Dead Wizards and their wisdoms done


VII ROK | Ravenclaw | chór szkolny
3/4 krwi | 12 i pół cala, giętka, kasztan, rdzeń mieszany:
łuska chimery i szpon hipogryfa
patronus: niedźwiedzica | bogin: on sam jako duch
BIANCA
Make it up as I go
                                                     

 Żywy przykład krzywego zwierciadła rodzinnej przeszłości i ambicji. Matka - zbuntowana Ślizgonka, która wyszła za mugolaka, a kiedy jej sprzeciw wobec Czarnego Pana stał się zbyt niebezpieczny, upozorowała własną śmierć i porzuciła wszystkich w nieświadomości, kontynuując życie i wychowując córkę pod nowym nazwiskiem. Prowadziła wymarzoną karierę projektując miotły do Quidditcha. Wraz ze wznowieniem działalności Zakonu Feniksa wróciła do dawnej tożsamości i wraz z córką i mężem uczestniczyła w Bitwie o Hogwart.
 Kilkanaście lat później na świat przyszedł Vinnie, od pierwszych dni przez różnicę wieku między nim a pierworodną siostrą obdarzony aż zbyt dużą ilością troski i uwagi. Nie zaowocowało to rozpieszczeniem, a raczej wycofaniem i wieczną irytacją na wszystko wkoło. Młody Greed od najwcześniejszych, świadomych lat czuł, jakby robił wszystko na złość wobec oczekiwaniom jakie stawiano jego osobie. Praktycznie sami Ślizgoni w rodzinie, ojciec Puchon - jemu Tiara przydzieliła Ravenclaw. Nikt nie miał pojęcia dlaczego, skoro chłopak stosunek do nauki miał podobny do reakcji na zakaz sprzątania brudnych skarpetek z pomocą magii. Prędko jednak pogodził się z losem i obrał bardzo mądrą taktykę (Może stąd ten Dom?) polegającą na zajmowaniu się tymi sprawami, które ściągną na jego osobę jak najmniejszą ilość uwagi.
 Praktycznie od pierwszych swoich dni w Hogwarcie snuł się korytarzami jak duch, omijając konflikty i robiąc wszelkie uniki względem cech wynikających z dziedzictwa rodzinnego. Oboje rodziców czynnie grało w Quidditcha - matka była pałkarką Węży, ojciec swojego czasu kapitanem drużyny Puchonów: Vincent jednak specjalnie podczas lekcji nauki na miotle nie szukał z nią wspólnego języka, by zrobić wszystko na opak i broń boże dopełnić ścieżki jaką mógł zgotować mu los. Mimo talentu do zaklęć swojej siostry, zawsze omijał Klub Pojedynków szerokim łukiem, czując względną kontrolę nad własnym życiem przez ucieczkę przed kolejnymi ciążącymi na jego barkach oczekiwaniami. Wraz z postanowieniem robienia wszystkiego na odwrót, trzymał się raczej z boku, z wewnętrzną pogardą obserwując niejednokrotny wyścig szczurów między uczniami. Nie wiadomo, ile takim podejściem życiowych okazji przepuścił przez palce: efektem tych wszystkich zabiegów był względny święty spokój i satysfakcja, że zrobiło się wszystko po swojemu. Od jednego dziedzictwa Vincent jednak nie uciekł. Po swoim dziadku dostał imię, różdżkę (która o dziwo pasowała do Krukona jak ulał) i po przeszukaniu zakątków starego domostwa jedną z niewielu prawdziwych pasji, które posiada. W zaciszu dormitorium prowadzi małe eksperymenty dotyczące zarówno modyfikacji rdzeni w gotowych już różdżkach, jak i tworzenia całkowicie nowych egzemplarzy posiadających mieszankę dwóch lub więcej rdzeni. Zgodnie z dziennikami swojego dziadka Vincent sądzi, że podejście rzemieślników pokroju Ollivandera było zbyt przestarzałe i że wraz z rozwojem mugolskiej technologii czarodzieje powinni rozwijać również i swoje rzemiosło, porzucając zero-jedynkowe dopasowanie różdżek do charakteru czarodzieja spowodowane ograniczeniem do jednego materiału wykonania.


                                                                                          

uwielbia mugolskie słodycze i muzykę | na drugim roku wstąpił 
do chóru od tego czasu próbując ziścić swoją wizję niespełnionego muzyka 
 w pierwszym tygodniu w Hogwarcie zgubił szczura (prawdopodobnie zjadł go 
kot jednej wrednej Ślizgonki, ale nikt nie drażył śledztwa) i od tego czasu już 
nie chce żadnego pupila | duchy szepcą, że za odpowiednią opłatą 
na własną odpowiedzialność można oddać mu różdżkę do tuningu 
 nie gra w Quidditcha, a mimo to matka co roku przysyła
 mu najnowszy model modnej akurat miotły 
                                                                                          
powiązani
dziennik różdżek
więcej
#1 in the dead man's arms 
#2 god's gonna cut you down 

odautorsko (klik!)
WĄTKI: 13/∞
 Arthur, Aleister, Grace, Oliver, Callie, Aurora, Skylar, Lionel, Frea, Florence, Erica, Aramis, Victor
 (lista ma charakter podglądowy dla mnie i jest tworzona według mojego niezrozumiałego klucza, więc proszę nie przejmować się ani kolejnością, ani faktem że mogło tam kogoś zabraknąć)  
 DISCLAIMER:Zaczął się rok akademicki i będę miała trochę mniej czasu, co uniemożliwi mi wcielanie w życie mojego dotychczasowego, blogowego ADHD. Mogę odpisywać nie z prędkością Błyskawicy, a marnego Nimbusa, ale jestem bardzo konsekwentna więc o nikim nie zapomnę!!!

108 komentarzy:

  1. [Vincent jest przesympatyczny! A jak tak dalej pójdzie, to przyczyni się do rozwoju i innowacji w wytwórstwie różdżek, gdy opuści już szkolne mury! Teraz ma pewnie trudności z łatwym zdobywaniem dodatkowych rdzeni do tego tuningu. Roześmiałam przy tym niewszczętym śledztwie w sprawie zaginionego szczura. Poczekam na rozpisanie ról pod powiązania, a tymczasem bawcie się tu dobrze! c:]

    Deucent Faradyne/Arsellus Langhorne

    OdpowiedzUsuń
  2. [Gif ukryty w karcie jest fantastyczny i nic wiecej nie powiem, by innym autorom nie spojlerowac przypadkiem. Coz, tak sobie mysle, ze jakbym tylko mogla, wysciskalabym Vincenta, taka z niego pozytywna postac - samo jego podejscie do zycia wywoluje usmiech na mojej twarzy. Sadze, ze Antoinette bez wahania (no dobra, moze troche) oddalaby mu swoja rozdzke do ulepszenia, a w zamian za to obdarowala jakim ciekawym eliksirem.]

    Antoinette d'Artois-Gore

    OdpowiedzUsuń
  3. Witamy serdecznie i życzymy udanej zabawy!

    OdpowiedzUsuń
  4. [No dobra, znalazłam wszystkie. Ale talerz dalej wygrywa! I w sumie... Nieudolny eksperyment to faktycznie całkiem niezły pomysł.]

    Kilkanaście metrów pod dnem hogwarckiego jeziora, jak można by podejrzewać gdzieś mniej-więcej po jego prawej stronie, w małej sypialni ślizgonek z siódmego roku, które mieszkańcy zamku w zwyczaju mieli nazywać "dormitorium" rozległ się: huk, brzdęk, trzask, gruchot, łoskot, prask, bach, buch i klap, dokładnie w takiej kolejności.
    — Vincent Anthony Greed, niech Merlin ma cię w swej opiece, bo przysięgam, gdy tylko cię spotkam, nie będzie już dla ciebie ratunku — szepnęła Antoinette, po czym wytarła lewy policzek z resztek kisielu, który jeszcze chwilę temu spoczywał w kubku na stoliku. Rzuciła różdżkę z wściekłością na ziemię, po czym z dokładnie taką samą dozą wściekłości zerwała się z łóżka i ruszyła ku drzwiom wyjściowym z sypialni. W porę się jednak opamiętała, zawróciła do łazienki, doprowadziła jako-tako do porządku, a jeszcze przed złowrogim wyfrunięciem z pomieszczenia, zatrzymała się, by nieszczęsny, podobno ulepszony wynalazek podnieść spod łóżka.
    — Zabiję go. Nie, no naprawdę, niech mnie ktoś trzyma, przecież mnie za to zamkną w Azkabanie. Taka kariera, takie piękne życie przede mną, a ja zgnije w więzieniu za morderstwo z zimną krwią, bo tak, patrze państwo, nawet nie mrugnę jednym okiem i będzie po sprawie, ten krukoński miglanc wyląduje po drugiej stronie raz-dwa, nawet "przepraszam" nie zdąży wypowiedzieć, zielone światła będą tańczyć fokstrota — mamrotała do siebie, wspinając się po schodach wieży Ravenclawu z miną, delikatnie mówiąc, nietęgą.
    To nie tak, że naprawdę była na Vincenta zła. Po prawdzie, zaraz po swoim gniewnym przemówieniu uśmiechnęła się pod nosem, dostrzegając komizm tej idiotycznej sytuacji. Różdżka po prostu odkąd wróciła z drobnej renowacji sprawiała jej głupie problemy — i choć faktycznie, jeśli chodziło o eliksiry czy zaklęcia obronne była niezastąpiona, tak w sprawach błahych, takich jak rzucenie prostego Accio, okazywała się... No właśnie.
    Antoinette minęła kilka Krukonek z szóstej klasy, uśmiechając się do nich promiennie i machając im na powitanie, po czym skierowała swoje kroki pod drzwi pokoju wspólnego. Nikogo specjalnie nie zdziwiło jej pojawienie się, bo miała całkiem sporo znajomych w tym domu i już zdarzało się, że czasem wpadała na mniejsze lub większe krukońskie spotkania.
    Tak naprawdę nie do końca przemyślała plan odszukania Vincenta (Hogwart był przecież ogromny), ale szczęście jej dopisało — chłopak siedział na jednym z foteli i rozmawiał z jakąś uroczą brunetką. Nie długo, a przynajmniej nie od chwili zjawienia się Antoinette w pokoju wspólnym, bo już chwilę później różdżka śmignęła mu tuż nad głową, zmuszając do przerwania konwersacji. Dziewczyna też, jakby świadoma problemu, zaraz wstała i z lekkim uśmiechem usunęła się gdzieś w głąb pomieszczenia.
    — Greed! Jeśli nie naprawisz tego, coś schrzanił, oderwę ci głowę, przysięgam — wycedziła przez zaciśnięte wargi, pochylając się nad nim. Patrzyła na niego z dziką furią w oczach, co w kontraście z resztkami kisielu zastygniętymi gdzieś w jej włosach tworzyło obraz dość... Osobliwy.

    [Jakaś taka komedia mocno mi wyszła. Ale w sumie czemu nie :D]

    OdpowiedzUsuń
  5. — Po pierwsze, Antoinette. Po drugie, czy gdy my, nieliczni wybrani, staliśmy w kolejce po inteligencje, ty starałeś się o umiejętność grania ludziom na nerwach? Czy chcesz, by po następnym posiłku wyrósł ci na twarzy świński ryjek? I nie — przerwała na moment wypowiedź, by pokręcić mu przed oczami palcem — nie chcę słyszeć kolejnej historii o tym, jak matce twojego kuzyna od strony złotej rybki pojawiła się dodatkowa część ciała, i co z tym faktem zrobili... Inst-Inżater... Inżtyrnierzy. Naukowcy.
    Westchnęła ciężko, osuwając się na fotel obok chłopaka. Wyciągnęła rękę, by z nosa jego nosa zetrzeć odrobinę własnego mózgu, po czym ze smutkiem pokręciła głową.
    — Ta różdżka nie daje mi normalnie funkcjonować — powiedziała, zerkając w kąt. — Jeśli nie doprowadzisz jej do porządku, będę musiała wysłać ją do Ollivandera, a to potrwa tygodnie, jeśli nie dłużej, no a co ja zrobię bez różdżki? Nie odpowiadaj! Po prostu ją napraw.
    Sięgnęła ręką do kieszeni spodni i wyciągnęła kilka fiolek rozmaitych wielkości, w których znajdowały się zupełnie różne substancje — w pierwszej jej specyficzny eliksir szczęścia, w drugiej barszcz czerwony, w trzeciej eliksir wywołujący natychmiastowe, choć krótkotrwałe uczucie oszałamiającego bólu, w czwartej eliksir zapomnienia, a w piątej ognista whisky.
    — Wyciągnij rękę. To prezent. Tak na zachętę. — Jej twarz rozszerzył zuchwały uśmiech, gdy układała fiolki na jego dłoni. — Metodą prób i błędów będziesz mógł ocenić, który z nich spodoba Ci się najbardziej.

    OdpowiedzUsuń
  6. [Jak widać, czasem przez przypadek nosy mogą mieć nosy xD]

    OdpowiedzUsuń
  7. [Witam serdecznie różdżkowego heretyka! Nie muszę chyba mówić, że pomysł z różdżkami jest absolutnie genialny (choć Ollivanderowie byliby innego zdania) i bardzo oryginalny, ale przyznam, że bardzo podoba mi się sam Greed i to robienie wszystkiego na opak. Życzę samych świetnych wątków, weny do pisania i dobrej zabawy na blogu.]

    Galen Ollivander

    OdpowiedzUsuń
  8. [Cześć! Nie ukrywam, że miałam przednią zabawę w poszukiwaniu wszystkich gifów w karcie, lecz i tak nie jestem przekonana, czy znalazłam je wszystkie (trochę tak jak z Kartami Czarodziejów z Czekoladowych Żab!). Vincent wcale nie jest głupkiem, lecz mimo wszystko wydaje mi się trochę smutny; przez to, że tak bardzo starał się uniknąć podążenia drogą kogoś ze swojej rodziny, mógł odrobinę się zagubić i stracić okazję na odkrycie, tego co kocha. Jakby w tej chwili nie niewoliły go oczekiwania rodziny, a własna chęć, aby zrobić wszystkim na złość i przez to sam nakłada na siebie ograniczenia. A może to tylko ja za bardzo zagłębiam się w temat i szukam drugiego dna tam, gdzie go nie ma? Za bardzo chyba zaczynam przypominać w tym moją postać ;) Baw się tutaj dobrze, a jeśli znajdziesz chęci, zapraszam do Bree!]

