niemal natychmiast, jak świat wokół wiruje, albo to jego mózg zmieniał właśnie swoje położenie. Zachwiał się i przytrzymał ściany, tylko na moment, dopóki kolejka górska w jego głowie nie zakończyła przejazdu.
— Nie dopiłem Ognistej — zamarudził, wydmuchując dym z płuc i patrząc w stronę drzwi wejściowych, zupełnie jakby miał zamiar tam wrócić, po krótkiej przerwie na papierosa, a nie po bójce z innym uczniem. - Ale zdaje się, że to koniec naszej wizyty w Trzech Miotłach, hm? - spojrzał nieco zamglonym wzrokiem na drugiego Gryfona. - Jebać, mam jeszcze trochę w dormitorium, piszesz się? Chyba że masz coś lepszego do zaoferowania — Oliver uniósł brew w znaczącym grymasie, patrząc na swojego jedynego i sprawdzonego dostawcę ziela wszelakiego, z którego usług nie korzystał już bardzo dawno, nie po tym jakie piekło urządziły mu dwie najstarsze siostry, kiedy wrócił na Święta do domu.
Johnson
[Nie przejmuj się, sama mam zaległości i nie wiem w co wsadzić ręce, a pracy coraz więcej. Stąd też Johnson tam powyżej rozmemłany, ale może każdy byłby rozmemłany jakby wypił tyle co on. A i weź się wpisz na listę tym kochaniutkim Gryfonkiem.]
Kiedy Oliver już zaczynał myśleć, że okrzyknięto go królem pajaców w Hogwarcie, Larose z a w s z e potrafił to przebić. Jedynym argumentem za dyskwalifikacją go z tej pozycji, był fakt, że przez większą część życia robił to na wspomaganiu swoich tajemniczych proszków, w przeciwieństwie do Olivera. Tajemnicą poliszynela był fakt, że każdy, kto chciał otrzymać podobne wspomaganie, powinien udać się właśnie do tego Gryfona, a Oliver miał najbliżej z nich wszystkich, gdyż łóżko Alfreda stało zaraz obok jego własnego. Kiedy chciał, nie musiał nawet z niego wstawać, by dostać to, czego potrzebował.
OdpowiedzUsuń— Ciebie? Stwierdzą, że nie opłaca się na ostatni rok, skoro za kilka miesięcy wszyscy o nas zapomną, ale przecież ty i tak będziesz się wpierdalał we wszystkie imprezy i posiadówki — rzucił mu przelotne spojrzenie, po czym prawie potknął się o wystający ze ścieżki kamień, słysząc kolejne słowa współlokatora. Dobrze, że akurat niczego nie pił i nie jadł, bo z pewnością by się udusił. W dodatku jak na zawołanie, na ich drodze pojawiło się stadko Krukonek. O ile Krukonów Oliver znał i kojarzył bardzo dobrze, o tyle żeńska płeć tego domu ograniczała się w jego oczach tylko do Ragnarsson i to tylko dlatego, że kilka dni temu kazała się odprowadzić do Wieży Krukonów, a on niczym potulne lwiątko, zrobił dobry uczynek i zaprowadził koleżankę z zagranicy gdzie jej miejsce.
— Larose, jełopie, błagam. Nie rób przypału, bo zostawię cię na środku drogi — na nic się zdało mamrotanie Olivera, kiedy ten narwaniec już zaczynał swój wątpliwej jakości podryw. Prychnął na piękną nimfę, po czym stłumił wybuch radości, kiedy powietrze rozdarł dźwięk dłoni uderzającej o policzek Alfreda.
— Naprawdę chodziłeś z tamtą Krukonką? Myślałem, że przez większą część swojego wolnego czasu leżysz na błoniach i gapisz się w niebo, jarając skręty z Henrym — Ollie rozsiadł się w opustoszałym Pokoju Wspólnym, zarzucając nogi skrzyżowane w kostkach na niewielki stolik przy kanapie Zakołysał szklaneczką z bursztynowym płynem.
Po wędrówce do zamku, która trwała wieki w towarzystwie kulającego się co chwilę ze śmiechu, Alfreda, był wykończony tak, jakby dostał wpierdol po raz drugi, na szczęście ból z obitej twarzy rozmył się gdzieś w oparach alkoholu zaściełających jego gryfoński umysł. Tak, dzisiaj zdecydowanie był dzień, na zniszcz sam siebie, Oliver. Zazwyczaj tego nie robił, ale niekiedy po prostu pędził na łeb na szyję, do momentu, aż urwał mu się film, a jeśli ktoś był najodpowiedniejszym do tego towarzyszem to właśnie Alfred.
— A jeśli już dotarliśmy do tematu, masz coś przy sobie? — szare oczy Johnsona wyglądały na wystarczająco nietrzeźwe i bez dodatkowego odurzania się, ale brunet, kiedy raz czepił się jakiejś myśli, uparcie dążył do jej realizacji, tym bardziej że naprawdę c h c i a ł zapalić, a wypity alkohol zacierał wspomnienie piekła na ziemi z minionych Świąt.
Ollie
[Jaka ta karta jest cudowna, to ja jestem urzeczona! (No ale jenoty i lisy [i szopy!] wygrywają całe życie.)
OdpowiedzUsuńA to prawda, Lynx jest taki obojętny, chociaż w zasadzie nie jest, jeśli wiesz, co mam na myśli. Jeśli cały świat jest szary, to ciężko zwracać uwagę na cokolwiek poza tym, co ma jaskrawą barwę, o.
Bardzo chętnie z tym panem coś napiszemy! Bardzobardzo. Tylko powiedz mi, jak widzisz ich relację? Pozytywną czy raczej negatywną?]
Lynx Sharpe
[Honey, zostało mi jeszcze pięć maili, na które muszę odpowiedzieć w trybie now przez swoją niebecność, a kolejkę na Kronikach zaczynam właśnie od Alfiego. Troszkę cierpliwości, nigdzie już nie znikam, niebawem zawitam z Malcolmem na konfrontację z tą szalejącą dwutygodniową burzą.]
OdpowiedzUsuńMalcolm Letherhaze
Oliver zaciągnął się darowanym papierosem, co po i tak już sporej ich ilości, którą przerobiły jego płuca, tylko przyspieszyło karuzelę w głowie Gryfona. Spod zmrużonych powiek, rozwalony na kanapie, w stanie totalnej ruiny przysłuchiwał się słowom Alfreda. Przysłuchiwał to określenie zbyt wielkie, gdyż trybiki w jego głowie kręciły się w odwrotną stronę niż zazwyczaj, jedno ucho i tak nie słuchało, zatkane dziwnym szumem, w związku z tym drugie nie miało czego wypuszczać, skoro machina w głowie Olivera nawaliła gdzieś w połowie wywodu Larose’a.
OdpowiedzUsuńW końcu nie wytrzymał. Powstrzymywanie głupiego wyrazu twarzy po alkoholu szło mu wyjątkowo marnie, a mięśnie twarzy ulegały dziwnemu paraliżowi, nie chcąc słuchać właściciela, który w tym momencie daleki był od przysłowiowej poker face. Wreszcie w dormitorium rozległ się histeryczny śmiech Johnsona, zaraz przerwany przez wór kartofli, będący w zasadzie Alfie’em rzucającym się na niego z pięściami. Naprawdę? Dwa razy jednego dnia? Wyrabiał normę.
Tym razem jednak obeszło się bez krwi i wybitych zębów, a skończyło na zwykłym tarzaniu, przez co skrzaty domowe będą miały mniej sprzątania, kiedy wszystkie okruchy walające się na podłodze, przyczepiły się do ich ubrań. Johnson w tej szamotaninie stracił papierosa i tylko chwała świętym gaciom Merlina, że nic się nie podpaliło.
— Moja starsza siostra prawi mi takie komunały, odkąd skończyłem dwanaście lat. Sorry, ale spóźniłeś się Larose — wychrypiał przez zaciśnięte po napadzie śmiechu gardło, a i podczas tego rękoczynu nie obyło się bez wykrzykiwania niewybrednych epitetów, skutecznie zdzierających gardło.
Dobrze, że Pokój Wspólny był pusty i mogli zawładnąć nim dla siebie, gdyż z pewnością nie uniknęliby zdegustowanych spojrzeń, a może i nawet głupich komentarzy o męskiej miłości uprawianej na oczach niewinnych pierwszaków. Oliver miał to w głębokim poważaniu, jeśli miał być szczery, lecz był jednocześnie trochę zawiedziony, bo chociaż nastrój na doprowadź się do ruiny, trochę minął, to wciąż mógłby się z kimś porządnie pokłócić, tak.