    Bree Prescott

    OdpowiedzUsuń
  9. [Nie wiem, czy to dobre określenie na Vincenta, ale on mi się wydaje taki uroczy! A tak lekko napisana karta tylko potęguje to wrażenie. Bardzo chciałabym go jakoś połączyć z Kayleigh, ale mam pustkę w głowie. W razie czego Kay zawsze zaprasza na słodycze przywiezione z domu! No i może Herman będzie w stanie choć trochę zastąpić zaginionego tak szybko i niespodziewanie szczura. :D]

    Kayleigh Preston

    OdpowiedzUsuń
  10. [A nic nie szkodzi! Sugerujesz po cichu, że to Deucent był winny zniknięcia tego szczura? Dobra, czemu nie, przyjmuję to na klatę XD Faradyne mógł go uhandlować za coś (w tym sprzedać jako posiłek dla kocura wrednej Ślizgonki pod warunkiem, że Vincenta, by bardzo nie lubił) lub wykorzystać go do potajemnych testów przy transmutacji i niechcący zmieniłby go w pucharek. Całe szczęście, że tej tragicznej historii nikt nigdy, by nie poznał! Za to wpadłam na bardzo zły pomysł, zważywszy na to, że wymagałby ponownego wyboru między Deucem a Arsem, ale ten drugi jako, że chce być największym Twórcą Zaklęć, a Vincent zamierza wejść z innowacją a rynek różdżek mogliby sobie pomagać wzajemnie. Co powiesz na to, aby od czasu do czasu Kruk i Wąż wymykali się wspólnie z zamku — Ars zna w końcu masę tajemnych przejść i mógłby Greeda nie raz zaskoczyć wyjściem do Hogmseade, skąd przemieszczenie się byłoby bułką z masłem — by nocą zdobywać jakieś rdzenie? :D]

    OdpowiedzUsuń
  11. Dzisiejszego dnia wszystko było dla niego opóźnione - pobudka, śniadanie, nadrabianie prac domowych jak i sam prysznic. Kiedy wchodził do męskiej łazienki Krukonów była ona z pewnością pusta. Nie sądził również, że o tej godzinie będzie miał towarzystwo - większość uczniów o tej porze przebywała albo w Wielkiej Sali albo na błoniach; każdy co miał załatwić w łazience, zrobił to rano tym samym tworząc irytującą kolejkę, którą Black postanowił (nie)cierpliwie przeczekać i wykorzystać ten czas na napisanie zaległego eseju, który będzie musiał oddać jeszcze tego samego dnia.
    Kiedy więc przyszła pora na niego, był wyjątkowo rozluźniony. Delektował się tym, że w końcu nie musi się spieszyć i nikt go nie pogania; pozwalał aby chłodne krople wody drażniły jego ciało. Nie sądził, że ktoś postanowi przerwać jego sielankę.
    Odsłonił zasłonę prysznicową, dokładnie w tym samym momencie, w którym Vincent Greed postanowił dać upust swoich emocjom w postaci głośnego wrzasku. Nie miał pojęcia czy bardziej był zszokowany jego krzykiem, obecnością czy krwią, ściekającą po jego twarzy.
    - Do kurwy nędzy, Vincent! - warknął, cofając się gwałtownie w głąb kabiny i o mało co nie wyrżnął na kafelki. Złapał pospiesznie za przewieszony ręcznik i owinął go sobie wokół bioder, nie mając zamiaru paradować przed przyjacielem tak jak go sam Pan Bóg stworzył.
    - Chyba nawet wolę nie pytać, w jaki dokładnie sposób ci się to stało - skrzywił się, wychodząc w końcu z kabiny i skrzyżował ręce na torsie. Przystanął tuż przed nim i zmierzył go surowym spojrzeniem, aż w końcu ze zrezygnowaniem wyciągnął w jego kierunku dłoń.
    Wstawaj. Trzeba się tym zająć - dodał. Jego dłoń jednak wisiała bezcelowo w powietrzu nie doczekując się uścisku. Parę sekund stał w totalnej ciszy, która przerywana jedynie była dźwiękiem obijających się o podłogę kropel, które leniwie spływały z jego mokrej skóry. Zacisnął usta, nie mogąc uwierzyć, że naprawdę nadal zadaje się z taką sierotą. Gdyby na miejscu Vincenta był ktoś inny, Arthur z pewnością nie odezwałby się słowem - zapewne posłałby jedynie takiej osobie spojrzenie pełne politowania i wyszedł. Gdyby był to ktoś inny - ale nie był i Black nie potrafił obojętnie przejść obok Greeda. Nawet gdyby bardzo chciał go ignorować, po prostu nie umiał. Już tyle razy próbował urwać tę nieszczęsną znajomość, a ostatecznie zawsze kończyło się tak samo - Vincent wpakowywał się w jakieś kłopoty, a on pomagał mu wyjść z opresji.
    - Wiesz, że im dłużej tak siedzisz, wyglądasz coraz bardziej żałośnie? - westchnął, sięgając po ręcznik papierowy, który zmoczył pod wodą. Przysiadł na podłodze obok niego i przyłożył mokry papier do jego oka. Drugą ręką zaś zaczął odpinać guziki jego koszuli, mając nadzieję, że tymi dość intymnymi działaniami w końcu go spłoszy i zmusi do tego aby zaczął działać sam.

    twój wybawiciel Black

    OdpowiedzUsuń
  12. – Czy ja wiem. Chyba jednak lepiej będziesz wyglądać bez koszuli, niż w jej zakrwawionej wersji – wzruszył ramionami, mrużąc oczy kiedy tylko Vincent gwałtownie się od niego odsunął. Bardzo dobrze. Przynajmniej w końcu wymusił na nim jakąś reakcję. Wstał i zaczesał wilgotne włosy do tyłu, a słysząc co, a nie kto urządził Greeda, tak a nie inaczej, westchnął cierpiętniczo jakby miał do czynienia z dzieckiem chorym na umyśle.
    – I dlatego właśnie wolałem nie pytać co ci się stało. Jesteś beznadziejny.
    Obserwował go jeszcze przez dłuższą chwilę, zastanawiając się czy jest to taki stan, który naprawdę potrzebuje Skrzydła Szpitalnego. Wyraz twarzy Vincenta oraz ilość sączącej się krwi, zdecydowanie wskazywały na to, że tak, chyba wypadałoby zaprowadzić go do pielęgniarki, jednak Arthur… Wiedział, że wcale nie będzie to takie łatwe. Nie, kiedy Greed chyba właśnie uświadomił sobie, że za chwilę ma do wygłoszenia referat.
    – Wydaję mi się, że zdaję sobie z tego sprawę lepiej niż ty – zauważył, ze złośliwym uśmiechem na ustach. - Powtarzasz się. Jak mogłeś zapomnieć o swoim własnym referacie? Mówiłem ci już, że jesteś beznadziejny? – nie czekając na odpowiedź, ruszył w stronę drzwi.
    – Idę się przebrać, a ty lepiej doprowadź się do porządku, bo w takim stanie pomyślą, że wygłaszasz jakieś kazanie.
    Dziesięć minut później był już gotowy; w jak zwykle idealnie ułożonych włosach, z idealnie wyprasowaną koszulą. Oparty o ścianę, patrzył ze zniecierpliwieniem to na zegarek, to na drzwi od łazienki, zastanawiając się czy Vincent przypadkiem nie umarł. Wszedłby do środka aby sprawdzić, jednak miał więcej taktu od przyjaciela i nie miał zamiaru wbijać drugiej osobie do łazienki z ryzykiem, że zobaczy ją nago. Zamiast tego postanowił zapukać. Wyjątkowo głośno.
    – Przestań się modlić i wychodź! Mamy piętnaście minut!

    A.

    OdpowiedzUsuń
  13. [Ojej, cieszę się, że dobrze zrozumiałam twój pomysł na Vinniego, teraz czuję się jak zwycięzca ;) A jeszcze bardziej się cieszę, że Bree przypadła ci do gustu i chcecie z nami napisać wątek! Myślę, że moje dziewczę zrobi wszystko, co w jej mocy, żeby pokazać Vincentowi, jak niedorzeczne jest jego myślenie i trochę uwolnić go z tych więzów, którymi sam się spętał. A twój pomysł jest genialny! <3 Z tego może wyjść naprawdę świetny wątek, podejrzewam, że skutki uboczne zaklęć rzuconych niedokończoną różdżką mogą nam dostarczyć wielu nieprzewidzianych atrakcji ;) Ponieważ podrzuciłaś pomysł, postaram się nam zacząć na dniach. Chyba że jeszcze coś ustalamy co do ich relacji, możemy pokombinować z powiązaniem czy patrzymy, co nam wyjdzie w praniu? ;) ]

    Bree Prescott

    OdpowiedzUsuń
  14. Bree wiedziała, że nie powinna. Wyłamywała palce, liczyła pająki przebiegające po suficie, wymieniała w myślach wszystkie składniki potrzebne do stworzenia eliksiru wielosokowego, przygotowała dwie rolki pergaminu na temat skuteczności wykorzystania trzciny papirusowej w procesach alchemicznych w starożytnym Egipcie, mimo że termin oddania pracy mijał dopiero za dwa tygodnie, a nawet sprzątnęła część dormitorium, starając się zająć czymś myśli. Mimo to jej wzrok nieustannie kierował się w stronę wystającego z szuflady troczka woreczka, w którym spoczywała niedokończona różdżka. Od kilku dni na zmianę przeklinała swoją ciekawość, zmagała się z ogromnymi wyrzutami sumienia i poddawała się swojej słabości, eksperymentując z kawałkiem drewna, który na pierwszy rzut oka wydawał się być nieszkodliwym patykiem, podczas gdy w rzeczywistości skrywał w sobie dużą, magiczną moc, najwyraźniej pragnącą dać jej nauczkę. Za każdym razem, gdy Bree próbowała wykorzystać różdżkę do rzucenia zaklęcia, jej uroki przynosiły zgoła odmienny efekt. Zaczęło się niewinnie – przedmioty, zamiast unosić się w powietrzu, nagle stawały się tak ciężkie, że nie można było ich w żaden sposób przemieścić, zamki, zamiast się otworzyć, zatrzaskiwały drzwi i dopiero bombarda była w stanie zrobić jej przejście, zamiast zaświecić koniec różdżki doprowadziła do tego, że wszelkie źródła światła w zamku zgasły... Po dwóch tygodniach prób Bree nie była w stanie, ile takich drobnych wypadków miało miejsce. Kiedy jednak zamiast strumienia wody z końca różdżki uwolniły się płomienie, od których zajęły się końcówki jej kruczoczarnych włosów (wciąż czasami czuła swąd spalenizny, od którego zbierało jej się na mdłości), Eliksir Przebudzenia nagle zmienił właściwości i stał się Wywarem Żywej Śmierci, przez co omal nie wprowadziła w śpiączkę kilku skrzatów domowych, a Drętwota wymierzona w Ślizgona znęcającego się nad pierwszoroczniakiem uderzyła w samą Bree, sprawiając, że dostała wielogodzinnych drgawek, zrozumiała, że na rzeczy jest coś więcej. Z każdym dniem było tylko coraz gorzej; mimo że dziewczyna tymczasowo upchnęła zwędzony Vincentowi, wredny badyl na samo dno szafy i zaprzestała swoich badań, różdżka wydawała się nakręcać, a nieszczęśliwe wypadki towarzyszyły Gryfonce nieustannie, przez co bała się zmrużyć oka. Jakby zaczynała na niej krążyć klątwa. Nie powinna była w ogóle zbliżać się do tego przeklętego patyka. ale wszystko, co nowe i niezwykle przykuwało jej uwagę, sprawiając, że przypominała ćmę przyciąganą przez blask ogniska. Nie potrafiła się wycofać, kiedy napotykała intrygującą łamigłówkę, nie mogła przestać, dopóki jej nie rozwiązała. Dotyczyło to nie tylko magicznych przedmiotów, które przyciągały ją swoimi niezwykłymi właściwościami i sprawiały, że spędzała długie godziny, próbując odkryć, jak działają; tak samo było z otaczającymi ją osobami. Chociaż większość ludzi żyła w przekonaniu o swojej oryginalności, tak naprawdę często powielali wzorce pewnych zachowań; kiedy jednak Bree spotykała kogoś, kto nie działał zgodnie z utartymi normami, była nim tak zafascynowana, że nie zważając na wszelkie znaki ostrzegawcze, po prostu rzucała się w wir wydarzeń, choć niejednokrotnie kończyło się to dla niej bólem. Z reguły ostrożna, nie potrafiła zachować dystansu, gdy spotykała coś, co ją interesowało. W tym zakresie przypominała ciekawskiego trzylatka, który za każdym razem bez zastanowienia będzie biegł w kierunku rozgrzanego do czerwoności piekarnika, dopóki się nie oparzy i nie pozna bolesnych konsekwencji swojej dociekliwości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bree ostrożnie ujęła w dwa palce gładkie drewno, z nieufnością wpatrując się w różdżkę, jakby ta była jadowitym wężem gotowym ukąsić ją w każdej chwili. Powinna zwrócić ją właścicielowi, lecz wciąż nie udało jej się do końca rozgryźć rdzenia, a przyznanie się do porażki bolało ją bardziej, niż była skłonna to przyznać. Była prawie pewna, że ma do czynienia z włóknem ze smoczego serca, lecz musiał istnieć jakiś dodatek, który sprawiał, że kapryśny rdzeń był jeszcze bardziej nieokiełznany. Mogłaby spytać Vincenta, ale... No właśnie, chłopak nie miał pojęcia, że to ona zwinęła jego niedokończoną pracę. Kiedy zobaczyła magiczny przedmiot, mrowienie w koniuszkach palców stało się silniejsze od głosu rozsądku, nie mogła się powstrzymać, a teraz cierpiała przez własną głupotę.
      Po chwili wahania Bree owinęła różdżkę w czerwone płótno i schowała ją do tylnej kieszeni dżinsów. Właściwie nie wiedziała, co ma zamiar zrobić. Na razie chciała tylko odnaleźć Vinny'ego... A potem coś się wymyśli. Przynajmniej tak sobie wmawiała, kiedy spacerowała korytarzami Hogwartu, jej serce biło coraz szybciej, a dłonie zaczynały się pocić. Na samą myśl, że na twarzy Vincenta miałby się pojawić zawód wywołany jej zachowaniem, czuła bliżej nieokreślony skurcz w okolicy żołądka. Lubiła sobie wmawiać, że nie przejmowała się opiniami innych, ale to, co robiła, zdecydowanie zasługiwało na potępienie. Mogła sobie wmawiać, że wcale nie kradła, że jedynie pożyczała, a wszystko to w imię postępów naukowych, lecz kradzież była kradzieżą, niezależnie od pobudek, jakie nią kierowały.
      – Vinny! – krzyknęła, przepychając się między uczniami, którzy opuszczali salę lekcyjną. Wyglądało na to, że wychodził z próby szkolnego chóru. – Nie przeszkadzam? Masz chwilkę? Chciałabym cię o coś zapytać.
      Tylko jak miała to zrobić, równocześnie nie zdradzając się z faktem, że podwędziła mu różdżkę? Zaraz przypomniała sobie jednak, że miała przy sobie ulubione słodycze chłopaka, którymi miała zamiar go zmiękczyć.
      – Patrz, co ci przyniosłam. Wiem, jestem najlepsza, nigdzie nie znajdziesz drugiej tak zajebistej osoby, tylko ja tak o ciebie dbam i jestem przekochana! Pamiętasz o tym, prawda? – Plotła Bree, nieświadomie przestępując z nogi na nogę, a poczucie winy wyraźnie malowało się na jej twarzy.

      Bree, która idzie się gdzieś schować, bo nie umie zaczynać, ale obiecuje, że się poprawi!

      Usuń
  15. [Przybyłam, by nadrobić i napisać, że ja jestem zachwycona Vincentem, naprawdę. Niestety zrezygnowałam z Daphne, a mam wrażenie, że byłby z tego świetny wątek. :( Może kiedyś z nią wrócę, ale tak czy inaczej zapraszam i tak już teraz, może któryś z moich panów cię zainteresuje. :D
    Muszę od razu pogratulować wyboru wizerunku, Joseph w 500 days of Summer był świetny i faktycznie idealnie wpasowuje się w rolę Greeda! <3
    + Uśmiałam się przy fragmencie o szczurze, idk. XD]

    Amasai Langdon, Dathan Adley

    OdpowiedzUsuń
  16. [To nie martw się, bo Anna po prostu nieustannie zapomina o jedzeniu z powodu innych problemów, których źródło leży gdzie indziej. C: Nie, żeby fakt samych problemów był jakiś pocieszający...
    Bardzo chętnie wpadnę na jakiś wąteczek! Wolisz relację pozytywną, czy negatywną? A może coś neutralnego? c:]

    ANNA ELWYN

    OdpowiedzUsuń
  17. [A czyli to Ty podkradłaś mi imię! No ładnie! Jednak masz tak przemiłą postać, że chyba przymknę na to oko, ale bez wątku się nie obejdzie!!!]

    Vincent Macnair // Priscilla Blackbird // Francesca Manzoni

    Ps. u pani profesor się jeszcze pojawię!

    OdpowiedzUsuń
  18. [Losie, Dżozef! ♥ I jeszcze Vincent, mam niewytłumaczalną słabość do tego imienia.
    Choć, mamy mugolskie słodycze, duuużo mugolskich słodyczów.
    A tak serio, tak jakby się udało wykombinować jakieś połączenie, to chętnie widzę Twojego pana w nieskomplikowanej relacji z moim!]

    Oliver Johnson

    OdpowiedzUsuń
  19. [O lepszego korepetytora będzie trudno! Oliver może nie jest wybitnym znawcą świata czarodziejów, za to jest doskonale obeznany w świecie mugoli. Także zapraszamy na pełną atrakcji wycieczkę po świecie Internetu, telefonów komórkowych i sklepach z mugolską muzyką. Może jakieś spotkanie w mugolskiej części Londynu, skoro wciąż są wakacje?]

    Johnson

    OdpowiedzUsuń
  20. [I błagam, pozwól mi zacząć, bo kocham to robić. - Jak ja dawno czegoś takiego nie czytałam. W takim razie nie odbiorę Ci tej przyjemności, masz wolną rękę.]

    Ollie

    OdpowiedzUsuń
  21. Oliver bardzo cenił sobie punktualność, dlatego surowo ganił samego siebie, kiedy nie przestrzegał umówionej godziny. Nawet jeśli działo się tak zupełnie nie z jego winy. Tym razem zamiast wsiąść do metra, wybrał cholerny, czerwony autobus, za co teraz przeklinał sam siebie, tkwiąc w korku. Londyn zawsze był zakorkowany, o tej porze szczególnie, a on zachował się jakby w ogóle nie pamiętał o prawidłowościach rządzących jego własnym miastem.
    Od celu dzielił go już tylko jeden przystanek, co w połączeniu ze sznurem samochodów przed autobusem i niemożnością użycia komórki (Mugloloznawstwo powinno być obowiązkowe w tych czasach!) powodowało, że stopa Johnsona wybijała niespokojny rytm, a to zkolei świadczyło o nie małej już irytacji.
    Kiedy autobus zatrzymał się na przystanku, Oliver niemal w ostatniej chwili przed ponownym zamknięciem drzwi, podjął decyzję i uciekł z dusznego wnętrza. Był środek wakacji, Londyn nawiedziła chmara turystów i każdy, koniecznie każdy chciał się przejechać po centrum kultowym, dwupiętrowym autobusem.
    Ostatnie metry pokonał szybkim marszem, po drugiej stronie ruchliwego skrzyżowania widząc już znajomą twarz. Specjalnie wybrał na spotkanie to mocno uczęszczane miejsce, położone jak najbliżej Dziurawego Kotła, żeby Greed miał jak najmniej problemów z dostaniem się tam. Sądząc po niewyraźnej minie Krukona, nie był to najlepszy pomysł. Mogli po prostu spotkać się w Dziurawym Kotle, zanim Johnson kazałby mu wyjść wprost w mugolski świat.
    - Vincent! - krzyknął i zamachał ręką, kiedy przebiegał przez ulicę, by zdążyć przed falą ludzi, czekającą tylko na zielone światło, by ruszyć na drugą stronę.
    Minął grajka z akordeonem, który już niemal na stałe wpisał się w krajobraz tego miejsca i chociaż jego muzyka nie była aż tak tragiczna, to z pewnością nie zasługiwała na pięćdziesiąt funtów, które ktoś wrzucił do futerału przed nim. Oliver wywrócił oczami, podchodząc do Krukona i biorąc głębszy oddech, by nieco uspokoić się po szybkim marszu.
    - Wiesz, że te papierki mają większą wartość niż drobniaki, które dzwonią Ci po kieszeniach? - skomentował, przeczuwając, że to właśnie przyjaciel rzucił tą dość znaczną kwotę ulicznemu muzykantowi. - Dotarłeś. Jakieś kłopoty po drodze? - Gryfon poprawił trzymany na ramieniu plecak, w którym mama przygotowała mu ”trochę naszych przekąsek dla twojego czarodziejskiego przyjaciela”. Ollie miał w planach wyłożyć się na trawie w Hyde Parku, bo jak spędzać czas przed kompem to przynajmniej na świeżym powietrzu i z dobrym, domowym jedzeniem, a coś czuł, że pomoc Vincentowi w ogarnięciu internetów może zająć bardzo duuużo czasu.
    - Ach! byłbym zapomniał, mama zaprasza cię dzisiaj na obiad, mam nadzieję, że nie musisz szybko wracać do siebie - Johnson uśmiechnął się, lekko łapiąc Krukona za łokieć i kierując go we właściwą stronę - Tamtędy, pójdziemy do parku, a tam mój przyjacielu, pokażę Ci tajemne arkana mugolskiej technologii.

    Ollie

    OdpowiedzUsuń
  22. Była wykończona po treningu, tym bardziej, że złapał ich deszcz, a nie miała ochoty smarkać i kichać przez najbliższy tydzień. Koledzy z drużyny przebąkiwali coś o piwie kremowym, ale chyba nikt nie był dostatecznie zdeterminowany przez to całe przemoczenie, bo koniec końców, bez żadnych ustaleń, wszyscy udali się do wieży Ravenclawu, marząc raczej o gorącym kakao albo herbacie. Sama Mary byli myślami już w swoim ciepłym łóżku, zastanawiając się, co będzie czytać, dokąd uda się tego wieczora dzięki swojej wyobraźni bez konieczności opuszczania bezpiecznego dormitorium. Wtedy jednak jeden z kumpli rzucił hasło, drzwi do Pokoju Wspólnego otworzyły, a Mary od razu dostała w twarz znajomym śpiewem, na który spięły jej się wszystkie mięśnie, a szczęka i pięści mimowolnie zacisnęły.
    Vincent siedział w tym samym miejscu, co zawsze, jednak tam, gdzie kiedyś siedziała panna Pickett, była jakaś jasnowłosa Krukonka, której wzrok stawał się z sekundy na sekundę coraz bardziej maślany. W dodatku śpiewał jeden z ich popisowych numerów. Jakby zapomniał, jak szaleli przy tym z jej ojcem w czasie wakacji po trzeciej klasie. Vincent był Johnem, a Mary jego Paulem. I chociaż wiedziała, że Beatlesi rozpadli się jeszcze zanim szalony fan zastrzelił Lennona, to nie mogła uwierzyć, że John przestał potrzebować Paula. Że Vincent przestał potrzebować Mary.
    A jednak. Zachował się jak jeden z tych idiotów z równie idiotycznych filmów, które polubiła jej matka, gdy zaczęła nadrabiać mugolskie filmy. Ona wolała filmy akcji. Sensacje. Thrillery. A sama utkwiła w samym środku melodramatu. Tylko pokręconego, bo do tej pory sądziła, że są przyjaciółmi. Johnem i Paulem. A nie mężczyzną i kobietą. W ich relacji nie było miejsca na takie niezręczności.
    – To już nawet tutaj nie można porozmawiać w piątek wieczorem? – skomentowała głośno, spoglądając w stronę kolegów z drużyny, mając na myśli zawodzenie dawnego przyjaciela. Czy jakkolwiek powinna go teraz nazywać. Zapominając o łóżku, cieple i czekającej na nią książce, rozsiadła się w fotelu przy kominku. Odrzuciła leżący przy nim na dywanie krawat niemal ze wstrętem i pokręciła głową, jak na krnąbrne dzieci, kiedy dosiadali się do niej znajomi.
    – I laski na to lecą? – zapytał jeden z nich, zerkając w stronę Vincenta, na co Mary wzruszyła ramionami.
    – Może niektóre.

    Okropna Mary

    OdpowiedzUsuń
  23. Granie na zwłokę w przypadku Blacka było niczym innym, jak zwykłym mruknięciem do Pani Profesor: „Vincent chwilę się spóźni”. Na szczęście Greeda, Serena Blackwall jedynie kiwnęła głową i przeprosiła ich na chwilę, wychodząc z sali w celu załatwienia jakiejś sprawy. Oczywiście nie trwało to długo, bo każdy wiedział, że nauczycielka słynie z punktualności, więc i sprawa, którą poszła załatwić, załatwiła w ledwo trzy minuty. To jednak wystarczyło aby Vincent zdążył i zaczął wygłaszanie swojego referatu bez większego opóźnienia.
    Black wygładził swój pergamin i podparł policzek o zaciśniętą dłoń, z politowaniem wpatrując się w Krukona. Wyglądał trochę tak, jakby parę minut wcześniej stał w środku samego huraganu; z włosami powywijanymi nie w tą stronę oraz stróżką krwi, która powoli, jak wąż sunęła wzdłuż jego czoła i w pewnym momencie chyba była wyjątkowo fascynującym widokiem i dla uczniów i dla profesor, która ze zdziwieniem zmarszczyła brwi.
    Ktoś z tyłu sali głośno odchrząknął i Black posłał tej osobie mordercze spojrzenie, nie chcąc aby ktokolwiek wyrwał Vincenta z monologu, w który jak widać naprawdę się wczuł i… który naprawdę szedł mu niewiarygodnie dobrze. Arthur wiedział, że to o czym opowiada Greed to zupełnie co innego, niż to co przygotowywał sobie wcześniej. Sam znał referat Krukona prawie na pamięć, bo od tygodnia musiał codziennie go słuchać w dormitorium, wieczorami, kiedy to Vincent w kółko powtarzał te same zdania. Nie mógł więc nadziwić się, że Krukon tego nie zapamiętał. Był za to pod dużym wrażeniem, że udało mu się jakoś z tego wybrnąć i teraz bez większego problemu raczył ich ciekawymi opowieściami o skrzatach domowych, których nie dało się wyczytać w pierwszej lepszej książce. Domyślał się, że większość tych historii wiedział dzięki Knotce, o której nie raz mu opowiadał. Arthur nigdy nie mógł zrozumieć tej zażyłości pomiędzy Vincentem, a Skrzatem Domowym. Skrzat w domu Blacków był stary i praktycznie nigdy się nie odzywał, a jeśli już zmuszony był na coś odpowiedzieć, nie brzmiał zbyt sympatycznie. I takie więc wyobrażenie o Skrzatach domowych wyryło się w mózgu Arthura, ponieważ nie miał żadnego porównania, a o dobrej stronie tych stworzeń mógł albo jedynie wyczytać – tak jak było to w przypadku Zgredka – albo słuchać – głównie od Vincenta.
    – No nie wiem. Może ty? – zasugerował zblazowanym tonem, kiedy Vincent wrócił do ławki i puszył się jak paw. Na ten widok, mimo wszystko, kącik ust Blacka ledwo drgnął bo jednak oglądanie Krukona w takim stanie było lepsze, niż bycie świadkiem jak nie może wydusić przed klasą ani jednego słowa. Kiedy Greed w końcu nieco ochłonął, Arthur wyciągnął z torby białą, bawełnianą chusteczkę z wyszytymi w rogu inicjałami i od niechcenia mu ją podał.
    – Ale wiesz, że wszyscy się na ciebie tak patrzyli tylko dlatego, ponieważ masz zaschniętą krew na twarzy?

    wielce pocieszający Black

    OdpowiedzUsuń
  24. Oliver roześmiał się serdecznie, wyobrażając sobie Vincetna, który kompletnie nie odnajduje się w mugolskiej części Londynu, ale dzielnie nadrabia miną. Przeszli zaledwie kilka kroków, kiedy Johnson dostrzegł to o czym mówił Krukon - rodzinę, wykonującą inauguracyjny lot swoim dronem.
    - Zasadniczo to my nie musimy wydawać pieniędzy na większość rzeczy za które muszą płacić niemagiczni członkowie społeczeństwa - Ollie uśmiechnął się, kiedy do jego uszu dotarł pełen podekscytowania komentarz dzieciaka testującego swoją nową, latającą zabawkę. - I nikt nie mówił, że mugole grzeszą logicznym myśleniem, ale podoba mi się twoja teoria na temat naszych pieniędzy. Może powinieneś porozmawiać z ministrem finansów? - Oliver nie mógł nie zgodzić się z tokiem myślenia przyjaciela, chociaż zanim usłyszał jego teorię, zupełnie się nad tym nie zastanawiał. To ciekawe jak bardzo jego magiczni kumple zmieniali postrzeganie jego własnego świata, który zanim poszedł do Hogwartu, wydawał się funkcjonować bez najmniejszej skazy, a wszystko miało swoje logiczne uzasadnienie.
    W ostatniej chwili Johnson złapał Vincenta za pasek torby, chociaż chwilę później zwątpił w to, czy ten zabieg uchroniłby Greeda przed wpadnięciem do nie zabezpieczonej studzienki. Kurcze, im dłużej przebywał w magicznym świecie, tym poważniej się przekonywał, że mugole to idioci. Z drobnymi wyjątkami, oczywiście.
    - Naprawdę? Czasem żałuję, że jestem zbyt leniwy by nauczyć się porządnie latać na miotle i dostać się do szkolnej drużyny. Przynajmniej miałbym kumpla, który załatwi mi najnowszy model miotły - położył delikatnie dłoń na ramieniu przyjaciela, by skierować go w mniejszą, lecz wcale nie mniej zatłoczoną uliczkę. Naprawdę, turyści w Londynie wyłazili dosłownie z każdej dziury. -No co ty! Moje siostry nie śmieją się z nikogo, poza mną. Tak naprawdę do zaczynam podejrzewać, że moja rodzina wykazuje niezdrową fascynację każdym czarodziejem, którego przyprowadzę do domu. Odkąd sam nim zostałem odnoszę wrażenie, że spełniają się ich dziecięce marzenia o wróżkach i smokach - Oliver pokręcił głową, wdzięczny stokrotnie za przepis zakazujący młodym czarodziejom używanie magii poza szkołą. Wiedział, że kiedy nadejdzie dzień, w którym swobodnie będzie mógł rzucać zaklęcia w dowolnym miejscu na świecie, rodzina zażyczy sobie niezłego pokazu, a on nie będzie miał wyjścia, jak poddać się tej zachciance. Jednorazowo. Po prostu nie potrafił im odmawiać. Miękki idiota.
    Kiedy Vincent zatrzymał się znienacka, zadzierając głowę do góry, Oliver dosłownie wylądował mu na plecach, ale zanim skomentował, podążył wzrokiem za Krukonem. No tak, McDonald. Marzenie każdego dzieciaka, przynajmniej do momentu w którym nie spowszednieje. Tak jak on kochał jedzenie w Hogwarcie, tak każdy jego czarodziejski znajomy nie mógł nie zaliczyć tego przybytku śmieciowego żarcia.
    - Jesteś pewny? Przy tym ciastka dyniowe to delicje, serio - Ollie spojrzał powątpiewająco, ale Vinny już wykonywał swoje pierwsze kroki w stronę restauracji. Gryfonowi nie pozostało nic innego jak wprowadzić go w świat fast-foodów.
    Musiał sam przed sobą przyznać, że poległ, kiedy tylko dotarły do niego zapachy przygotowywanego jedzenia. Cholera, czemu to co jest najbardziej niezdrowe, pachnie najlepiej? Kładąc dłonie na ramionach Vincenta, pchnął go przez niewielki tłum w stronę tablicy, gdzie zaprezentowane były wszystkie specjały serwowane w McDonaldzie.
    - No, wybieraj. Ja stawiam, twój entuzjazm jest wprost uroczy, więc niech mam tę przyjemność. Chociaż jeśli nie zjesz później obiadu, mama będzie niepocieszona, więc nie przesadzaj - Ollie roześmiał się za plecami kumpla, samemu mając już w głowie skompletowane swoje standardowe zamówienie. Duża cola i frytki w zestawie z dwoma cheeseburgerami.