— Wiesz... — Oliver po dłuższej chwili przestał wgapiać się we wzory na suficie i przekręcił się na bok, podpierając na ręce. — Jakbyś nie był takim oszołomem, to może faktycznie dałoby się ciebie lubić — nawiązał do wcześniejszej rozmowy. — W sumie mieszkam z tobą od siedmiu lat w jednym dormitorium i poza tym, że właśnie mi wpierdoliłeś, to nic do ciebie nie mam — Oliver wyszczerzył się pijacko. - ChybaChyba że to przemyślana kreacja twojego wizerunku, ale co ja mogę wiedzieć.
Oliver
[Błagam o wybaczenie, i idź do Adminów po punkty dla Gryfonów za 50 komentarzy, bo Lwy dają dupy w tej rozgrywce.]
W momencie, w którym Malcolm Letherhaze w końcu skupił spojrzenie oderwane od księgi, która to szczęśliwie została odnaleziona w Dziale Ksiąg Zakazanych, dzięki niezawodnej w swoim fachu Gerdzie Brooke, z czego był niezmiernie zadowolony tak swoją drogą, zmrużył oczy, mierząc Alfreda Larose’a iście krytycznym wzrokiem. Ów karykatura ucznia okazywała mu jawny, lekceważący stosunek poprzez postawę, jak i godny pożałowania ubiór, lecz póki co, pozostawił to bez komentarza. Nie dało się zaprzeczyć, iż nadprogramowe, jak na jego grafik, poszukiwania w bibliotece niezbędnej pozycji do odbycia dzisiejszej sesji z tak wątpliwym jakościowo i zarazem nieprzewidywalnym uczniem, rozładowało znacząco buzującą wcześniej w każdym nerwie wściekłość. Profesorowi uroków i zaklęć nie umknął jednak charakterystyczny zapach nikotyny, której doprawdy nie dałoby się nie wyczuć, ta zdawała się opleść Gryfona z wyjątkową łatwością, lecz tego również nie skomentował (jak na razie; pozostawił sobie tę przyjemność na później, by wykorzystać to w najmniej przewidywalnym momencie). Jednakże samokontrola i cierpliwość Letherhaze’a miały wręcz idealną okazję, by błyszczeć w świetle dziennym, zanim obydwaj znikną w jednym z pokoi stworzonych przez zaczarowaną księgę Mirandy Goshawk, a z jej wnętrza wyłonią się bez cienia wątpliwości dość późną porą.
OdpowiedzUsuńPan profesor wybaczy, lecz nie wziąłem pióra ani pergaminu, nie zaskoczyła go w ogóle ta odpowiedź. Malcolm uznał ją nawet za dość przewidywalną. Gdyby ktoś tak uparty jak Alfred Larose nie chciał usilnie zagrać mu na nerwach, a nade wszystkim — zależałoby mu na łagodnym, przyjemnym przebiegu zajęć dodatkowych, zgodnie z niezbyt rozsądnym wyborem aż pięciu godzin, poprosiłby o ten cholerny pergamin i pióro, licząc tym samym na łaskę. Malcolm jednak doskonale zauważał pod powierzchnią uprzejmości wspominany już ośli upór i dumę, rzecz jasna. Sam zresztą miał okazję przez dłuższy czas obserwować i zapoznać się bliżej z postawą tegoż młodego jegomościa, by wiedzieć, że nie ustąpi. Trafił zatem swój na swego — były Ślizgon również nie zamierzał obchodzić się z nim jak z przysłowiowym jajkiem. Gdy wzrok Letherhaze’a ponownie spoczął na tej nieszczęsnej, rozpiętej koszuli, a i przy okazji luźno zwisającego krawatu, niezmiennie drażniących go wprost niemiłosiernie. Nie trzeba było zatem długo czekać, by machnął różdżką, a niewypowiedziane zaklęcie zapięło guziki za ucznia aż pod samą szyję i to niezbyt delikatnie. Jeśli Alfred chciał, by traktować go niczym małe dziecko, choć z wątpliwą subtelnością — nie było ku temu wyraźnych przeszkód, a i sam łamacz klątw na przymusowym urlopie odczuł przy tym niemałą satysfakcję.
— Skoro rozsądku nadal ci brakuje włącznie z instynktem samozachowawczym, to pytanie podstawowe powinno brzmieć: czy chociaż różdżkę wziąłeś? — A może przyniosłeś jedynie własną bezmyślność?, tego łamacz klątw nie powiedział jednak na głos, ale nawet mimo tego kąciki ust Malcolma Letherhaze’a uniosły się ciut wyniośle, niemalże wzgardliwie. — Jeśli i tego zapomniałeś, to spacer ze mną do Wieży Gryffindoru na oczach twoich znajomych z domu, na pewno nie będzie jednym z najprzyjemniejszych wspomnień w twoim życiu, Larose.
Jak się okazało wizyta w Wieży zamieszkałej przez posiadaczy lwa w godle nie było konieczne. Tym lepiej i tak byli już do tyłu z czasem, a Letherhazenie miał najmniejszej ochoty, by zaczęte już oficjalnie zajęcia dodatkowe Alfreda Larose’a trwały dłużej niż te piętnaście minut jego osobistego spóźnienia. Nie trzeba było natomiast długo czekać, by Malcolm zaniósł się dźwięcznym, perlistym śmiechem, gdy z ust Gryfona padło następujące zdanie: Zazwyczaj jestem świetnie przygotowany do lekcji; jak każdy przykładny siódmoklasista noszę pióro, pergamin i atrament, a także stos podręczników (…), zaraz jednak się opanował, przykładając zewnętrzną część lewej dłoni do twarzy. Fajerwerki szalejące w jego głowie, rzeczywiście zostały znacząco przez ten nieumyślny zabieg złagodzone. Malcolm Letherhaze nie zamierzał dawać dzieciakowi satysfakcji z łatwego wyprowadzenia go z równowagi. Zresztą nie oszukujmy się, nie życzył mu doświadczenia jego wściekłości na własnej skórze z salwą wiązanek oplecionych licznymi przekleństwami na czele.
Usuń— Och, doskonale to rozumiem, Larose — odparł z niebezpiecznym błyskiem w oku, zaś w wypowiedzianym nazwisku chłopaka dałoby się dosłyszeć dawkę przemyconego jadu i groźby. Alfred Larose pogrywał w bardzo niebezpieczną grę, tak jakby znał jej zasady, lecz tak naprawdę nie on rozdawał tutaj karty, o czym miał się wkrótce boleśnie dla swego ego przekonać. Malcolm Letherhaze liczył nawet na to, że temu zbyt pewnemu siebie młodzikowi ze złości pojawią się twarzy wypieki, gdy dostanie praktykę z zakresu podstawy adekwatnej do jego poziomu. — Te piętnaście minut dłużej, które ze mną spędzisz, jak mniemam również mają ogromne znacznie w twoim jakże napiętym grafiku, którego zdecydowana większość należy teraz do mnie na wyłączność. — dodał równie spokojnie, patrząc na niego z góry i korzystając z przywileju jak sporą różnicę robił w tym względzie podstawowy fakt w charakterze tego, iż Alfred siedział w ławce, przyjmując pozorną postawę grzecznego ucznia, a on stał jak na nauczyciela przystało nad tuż nim.
Letherhaze nie czekał aż Alfred Larose postanowi bliżej zapoznać się z podręcznikiem, zamiast tego otworzył go, odnajdując stronę, która go interesowała. Nie tłumaczył, nie zamierzał namawiać Gryfona, który tego dnia napsuł mu krwi, by podniósł się, zanim zaliczy spotkanie pierwszego stopnia z zimnym podłożem w stworzonym pomieszczeniu, zamiast tego różdżka wykonana z tabebuji dotknęła stronicy niemal w tym samym czasie, gdy jego lewa ręka pochwyciła materiał koszuli chłopaka. Chwilę później obydwaj znaleźli się w zupełnie innej przestrzeni — niczym nieoświetlonej, po świetle dziennym nie pozostało ani śladu, zamiast tego panowały dokoła egipskie ciemności, do których wzrok z czasem przywyknie.
— Jak brzmi podstawowe zaklęcie, którego zadaniem jest rozjaśniać mrok? Jest ci ono znane, Larose, czy to zbyt trudne podstawy podstaw? — zapytał z wyraźnym powątpiewaniem w głosie, nie wykazując nawet najmniejszych nadziei na to, że Alfred Larose błyśnie jak Lumos z końca różdżki. Być może Malcolm Letherhaze prowokował go w ten sposób celowo, by w przypadku potknięcia ucznia, zanim przekaże mu wiedzę teoretyczną i praktyczną zarazem, piekąc dwie pieczenie na jednym ogniu. — Przy okazji przybliż mi właściwości swojej różdżki. Chyba że były to informacje zbyt trudne do zapamiętania dla twojej uwstecznionej osoby, wówczas zrozumiem, naprawdę. — tym razem ironia wymieszana z najzwyklejszą złośliwością została aż nadto odczuwalna. Malcolm Letherhaze nawet nie zamierzał jej osładzać, a nuż ewentualna złość zadziała jako najlepsza motywacja z możliwych – okaże się.