    Oliver

    OdpowiedzUsuń
  25. Wpatrywał się w niego ni to z rozbawieniem, ni to ze znudzeniem, a kiedy Vincent postanowił dać upust swoim emocjom w postaci nagłego trzaśnięcia dłonią w gruby tom, lekko drgnął, unosząc jedną brew do góry. Druga osoba… wróć. Drugi przyjaciel na pewno na widok jego zawiedzionej miny od razu oznajmiłby, że przecież żartował i świetnie mu poszło, jednak Black nie za dobrze współgrał ze zjawiskiem zwanym empatią. Nie czuł więc potrzeby podniesienia Vincenta na duchu, uznając, że Greed bardzo dobrze zdaje sobie sprawę z tego, że Arthur nie uważa go za beznadziejnego… Przynajmniej w jakiejś tam połowie.
    – Tylko wyszoruj tę chusteczkę, zanim mi ją oddasz. Nie potrzebuję twojego DNA – oznajmił jakże przyjaźnie, zerkając kątem oka na ubrudzony materiał.
    – Widzisz, powinieneś teraz zacząć wyszywać czapeczki i skarpetki dla skrzatów. Podobno Granger tak robiła – napomknął, nawet nie pamiętając gdzie właściwie coś takiego wyczytał. Przeważnie nie zaśmiecał swojego umysłu takimi bzdurami, jednak czasami, czy tego chciał czy nie, pamiętał rzeczy trywialne, przeważnie przeczytane gdzieś na biegu w Proroku Codzinnym, podczas śniadania. Nigdy nie sądził, że będzie gdziekolwiek mógł napomknąć o tych dziwnych pomysłach słynnej Herminy Granger, a jednak życie znowu go zaskoczyło i w końcu nadarzyła się na to okazja. Nawet nie pamiętał, że coś takiego pamiętał.
    Resztę lekcji przesiedział w milczeniu, skupiając się nad tym co dyktowała profesor. Jak zwykle zapisywał coś nadprogramowo, rozwijając poszczególne zagadnienia w swoim własnym zakresie. Praktycznie zawsze kończył notatki jako ostatni i wychodził z sali na szarym końcu. Tak było i teraz. Zbyt skupiony na zapiskach nawet nie zwrócił uwagi, że Greed zdążył już się spakować. Dlatego kiedy nagle się nad nim pochylił, jego ręka niespodziewanie drgnęła, robiąc niechlujny kleks na pergaminie.
    Na ten widok Arthur zacisnął zęby, a mięsień na jego szczęce niebezpiecznie drgnął. Wypuścił powoli powietrze z płuc. Jego notatki jak i pismo zawsze były idealne; nienawidził niechlujstwa oraz chaosu, dlatego to, co właśnie się stało, o mało nie wyprowadziło go z równowagi. Musiał policzyć do dziesięciu nim obdarzył Vincenta jakimkolwiek spojrzeniem.
    – Zaraz ja ci zasponsoruję jakąś bliznę. I to taką w postaci błyskawicy. Żebyś przypadkiem nie mógł odgonić się od dziewczyn – oznajmił, zwijając starannie pergamin w rulon. W zasadzie wieść o tym, że nie idą do Skrzydła Szpitalnego w pewnym stopniu go ucieszyła, ponieważ nie przepadał specjalnie za tym miejscem. Nie lubił unoszącego się tam zapachu mieszanki ziół oraz widoku uczniów z jakimś uszczerbkiem na zdrowiu. Czuł wtedy niewyjaśniony dyskomfort.
    – Mhm, zobaczymy czy tym razem będziesz w stanie wyjść o własnych siłach – rzucił wyzywająco, nadal nie mogąc pogodzić się z faktem, że ostatnio przegrał tak beznadziejny zakład polegający na obstawieniu, który z ich kolegów z dormitorium pierwszy odleci. Arthur stawiał oczywiście na Vincenta, a Vincent na Arthura i cóż… Oboje ostatnio byli na bańce i ledwo wyszli z Trzech Mioteł, jednak to Black był tym, który potknął się o jakiś wystający korzeń i ostatecznie stracił równowagę, tym samym zostając uznanym za najbardziej pijanego.
    Po zahaczeniu o dormitorium i zostawieniu tam niepotrzebnych rzeczy, mogli spokojnie ruszyć do Hogsmeade. Tym razem niestety tylko we dwójkę bo reszta Krukonów, która przeważnie im towarzyszyła, za bardzo przejmowała się zadanym przez Serenę Blackwall esejem. Sam Arthur nie miał najmniejszego problemu aby coś takiego napisać w jedną noc, więc w ogóle się nim nie przejmował, a Vincent… cóż. Tutaj chyba nie trzeba nawet komentować. To prostu Vincent.

    twoja stara

    OdpowiedzUsuń
  26. – Ale wiesz, że równie dobrze sam mógłbym to zrobić? – zapytał, z uniesioną brwią i stał nieruchomo, pozwalając aby Vincent zajął się jego krawatem. Aż dziwne, że sam o tym zapomniał – przeważnie to właśnie on pilnował aby wszyscy pozbyli się charakterystycznego skrawka odzieży przed wyjściem do Trzech Mioteł. Chyba był już po prostu zbyt zmęczony. I dlatego też nie miał zamiaru słuchać jak Greed rzępoli na swojej Biance, więc szybko zareagował, kiedy dostrzegł, że Krukon sięga po tę nieszczęsną gitarę. Na szczęście obeszło się bez płaczu.

    – W przyszłym tygodniu to wierzba zaatakuje ciebie – odparł, patrząc na niego z pożałowaniem. Niemal już mu współczuł tego, przez co biedaczyna będzie musiał przejść, ponieważ był niemal pewien, że cała ta farsa zakończy się niepowodzeniem i nieprzyjemnymi uszkodzeniami. Chyba powinien również psychicznie przygotować się na to, że znowu będzie musiał mu koniec końców pomóc.
    – Żeby nie ostatni – wiedział, że na wybicie mu tego pomysłu z głowy jest już za późno. Zbyt dobrze go znał i jeśli przychodził temat różdżek oraz wszystkiego co z nimi związane, zdawał sobie sprawę, że Vincent przepadł już na dobre, jak kamień w wodę. A on jedynie będzie mógł ewentualnie uratować jego szczątki. Albo zwłoki. Cokolwiek z niego zostanie.
    W Trzech Miotłach, jak to w piątek, było wyjątkowo tłoczno. Arthur nie specjalnie przepadał za miejscami, w którym jest zbyt dużo ludzi, jednak tym razem mu to odpowiadało. Przynajmniej mogli wtopić się w tłum i z góry było mniejsze prawdopodobieństwo, że ktokolwiek ich rozpozna i przyłapie na nielegalnym piciu Ognistej. Co prawda, dzięki Blackowi, mieli zapewnioną pewnego rodzaju ochronę, a raczej po prostu osobę, która w razie czego szybko poinformowałaby ich o nadchodzącym nauczycielu, jednakże zawsze było lepiej dmuchać na zimne. Czasami nawet obsługa nie była w stanie zareagować tak szybko, jakby chciała i wtedy mógłby pojawić się już kłopot. Chociaż prawdą było, że samo nazwisko Black budziło pewnego rodzaju respekt, nawet wśród kadry nauczycielskiej. Inną sprawą było czy był to „szacunek” szczery czy bardziej wymuszony. Ważne, że większość niespecjalnie chciała mieć do czynienia z jego wysoko postawioną rodziną, więc po prostu albo udawała, że nie widzi wykroczeń prefekta albo po prostu milczała.
    Kiedy w końcu udało im się przecisnąć przez tłumy głośnych czarodziejów, zajęli ich stałe miejsce w głębi pubu, gdzie niespecjalnie rzucali się w oczy.
    – W sumie to nie mam nastroju na picie – oznajmił Arthur, kiedy tylko przysiadł przy stole. Prawdą było, że przyszedł tu bardziej z tego powodu, bo nie chciał iść do Skrzydła Szpitalnego. No i również dlatego, ponieważ nie miał nic lepszego do roboty. Czasami czuł się niesamowicie żałośnie, że koniec końców jedynym towarzyszem, który zawsze gdzieś z nim wyjdzie jest Vincent. Nie żeby żałował przyjaźni z nim. Po prostu czasem miał go już dość.

    trochę chamsko

    OdpowiedzUsuń
  27. - Wolałbym byś podrasował w zamian moją różdżkę* - Oliver wymamrotał do ucha Krukona, sięgając do kieszeni dżinsów po płaski portfel, w którym zazwyczaj nosił jakieś szczątki gotówki i swoją kartę.
    Kartę, która natychmiast zniknęła spomiędzy palców, będąc powodem totalnej fascynacji Vincenta. Gryfon uśmiechnął się przepraszająco do kasjerki, znacząco wywracając oczami. Komentarz, który miał być usprawiedliwieniem dla zachowania przyjaciela zamarł mu na ustach, kiedy zobaczył wzrok dziewczyny. Tu mogła pomóc tylko wymówka o byciu niespełna rozumu, ale tego nie zamierzał robić Krukonowi. Chociaż... sądząc po wzroku kasjerki, może powinien. Uśmiechnął się jeszcze raz, ostrożnie, acz stanowczo odzyskując swoją kartę z rąk przyjaciela.
    - Kolega prosił by wybrać mu zabawkę do zestawu. Najlepiej taką, której nikt inny nie chce - dodał, w ostatniej chwili zabierając stopę, w którą zamierzał kopnąć go Vincent.
    Dziewczyna przyjęła zamówienie, Oliver zapłacił rachunek, w zamian dostając świstek z numerem zamówienia i pociągnął przyjaciela do stolika, jak najdalej od podejrzliwie przyglądającej im się kasjerki.
    - Po pierwsze, nie czipsy, tylko czipy. Po drugie, owszem, można mnie zlokalizować po użyciu tego - Ollie pokazał kartę, zanim schował ją do portfela. - Pod warunkiem, że jesteś tajnym agentem sił specjalnych... czyli prawie aurorem (przełożył to z mugolskiego na czarodziejskie) i tylko pod warunkiem, że ja jestem pilnie poszukiwanym zbirem, ale muszę cię rozczarować przyjacielu, jeszcze się nie dorobiłem tego stanowiska - Johnson rozsiadł się wygodniej naprzeciwko Vincenta, nie przestając się uśmiechać.
    Zawsze fascynowało go patrzenie jak przyjaciele z Hogwartu stykają się z mugolskimi rzeczami o których zastosowaniu nie mieli żadnego pojęcia. Niemal zawsze kończyło się to sytuacjami, które niezmiennie bawiły Olivera, ale zdawał sobie sprawę z tego, że tam, po drugiej stronie czarodziejskiej bariery, on był dokładnie taki sam. Przeżywał jak dziecko, cieszył się jak dziecko i popełniał całą masę gaf, zwłaszcza w towarzystwie czystokrwistych rodziców swoich kumpli, którzy nie mieli obsesji na punkcie szlam.
    - A jeśli chodzi o rodziców, to tak, wiedzą gdzie jestem. Po pierwsze mówię im o tym, a po drugie mam to - położył na stoliku swojego smartfona. - To szybsze niż sowia poczta, możesz z drugiego takiego zadzwonić na ten i nazywa się telefonem komórkowym.
    Czyżby mu się wydawało, czy oczy Vincenta znów błysnęły tą znaną fascynacją i zainteresowaniem?
    - Numer 503! - z głośnika dobiegł głos wzywający któregoś z nich do odbioru zamówienia. Ollie podniósł się od razu, zostawiając Vincenta ze swoim telefonem, w duchu modląc się do wszystkich znanych bogów, aby tylko nie zadzwonił na żaden z numerów alarmowych, kiedy zacznie dotykać zablokowanego ekranu.

    Johnson

    [*założyłam, że Ollie wie o tym tajemnym procederze, duchy mu wyszeptały, nie gniewaj się ;)]

    OdpowiedzUsuń
  28. [Świetna kreacja, a do tego jeden z moich ulubionych pyszczków na wizerunku! Cześć, pośpiewajmy coś razem. <3]

    Eirlys

    OdpowiedzUsuń
  29. Kiedy Oliver wrócił z tacą pełną jedzenia do ich stolika, zastał Vincenta pochylonego nad swoim telefonem, z zafascynowaniem bawiącego się paskiem blokady. Aż dziw brał, że chłopak nie posunął się dalej, ale z drugiej strony było coś niemalże uroczego w wyrazie jego twarzy, kiedy tak smyrał palcem płaski ekran, zostawiając na nim swoje odciski.
    Oliver podsunął przyjacielowi jego zestaw Happy Meal, samemu zgarniając swoją część zamówienia pod nos, kiedy ponownie zajął miejsce naprzeciwko chłopaka. Patrzył jak Vincent wysuwa koniuszek języka, kiedy z napięciem otwierał kartonowe pudełko, wsuwał rękę w jego wnętrze, by po chwili wydobyć z niego zapakowaną w folię figurkę. To było nic w porównaniu ze zmrużeniem oczu i pomrukiem zadowolenia, kiedy kilka pierwszych frytek zniknęło w ustach przyjaciela.
    Oliver pokręcił głową i odrywając spojrzenie od Vincenta zajął się własną kanapką, biorąc pierwszy gryz i popijając go łykiem lodowatej, może tylko nieco rozwodnionej coli.
    - Cóż... - Oliver przełknął to co miał w buzi i otarł kącik ust palcem wskazującym, zanim odłożył kanapkę na tacę, zastanawiając się chwilę nad teorią dotyczącą szkolnego jedzenia, wysnutą przez przyjaciela. - Magia - odparł wzruszając ramionami. - Poza tym sądzę, że szkolne szklarnie poza mandragorami kryją w sobie równie magiczne rośliny jak marchew czy dynia właśnie. Może skrzaty uważają, że nawet mus czekoladowy na bazie dyni jest zdrowszy dla zgrai młodych czarodziejów, naładowanych hormonami i nie chcą dolewać oliwy do ognia w postaci czystego cukru z czekolady? - Oliver ponownie wzruszył ramionami, zanim zabrał się do swojej kanapki.
    Nigdy nie zastanawiał się nad jedzeniem w szkole. Od pierwszego dnia, sześć lat temu wszystko było tak ekscytujące i pyszne, że zjadał bez mrugnięciem oka, ale teraz, kiedy Vincent o tym wspomniał, rzeczywiście w Hogwarckich potrawach było zaskakująca dużo dyni. Przez cały rok. Łącznie z sokiem.
    - Owszem, mam dostęp do swojego konta w banku, dzięki specjalnej aplikacji w telefonie. Może nie konkretnie na co, ale ile i kiedy to już tak. Co jest całkiem dobre, biorąc pod uwagę fakt, że w świetle prawa jestem nieletni i dostęp do mojego konta ma także tata. Lepiej żeby czasem nie wiedział na co jego syn wydaje swoje kieszonkowe - Oliver uśmiechnął się porozumiewawczo do przyjaciela.
    Mugoslki i magiczny świat nastolatków nie różnił się za bardzo w pewnych kwestiach. Po obu stronach istniały rzeczy zakazane dostępne tylko od pewnego wieku, a które sprawiały, że zarówno rodzice-czarodzieje jak i rodzice-mugole dostawali białej gorączki, nakrywając swoje dzieci na kupowaniu/używaniu ich.
    - Zazwyczaj boli najbardziej wtedy, kiedy po wieczorze, którego nie pamiętasz, okazuje się, że stan konta zbliża się niebezpiecznie do zera - Oliver dokończył cheeseburgera i zabrał sie za swoje frytki. I tak, doskonale widział ten mały cwaniacki uśmieszek Vincenta, który już doskonale znał i na który nabierał się wiele razy wcześniej - Nie powierzę ci mojej różdżki, żebyś wkręcił w nią chociaż kawałek tego przeklętego, psychopatycznego drzewa! Miałem na myśli coś bardziej... Zresztą nieważne, zapomnij. Kocham swoją różdżkę taką jaka jest, zwłaszcza, że porządnie kopie tyłki Ślizgonom w Klubie Pojedynków - Johnson zmrużył na chwilę oczy, mając na myśli jednego, konkretnego, który jakimś cudem zawsze lądował z nim w parze, a ich starcia przeradzały się zawsze w małą wojnę.
    - Właściwie to... - Oliver spojrzał chwilę później na swój telefon, widząc punkt dostępu do Internetu, wyświetlający się w dostępnych sieciach. - Chcesz iść do parku, czy zaczniemy tutaj twoją przygodę z internetami, mój przyjacielu? - spojrzał pytająco na Vincenta, pociągając sowity łyk zimnej coli.

    Johnson

    OdpowiedzUsuń
  30. Wakacje uwielbiała, kiedy spędzała je wśród smoków i przyjaciół. W Walii również rzadko się nudziła, bo potrafiła znaleźć sobie zajęcia w każdych okolicznościach, zwłaszcza, gdy zjeżdżał z nią w rodzinne strony przyjaciel. Ale kiedy wracała na Wyspy Brytyjskie, zaczynała myśleć już o szkole, nawet jeśli wakacje dobiegały ledwie do połowy. I choć do szkoły nic nie miała, w przeciwieństwie do wielu nieciekawych, rozleniwionych rówieśników, to jednak wolała Rumunię. Zdecydowanie. Lub jakiekolwiek inne miejsce pełne smoków.
    Plusem było jednak to, że powrót do Walii, łączył się z powrotem do miotły, bo w rezerwatach zapominała o Quidditchu. To przez dziesięć miesięcy edukacji, gdy pochłaniała ją gra w drużynie, Eirlys wahała się co do swojej przyszłej ścieżki kariery. Kiedy była wśród smoków, wybór wydawał się oczywisty.
    Teraz była jednak w domu i, chciała czy nie, jej myśli krążyły wokół kolejnego, ostatniego już roku w Hogwarcie. A kiedy dokopała się do swojego sprzętu tuż po powrocie, stwierdziła, że jeden dzień poświęcić musi na zakupy. Pałkarz drużyny Puchonów musiał się jakoś prezentować. A przynajmniej być zaopatrzonym w skuteczną ochronę przed sińcami.
    Następnego dnia wybrała się więc na Pokątną, w pierwszej kolejności postanawiając odwiedzić swój ulubiony sklep ze sprzętem. Weszła do środka, kierując się od razu do lady, gotowa na rozmowę z tym samym mężczyzną, który obsługiwał ją za każdym razem i doradzał najlepiej na świecie. Eirlys podejrzewała, że przyjdzie do niego po radę, jeśli kiedykolwiek zdecyduje się na ślub, żeby być pewną, co do swojego wybranka. Tak mu ufała.
    Ale sympatycznego rudzielca nie było, za to za ladą stał chłopak w zbliżonym wieku do niej. A to nie wróżyła oszałamiającej wiedzy, choć Lys starała się nie oceniać. Uśmiechnęła się radośnie i podeszła do niego, odwracając jego uwagę od czego, co trzymał pod ladą. Nie wnikała, co to było.
    – Dzień dobry – zaczęła wesoło, opierając się o ladę. – Potrzebuję nowych ochraniaczy. Dobrych. Wytrzymałych. Trudny ze mnie zawodnik. – wyjaśniła, rozglądając się po asortymencie, szybko jednak wróciła wzrokiem do sprzedawcy. – Z dodatkowym zapięciem, bo mam za cienkie ręce na standardowe, a dziecięce są za mało wytrzymałe. Dużo rzucam się pod tłuczki. – Zaśmiała się cicho, a widząc jego minę od razu się zreflektowała. – Jestem pałkarzem. Nie zawsze mogę użyć kija.

    [Wybacz to zaczęcie, jestem trochę pisarsko zardzewiała jeszcze!]

    Eirlys

    OdpowiedzUsuń
  31. - Zdecydowanie, a połowa Ślizgonów do dupki. Przez dynię. Podoba mi się twoja teoria, Vinny - Oliver wyciągnął palec wskazujący w stronę przyjaciela i puścił mu oczko, poruszając przy tym zabawnie brwiami.
    Zanim Oliver zdążył powiedzieć cokolwiek więcej, Vincent uraczył go swoją rodzinną historią. Nie byłoby w tym nic dziwnego, Ollie nawet lubił słuchać o całkiem magicznych rodzinach swoich kumpli, gdyby nie fakt, że Vincent był straszną gadułą, a kiedy zaczynał swój wywód, ciężko było za nim nadążyć. Dlatego teraz Johnson cierpliwie i w milczeniu przeżuwał swoje frytki, wpatrując się i wsłuchując w przyjaciela. Jego mózg pracował na podwójnych obrotach, co wcale nie było takie proste, kiedy właśnie był środek wakacji, a szare komórki zdecydowanie były na urlopie.
    - Więc chcesz mi powiedzieć... - Oliver siorbnął głośno przez słomkę i odstawił kubek na blat, rozsiadając się wygodniej. - Że twój dziadek jest duchem? Dokładnie takim samym jak Krwawy Baron, czy Bezgłowy Nick? Greed, masz w domu ducha i mówisz mi o tym dopiero teraz?! Czad! Kiedy mnie zapraszasz? - ekscytacja w głosie Johnsona była aż nadto wyraźna, a szare oczy zaświeciły się jak dwie srebrne monety.
    Nie miał w zwyczaju wpraszać się do swoich szkolnych znajomych, zwłaszcza, że czarodzieje wciąż z nieufnością podchodzili do kogoś z jego pochodzeniem, a jego wcześniejsze słowa były... cóż, po prostu wyrazem szczerej ekscytacji i może trochę zazdrości? On miał w domu tylko naturalnej wielkości szkielet człowieka, na którym jego mama uczyła się anatomii w czasach studenckich. Gdyby przynajmniej był nawiedzony... ale nie był. Szkoda.
    Johnson wbrew obiegowej opinii nie był aż tak niezrównoważonym matołem, żeby komukolwiek dawać majstrować przy swojej różdżce. Chociaż może gdyby nie znał Vincenta na tyle dobrze, na ile go znał, oddałby mu swoją ukochaną różdżkę do podrasowania. Krążyły plotki, że Greed niekiedy naprawdę wykonywał porządną robotę, ale Oliver już nie raz był świadkiem, jak Vincent spieprza ile może, przed jakimś niezadowolonym klientem. Znając własne szczęście i charakter kumpla, ten wyciąłby mu taki numer, że musiałby udać się na Pokątną po nowy egzemplarz, a naprawdę, naprawdę lubił ten kawałek drewna, który nosił za paskiem.
    - No więc, Vinny... skąd masz te gałęzie? - Oliver spojrzał podejrzanie na przyjaciela, bo w istocie było to całkiem dobre pytanie, biorąc pod uwagę, że Bijąca Wierzba była naprawdę szalonym drzewem i nawet jeśli wiedziało się jak ją unieruchomić, nie było to wcale takie proste, jak mogłoby się wydawać - Nawet mnie nie strasz, Kub Pojedynków to jedyne miejsce w którym mogę bezkarnie skopać dupę Phantoma - Ollie uśmiechnął się wyjątkowo wrednie, ale tylko przez chwilę, przypominając sobie własne obrażenia, które zafundował mu Ślizgon tuż przed końcem roku.
    - Dla mnie bomba - Gryfon rozejrzał się po lokalu, rejestrując całkowicie umiarkowany ruch, nawet jak na Londyn w tych godzinach, po czym przesiadł się obok Vincenta, zabierając swoje frytki, które dokończył po chwili. - Dawaj tutaj ten swój sprzęt - wytarł palce w serwetkę i odpalił komputer przyjaciela, krzywiąc się na widok logo Visty. - Serio, Vinny? Vista? Naprawdę? Mugole musieli dostać Confundusem kiedy tworzyli ten system. Naj-gor-szy z możliwych, no ale jak się nie ma co się lubi... wyciągniemy z niego wszystko co się da - Oliver walnął motywującą gadkę niczym żołnierz przed walką, ale każdy kto odrobinę znał ten wytwór Microsoft’a, wiedział, że chłopak nie jest daleki od prawdy w swoim podejściu.
    Johnson pomógł przyjacielowi połączyć się z dostępną, darmową siecią Wi-Fi i odpalił przeglądarkę.
    - A teraz mój przyjacielu, spójrz na to okienko - pokazał okno wyszukiwania, najpopularniejszej chyba w świecie mugoli przeglądarki Google, niczym Mufasa młodemu Simbie Lwią Ziemię. - To dosłownie okno na świat, znajdzie wszystko o czym tylko zamarzysz, a jeżeli nie, to znaczy, że rzecz nie ma prawa bytu na tym świecie. Od czego chcesz zacząć?

    Johnson

    OdpowiedzUsuń
  32. Kiedy Vincent poszedł do baru, Arthur usiadł bokiem na krześle i oparł łokieć na jego oparciu. W pomieszczeniu było duszno i zdecydowanie za gorąco, więc pozwolił sobie na rozpięcie pierwszego guzika zwykle idealnie zapiętej koszuli. Zmrużył oczy i zaczął błądzić spojrzeniem po lokalu, chcąc mniej więcej rozeznać się po przebywających w środku czarodziejach i upewnić się, że nie ma nikogo, kto mógłby ich zobaczyć i wsypać. Dużo twarzy było dla niego znajomych, jednak druga połowa nadal pozostawała zagadką – większość jednak wyglądała na osobników, którzy nie zawracają sobie głowy błądzącymi przy barze małolatami, którzy postanowili złamać parę zasad. Poza tym zawsze mogli oznajmić, że przyszli tylko na Kremowe Piwo. Przeważnie Arthur jedno zamawiał, tak na wszelki wypadek aby później nie było problemu z wciskaniem kitu. Co prawda jeszcze nigdy nie zdarzyło się aby mieli konfrontację z kimś twarzą w twarz, jednak Black uznawał, że zawsze lepiej dmuchać na zimne. I choć do Trzech Mioteł przychodzili już od dawna, wcale nie miał zamiaru się tu zadomawiać, jak co poniektórzy.
    Vincent najwyraźniej nie miał jednak zamiaru bawić się w zamawianie jakiejkolwiek „przykrywki”, bo od razu uraczył wzrok Blacka dwoma szklankami z Ognistą. Oraz słowami, które uderzyły Krukona prosto w jego męską dumę.
    Oparł brodę na zaciśniętej pięści i w milczeniu obserwował uważnie każdy jego ruch, wewnętrznie walcząc z samym sobą. Przegrał.
    – Och, dawaj mi to – powiedział w końcu z irytacją i pochylił się w jego stronę aby zabrać zagarniętą przez Greeda szklankę. Przyłożył szkło do ust i upił zdecydowanie więcej łyków niż powinien, chcąc udowodnić – chyba bardziej sobie niż Vincentowi – że żadne ilości alkoholu mu nie straszne. Palące uczucie zaatakowało jego gardło; przetrawił je z lekkim oporem, skutkującym chwilowym zaszkleniem się oczu. W panującym półmroku było ono jednak prawie w ogóle nie widoczne.
    – Co wy macie z tym RPA? – uniósł do góry brew i odchylił się na swoim krześle. Zmarszczył w zamyśleniu brwi, przejeżdżając opuszkiem po krawędzi swojej szklanki. – Serena podobna tam była, może mógłbyś się jej wypytać o różne rzeczy – powiedział, na chwilę zapominając o tym, że Serena Blackwall to nie jego nauczycielka, a kuzynka. Praktycznie nikt o tym nie wiedział, bo w zasadzie nie było o czym mówić. Ich kuzynostwo polegało jedynie na wspólnej krwi, niczym więcej. Nauczycielkę bardziej kojarzył z lat dziecięcych, kiedy parę razy pojawiła się u Blacków na rodzinnych spotkaniach, które przeważnie były karykaturą wszystkiego co z takimi okazjami powinno się kojarzyć. Po jakimś czasie jednak owe spotkania przestały być tradycją, zapewne z powodu względnej wrogości Blacków do wszystkich, którzy nie do końca podzielali ich poglądy, w tym do Sereny Blackwall. Jak się później okazało, Gryfonka została jego nauczycielką, więc koniec końców, Blackowie musieli ją tolerować. I na owej tolerancji ostatecznie się skończyło.
    Sam Arthur nigdy nie wnikał w rodzinne porachunki, tak więc jego stosunek do nauczycielki był względnie obojętny, a ich pokrewieństwo traktowane z przymrużeniem oka. Do jedenastego roku życia Serena była dla niego jedynie wspomnieniem, natomiast później tylko nauczycielem od Historii Magii.
    – Po coś na pewno. Ja też jeszcze nie do końca wiem co chcę zdawać. Pewnie dostałbym wyjca od matki ale ona uznaje to za zbyt dużą hańbę przy ludziach, więc sobie daruje. Ale wiem, że jest niezadowolona przez moje niezdecydowanie – mruknął z niechęcią w głosie, upijając kolejny łyk alkoholu. Rzadko przyznawał się do jakiejkolwiek niezgody z rodzicami, jednak czasami nie miał już siły udawać, że praktycznie zawsze się z nimi zgadza. Zdarzały się momenty, w których miał ich serdecznie dość i walczył z samym sobą aby jakoś poukładać sobie, związany z tym wszystkim, chaos.

    Black i jego męska duma

    OdpowiedzUsuń
  33. [Akurat oczy to jej największa duma. Chyba. :D Oj tak, Reubenowi zdecydowanie miłości do swojej jedynaczki nie brakuje, a Myrze z kolei nie można zarzucić, że robi źle, no bo jak to tak, rozwój powstrzymywać? Na wątek jesteśmy bardzo chętne!]

    Myra Blythe

    OdpowiedzUsuń
  34. Po tej krótkiej, ale jakże profesjonalnej prezentacji trybu przeglądarki, Oliver oparł się na kanapie, kątem oka przyglądając się jak przyjaciel w zamyśleniu pochyla się nad klawiaturą laptopa, by w następnej chwili jego place zatańczyły na małych, czarnych guziczkach. Ollie przekręcił nieco głowę, by widzieć co przyjaciel wpisuje w okienko wyszukiwarki i kąciki ust drgnęły w powstrzymywanym uśmiechu, kiedy po wciśnięciu klawisza Enter, Vincent przepadł w wyświetlonych wynikach.
    Trwało to minutę, może dwie, zanim pulsująca żyła nie pojawiła się na policzku Krukona. Po kilku razach, kiedy Vincent wklepywał w komputer swoje zapytania, Johnson w końcu został zmuszony, by zmierzyć się z jego spojrzeniem. W pierwszej chwili zrobiło mu się może tylko odrobinę głupio, że tak beznadziejnie wkręcił Vincenta w temat muzycznej kolaboracji Nirvany i Lady Gagi, ale tylko w pierwszej chwili. W gruncie rzeczy uważał to za świetny żart, którym mógł się odpłacić za wszystkie inne, w których to on był przypadkową, bądź docelową ofiarą Vincenta.
    -Ej! No zaraz, no poczekaj! No co ja zrobiłem? - Oliver udawał niewiniątko, przyciągając do siebie komputer przyjaciela i wklepując w wyszukiwarkę imię i nazwisko frontmana Nirvany. - Oh... - w tym momencie powinien dostać Oscara, albo chociaż dyplom, za wzorową grę aktorską w kółku teatralnym. O nie, w Hogwarcie nie było kółka teatralnego. Szkoda. - Wybacz mi stary. Naprawdę nie miałem pojęcia, że Kurt Cobain nie żyje. Od dwudziestu siedmiu lat. - uchylił się przed ciosem w potylicę tym razem i profilaktycznie odsunął na drugi koniec kanapy, którą dzielił z zrozpaczonym Vincentem.
    I oczywiście wiedział, że Cobain nie żyje, a Nirvana nie koncertuje już od czasów zanim on sam przyszedł na świat. Gdyby zdarzyło mu się opowiadać podobne herezje w domu, któraś z jego starszych sióstr zapewne wybiłaby mu to z głowy. Dosłownie, mimo iż nigdy nie przejawiały zapędów do rękoczynów, w przeciwieństwie do tej najmłodszej. Chociaż za tą kolaborację z Lady Gagą, którą wymyślił chyba będąc na głębokim haju po tych ziółkach od Ślizgonów to nawet ojciec wyraziłby zapewne święte oburzenie.
    - No już, Vin, daj spokój - Oliver podniósł dłonie w poddańczym geście - Zaraz znajdziemy ci jakiś inny super koncert i nawet obiecuję, że pójdę z tobą na niego, chociaż nie przepadam za tłumami. Słowo Gryfona! - Johnson przysunął się nieco bliżej swojego poprzedniego miejsca, ale nie za blisko, w razie gdyby zawieszenie broni jeszcze nie zaczęło obowiązywać, a Greed zechciał go zdzielić, tym razem porządniej.
    W sumie, nie byłby to nawet taki głupi pomysł, by wynagrodzić Vincentowi jego rozczarowanie brakiem koncertu Nirvany i Lady Gagi (Merlinie, uchowaj!). W końcu była zaledwie połowa wakacji, czas festiwali na otwartej przestrzeni. To nic, że w świetle mugolskiego prawa wciąż byli nieletni i zapewne nie zostaliby wpuszczeni, gdyby nie fakt, że Oliver znał kogoś, kto znał kogoś, kto potrafił załatwić odpowiednie papierki, potwierdzające pełnoletność.

    Johnson

    [Wybacz tą obsuwę, na którą sobie pozwoliłam, skoro Vinny i tak był na urlopie i wybacz to powyżej. Poprawimy się, bo już przynajmniej da się myśleć z tym co jest za oknem. Nie to co przez ostatnie trzy dni... ♥]

    OdpowiedzUsuń
  35. [Na brodę Merlina, jaki cudny Vinny! A do tego moja miłość do Josepha jest nieskończona, więc taktaktak, chcemy od niego walentynkę. <3 Naszedł mnie nawet super (mam nadzieję) pomysł, który może wyjść bardzo uroczo niezręcznie. Liczę na to.
    W każdym razie... Możemy ruszyć ten pomysł z miotłą matki Vincenta. Ojciec Callie mógłby faktycznie być w tej kwestii decyzyjny w departamencie. Ale zróbmy z ich rodzin znajomych. Żadnych wielkich przyjaciół, ale uznamy, że się znają, więc matka Vincenta mogłaby spróbować po przyjacielsku, po ludzku. Ojciec Callie by się zgodził, ale mając jakieś sprawy - zaprosiłby ich do siebie. I tak oto matka Vincenta przekonywałaby ojca Callie do swojego pomysłu, a Callie zabrałaby Vinny'ego do siebie - a on dostrzegłby nad jej łóżkiem swoją walentynkę. ;D]

    Callie

    OdpowiedzUsuń
  36. [Zaczynaj śmiało. <3 Czekam niecierpliwie!]