Malcolm Letherhaze
[Wybacz, że tak późno odpisuję, ale ostatnio cierpię na chroniczny brak czasu, stąd też wiadomość też będzie stosunkowo krótka...
OdpowiedzUsuńJeśli miałabyś chęć, to w zasadzie mogłabym nagiąć nieco limit i wziąć Ciebie na czwarty wątek, szczególnie, że parę mi się wykruszyło, więc w ich miejsce mogę wrzucić coś nowego. Widzę ich nawet w pewnej szczególnej okoliczności... mianowicie mogli postawić sobie jakieś absurdalne wyzwanie, którego oboje nie byliby w stanie zrealizować, ale z dumy by próbowali, albo udawali, że próbują.
Dajmy na to - uwiedzenie trytona?]
Scorpius Malfoy
Alfred Larose miał okazać się w nadchodzącej przyszłości jednym z niewielu uczniów, którzy z nieco bliższej strony poznają prawdziwe oblicze Malcolma Letherhaze’a, lecz nie sposób byłoby zaliczyć to pod najprzyjemniejsze doświadczeń w jego jestestwie. Obecny nauczyciel zaklęć i uroków wbrew powierzchownemu opanowaniu na zajęciach wcale nie posiadał usposobienia łagodnego baranka, którego dało się ugłaskać; w żadnym razie. Tak naprawdę wydawał się względnie miły, jak na swoje możliwości, wobec Gryfona, który zręcznie grał mu na nerwach i na długo zapadał w pamięć przez negatywne emocje, które za sobą ciągnął jak kotwica sunąca na dno morza i zatrzymująca to co z tym wstrętnym dzieciakiem związane na wierzchu.
OdpowiedzUsuńPrawda leżała w zgoła odrębnym miejscu, ponieważ gdyby nie Alastair Winrose we własnej osobie oraz jego zdroworozsądkowe słowa, to Malcolm Letherhaze nigdy nie wziąłby nawet pod uwagę nauczania w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, przejmując notabene jego poprzednią posadę. W ogóle nie brałby pod uwagę wcielenia się w rolę profesora i swoje zawieszenie we właściwej sobie profesji, spędzałby niewątpliwie zupełnie inaczej, zaś stwierdzenie, że poza terenem Wielkiej Brytanii nie byłoby tutaj aż tak dalekosiężne czy nieprawdopodobne; w końcu już raz się z niej wyrwał i to na okrągły rok wprost do upalnego Egiptu. Bywał też wiele razy poza krajem, a po przymusowym urlopie nic nie stało na przeszkodzie, by zmienił otoczenie na ten bliżej nieokreślony okres, a jednak finalnie skończył w szkole. Zdecydowanie nie był to szczyt jego ślizgońskich ambicji czy marzeń, lecz niepełne i niepodobne niczemu zastępstwo, choć należało przyznać, że wystarczająco angażujące. Wszelkie konfrontacje z nieukami pokroju Alfreda Larose’a pochłaniały jego uwagę bez reszty, lecz w rzeczy samej — Gryfon okazywał się jednym z tych beznadziejnych przypadków, szargających jego nerwy, a przy których nieomal wychodził z siebie (i niezaprzeczalnie jedynym, przez którego dostawał pierwszych objawów kurwicy z powikłaniami).
Alfred jak na typowego przedstawiciela domu Godryka Gryffindora wykazywał się niemałą odwagą na miarę głupca, a Malcolm nie omieszkał tego nie zauważyć. Dostrzegał również to, że gówniarz okazywał się w całej swej istocie niereformowalny i cały czas chciał zwrócić na siebie uwagę, ale kiedy ktoś lekkomyślnie bawi się z ogniem, musi liczyć się z tym, że w końcu nadejdzie dzień, w którym to dotkliwie i rozlegle się oparzy. Na lekcjach wśród uczniów ze swego roku Larose’a chroniła jedynie mnogość twarzy, wymuszająca na byłym Ślizgonie ponadprzeciętne opanowanie oraz anielską cierpliwość, których nie uraczyłby nikt spośród kadry nauczycielskiej, z którą miał okazję poznać się bliżej. Tymczasem podczas pięciogodzinnych korepetycji, które ciemnowłosy Gryfon sam sobie skądinąd zażyczył, jak na typowego samobójcę przystało, nie mógł oczekiwać, że wyjdzie z tego bez uszczerbku, a Letherhaze zamierzał zgotować mu prawdziwe piekło w drodze doprowadzenia go na właściwe tory. Nie brał na tym etapie (i żadnym innym) pod uwagę bliższego poznawania tegoż pyskatego dzieciaka, lecz nie miał pojęcia jak bardzo to jego żelazne podejście ulegnie wkrótce nieoczekiwanej zmianie.
Od tej pory Malcolm Letherhaze nie zamierzał Alfredowi pobłażać, nie dbał nawet o pozory delikatności, zatem upadek ucznia w ciemności i niezbyt miękkie lądowanie nie zaprzątało jego umysłu. Mówiąc krótko: w wieku Larose’a nikt nie powinien trzymać go za rączkę. Jeśli chodziło natomiast o skalę rozliczaną w burakach… och, wielce prawdopodobne, iż dla kogoś jego pokroju nie starczyłoby nawet tej nowatorskiej, uczniowskiej skali.
Zmrużył oczy, gdy mrok został przecięty przez jasne światło z różdżki Gryfona, a kąciki ust Malcolma Letherhaze’a uniosły się mimowolnie ku górze. Wyraz jego twarzy pozostał jednak nieodgadniony. Łamaczowi klątw nie dało się jednak odmówić jednego — sprawiedliwości, mimo nagromadzonej niechęci względem Alfreda Larose’a nie umknęła mu ta prezentacja. Lumos pozwolił mu obserwować mimikę chłopaka do woli, widział satysfakcję, choć nie był świadom jak zadowolony w tym momencie był właśnie Malcolm. Otóż Alfie mniej lub bardziej umyślnie odsłonił się, ukazując mu zdradliwą prawdę — skrywany potencjał. Potencjał, który Malcolm Letherhaze mógł wykorzystać, ponieważ miał na czym i z czym pracować. Zaklęcie niewerbalne, choć proste w swej istocie, było czymś na wzór miodu na jego skamieniałe serce. Jak się okazało — nie miał styczności z takim pustostanem, który nie posiadał nic, co mogłoby go zainteresować i nie być jedynie przyczyną wywrócenia jasnymi, błękitnymi oczami.
Usuń— Doskonale, Larose — z ust Malcolma nie padła paskudna obelga, lecz, o dziwo, pochwała, która przy zaognionym, pogardliwym stosunku do Alfreda mogła zbić z pantałyku. Łamacz klątw na przymusowym urlopie wwiercał w niego niezmiennie zimne spojrzenie, jakby chciał wcisnąć go w podłogę pomieszczenia wyczarowanego przez łaskę czarodziejskiej księgi, choć może niezbyt dostrzegalnie zdawało się ono ocieplić. Szybkim krokiem pokonał dzielącą ich odległość, by na krótko stanąć naprzeciwko pękającego z dumy Gryfona. — Naprawdę chciałeś udowodnić mi to, że nie jesteś takim matołem, za którego wolisz być postrzegany i jednak posiadasz namiastkę ukrywanego potencjału? — Powinieneś się bać, że zacznę mieć wobec ciebie jakiekolwiek oczekiwania i wymagania, to odczytałby z jego spojrzenia i przebiegłego uśmieszku każdy osobnik, który znał go na wylot i spędził z nim zdecydowanie dłuższy czas. Malcolm Letherhaze nie czekał na odpowiedź ze strony Alfreda, ponieważ przystanął tuż obok, uprzednio oparłszy się o ścianę ledwie muskaną przez światło sączące się z końca różdżki upartego ucznia. — Zaprezentuj mi teraz ulepszoną wersję tego samego zaklęcia i nie licz, że doczekasz się jakichkolwiek oklasków.
W żadnym wypadku nie zamierzał ominąć elementarnych podstaw, a bez nich nie przejdą dalej, niezależnie od tego jak bardzo Alfred opanował jedno z najprostszych zaklęć. Gryfon nie powinien cieszyć się tym ulotnym docenieniem ze strony Malcolma Letherhaze’a, ponieważ bez dalszych efektów nie zostanie poklepany po plecach i pozostaną w tym miejscu, do czasu aż nie zostanie to wypracowane. Profesor zaklęć i uroków był w tym względzie nieugięty i nie zamierzał niczego ułatwiać, zadowalając się niewerbalnym Lumos, a wszystko co zaplanował, zostanie poprowadzone z sensem od najłatwiejszych do najtrudniejszych. Poza tym… samo to zmaterializowane pomieszczenia, które wybrał było rozplanowane etapowo, a po przejściu go miało być już o wiele trudniej. Następne w kolejce były pozamykane drzwi, które mogły zostać wyłapane przy dokładniejszych oględzinach z obecnie używanym zaklęciem lub oświetlenie wszystkich siedmiu poprzez oderwanie się kuli światła.
Przekrzywił głowę w bok i roześmiał się krótko, słysząc jak bezczelny gówniarz wykorzystuje jego słowa, próbując odwrócić je przeciwko niemu. Wierzba? Ponoć wskazywałaby na dobre dzieciństwo swego właściciela, lecz zwykle nie wybierała na niego dziecka i zazwyczaj stanowiła drugą, trzecią lub dziesiątą różdżkę, zdecydowanie nie będąc pierwszą. Prychnął, kręcąc niedługo potem głową.
— Tak uwsteczniony uczeń, który wypracował zaklęcie niewerbalne, może zwyczajnym fartem, pewnie sobie przypomni charakterystykę swojej różdżki. Jeśli nie, zapytam szkolnej pielęgniarki czy mogłaby coś zaradzić z dziurami w twojej pamięci. — w ostatnim zdaniu wybrzmiała nuta ironii, aniżeli szczerej chęci pomocy. — Nauczyłeś się opisu różdżek swoich kolegów czy wymyślasz je na poczekaniu, Larose?
[Udawajmy, że nie odpisałam ci poza niedokończoną kolejką, hm?]
Malcolm Letherhaze
Może gdyby Oliver nie wlał w siebie dzisiaj hektolitrów alkoholu, dostrzegłby lekką, lecz jednak widoczną zmianę na twarzy Alfreda, która mogłaby być punktem zaczepienia dla rozmowy, dla ciągnięcia za język, furtką do wzajemnego poznania, mimomimo że tak naprawdę za kilka miesięcy obaj kończyli szkołę — lepiej późno niż wcale.
OdpowiedzUsuńMoże. Teraz jednak wzdrygnął się na samą myśl o łazience dziewczyn. Łazience dziewczyn, na Merlina.
Odkąd pamiętał, odkąd tylko współlokatorzy z dormitorium rozpoczęli te głupie zabawy w skradanie się do damskich łazienek, a później wzajemne przekazywanie sobie wrażeń z tych eskapad, Oliver zawsze był na szarym końcu, a jego „relacje” były tak ubogie w szczegóły, jak tylko można było. Później zaczęło się zwykłe wymyślanie na poczekaniu, pełne przekonania, że tak właśnie wypada.
No bo skoro wszyscy się tym tak ekscytowali, to może on też powinien?
Z biegiem czasu przestało mu się chcieć, kumple przestali pytać i brać jego osobę pod uwagę w tych zabawach. Aż do tej pamiętnej rozmowy o pocałunkach na początku szóstego roku.
Oliver już pod koniec piątego był w pełni świadom, że żadna dziewczyna nigdy nie zdobędzie jego uwagi w takim stopniu, w jakim zdobył ją pewien Krukon z równoległej klasy. Rok się skończył, rozjechali się do domów, a po wakacjach każdy z nich koniecznie chciał się pochwalić wakacyjnymi podbojami. Ten poderwał sąsiadkę, tamten jakąś obcą dziewczynę na letnim obozie.
A co z tobą, Johnson?
Cisza, jaka wtedy zapadła w dormitorium, dzwoniła mu w uszach wspomnieniem aż do dzisiaj. Cisza, która zapadła zaraz po tym, jak na totalnym luzie wyznał, że całował się z owym Krukonem na tarasie własnego domu. Jakoś nie przyszło mu do głowy, że outowanie się przed kumplami powinno być może nieco bardziej stresujące niż przed własną rodziną. Albo nie powinno? Nigdy tego nie robił, na Merlina, skąd miał wiedzieć?
Cisza przedłużała się, a on patrzył na swoich kumpli, których znał od długich już lat i czekał. Czekał na komentarz, głupi uśmiech, cokolwiek, co pozwoli mu albo odetchnąć z ulgą, albo cisnąć w nich najsilniejszym zaklęciem, jakie wówczas znał.
I co? Fajnie było?
To był jedyny komentarz, jaki wtedy padł, a kiedy Johnson potwierdził, że owszem, było, wszyscy przeszli nad tym stanem rzeczy do porządku dziennego i nikt nigdy nie wracał więcej do tej rozmowy. Albo byli tak otwarci, albo tak dojrzali, albo, Oliver nie wiedział co, ale dziękował wszystkim znanym bogom, że obyło się bez dam, głupich tekstów, wyprowadzania się z dormitorium i innych pierdół, które mogły mieć miejsce, a nie miały.
Co wcale nie oznaczało, że od tamtej pory cały Gryffindor wiedział o fakcie, że Oliver Johnson woli chłopców. Co nie oznaczało, że Larose o tym wiedział, proponując mu zaglądanie do damskiej łazienki. Co, wreszcie, nie oznaczało, że Ollie nie był typem żartownisia, z mniej lub bardziej udanymi pomysłami. Ten nie wydawał się najlepszym, ale też nie był Olivera, a rzeczony był nachlany w cztery strony świata, więc tylko wzruszył ramionami, dopił co miał do dopicia i pochylił się nad dywanem, gdzie Alfred dźgał ręką punkt symbolizujący łazienkę dziewczyn. Zupełnie jakby planowali grubo zakrojoną akcję wojskową, a przed nimi nie leżał dywan z milionem okruszków, tylko mapa z misternie znaczonymi lokacjami.
Początkowa niechęć, spowodowana samym wspomnieniem, jakie wywołała łazienka na drugim piętrze, minęła tak szybko, jak szybko zaczęli układać plan ataku. Plan, zakładający ciche skradanie się po schodach, przyczajenie się na którąś z niewinnych ofiar i wystraszenie, chociaż sposób jeszcze nie został obmyślony.
UsuńNa razie skupili się na dotarciu do schodów. Kiedy już to zrobili, na powstrzymywaniu śmiechu, gdyż pozostawiony przez kogoś, we wnęce okiennej, kociołek, zwindował się z hukiem na dół, kiedy Oliver zatoczył się w tamtą stronę, pod ciężarem Alfreda, który nie trafiając w schodek pod stopą, zaklął szpetnie, wcale nie konfidencjonalnie, zaraz później lądując na Johnsonie.
—Larose, jeśli na mnie lecisz, trzeba było mówić otwarcie w piątej klasie, teraz jest za późno, mój drogi — Oliver czknął głośno i zwinął się w pół, uciekając przed mocnym trzepnięciem w potylicę, które zdążył zarejestrować kątem oka, zanim odczuł je boleśnie na tyle własnej głowy — Cicho! Merlinie, nie zgwałcę cię, idioto, cicho siedź chociaż przez chwilę! - Oliver usiłował uciszyć pomstującego Alfreda, kiedy ten przeklinał go półgłosem wszystkimi znanymi epitetami, ładniejszymi i mniej, bo oto w korytarzu nad nimi dało się słyszeć tupot stóp i dwa dziewczęce chichoty, przemykające najpewniej z dziewczęcego dormitorium do łazienki.
Ollie
[Bo lubimy pisać pół odpisu o niczym, tak.]
[Najlepszy komplement, niech żyje minimalizm!
OdpowiedzUsuńTak się właśnie zastanawiałam, o co chodzi z tym Billym, ale sądziłam, że to może jakieś hipsterskie zdrobnienie od Alberta. Przyznam, że dla Alfreda to on mógłby zostać nawet Billym. A już na pewno musimy zatrudnić Alfiego w roli doradcy zawodowego, bo o reporterze nie pomyślałam, a jak to przeczytałam — przecież nie ma innej opcji! To idealne! Bertie chciałby być magizoologiem, ale chyba trochę brakuje mu bystrości.
Albert lubi opozycje, tak jak wszystkie inne relacje w swoim życiu. On po prostu kocha ludzi, więc raczej pytanie, co na to Alfie, czy mi biednego Bertiego nie sprzątnie z nerwów po jakimś czasie. Kwiatki wtykałby mu we włosy, co by nie wylądowały w butelce i błaznowałby do upadłego, żeby Alfiemu było chociaż trochę weselej.
Czy mamy szansę na przeżycie?]
Albert Hill
[Przyznam szczerze, że ostatnio nie potrafię zebrać się do odpisów, zresztą nawet jeśli chodzi o wchodzenie na komputer, to od paru tygodni robię to tylko w ramach obowiązków zawodowych, więc będę wniebowzięta, jeśli dałabyś się namówić na zaczęcie z tym uwiedzeniem trytona... może jak zobaczę jakiś ładny komentarz to się zmobilizuje do odpisania.]