    Callie

    OdpowiedzUsuń
  37. Callie ledwie powstrzymała się przed przytaknięciem tej kobiecie.
    Sama podpisałaby się obiema rękami, obiema rękami i jeszcze czołem pod licencją na tę innowacyjną miotłę, a później w dodatku sprzedałaby nerkę, gdyby ojciec nie zechciał się do niej dołożyć. Wierzyła, że wszystko jest dla ludzi, a kiedy coś wyrządza ludziom krzywdę, to tylko przez ich własną głupotę. Zdarzało się, że chodziła cała poobijana, nawet połamana, ale to dlatego, że ćwiczyła, eksperymentowała. Do odważnych świat należy. Patrzyła na panią Greed z podziwem i miała ochotę jej przyklasnąć.
    Wiedziała, że jej ojciec nie jest całkowicie przeciwny, ale rozumiała też, że jest spętany zasadami, regułami, regulaminem i tym, co współpracownicy i zwierzchnicy powiedzą. Bo jeśli jakiś kolejny młody, piękny dziedzic Slytherinu rozkwasi sobie na tej miotle swoją śliczną buźkę, pozwie nie tylko panią Greed, ale także matoła, który na tę miotłę wydał pozwolenie.
    Kibicowała jednak twórczyni mioteł z całego serca. Obserwowała ojca, wysokiego, barczystego, płomiennorudego mężczyznę, siedzącego z rękami założonymi na piersiach i widziała tę zafrasowaną zmarszczkę na jego czole. Nie zazdrościła mu. Czekała go trudna decyzja.
    Dlatego odetchnęła, kiedy Vincent postanowił ją stamtąd wyciągnąć, bo nie chciała oglądać cierpienia człowieka, który dał jej życie.
    – Pewnie, ja ich nie używam, więc może ktoś raz je otworzy. – odparła beztrosko, na co pan O'Hare jedynie pokręcił głową, bo nie był w stanie zrobić teraz więcej. W innej sytuacji zresztą także nie fatygowałby się i nie rozpoczynał pogawędki, bo Callie uporu miała tyle, co cała i tak uparta rodzina razem wzięta.
    Poklepała Vincenta po ramieniu, kiedy wziął ją pod rękę, i pozwoliła wyprowadzić się z pokoju, a uśmiech nie schodził jej z twarzy. Może dlatego, że nie potrafiła oderwać wzroku od jego ubioru.
    – Po prostu kocham twój sweter. Jest piękny. – powiedziała ze szczerym zachwytem, jeszcze przez dłuższą chwilę nie wracając spojrzeniem do jego oczu. – Może mi czasami pożyczysz? – Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Kibicuję jej całym sercem. – dodała na wzmiankę o jego matce i skinęła głową. – Do góry. I jeszcze wyżej. Jeśli będziemy mieli szczęście, żaden z moich braci nie wychyli się ze swojej nory.
    Dotarli na piętro, gdzie wszystkie drzwi, poza jednymi, były zamknięte. Ale i zza tych uchylonych dobiegało ich głośne chrapanie, dlatego Callie szybko i niemal bezszelestnie pociągnęła Vincenta na strych. Nieco większy niż standardowy, ale nadal strach. Tak samo zresztą zagracony jak każdy normalny strych, bo panna O'Hare nie uznawała sprzątania w pokoju, w którym spędzała dwa miesiące rocznie.
    – Patrz pod nogi to może wyjdziesz stąd żywy. – ostrzegła, zgrabnie lawirując między dziwnościami poskładanymi w całym pomieszczeniu, po czym rzuciła się na łóżko. – Moje ulubione dzieło sztuki. – Wskazała na wiszącą teraz idealnie nad jej głową, nieco koślawą laurkę z zakochanym dinozaurem.

    Call-me-ie zachwycona Vinem Dieselem

    OdpowiedzUsuń
  38. – Moglibyśmy wtedy zorganizować jakieś zapasy. Albo mecz. Każdy wypróbowałby miotłę twojej mamy. – wymyśliła błyskotliwie, przytakując samej sobie, przeskakując po dwa schodki, co, w przeciwieństwie do Vinny'ego, uwielbiała się wspinać, choćby tylko na piętro. Może dlatego dali jej pokój na strychu, na który nierzadko wskakiwała jak mała małpka, jak ją zresztą rodzina czasami nazywała.
    Vincenta ze szkoły znała, oczywiście, chociaż nigdy nie przyglądała się, co miał pod mundurkiem. Trochę się bała, po tym, jak przekonała się, że jeden Ślizgon nie miał prawie nic. Może powinna jednak zacząć zwracać uwagę na Greeda, jeśli miał więcej takich cudów, jak ten sweter, który ubrał tego dnia, a z czasem może faktycznie przekona go do dzielenia garderoby.
    Rozłożyła się na łóżku wygodnie, nie krępując się gościa; skinęła głową, by i on się nie krępował, ale wtedy chłopak zakrztusił się powietrzem, a Callie nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy zaraz będzie musiała go reanimować. Podniosła się do siadu, obserwując sytuację i posłała mu swoje najbardziej podejrzliwe spojrzenie, bo w tę historyjkę z kurzem i astmą nie wierzyła. Za dużo biegała i tarzała się po tym pokoju, żeby mógł być cały zakurzony.
    Podniosła się z łóżka i podreptała za nim do biurka, bezceremonialnie uwieszając się jego ramienia.
    – Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Dinozaur jest przeuroczy. Jakieś dwa i pół roku temu, autor nieznany, a szkoda, bo chciałabym podziękować i osobiście przekazać mój zachwyt. – mówiła, sądząc, że Vincenta rozbawił nieco koślawy obrazek wiszący nad jej łóżkiem i, myśląc, że jest jej autorstwa i nie chcąc jej urazić, wybrał ten osobliwy sposób na ukrycie śmiechu. Callie nie popierała.
    Rozłożyła tylko bezradnie ręce i odsunęła się od niego, przekładając jakieś pierdoły na biurku, chcąc zrobić mu trochę miejsca na tę nieszczęsną transmutację.
    – Tylko śpiewam. – odparła krótko, odrzucając gdzieś na bok stertę papierów. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się szeroko. – Nie mam cierpliwości do nauki. Próbowałam gitary, skrzypiec i pianina... Coś pobrzdąkam, ale żaden ze mnie muzyk. Tylko śpiewaczka i fenomenalna tancerka. – przyznała skromnie, kiwając głową. Podsunęła sobie drugie krzesło i usiadła obok niego, wciąż go obserwując z uwagą, jakby wyczuwając coś dziwnego w jego zachowaniu. – Ale jeśli ty masz więcej cierpliwości, możesz spróbować mnie nauczyć. Nie mówię nie.
    Callie nigdy nie mówiła nie. Zwykle to inni uciekali z krzykiem, prosząc, by dała już spokój, bo nie kończyła jej się energia, kiedy cała reszta miała już od dawna dosyć. Może dlatego tak ciężko było jej usiedzieć w miejscu z instrumentem, który potrzebował czasu, żeby wybrzmieć. Panna O'Hare wolała natychmiastowe efekty. Dlatego śpiewała. Głosu nie musiała stroić.
    Zaśmiała się cicho.
    – Podrasujesz mi różdżkę? A da się zrobić tak, żeby razem z zaklęciami wylatywał brokat? Chciałabym go po sobie wszędzie zostawiać. – Westchnęła rozmarzona.

    London Calli(e)ing

    OdpowiedzUsuń
  39. – Goń się – burknął, poruszając szklanką to w jedną, to w drugą stronę aby zmącić zalegający w niej alkohol. Jeśli Vincent swoimi kolejnymi słowami chciał go sprowokować i wywołać jakąś typową dla jego osoby reakcję, to zdecydowanie się jej tym razem nie doczekał, ponieważ Arthur zamiast zmrozić go spojrzeniem, jak to miał w zwyczaju, przewrócił jedynie oczami.
    Zmarszczył natomiast brwi w szczerym zdziwieniu, kiedy Greed ponownie oddalił się od ich stolika. Gdyby okoliczności były inne, może i próbowałby odgadnąć jaki dokładnie plan chodził po głowie jego przyjaciela, jednak z pewnością nie przypuszczałby, że Krukon wróci z kolejną butelką, w której pływała zdecydowanie podejrzana, zielona zawartość czegoś.
    – Nie bądź głupi. Masz zamiar to wypić? – zapytał z niedowierzaniem, obserwując jak Vincent bez jakiegokolwiek zawahania nalewa sobie do szklanki trunek o zdecydowanie nienaturalnym zabarwieniu. Gdyby nie to, że Arthur dość dobrze znał barmana, zapewne w tej chwili wyrwałby chłopakowi szkło z dłoni i wylał jego zawartość na podłogę. Ewentualnie na Greeda, żeby trochę się otrząsnął, ale tylko wtedy, kiedy byłby pewny, że owa substancja nie wyżre mu dziur w twarzy. Samego Vincenta nie byłoby mu szkoda, bo kretynowi by się należałom ale to on byłby tym, który musiałby codziennie patrzeć na jego szpetną facjatę, a to była zdecydowanie mniej przyjemna wizja. Nie chciał stracić wzroku w tak młodym wieku.
    – Tylko, że ja nie chcę pracować w Ministerstwie – odparł, celowo pomijając temat Sereny Blackwall, który mógł wejść na niebezpieczne tory. Zaczynanie rozmowy o wyborze – a raczej jego braku – przyszłego zawodu również nie było dla Arthura czymś co chciałby specjalnie kontynuować. Pomimo ostatnich zgrzytów pomiędzy nim, a jego rodzicami, ciężko było mu się przyznać do tego, że nie chce powielać ich kariery zawodowej.
    Na samą myśl o kolejnym listach od matki zaczynała powoli pękać mu głowa, więc widząc, że Vincentowi najwyraźniej nic nie dolega po zażyciu samogonu barmana postanowił zaryzykować i również spróbować.
    Alkohol okazał się być mocniejszy, jednak miał w sobie dodatkowo posmak, którego Arthur nie potrafił nazwać, a który nieco łagodził palące uczucie w gardle i zachęcał do kontynuowania. Być może barman dodał do butelki jakiś sekretny składnik, który odpowiadał za brak jakichkolwiek przerw w piciu, ponieważ trunek był tak dobry, że uzależniał i ani Black, ani Greed nie potrafili przestać pić w momencie, w którym zdecydowanie powinni już to zakończyć.

    bla-bla-black

    OdpowiedzUsuń
  40. – Dziękuję uprzejmie, to bardzo miłe z twojej strony – odparła uradowana, uśmiechając się promiennie, bo choć wiedziała, że uwaga Vincenta miała być niezłośliwym, jedynie zaczepnym komentarzem, to Callie doskonale wiedziała, że jest głośna i lubiła grać pierwsze skrzypce. Była gwiazdą wszystkich teatrzyków i choć jej bracia byli starsi i, siłą rzeczy, więksi, to ona ściągała na siebie całą uwagą. A wspomnieć trzeba, że nie była przecież największą, nawet w okolicy, pięknością.
    Usiadła na krześle wygodnie, nie do końca jak dama, ale i tak bardziej elegancko, niż robiła to na co dzień. Miała zresztą ubraną długą, sięgającą kostek spódnicę w biało-granatową kratkę, którą znalazła rzeczach matki, więc nie musiała się przejmować, że cokolwiek jej widać. Bracia śmiali się, że spódnica wygląda jak obrus lub poszewka na poduszkę, ale Callie ją lubiła. Po pierwsze, należała do matki, której nie pamiętała, po drugie, była piękna, po trzecie, jak na spódnicę, praktyczna. Bo długa, obszerna, służyła więc za świetną skrytkę i nie krępowała ruchów podczas realizacji co dziwniejszych pomysłów panny O'Hare.
    – O rany, krawat, to genialne – wyrwało jej się, kiedy znów przyglądała się swojej ulubionej laurce, analizując słowa Vincenta. Kiwała głową z uznaniem i przekonaniem, po czym zaśmiała się cicho. – Ale nawet bez krawatu, to chyba najsłodsza rzecz, jaka do mnie w życiu trafiła. Próbowałam się dowiedzieć skąd, ale... Genialny autor nie chce się przyznać.
    Callie długo próbowała odnaleźć autora owej walentynki; wypytywała znajomych, zapewniając, że jest tym arcydziełem zachwycona i ten, kto ją wysłał, nie ma się czego wstydzić. Z każdym kolejnym dniem była coraz bardziej zawiedziona, gdy nikt się nie zgłaszał; nie miała marzeń o wielkiej miłości, ale ktoś, kto tworzył takie rzeczy, musiał być wyjątkowy i oryginalny. A Callie chciała mieć w swoim życiu ludzi wyjątkowych i oryginalnych.
    I znowu pochłonęły ją te myśli, na tyle, że na chwilę zapomniała o brokacie. Dopóki nie dotarło do niej, że ten dziwny pomysł jest możliwy do zrealizowania.
    – Dwunastego grudnia. – odparła natychmiast, świdrując chłopaka spojrzeniem, ale myślami będąc daleko, w tych chwilach, kiedy jej różdżka faktycznie będzie strzelała brokatem w momencie otwierania zamków, transmutowania kurczaków czy na zajęciach z zaklęć. Zaśmiała się do siebie. – Mój drogi, nie nazywałabym się Callahan Eithne Muirgheal O'Hare, gdybym nie potrafiła zachowywać dla siebie wielkich tajemnic. Nikt niczego ze mnie nie wyciągnie, to ja torturuję ludzi, nie odwrotnie. – Nachyliła się w jego stronę i wpatrzyła w jego twarz wyczekujące spojrzenie.

    Calli(e)ope

    OdpowiedzUsuń
  41. [Ja tu jeszcze wrócę, zajmuję sobie tylko wygodną miejscówkę <3]

    Aleisterek

    OdpowiedzUsuń
  42. Oliver musiał przyznać, że ciekawym doświadczeniem było obserwowanie Greeda siedzącego w ciszy, gdyby mógł uwieczniłby ten moment na starej, fotograficznej kliszy. Widział przyjaciela rozczarowanie, gdy ten wpisywał w Google już trzecie pytanie. W końcu doczekał się jego spojrzenia, chociaż unikałby teraz zbliżenia, grożącego Cruciatusem, a przecież Johnson w Zaklęcia nie był lamusem. Zgodnie z prośbą przyjaciela, nie powiedział nic, w głowie obmyślając jakby tu przed obiecaną zemstą uciec hyc, hyc, hyc. Wiedział, że nie zna dnia ani godziny, ale znając pamiętliwość Vincenta, miał tylko nadzieję, że nie dosięgnie to jego własnej rodziny. Greed nie był mugoli krzywdzicielem, ale teraz, skoro Ollie może już nawet nie był jego przyjacielem...
    Tknięty w czoło Vincenta paluchem, musiał okazać się odważnym zuchem, nie dając po sobie poznać niczego, zgodził się na plan jego. Chciał mu powiedzieć, że to nie przystoi, zamykać laptopa jak drzwi od Toi Toi, lecz nie rzekł nic, milcząc uparcie, przed wstaniem z miejsca, szybko kończąc swoje żarcie [o to normalnie poziom taki wysoki, że hej! - dop. autorki].
    Westchnął sobie z głębi duszy, kiedy przy opuszczaniu McDonalda zaczerwieniły mu się uszy, podczas kiedy Vincent robił z siebie debila, udając zagorzałego frankofila. Wyszedł na zatłoczoną ulicę z Vincentem za plecami i czuł się jak skazaniec, kiedy musiał wykonywać między ludźmi taniec, lawirując by przejść trochę dalej, chociaż ochoty nie miał na to wcale. Głównym powodem poczucia tego, było urażenie przyjaciela swego, który teraz idąc za jego plecami, najpewniej wykonałby egzekucję na nim. Oliver cieszył się z prawa magicznego, które zabraniało krzywdzić kolegę swego za pomocą różdżki, bo mogli wsadzić za to do puszki.
    Dziki tłum turystów, wkrótce potem się rozprysnął, zostawiając na tyle miejsca wolnego, by Oliver mógł zrównać się z ramieniem kumpla swego. Odetchnął nieco głębiej, lecz wcale nie na długo, gdyż cały czas obawiał się, że oberwie w najlepszym przypadku Confundo. Najgorszego nie chciał sobie nawet wyobrażać i doszedł do wniosku, że mógł się tak Vincentowi nie narażać. Inna sprawa była taka, że przez pół roku była z tego niezła draka, kiedy widział przyjaciela, który dłonie wprost zaciera na w koncercie uczestniczenie, skąd Ollie mógł wiedzieć, że to ma dla niego AŻ TAKIE znaczenie?
    Chwilowo jednak jeszcze żył, jeszcze nie rozleciał się w pył, co dobrym było znakiem, chociaż wcale nie pewniakiem, że stan rzeczy taki będzie, po wsze czasy, zawsze i wszędzie. Odepchnął jednak swe myśli od złego, prowadząc Vincenta do punktu docelowego. Sklep muzyczny był już blisko, więc może Vincent będąc tam zapomni mu wszystko? Chociaż na chwilę, chociaż na moment, by mógł wymyślić coś na swoją obronę.
    - Proszę bardzo mój drogi kolego, oto progi wybranego przez ciebie sklepu muzycznego - pokonał trzy schodki i wszedł do środka, obracając głowę jak zaciekawiona nowym otoczeniem kotka [szjet tylko kotka mi się rymowała... noł koment].