OdpowiedzUsuńScorpius Malfoy (który chwilowo zniknął z listy, ale wróci)
Zaklęcie niewerbalne przykuwało jego uwagę momentalnie niemal w taki sposób, jak przykuwa się wzrok kolekcjonera kamieni szlachetnych na wyjątkowych okazach, wyłapujących najbardziej interesujące go detale. Spokojny, subtelny w całej swej istocie uśmiech na twarzy Gryfona nie mógł mu umknąć, gdy spojrzenie Malcolma Letherhaze'a skupiało się na nim. Nie tego spodziewał się tego po tym matole z godłem lwa na piersi, mrużył wprawdzie jasne oczy, lecz niekoniecznie przez wzgląd na rażące światło rozdzierające ciemność zmaterializowanego pomieszczenia. Wiedział, że to nie zwykły przypadek czy fart; magia niewerbalna czy bezróżdżkowa nie działała w taki sposób, a to nie było jej siłą napędową. Sam Malcolm nigdy nie przekonał się do tej drugiej, nawet wówczas gdy od siły odbitego zaklęcia podczas rozbrajania jednego z przedmiotów czarnomagicznych jego poprzednia różdżka roztrzaskała się we wnętrzu trzymającej ją prawej dłoni. Drżące palce, cieknąca posoka i tępy ból, nadal były równie żywe w jego pamięci. Niemal tak dobrze zachowane jak skórki uboczne zrykoszetowania zabezpieczonej klątwy, która pozostawiła po sobie coś więcej niż rozcięty łuk brwiowy, po którym nie pozostał żaden ślad czy ledwie widoczna gołym okiem blizna na lewej skroni, obdarzając go potworną migreną z domieszką czegoś obcego.
OdpowiedzUsuńNie potrzebuję nikomu niczego udowadniać, profesorze, a to dobre. Chyba jeszcze nie do końca był świadom tego co oznaczały te pięciogodzinne korepetycje z Malcolmem jako jego opiekunem w roli głównej. W rzeczy samej ten uparty jak osioł dzieciak mu bardzo wiele do udowodnienia, jak na razie mącąc skutecznie obraz pustostanu, który stwarzał zakłócając przebieg jego zajęć. Skinął jedynie ledwie dostrzegalnie głową, gdy usłyszał o cisie i smoczym sercu. Doprawdy ciekawe… Drewno niewybierające przeciętnych? Jeśli chodziło o nieprzeciętną lekkomyślność, to wszystko się zgadzało, lecz nawet w całej swej złośliwości Malcolm nie zamierzał ignorować symptomów świadczących o tym, że ów chłopak miał mu do zaoferowania coś więcej, aniżeli tylko niewyparzony język. Smocze serce było dość popularnym wyrobem Ollivanderów, ponoć dla osób szlachetnych. Jak na ironię losu — on sam aktualnie dzierżył różdżkę ze smoczym fragmentem, choć nie serca, a pazura; może to i lepiej.
Tym razem go nie pochwalił, zatrzymując wzrok na drwiącym uśmieszku, który Malcolm mimowolnie odwzajemnił dokładnie w tym samym czasie, lecz chwilę potem przeistoczył go w grymas. Nieźle, smarkaczu, przemknęło mu przez myśl, lecz nie przeszłoby mu to przez gardło. Alfred Larose musiał zadowolić się jedną, skąpą pochwałą; kolejną nie uraczy go zbyt szybko i nie przy takich błahostkach. Następnie ciszę w rozjaśnionego przez kulę światła pomieszczenia, na którego nieregularnym podłożu nie znajdowała się nawet najcieńsza warstwa kurzu, przerwał śmiech Gryfona.
Wysłuchał do końca jego nic nieznaczącego wywodu wobec tego jak wyglądała hierarchia w tym pomieszczeniu, pozornie niewzruszony, lecz czuł jak krew zagotowała mu się w żyłach. Nie dał tego po sobie poznać, a przynajmniej do czasu, gdy zupełnie nieoczekiwanie odsunął się od ściany, a prawa ręka zacisnęła się mocniej na różdżce wykonanej z tabebuji. Dym nikotynowy został rozproszony w mgnieniu oka, gdy Aquamenti w charakterze ściany zimnej, niczym lód wody pod taflą zamarzniętego jeziora, smagnęło Gryfona bezlitośnie, by chwilę potem pogodzić się z dominującą na tym obszarze grawitacją i z chlustem opaść na podłoże, podmywając buty zarówno Letherhaze'a, jak i Larose'a.
— Posłuchaj, gówniarzu — powiedział Malcolm śmiertelnie poważnym tonem, pokonawszy dzielący ich bezpieczny dystans, patrząc na mokrą, przyklejoną do twarzy Alfreda Larose'a grzywkę oraz jego twarz zroszoną pomniejszymi kroplami wody. Idealna pora na nauczycielską reprymendę, uznał z niemałą wręcz satysfakcją. — Korepetycje ze mną nie są luźnym spotkaniem towarzyskim w gronie twoich znajomych przeznaczonym na stratę czasu, więc wymagam również stosownego ubioru przez pięć godzin, zgodnym z regulaminem szkolnym, takim jak na zajęciach. To nie pierwsza rozpięta koszula jaką w życiu widziałem, więc nie robi to na mnie żadnego wrażenia, ale w twoim przypadku ostatnia. Równie istotne: nie toleruje palenia tytoniu, bez większego znaczenia, czy pochodzenia mugolskiego, czy magicznego i dla własnego dobra: zapamiętaj to sobie raz na zawsze — przejął od ucznia zamokłą paczkę fajek oraz strącił papierosa na ziemię, by zdeptać go podeszwą buta. Zamokły papier obrzucił pogardliwym, krytycznym spojrzeniem, a na samo wspomnienie odpychającego zapachu nikotyny, pokręcił głową. Obrócił się do niego plecami, obchodząc pomieszczenie dokoła, lecz nawet nie obdarzył go spojrzeniem, zamiast tego przebiegając nim po siedmiu drzwiach różnej wielkości, wykonanej z odmiennych materiałów oraz w odrębnym stopniu żywotności. — Potrzebujesz zachęty po tym zimnym prysznicu, Larose? Teraz zajmiesz się wyborem i otworzeniem drzwi, nie mamy czasu do zmarnotrawienia. Jeśli się spiszesz, to ci ją zwrócę. Jeśli nie, pożegnasz się z nią na zawsze. — Uniósł rękę nieco w górę, choć nawet i bez tego Gryfon doskonale wiedział, o czym mówił Malcolm Letherhaze.
UsuńSpojrzał na niego przez ramię dość wyniośle, a zarazem wyczekująco. Nie odniósł się jednak w żadnym stopniu do przekleństwa, które Larose wypowiedział podsumowując brak zapalniczki i konieczność użycia magii oraz własnej różdżki.
— Chcesz być traktowany na poważnie i zasługiwać na miano smoka, który szybko się uczy? Przestań w końcu błaznować i współpracuj, pokazując mi swój prawdziwy potencjał, zanim skończy się moja cierpliwość i zmuszę cię siłą do pokazania mi tego co tak naprawdę potrafisz — wsunął lewą rękę do przedniej kieszeni spodni, mokrą paczkę zawieszając w powietrzu przy użyciu różdżki. Całe szczęście, że pulsującej na czole żyłki nie sposób było teraz dostrzec w tak niekorzystnych warunkach; kto bowiem skupiałby się na takich elementach, gdy organizm skonfrontował się niedawno z zimną wodą zaklęcia.
Malcolm Letherhaze
Stało się coś dziwnego. Alfred Larose chyba pierwszy raz w życiu kogoś posłuchał i przestał się wiercić i wierzgać, dlatego Oliver, straciwszy powód, przestał naruszać jego przestrzeń osobistą. Na tyle, na ile możliwe było to w ciasnej wnęce, w którą się wcisnęli. I chociaż było dość ciemno, to zbłąkany strumień światła, oświetlał twarz Gryfona, a Oliver poczuł się dziwnie pod naporem spojrzenia, które nagle stało się wyjątkowo przytomne jak na Larose’a, w dodatku nieprzyjemne chłodne, żeby nie powiedzieć... złowrogie?
OdpowiedzUsuń— Jeśli znakomitym gustem nazywasz tamtą Krukonkę, to chyba jesteś ślepy, Larose — Ollie wyjrzał zza załomu ściany, w górę schodów, gdzie wciąż słychać było przyciszone szepty i chichoty dziewcząt.
Wrócił do swojej wcześniejszej pozycji. Doprawdy, że też te dziewczyny potrafiły tyle gadać, zamiast po prostu wejść do tej łazienki, przez co oni mogliby przestać się dusić w tej cholernej wnęce, a Oliver mógłby przestać mieć to nieprzyjemne uczucie, które towarzyszyło mu za każdym razem, kiedy przyznał się komuś do swoich preferencji. Tym bardziej że Alfred gapił się na niego z taką miną, jakby Johnson miał go zaraz zjeść, a samo dotykanie go sprawiało mu ból. Niestety, nie mógł się odsunąć, kiedy czuł za swoimi plecami chłód kamiennej ściany.
— Sam masz tłuste dupsko i zamknij się na moment, do cholery! — kiedy Oliver już naprawdę chciał zrezygnować z tej całej farsy, w którą wplątał się pod wpływem używek, na nowo pchnął Alfreda we wnękę, bo oto panienki zdążyły się już wychichotać i weszły do łazienki. Nareszcie.
Nareszcie mogli opuścić to przerażająco ciasne miejsce, Oliver mógł odetchnąć i nie czuć się jak oślizgły robak, którego wszyscy, w tym wypadku Larose, się brzydzi. Coraz częściej było mu naprawdę wszystko jedno, co pomyślą o nim inni, ale wciąż jednak zdarzały się epizody, kiedy przejmował się zdaniem innych w taki, czy inny sposób. No i miał klaustrofobię, to przede wszystkim.
Na palcach, bezszelestnie, pokonał kilka ostatnich schodów, zatrzymując się pod uchylonymi drzwiami łazienki i ostrożnie zajrzał do środka. Obejrzał się przez ramię na Larose’a, który albo mu się wydawało, albo nagle opadł z sił i energii wszelakiej, wprost ciągnąc swoje jestestwo po schodach jak na skazanie.
— Głupie dziewuchy! Gdybyście chociaż na moment zamknęły jadaczki, nie przegapiłybyście tych dwóch przystojniaków za rogiem. Ale nie martwcie się, z pewnością nie idą tutaj dla waszych wdzięków. Z pewnością Alfred idzie, by powiedzieć jak piękna jestem, nawet po śmierci, ach! — zanim zdążył zapytać, czy wszystko w porządku, usłyszeli dobiegający z łazienki głos Jęczącej Marty.
Oliver parsknął śmiechem, który za wszelką cenę usiłował stłumić, lecz widząc zszokowaną minę przyjaciela, nie potrafił się opanować i ryknął na cały korytarz, zwijając się ze śmiechu i przysiadając na schodach. Duch Jęczącej Marty natychmiast zmaterializował się nad jego głową, obrzucając go zdegustowanym spojrzeniem, zaraz jednak dostrzegając Alfreda i płynąc w powietrzu ku niemu, by niewątpliwie omamić go swoimi wdziękami.
Oliver wył ze śmiechu na całego, nie dostrzegając dwóch Gryfonek za plecami, które lekko przestraszone, ale równie zdegustowane co Marta, przyglądały się starszym chłopakom. W końcu jedna z nich zebrała się na odwagę i wzięła się pod boki, zupełnie jak Serena, kiedy opieprzała Olivera za kolejne przewinienie.
— Co tutaj robicie?! Profesor Blackwall dowie się o tym Johnson, znów dostaniesz szlaban!
Ollie zawył jeszcze głośniej. Sam nie wiedział, czy to z faktu, konsternacji Sereny Blackwall, kiedy dowie się, że „podglądał” dziewczyny w łazience, czy też z miny Alfreda, do którego Marta uskuteczniała swoje wątpliwej jakości zaloty.
Usuń— Powiedz mi coś, o czym nie wiem. Poza tym Blackwall w życiu nie uwierzy, że z własnej woli zaglądałem do damskiej łazienki — Oliver otarł łzy z kącików oczu, po czym klepnął się w uda, wstając na proste nogi i łapiąc głęboki oddech w ściśnięte śmiechem płuca. — Panie wybaczą najście. To mój przyjaciel, chciał się porozwodzić nad wdziękami Marty, a teraz chyba pójdziemy do siebie, także... miłej nocy! — Ollie zasalutował, przykładając dwa palce do skroni, po czym pokonał te kilka stopni dzielące go od Alfreda, zanim złapał go za łokieć, z trudem odciągając od Jęczącej Marty.
Zjawa wystawiła język w jego stronę, obrzucając jakimś niewybrednym epitetem, którego Oliver nie dosłyszał, przyglądając się kątem oka Alfiemu, schodzącemu już samodzielnie po schodach, obok niego.
— Wyglądasz jak chodząca śmierć, Larose. I o ile nie chcesz się upodobnić do tej zakochanej w tobie wariatki, to chyba zacznę się martwić, powinienem? Dobrze się czujesz? — zeszli z ostatnich schodów, a Oliver zaszedł chłopakowi drogę, przyglądając mu się badawczo, gdyż całe otumanienie alkoholowe, wyśmiał z siebie pod łazienką dziewczyn. No nie całe, gdyż zachwiał się lekko, jednak trybiki w głowie pracowały już efektywniej niż jeszcze godzinę temu.
[Straszne to, prawda? Przecież to najlepszy dom! Czemu Alfie ma kryzys? Wyleczymy go, chodź!]
Ollie
Oliver przewrócił oczami na słowa Alfreda. Cóż, nie oczekiwał wielkich wyznań, nie o tej porze, nie w takim stanie i nie przy takim statusie ich znajomości, ograniczającym się do wspólnego palenia, picia i okazjonalnego dawania sobie po gębach.
OdpowiedzUsuńPytał, bo taki miał zwyczaj. Bo było to silniejsze od niego. Pytał, bo był beznadziejnym Gryfonem, chociaż do niedawna wydawało mu się, że wcale jednak nie, a przeklęta, gadająca czapka, popełniła błąd. Nie popełniła. Ollie po prostu miał zwyczaj pytania i pomagania, kiedy tylko mógł, a bycie środkowym dzieckiem w rodzinie, wcale nie wyrobiło w nim nadmiernego egoizmu.
— Oczywiście, że drżę! Jak nadobna niewiasta, o życie swego rycerza, wybranka niewieściego serca, nie wiesz? — poruszył zabawnie brwiami i odsunął się z drogi, by już swobodnie mogli zejść po schodach, do pokoju wspólnego, który po ich małej popijawie i szczeniackim tarzaniu się po dywanie, wyglądał jakby przeszło przez niego małe tornado. — Tak naprawdę to nie. Tak naprawdę to martwię się kto mi będzie dawał fajki, kiedy moje się skończą i kto mi przeszmugluje różne inne ciekawe środki wspomagające przeżycie tej szkoły — Ollie poskarżył się, jakby przynajmniej czekał go ciężki sprawdzian z fizyki, a nie, jakoś dający się znieść, test z Eliksirów, który mieli pisać w najbliższą środę.
Nie rozmawiali na ten temat przynajmniej kilka długich miesięcy. Oliver nie potrzebował, a Alfie nie pytał, dlaczego jeden z jego stałych klientów nagle stracił zainteresowanie jego używkami, innymi niż papierosy. To, że Oliver nie potrzebował, było pojęciem względnym, ale Gryfon po prostu trzymał się jak mógł, by syf, który narobił w domu w minione święta, lekko przycichł. A kiedy przycichł, kiedy wreszcie siostry przestały patrzeć mu na ręce, młody Johnson znów poczuł znajomą pokusę, by zapalić skręta, a nawet więcej niż jednego. Zadziwiające, że odkrył to słodkie, we własnym mniemaniu, uzależnienie, którym parała się połowa mugolskiego świata, właśnie w szkole gdzie uczono magii. Swoją drogą, tutaj nabierało to zupełnie nowego wymiaru, kiedy nawiedzały go kolorowe wizje, bo nigdy nie mógł być pewny czy to jego wymysły, czy to się dzieje naprawdę.
— Hej, Alfie! — Ollie schylił się, by podnieść z podłogi kilka bibelotów, należących zapewne do kogoś z ich domu, a które pospadały z potrąconego stolika, kiedy tłukli się na dywanie. — Słuchaj, bo tak właściwie, nie załatwiłbyś mi trochę trawki na wczoraj? — zapytał, odkładając rzeczy na stolik, jednocześnie sięgając po niedopitą Ognistą we własnej szklance.
Merlinie, nie robił tego tak dawno, że wyszedł z wprawy nawet w samym załatwieniu skrętów, wychodząc teraz na żółtodzioba, który postanawia odkryć kilka nielegalnych rzeczy w życiu.
Oliver
OdpowiedzUsuńDopiero wówczas gdy Malcolm Letherhaze zafundował pyskatemu Gryfonowi spotkanie pierwszego stopnia z wyczarowaną, lodowatą powierzchnią wody, której znaczny nadmiar opadł z chlustem na bure podłoże, zakwitła mu w umyśle niczym wiosenny kwiat myśl, że przesadził, że być może — posunął się o krok za daleko. Jednakże nie byłby sobą, gdyby się do tego otwarcie przyznał i to jeszcze przy takim wycwanionym dzieciaku jak Larose, wiedząc aż nadto, że ten wykorzystałby to w odpowiednim momencie na własną korzyść. Serdeczny śmiech rozmył napływ wątpliwych wyrzutów sumienia, choć w całej swej istocie wydał mu się niepokojący. Nie tego się spodziewał, lecz Letherhaze nie dawał wiary temu, że zamokła paczka papierosów unosząca się odrobinę w górę i w dół powoli w powietrzu, jest tego zasługą.