    Oliver Johnson, kandydat na poetę, prozaika i liryka

    OdpowiedzUsuń
  43. Na trzeźwo zapewne pomysł na wyjazd z Vincentem od razu po zakończeniu szkoły, wydałby mu się wyjątkowo absurdalny, alkohol jednak sprawił, że nagle to wszystko zaczynało mieć sens i nabierało zupełnie innego wymiaru. Bo z jakiś bliżej niewyjaśnionych przyczyn, na myśl o tym, że już niedługo rzępolenie na Biance oraz wysłuchiwanie dziwacznych opowieści jego przyjaciela, miało dobiec końca, poczuł nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej. Choć Vincent czasami (no dobra – non stop) doprowadzał go do szału, to prawda była jednak taka, że właśnie spędzanie czasu w jego towarzystwie, stało się dla Blacka, od sześciu lat, nieodzowną rutyną, do której przywykł, czy tego chciał czy nie.
    I prawdą było również to, że wcale nie chciał kończyć nauki w Hogwarcie, w którym najchętniej zostałby na zawsze, chociaż przed nikim by się do tego na głos nie przyznał. Nawet przed Greedem. Miał wrażenie, że takie myślenie jest nieco dziecinne, dodatkowo ukazujące, że nie jest gotowy na brutalne zderzenie z rzeczywistością oraz dorosłością. Być może coś w tym było, bo na samą myśl o tym, co czeka go za kolejnych parę lat, robiło mu się po prostu niedobrze. Jako kolejny i jedyny potomek Blacków (bo przecież Adary nikt nie brał już pod uwagę) jego życie z góry było zaplanowane i ustalone. On sam nie miał nic do gadania, dlatego teraz tak ciężko było mu pogodzić się ze wszystkim co go czeka.
    Pogrążony w ponurych myślach, które nagle zaatakowały go z każdej strony, nawet nie zdążył się zorientować, że coś jest nie tak. Nim się obejrzał, stracił równowagę i wylądował pod stołem, a świat zawirował mu chaotycznie przed oczami, przez co musiał na chwilę przymknąć powieki.
    Po uspokojeniu oddechu i odzyskaniu równowagi, chciał wyjść czym prędzej spod tego zdecydowanie niewygodnego i dusznego miejsca, jednak w ostatnim momencie usłyszał znajomy, kobiecy głos.
    Pływający w jego organizmie alkohol nieco spowolnił proces identyfikacji, dlatego dopiero w momencie kiedy pod stołem pojawiły się długie, kobiece nogi, dotarło do niego, że to nie kto inny jak Serena Blackawll.
    Żołądek podskoczył mu do gardła, a serce zatrzepotało dwa razy szybciej na myśl o tym, że nauczycielka mogłaby go tutaj zobaczyć w tak tragicznym stanie. Odruchowo przycisnął się do nóg Vincenta i oparł czoło o jego kościste kolano, modląc się w duchu o to, aby zaraz na niego nie zwymiotować.
    W jego odczuciu te nieszczęsne dziesięć minut trwało wieczność i sam już stracił rachubę czy siedzi pod tym stołem godzinę czy dwie. Kiedy w końcu wydostał się na zewnątrz, wziął głęboki haust powietrza, napawając się wolnością i zamrugał gwałtownie, przyzwyczajając się do światła.
    – Co to, kurwa, miało być? – rzucił, nie mając poczucia wdzięczności. Nie kiedy Vincent wcisnął go w miejsce, które wyzwalało jego klaustrofobiczne lęki. Wiedział, że przyjaciel nie miał o tym pojęcia ale pod wpływem alkoholu złość przyćmiła racjonalne myślenie. – Nic ci nie wiszę – wymamrotał, przeczesując włosy, które teraz były już w idealnym nieładzie.
    – Zaraz wracam – dodał szybko, nie mogąc już patrzeć na alkohol, który Vincent nadal ochoczo nalewał do swojej szklanki. Wstał chwiejnie z krzesła i ruszył w tłum, chcąc przecisnąć się jak najszybciej do toalety. Musiał ochłonąć.

    black and white

    OdpowiedzUsuń
  44. Dostanie się do toalety wcale nie było takie łatwe, jak mu się wydawało. Nie w tym stanie. Miał wrażenie, że w pomieszczeniu zrobiło się jeszcze tłoczniej niż dotychczas i zadaniem każdego dookoła jest odcięcie mu źródła tlenu i zgniecenie jak w pieprzonej puszce sardynek. Czuł się trochę tak, jakby właśnie walczył o swoje życie, przeciskając się przez nieskończony labirynt przepoconych, obrzydliwych ciał. Dodatkowo w uszach przez cały czas dzwoniły mu słowa Vincenta, wyzwalające w nim niesamowite poczucie winy.
    Kiedy w końcu udało mu się przedostać do upragnionego miejsca, szarpnął nerwowo za klamkę i wszedł do środka, trzaskając za sobą drzwiami. Uderzyło go chłodne powietrze i przytłumione dźwięki rozmów, przedostające się przez grube ściany pubu.
    Miał mdlącą nadzieję, że to już koniec jego narastającego ataku paniki, jednak pokonanie drogi od punktu A do B wcale nie okazało się takie łatwe. Świat zawirował, przed oczami zatańczyły mu jasne plamki, a w głowie zaczęło piszczeć. W ostatnim momencie zacisnął drżące dłonie na wyszczerbionej, białej ceramice i uniósł wzrok do góry. Miał wrażenie, że w lustrze widzi ducha, a nie swoją osobę; był niesamowicie blady, a jego źrenice ze strachu przybrały rozmiar ziarenka kawy.
    – Uspokój się, Black – nakazał sobie zachrypniętym tonem i oblał twarz lodowatą wodą. Trochę pomogło ale nie na tyle aby mógł pewnym siebie krokiem powrócić do stołu. W tej chwili nie chciał, bał się spojrzeć Vincentowi w oczy. Czuł do siebie obrzydzenie spowodowane swoją własną reakcją oraz świadomość, że znów zawiódł swojego przyjaciela.
    To nie tak, że Arthur mu nie ufał – nie raz miał ochotę zwierzyć mu się z rzeczy, które niemiłosiernie ciążyły mu na sercu. Od dziecka jednak wpajano mu, że okazywanie słabości to coś niedopuszczalnego. Dlatego stał się samowystarczalny, trzymając w sobie wszystkie negatywne emocje, które z roku na rok nawarstwiały się i kumulowały, sprawiając, że jego charakter stawał się coraz bardziej zgorzkniały, przez co Krukon zapominał jak to jest być kimś ludzkim. Zdawał sobie sprawę, że nie ma dla niego ratunku. Nie w momencie kiedy jego zepsucie przechodziło na najlepszego przyjaciela, który niczym nie zawinił. Nie wspominając już o swojej własnej siostrze.
    Nie miał pojęcia ile tak stał, pochylony nad umywalką. Nie zdawał sobie nawet sprawy, że po jego policzkach spływają żałosne łzy, ukazujące słabość, którą zawsze ukrywał pod grubą wartą opanowania. Otrząsnął się w momencie, w którym usłyszał głośną konwersację, zbliżającą się coraz bardziej w jego stronę.
    Gwałtownie przetarł policzki i wbiegł do jednej z kabin, nie chcąc aby ktokolwiek go w tej chwili zobaczył. Nie sądził jednak, że wkrótce miał złamać swoje postanowienie.
    – Widziałeś go? – usłyszał rozbawiony, męski głos. – Jak bardzo trzeba być żałosnym, żeby przychodzić tutaj w piątek i samemu nawalić się w trzy dupy?
    – Nie widziałeś? Przez chwilę rozmawiał z Blackwall. Merlin wie, po cholerę tutaj przyszła ale wyglądało mi to na całkiem przyjemną pogawędkę, może mają romans?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Legendy głoszą, że Greed pierdoli się z Blackiem. Przecież on nigdy nie miał dziewczyny, a ktoś mi mówił, że Black wcale nigdy nie przeleciał Greengrass, to całe ich bycie razem było pewnie tylko przykrywką bo tak na serio pieprzy się ze swoim najlepszym przyjacielem. Chociaż ja nazwałbym go bardziej jego przydupasem, zawsze łazi za nim jak żałosny pies. Nie trudno się domyślić, że to Black jest tym na górze…
      – Chryste, Jack. Jesteś obrzydliwy. Chociaż jak tak mówisz, to ja bym się nie zdziwił, gdyby okazało się, że mają trójkąt z Blackwall. Black zawsze się do niej zwraca jakoś tak mniej… formalnie? Zawsze miałem takie wrażenie. Teraz już chyba wiem dlaczego.
      Gdyby Arthur miał umiejętność patrzenia przez ściany, na pewno widziałby w tym momencie jak jeden ze Ślizgonów porusza brwiami, a na twarzach ich obu widnieją rozbawione uśmiechy, poprzedzający głośny rechot.
      – Może zapytamy o to Greeda? Biedaczek nie ma już obstawy więc będziemy mogli w końcu to wykorzystać – te słowa sprawiły, że Arthur w końcu wyrwał się z szoku, w jaki wprawiły go nagłe słowa Ślizgonów i postanowił zakończyć tę farsę.
      Drzwi od kabiny otworzyły się z taką siłą i łoskotem, że z pewnością straciły na swojej świetności w ułamku sekundy. Dopiero teraz Krukon mógł dostrzec twarze swoich przeciwników, które również były rumiane od alkoholu, a teraz dodatkowo oszołomione i wpatrujące się w niego trochę tak, jakby zobaczyli jakieś widmo, bądź swojego własnego bogina. Jeden z nich – Jack – był od niego dwa razy większy, przysadzisty i ledwo mieścił się w każdych drzwiach. Drugi – jak na ironię – był niski, szczupły i wątły. I kto tu jest czyim przydupasem? – przeszło Arthurowi przez myśl.
      Czuł jak w przeciągu sekundy opuszcza go stan nietrzeźwości oraz klaustrofobiczna panika. W mgnieniu oka wyjął swoją różdżkę i nie pozwalając Ślizgonom na zastanowienie się, co tak właściwie jest grane, machnął nią w jednego z nich i odrzucił prosto na ścianę. Do drugiego natomiast doskoczył i powalił go na ziemię własnym ciałem, bo złość jaka w nim drzemała, musiała znaleźć ujście w przemocy fizycznej. Tym razem magia to było zdecydowanie za mało. Zamachnął się i uderzył w szczękę niższego Ślizgona z całej siły, chociaż tej przez alkohol, nie było tyle, ile by chciał. To jednak nie hamowało go przed oddawaniem kolejnych ciosów, które sprawiały, że przeciwnik powoli zaczął tracić przytomność.
      W ostatnim momencie Arthur poczuł jak czyjeś dłonie zaciskają się na jego ramionach i odciągają go, a chwilę po tym jego twarz spotkała się z odrzutem i dźwiękiem złamanej kości. Odruchowo złapał się za nos, który zaczął krwawić i na chwilę przestał interesować się Ślizgonem, który dla odmiany podbiegł do swojego kolegi i zaczął pomagać mu aby ten wstał. Krukon chciał rzucić w nich kolejnym zaklęciem, jednak kiedy jego dłoń sięgnęła do kieszeni, uświadomił sobie, że ta jest pusta.
      Z roztargnieniem zaczął błądzić zamglonym spojrzeniem po łazience i kiedy w końcu jego wzrok zlokalizował się na swojej różdżce, zamarł.
      – Tego szukasz, Black?
      Arthur zerwał się, jednak było już za późno. Jego różdżka została roztrzaskana pod ogromnym butem Jacka, który zarechotał jak ropucha i kopnął jej ostatki tuż pod nogi Krukona.
      – To nie koniec. Jeszcze się policzymy – dodał, łapiąc drobniejszego, ledwo przytomnego Ślizgona jak worek kartofli i wyszedł z toalety.
      Arthur został sam, z dzwoniącą w uszach, nagłą ciszą, przetrąconym nosem i złamaną na amen różdżką, która towarzyszyła mu od najmłodszych lat.

      drama

      Usuń
  45. Po na ulicy wylądowaniu
    Oliver myślał tylko o ciężkim laniu,
    które spuści Vincentowi
    jeśli jeszcze raz tak zrobi.

    Stojąc teraz na ulicy
    strząsnął go ze swego ramienia,
    niczym paprocha z rękawicy. [oh really? dobrze, że nie ze spódnicy...]

    Vinny, Vinny ty debilu,
    co ci po tym paszkwilu?
    Ranisz tylko me uczucia,
    zaraz mnie pozbawisz czucia.
    Wnet bezduszny się tu stanę,
    a ty zaraz w ryj dostaniesz.

    Przestań się wydurniać wreszcie
    chodź przejdziemy się po mieście!
    Normalni ludzie robią tak,
    teraz chodźmy na mój znak!

    To mówiąc Johnson nie myśląc wiele
    pociągnął Vincenta za manele,
    by w drogę dalszą ruszyli
    i gdzie indziej się zaszyli
    by rozwiązać spór o koncert
    żeby każdy z nich był kontent.

    Znów lawirowali w tłumie
    tak jak każdy z nich sam umie
    by się nie zgubić wzajemnie
    chociaż może wtedy byłoby im przyjemniej.

    Ollie nie myślałby zawzięcie
    co dalej z jego życiem będzie,
    kiedy Vincent rozgoryczony
    mógł okazać się całkiem niezrównoważony.

    Dotarli wnet do parku tego
    od początku przez Johnsona planowanego.
    Oliver wybrał zaludnione miejsce specjalnie,
    żeby z wyprutymi flakami w krzakach nie skończyć marnie.

    Rzucił plecak gdzieś pod drzewo,
    prawie uderzając przyjaciela swego,
    który rzucając spojrzenie mordercze
    myślał o Johnsona własnoręcznie wyciętej nerce.

    Oliver walnął się na trawę
    rzucając wokół spojrzenie ciekawe.
    Kiedy nie dostrzegł nikogo niepożądanego,
    wyciągnął z kieszeni papierosa mentolowego.

    Odpalił go i zaciągnął się obficie,
    jakby zaraz miał stracić swoje drogocenne życie.
    Wypuszczając kłąb dymu szarego
    odezwał się tak do Vinnego:

    Przyjacielu mój złoty,
    daruj mi te głupie psoty.
    Nie chciałem ci niszczyć marzeń
    oszczędź mi już takich wrażeń
    jak ze sklepu muzycznego
    z tego nie będzie niczego dobrego.

    W zamian pięknie obiecuję,
    że ci żelek pokupuję.
    Dostaniesz cukru trochę
    będziesz miał taką radochę!
    Wnet zapomnisz o przykrościach,
    sprawa rozejdzie się po kościach.

    A ja za to obiecuję,
    więcej marzeń ci nie spsuję.
    Tylko daruj bracie mi,
    inaczej przede mną same złe dni.
    Zważ, że jeszcze są wakacje
    i lepiej chodźmy na jakąś libację!