Gdyby Alfred Larose zdecydował się na jawne okazanie swej ciekawości oraz zwerbalizowane pytania i skierowania go w stronę byłego wychowanka Salazara Slytherina, spotkałby się zapewne z prychnięciem i lakoniczną odpowiedzią sugerującą, by gnojek zajął się czymś pożytecznym, pomijając już sam oczywisty fakt, iż ujawnienie zainteresowania szkolną przeszłością łamacza klątw znacząco wybiłyby go z rytmu. Rozważania Gryfona, do którego czoła przytulały się obecnie mokre, ciemne kosmyki, szły poniekąd w odpowiednim kierunku, lecz w przypadku młodego Malcolma Letherhaze’a nie wszystko było tak jednoznaczne. Niewątpliwie w czasie swej młodości oraz przemykania po korytarzach zamku z godłem węża na piersi nie przypasowano, by do niego takich cech jak: zgorzknienie, surowość czy punktualność. Te cechy zostały nabyte z biegiem lat, w zupełnie odrębnych etapach jego egzystencji.
Niewątpliwie nie spodziewał się pokornego wybrania drzwi i naciśnięcia za klamkę. Letherhaze zdążył przywyknąć do tego, że współpraca z upartym Alfredem Larosem to droga przez mękę, upstrzona komentarzami oraz jawną bezczelnością ów zdecydowanie zbyt młodego, a także niedoświadczonego jegomościa, by rościć sobie prawa do decydowania. Uległość utwierdziła go w przekonaniu, że stało się coś dziwnego. Chwilę później w jego umyśle zawitała wizja Lisette Rathman – szkolnej uzdrowicielki, a najlepszej przyjaciółki Malcolma Letherhaze’a jeszcze z okresu ich dzieciństwa, która sprzedaje mu nie tylko diagnozę dotyczącą jego aktualnego zdrowia fizycznego, lecz także w pakiecie srogą reprymendę w ramach tego, że dokłada im pracy na skrzydle szpitalnym, doprowadzając biednego ucznia do poważnego wyziębienia oraz choroby. W żadnym wypadku nie zamierzał osuszyć ucznia (w odróżnieniu od wiszącej w powietrzu paczki, która niedługo potem wylądowała w kieszeni marynarki profesora zaklęć i uroków) — kara w osobistym mniemaniu łamacza klątw musiała pozostać niezmącona, ale mogła zostać złagodzona. Rozpiął marynarkę, uprzednio wprawiając niedbałym machnięciem różdżki w ruch wyzwoloną kulę światła stworzoną przez Gryfona, i zsunął ją z własnych ramion, pozostając w białej koszulki zapiętej pod samą szyję, co w sali do zajęć nigdy mu się dotąd nie zdarzało.
— Jak mniemam, zimne temperatury odebrały ci wszelkie chęci do nadmiernych pyskówek — ocenił spokojnym tonem profesor, nie dopatrując się w tym niczego innego; nie miał do innych konkluzji żadnych podstaw. Alfred Larose nie zdradził się niczym, by ten stan rzeczy odmienić, niemniej jego uległe zachowanie wydawało się nietypowym zjawiskiem. Letherhaze własną marynarkę zarzucił na ramiona ucznia, pozostawiając samą tę czynność bez komentarza, gdy przechodzili do nowego pomieszczenia.
Ukazała im się w całej swej kiczowatej okazałości, drewniana boazeria pokrywała ściany, a on powstrzymał pogardliwy śmiech na tenże widok, który skądinąd niestety przypomniał mu na swój sposób modę w posiadłościach i domostwach niektórych czarodziei. Im głębiej się wchodziło podążając za kulą światła zwisłą w samiutkim środku pomieszczenia, tym łatwiej można było zarejestrować, iż meble oraz szklane gabloty wypełnione porcelaną były w opłakanym stanie i zostały doszczętnie zniszczone, tak jakby po tej przestrzeni przemknął huragan. Drzwi, które przyszło im przekroczyć zamknęły się, jakoby z wymownym hukiem. Niedługo potem pod butami Letherhaze’a zachrzęściło szkło, jakby potwierdzając nadchodzące sprawdzanie umiejętności naprawy wszystkich zniszczeń. Kącik ust na twarzy łamacza zaklęć uniósł się ku górze.
Usuń— Sądząc po tym co do tej pory mi zaprezentowałeś, a pokładając nadzieję, że zimny prysznic nie zmroził cię na tyle, by pozbawić umiejętności poprawnego wymachiwania różdżką – zakładam, że wiesz co należy tu zrobić. — mruknął niezbyt głośno Malcolm, lecz w jego tonie głosu z łatwością dałoby się wyłapać oczekiwanie. Posłał Alfredowi wyzywające spojrzenie, krzyżując jednocześnie ramiona na torsie, tak jakby to ono miało skłonić Gryfona do powzięcia działania.
Hope you missed us, xx.
[Przez długi czas zastanawiałam się, jak to ugrać, by Malfoy nie wyszedł na gapiącego się w nich creepa i wciąż nie wiem, czy to w pełni malfoyowski styl, ale lepiej nie będzie.]
OdpowiedzUsuńOd zawsze uważał, że w Hogwarcie powinny istnieć lepsze (bardziej higieniczne) sposoby na komunikację między młodymi czarodziejami. Sowia poczta w oczach Scorpiusa Malfoya stanowi bowiem przeżytek – do tego wyjątkowo upierdliwy. W Ministerstwie Magii dawno już z tego zrezygnowano, i słusznie – bądź co bądź zwierzęta robią straszny bajzel. Co najdziwniejsze, Hogwart szczyci się jedną z bardziej rozpoznawalnych kadr nauczycielskich (jak choćby dyrektor Longbottom), a żaden z jej członków nie jest na tyle bystry czy wspaniałomyślny, by wynaleźć coś stosownego pozycji czarodziei, co NIE śmierdzi. Coś, co jest choć w połowie mniej irytujące, niżeli rozwrzeszczane, białe ptaszyska. Może lusterka dwukierunkowe? Wprawdzie drogi biznes, ale jaki skuteczny!
Marzenie ściętej głowy. Wzdycha więc przeciągle, wchodząc do pomieszczenia. Ma usilną potrzebę zatkać przy tym nos, ale wizerunek dumnego Ślizgona nie pozwala mu na podobne, słabe decyzje. Jeszcze ktoś by zauważył. W zamian woli zrobić rzecz, która wydaje mu się jedną z tych rozsądniejszych – ściąga z siebie szatę czarodziejską, wieszając ją na ulokowanym w kącie taborecie, w nadziei na to, że kiedy za parę minut stąd wyjdzie, przynajmniej ona nie będzie ufajdana gównem. Krzesełko zdaje się być ulokowane w tym mniej inwazyjnym miejscu. No więc pozostawia wierzchnią część odzienia właśnie na nim, kierując się w stronę grzędy z ptakami. Robi to zadziwiająco pewnie, jakby w oddarciu od śmierdzących aspektów otoczenia. Wyprostowany i bez żadnego grymasu na twarzy mija małą, piegowatą Gryfonkę, obserwując uważnie, jak ta wojuje z sową. Skubana wygrywa to starcie, dziobiąc po palcach. Sowa, rzecz jasna, nie dziewczynka. Ruda ma zbyt kiepski refleks, by odsunąć dłoń na czas. A trzeba było wydać więcej na tę tresowaną, podpowiadają złośliwie myśli blondyna. On tak zrobił i ze swoją nie miał podobnych problemów. Nie dziobała. Chociaż tyle. Za to srała dalej niż widziała, jak każde z tych okropnych stworzeń. Czy wspominał już, że nie jest fanem sów? Pełniły jednak pewną funkcję i to akurat należało uszanować. Przynajmniej na tyle, na ile zwykły mugol szanuje skrzynkę na listy…
Tymczasem, docierając do celu podróży, przywiązuje list do nóżki Scarlett (na cześć znienawidzonej ciotki od strony matki), gotowy do wyjścia. Nie chce przebywać tu ani o minutę dłużej, niż jest to konieczne. I prawdopodobnie zrealizowałby swój plan o natychmiastowym ulotnieniu się w ciągu kilkunastu kolejnych sekund, gdyby nie jedna, przykra zależność. Na jego szacie właśnie ktoś usiadł. Ktoś wielki. Ktoś w towarzystwie.
Pozostawienie ubrania na niestrzeżonej przestrzeni zdaje się jednak nie tak rozsądne, jak chwilę temu. Podobnie niemądre mogłoby być przerywanie cudzych interesów w momencie, gdy pod względem „sił” znajdują się w układzie dwóch na jednego. Klnie więc w myślach, wycofując się pokornie pod parapet. Otwiera przy tym szerzej okno, nie chcąc doszczętnie się zadusić. Śmierć przez uduszenie odorem odchodów nie brzmi specjalnie zachęcająco.
Z minuty na minutę niecierpliwi się coraz bardziej. W zasadzie zastanawia się też nad tym, dlaczego po prostu nie zostawić tutaj szaty, wrócić po nią później. Różdżka w kieszeni jest jednak wystarczająco dobrym powodem do tego, by przecierpieć i poczekać. Opiera głowę o mur za sobą, podświadomie coraz częściej zerkając w stronę Gryfonów. A kiedy dają mu możliwość wypowiedzenia się, korzysta z niej bez mrugnięcia okiem.
— Obserwuję sobie, jak dwóch biedaków szuka sposobu na przytulenie byle galeona — wzrusza ramionami lekceważąco, udając jakoby cały ten postój wcale nie był uwarunkowany pewnego rodzaju respektem wobec tężyzny Henry’ego (dop. aut. na potrzeby wątku zakładam, że nie jest wymuskanym gogusiem, inaczej Scorpius byłby pewnie na tyle impertynencki, by im przerwać w sprzedaży). Nie jest przy tym specjalnie złośliwy, stać go na więcej, ale może nie dziś. Nie w tych okolicznościach. Skupia się raczej na odzyskaniu płaszcza, z którego Gryfon zszedł. To dobra okazja do działania bez uszczerbku na zdrowiu i bez dalszej straty czasu. Przechodzi obok mniejszego zagrożenia, jakim okazuje się niejaki Alfred (tak, zna ich obu z przekazów ślizgońskich klientów), mijając go na odległość kilku centymetrów, sięga po swoją własność i… wychodzi. Przynajmniej planuje. Instynkt i ego nakazuje mu przystanąć w ostatniej chwili.
UsuńOpiera się o próg wejściowy, rzucając okiem na dwójkę handlujących.
— Zastanawiam się… silny jesteś tylko w gębie? Łatwo zastraszać pierwszaków, co?
A jednak, zrobił to. Malfoyowie nie potrafią trzymać języka za zębami.
Scorpius Malfoy
[Call Me By Your Name nie miałam jeszcze (niestety!) okazji obejrzeć, ale Tumblr jak zwykle nie zawiódł i zaspoilerował mi połowę filmu, zanim jeszcze w ogóle sięgnęłam po książkę. Ostatecznie przynajmniej pogapiłam się na Chalameta i tak oto trafił na wizerunek Tristana :'D
OdpowiedzUsuńMasz jakąś wymarzoną relację odnośnie naszych panów?]
Tristan
[ Nie wiem jakim sposobem, bo jestem przekonana, że przeglądałam już wszystkie karty tutaj, w większości nawet kilkukrotnie, a ta mi jakoś umknęła i dziś pierwszy raz zobaczyłam ją na oczy. Ale po przeczytaniu karty, chętnie bym skleiła jakiś wątek. Myślę, że z moją Mel by mogło być ciekawie, bo podejrzewam, że poza tendencją do pakowania się w kłopoty są raczej jak woda i ogień, choć mogę się mylić. Także zapraszam do siebie ;) ]
OdpowiedzUsuńAmelia Rathmann & Horacy Shacklebolt
Wprost proporcjonalnie względem porządku wyłaniającego się stopniowo i wyraźnie wśród hałasów, a także płynnego ruchu przedmiotów, chaosu — paradoksalnie względem tego Malcolm Letherhaze odczuwał coś na wzór dobrze maskowanej satysfakcji wymieszanej dokładnie z kieliszkiem palącej irytacji. Wprawdzie nie dało się jakkolwiek zaprzeczyć temu, że pyskaty i uparty jak osioł Gryfon, spełnił jego oczekiwania na płaszczyźnie tak łatwej, tym bardziej nie werbalizując inkantacji odpowiedniego zaklęcia. Alfred Larose budził w łamaczu klątw iście mieszane emocje, zważywszy na to, że podczas zajęć zaklęć i uroków nie błyszczał szczególnie na żadnym polu. Do tego stopnia, że Letherhaze wchodząc w posiadanie magicznej księgi, materializującej pomieszczenia do należnych i niezbędnych ćwiczeń, bez ryzyka zniszczenia czegokolwiek w świecie materialnym i zdemolowanie jego gabinetu przy tak skromnej okazji, był święcie przekonany o tym, że choćby tak banalne (jak na spektrum jego dogłębnej znajomości tejże dziedziny) okaże się istną drogą przez mękę i dla jednego i dla drugiego. Och, jakim Gryfon okazywał się dla niego zaskoczeniem i to do tego stopnia, że zmuszony został poddać wszystkie swe dotychczasowe założenia (w głównej mierze negatywne) w wątpliwość. To właśnie stanowiło powód jego irytacji — w jakimś stopniu odnosił wrażenie, że chłopak sobie z nim pogrywał, mimo że nie dostrzegał na jego twarzy tego bezczelnego uśmieszku. Malcolm Lethehraze nie potrafił jednak po wstępnej analizie odnaleźć sensownych powodów do zgrywania skończonego gamonia na tle roku i jedynego, który potrafił w tak unikalny sposób zabłysnąć na zajęciach Letherhaze’a, by skończyć z nim po ich zakończeniu na czas paru godzin.
OdpowiedzUsuńMożna, by powiedzieć, że Letherhaze wodził zainteresowanym wzrokiem, obejmując nim całe pomieszczenie, które w niedługim czasie zalśniło czystością, odzyskało życie i nabrało na przytulności, a umeblowanie odzyskało świetność. Zdecydowanie nie przypominało to już ruiny, w której pomieszkiwały wszystkie magiczne szkodniki czy ktoś zamknął tutaj chochliki kornwalijskie, które to w akcie furii zniszczyły wszystko. Całość prezentowała się znacznie lepiej pod kątem czysto wizualnym, choć nadal nie była to estetyka, przy której łamacz klątw poczułby się w pełni swobodnie. Nie zauważył, kiedy przeniósł ręce do tyłu, rejestrując to po czasie. Kątem oka dostrzegł zbliżoną postawę u swojego podopiecznego na czas dokształcania.
— Siadaj, Larose — rozkazał w momencie, gdy prawie wszystko wyglądało na odnowione, wskazał przy okazji niezbyt wielki stół i krzesła z obiciem przy nim, gdzie wcześniej zadrapany materiał wyglądał, niczym zmaltretowany przez wściekłe kocury. Malcolm ustąpił z kawałka szkła, który szybko wzbił się w powietrze, by połączyć się w całość z najbliższym oknem kredensu. Łamacz klątw wciąż obserwował go kątem oka. — Opowiedz mi więcej o sobie. Nie ukrywam, iż jestem żywo zainteresowany tym, co właśnie wyczyniasz ze swoim życiem. Próbuję pojąć, co masz w głowie, ładując się na przymusowe, parogodzinne korepetycje ze mną, gdy jak pokazuje praktyka, wcale aż tak beznadziejnym przypadkiem, jak początkowo zakładałem, wcale nie jesteś…
Nie czekał na jakąkolwiek reakcję ze strony Gryfona, przeszedł za to dość żwawym krokiem przez odgruzowane ze zniszczeń pomieszczenie, przecinając je tym samym na pół. Odsunął jedno krzesło na tyle, by zająć na nim miejsce, wygodnie opierając się plecami o oparcie. Malcolm Letherhaze był w tej chwili szczerze zaciekawiony tym, co tak właściwie może usłyszeć, choć nie dawał tego poznać po własnej mimice. Przekrzywił jednak głowę w bok, wbijając w niego przenikliwe spojrzenie jasnych oczu.
— Chcesz coś sobie udowodnić, Larose? Może chcesz, by ktoś w końcu zwrócił na ciebie uwagę i spojrzał ciut inaczej niż na zwykłego nieuka? — Powstrzymał się w odpowiedniej chwili, by nie wyrwało mu się słowo nieudacznik, gdyż jak sam szybko uznał jest nieadekwatne do sytuacji i położenia tak młodego chłopaka, który miał przed sobą całe życie i masę możliwości. — A może potrzebujesz uwagi od kogoś takiego jak ja? Nie rozumiem jedynie, dlaczego udajesz skończonego matoła, który nie tylko nie odrabia zadań, nie potrafi teoretycznie nadążyć za materiałem i nie błyszczy na zajęciach zbytnim intelektem, a jednak tak naprawdę potrafi znacznie więcej.
Usuń[Tak się niestety złożyło, że również wyrwałam się z ciągu pisarskiego, więc musisz wybaczyć mi słabszą jakość — muszę się jeszcze rozgrzać. Za dłuuugie oczekiwanie mogę najwyżej próbować wkupić się w łaski tym: ♥.]
Malcolm Letherhaze