    OdpowiedzUsuń
  46. Jak na ponadprzeciętny iloraz inteligencji, wydawałoby się, że Black postąpił wyjątkowo głupio, samemu rzucając się na dwójkę Ślizgonów – w tym jednego, który swoją wielkością przypominał ogromną szafę. Prawdą jednak było, że już dawno nie czuł w sobie takiej furii spowodowanej obrażaniem swojego najlepszego przyjaciela.
    Nie raz był świadkiem jakiś idiotycznych docinków pod jego adresem – głównie ze strony Węży – jednak jeszcze nigdy w życiu nie były one tak obrzydliwe i oczerniające. Jeszcze boleśniejsza była świadomość, że tak naprawdę była to tylko i wyłącznie jego wina. Inni widzieli, jak traktuje Vincenta, a że nie przebywali w ich towarzystwie non stop, ani nie siedzieli w ich głowach, nie zdawali sobie sprawy, że Black wcale nie traktuje jedynie Greeda z góry ale i w wielu przypadkach mu pomaga. Być może zbyt mało się starał, chociaż problem bardziej polegał na tym, że po prostu nie potrafił okazać swojej wdzięczności czy wsparcia tak jakby naprawdę tego chciał. Niezmiennie od lat jego zachowanie było praktycznie takie samo i wszyscy raczej przywykli już do tego, że na jego twarzy szczery uśmiech pokazywał się tylko przy wyjątkowych i rzadkich okazjach, które zdarzały się raz na ruski rok. To jednak nie oznaczało, że był totalnym gburem i nie miał poczucia humoru, po prostu nie okazywał tego tak jak inni. Nie potrafił.
    Nie ruszył się z miejsca, kiedy Ślizgoni opuścili toaletę. Przez cały czas klęczał na zimnej podłodze i wpatrywał się tępo w resztki swojej zdruzgotanej różdżki, chyba nadal nie do końca wierząc w to co się przed chwilą stało. W końcu sięgnął drżącą, brudną od krwi dłonią i zaczął ostrożnie zbierać wszystko co z niej zostało, kawałek po kawałku.
    Nie zarejestrował momentu, w którym pojawił się Vincent. Dopiero kiedy Krukon usiadł naprzeciw niego i zaczął przyglądać się jego twarzy, uniósł na niego zamglone, nieobecne spojrzenie. Czekał, aż Vincent coś powie, jednak – jak na złość – Greed chyba pierwszy raz w życiu milczał jak zaklęty. Arthur nie miał pojęcia czy bardziej go to drażni czy wręcz na odwrót. Nie zdawał sobie również sprawy z tego jak żałośnie wygląda oraz w jakim stanie jest jego nos. Był tak zdruzgotany swoją różdżką, że na chwilę zapomniał o zderzeniu pierwszego stopnia pięści Ślizgona z jego nosem. I choć krew przyozdobiła już nie tylko jego brodę, a również i szyję oraz koszulę, a w ustach czuł jej metaliczny posmak, zdawał się w ogóle nie zwracać na to uwagi. Do momentu, w którym Vincent postanowił w końcu się tym zająć.
    Kłamałby, gdyby oznajmił, że niczego nie czuje. Promieniujący ból zaczął rozlewać się od nosa, przez skronie, aż po całą jego czaszkę. Mimo to, siedział prawie nieruchomo, a jedynymi gestami, zdradzającymi, że coś jest nie tak, były zaciskające się na różdżce, pobielałe palce.
    Zapewne w innym przypadku, może gdyby był całkowicie trzeźwy, nie byłby świadkiem tak okropnych słów, a jego różdżka byłaby cała, odsunąłby się gwałtownie od Vincenta i odmówił od niego pomocy. Teraz jednak miał wrażenie, że nic nie ma już dla niego większego znaczenia; nie przeszkadzała mu świadomość, że chyba po raz pierwszy to on jest tym, który potrzebuje ratunku, a gesty przyjaciela były intymniejsze niż mogłoby się wydawać. W zupełnej ciszy i spokoju znosił przemywanie rany i nawet nie drgnął, kiedy Vincent zaczął przymierzać się do użycia czarów aby nastawić z powrotem kość.
    Nie drgnął również kiedy Krukon zabrał resztki jego różdżki, której nigdy nie pozwalał mu dotykać, w obawie, że chłopak ulepszy ją na siłę bądź przez przypadek spartoli robotę.
    – Cis – wychrypiał ledwo słyszalnie.
    W środku poczuł pewnego rodzaju podziw dla przyjaciela, którego niestety nie potrafił ukazać w rzeczywistości. Wiadomość, że rdzeń jest cały przyniosła jedynie połowiczną ulgę, bo tak czy siak, miał świadomość, że różdżka już nigdy nie będzie taka sama jak kiedyś.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Arthur od zawsze był osobą, która nie przepadała zbytnio za nagłymi zmianami – zawsze wolał mieć wszystko wcześniej zaplanowane i poukładane aby później specjalnie nie czuć zaskoczenia. Tak jak jednak losowe sytuacje, na które nie miał wpływu, potrafił przeżyć, tak zmiana różdżki na inną była dla niego osobistą tragedią. Nigdy nie przeżył śmierci bliskiej osoby, jednak miał wrażenie, że gdyby takie zdarzenie nastąpiło, czułby się bardzo podobnie.
      Choć jego nos został naprawiony, nadal czuł niesamowity ból głowy oraz ucisk w klatce piersiowej; zdawał sobie jednak sprawę, że wynikało to teraz z czegoś zupełnie innego, niż z obrażeń, które zostały mu zadane. Po raz pierwszy odkąd Vincent pojawił się w toalecie, uniósł na niego uważny wzrok, a jego ręka zacisnęła się na ramieniu chłopaka, brudząc krwią śnieżnobiałą koszulę.
      – Przepraszam.

      Black

      Usuń
  47. [Cześć! Muszę przyznać, że świetnie go rozumiem, bo jako młodsza siostra też czułam ogromną potrzebę robienia wszystkiego inaczej, niż ci starsi. :D Super, że udało mu się w ten sposób uzyskać spokój ducha! Życzę mu, aby trwało to jak najdłużej, a natomiast Tobie chciałabym pogratulować i pomysłu, i historii (duże brawa za ogarnięcie tego w tak ładnie składającą się całość!) Twojej postaci.
    Dziękuję przy okazji za bardzo ładne powitanie i przepraszam, że tak długo trwało odpowiedzenie, ale czas mi się jakoś w ostatnich dniach niebywale skurczył. ;c
    Vinnie jak najbardziej może na Billie liczyć! Co Ty na to, żeby zwykle odnajdywał takie wypracowanka w pokoju wspólnym, w jakiejś jego książce/podręczniku? Niby nie wie kto, może mieć podejrzenia i pewnego dnia ją na tym nakryć? Bo ona to raczej tajniaczy z tą swoją misją zbawiania świata. :D Albo daj mi jakiś pomysł, a ja nam przygotuję wąteczek! :)]

    Billie

    OdpowiedzUsuń
  48. (Dwa wątki, na prawdę? <3 Jak miło! Biorę i nawet się nie zastanawiam, bo nawet jeśli zaczniemy od zera, w stosunkowo bliskiej przyszłości totalnie widzę ich jako kumpli, którzy będą się dzielić uwielbieniem do mugolskich słodyczy i muzyki. Rory mogłaby im nawet takie słodkości przemycać, bo czemu nie.
    Sztampowe pomysły często są najlepsze, hej! A zderzenie na korytarzu wydaje się tym bardziej prawdopodobne, że moja pani jest niewielkiego wzrostu. To taki chochlik, który często plącze się między nogami i równie często z tego powodu cierpi. Zacząć nam? :D)

    Aurora Montrose

    OdpowiedzUsuń
  49. (O kurde, teraz się chyba trochę boję. xD Żarcik. Jestem ciekawa, co tam sobie umyśliłaś, ale zaczęcie wpadnie pewnie jutro, albo po jutrze. Wcześniej się pewnie nie wyrobię. D:)

    Aurora

    OdpowiedzUsuń
  50. Oliver głowę swą przekręcił,
    ze śmiechu mało się nie skręcił
    widząc typka który drapie
    swoją prawie łysą glacę.

    „Vincent, Vincent, Ty laiku
    w Londynie wcale nie ma terrorystów bez liku.
    To mój drogi przyjacielu
    jest żul pospolity, jeden z wielu.

    Wódki taniej koneser,
    spójrz na jego neseser.
    Tam to trzyma flaszek wiele,
    wnet się dzieli z przyjacielem,
    który siedzi tam na ławce,
    pewnie myśli też o trawce.”

    Oliver przyjaciela uspokoił,
    denerwować się mu nie pozwolił.
    Chociaż może powinien był to zrobić,
    żeby obiecaną zemstę na nim samym sobie osłodzić.

    Serce jednak miał miękkie,
    złapał Vincenta za rękę,
    poderwał go z trawy,
    gdyż sam miał obawy,
    że ów żul rzeczony,
    który uciekł pewnie od żony,
    przyjdzie na sępa wkurzającego,
    a Oliver nie chciał oddać fajka swojego ostatniego.

    „Chodźmy stąd czym prędzej,
    niech mam spokojne serce,
    niech oszczędzę fajka mego,
    tak bardzo przydatnego
    przed powrotem do domu,
    tylko cholera, nie mów nic nikomu!
    Matka mnie zabije,
    ojciec zrobi wielką chryję.
    A kiedy wypaplasz im mą tajemnicę,
    jak babcie kocham, za twą mandolinę się chwycę!”

    Tak zagroził Johnson Greedowi,
    uważając, że już są gotowi,
    by udać się na Londynu przedmieścia,
    gdzie Oliver właśnie mieszkał.
    Tam gdzie obiad był gotowy,
    gdzie nad domem zawracały sowy.

    Matka mu Greeda przyprowadzić kazała,
    nie mając pojęcia, że ta zakała,
    właśnie wydała na jej syna jedynego
    wyrok cierpienia wiecznego,
    który został odroczony,
    by Johnson mógł zostać srogo zaskoczony.

    Już chłopcy park cały mijają,
    by zaraz wsiąść do tramwaju,*
    który pędząc przez pół miasta,
    zawiezie ich na deser, do ciasta!

    Vincent powinien się ucieszyć,
    z jedzeniem cukru się nie spieszyć,
    gdyż wiadomym było wszędzie,
    że odwali mu najprędzej, po cieście malinowym,
    świeżo upieczonym, gotowym.

    Oliver kupił im bilety,
    zastawiając w lombardzie Vinniego skarpety.
    Pani była bardzo zdziwiona,
    ale będąc nawalona, zastaw przyjęła,
    nawet przy tym nie jęknęła.

    Wsiedli więc już do tramwaju,
    czując się trochę jak na haju**
    kiedy pan gruby, spocony wielce,
    podniósł w górę obie ręce,
    aby równowagę złapać.

    Lato, straszna pora roku,
    kiedy w komunikacji miejskiej stoisz w tłoku.
    Pasażerowie na mydło żałują,
    innych współpasażerów trują.

    Chłopcy bardzo dzielni byli,
    rzyganie na później odłożyli.
    Siedli obok siebie skromnie,
    każdy myśląc nieprzytomnie
    o tym, by wreszcie na miejsce już dojechać,
    by dłużej już z tym nie zwlekać.

    Każdemu z nich życie było miłe,
    więc zawiesili broń na chwilę.
    Wspólnie okno otworzyli,
    jakoś podróż tą przeżyli.

    *cicho, ja wiem, że tam nie ma... nie ma, tak?
    ** autorka chyba ćpie ostre dragi... o.O

    OdpowiedzUsuń
  51. Czasem mam wrażenie, że chyba lepiej byłoby, gdybym jednak kipnął, pomyślał.
    Na co dzień niespecjalnie zastanawiał się nad swoim zachowaniem, nie obchodziło go również to, jak odbierali go inni – wyłamywało się to tylko w momencie kiedy chodziło o dobre imię jego rodziny. Tak czy siak, nie zastanawiał się nad tym ile osób dookoła rani, ilu osobom sprawia przykrość, kogo obrzuca obojętnym, wyniosłym spojrzeniem. Tkwiło to w jego naturze od dawien dawna, taki był i nie starał się tego zmienić. Dopiero w takich sytuacjach jak ta coś zaczynało w nim pękać – zupełnie tak jakby wewnątrz siebie posiadał niezidentyfikowane małe, pojedyncze elementy ze szkła, które tłuką się za każdym razem kiedy dojdzie do sytuacji zdecydowanie przekraczających jakiekolwiek granice.
    – Cóż, teraz pewnie nic już nie wyrośnie – powiedział gorzko. – Może to i dobrze. Przynajmniej nikt nie będzie majstrował przy moim grobie, na wypadek gdyby chcieli usunąć drzewo.
    Czuł się już nieco lepiej – o ile w ogóle w tym momencie mógł się czuć jakkolwiek dobrze . Oszołomienie związane z zepsuciem różdżki w pierwszej kolejności, a w drugiej ze złamanym nosem, powoli zaczęło mijać, a jego umysł na powrót działać, analizując wszystko krok po kroku. Krukon był już niemal gotów wstać i zmyć z siebie resztki dowodów po bójce, jednak jeszcze najwidoczniej nie było mu to dane, bo nim się obejrzał, Vincent znów był przy nim. To, że jego przyjaciel bardzo często zachowywał się dosyć dziwne, było dla niego już normą, jednak teraz miał wrażenie, że przekracza kolejne granice, uświadamiając go, że nie zna przyjaciela tak dobrze, jakby mogło mu się wydawać.
    Myślał, że dzielnie zniesie kolejną wizytę dr Greeda, jednak kiedy ten wcale nie dawał za wygraną i zaczął machać jego głową, mięsień na jego szczęce ostrzegawczo drgnął. To jednak, jak widać, wcale nie speszyło Vincenta – wręcz przeciwnie – brnął dalej w swoje oględziny, jakby tych nie było końca.
    – Już się wymacałeś? – zapytał w końcu, przewracając oczami. – Wszystko ze mną w porządku – zapewnił go, brzmiąc już dokładnie tak jak dawny Arthur, a nie ten, który jakiś czas temu nie miał pojęcia, w którą stronę jest toaleta. Mimo swojej postawy, musiał przyznać, że troska przyjaciela w pewien sposób działała na niego kojąco – przynajmniej miał pewność, że w razie wypadku Vincent potrafiłby zachować zimną krew.
    – Żartujesz? Jest tylko jeden sposób aby udało mi się dzisiaj zasnąć – wskazał podbródkiem na półpełną flaszkę. – Ale najpierw musimy stąd wyjść. Chyba mam dosyć Trzech Mioteł na jakiś czas. – oznajmił i w końcu dźwignął się z zimnej podłogi. Wstał trochę zbyt gwałtownie, więc chwile zajęło mu przyzwyczajenie swojego błędnika do nowego położenia. Wraz ze zmianą swojej pozycji, poczuł nieprzyjemny ucisk w okolicach przegrody nosowej, jednak postanowił go zignorować; łudził się, że świeże powietrze i alkohol wyleczą go całkowicie. Nim jednak ruszył w stronę wyjścia, podszedł do umywalki i zaczął zmywać z siebie pozostałości zaschniętej krwi. W lustro nawet nie spojrzał, woląc w tym momencie nie widzieć swojej twarzy – dopiero jutro miał na własne oczy przekonać się o cudownych zdolnościach Greeda dotyczących nastawiania złamanej kości. Oraz ich niepowodzeniach.
    – Być może też byś dostał, gdybym nie zareagował – odezwał się nagle odnośnie tego, co wcześniej powiedział Vincent. Nie potrafił wyjaśnić mu dlaczego go przeprasza. Nie wiedział również, czy to odpowiedni moment na to aby powiedzieć mu co usłyszał. Miał wrażenie, że te same, okropne słowa nie przejdą mu przez gardło. – Wiesz, jak to Ślizgoni. Nawaleni są jeszcze gorsi i tylko szukają zaczepki – wzruszył w końcu ramionami, dając ostatecznie wymijającą odpowiedź. Łudził się, że Krukon nie będzie wiercić mu dziury w brzuchu.
    – Zresztą nieważne. Wynośmy się stąd. Czeka nas jeszcze długa nos – wrzucił zużyty papier do śmietnika z trochę większą siłą, niż powinno się to zwykle robić i poklepał przyjaciela po plecach, kierując się do wyjścia. Wiedział, że nie wytrzyma w tym miejscu ani chwili dłużej.

    Black

    OdpowiedzUsuń
  52. [również nie rozumiem tak małej frekwencji w chórze, i nawet mam już w głowie nakreślony pomysł, dlatego odzywam się z nim na mailu i dziękuję ślicznie za przywitanie.]

    sky

    OdpowiedzUsuń
  53. [Cóż za entuzjazm! ♥
    Ja myślę, że Kitty spróbowałaby Vincentowi ten sweter podprowadzić, bo jest prze-pię-kny. ABSOLUTNIE.
    Myślę, że muzyki, jak najbardziej, możemy się uczepić. Od strony ojca Kitty ma dziadków mugoli. Takich prawdziwych hipisów, którzy później zostali mleczarzami.]

    Kitty

    OdpowiedzUsuń
  54. [Wydaje mi się, że Lio mógłby namawiać Vincenta do prób tworzenia różdżek z jego eksperymentalnych roślinek! To dopiero będzie przednia zabawa dla dwójki młodych, ambitnych chłopców chcących innowacji w tym świecie. Dziękuję za ciepłe powitanie, też mam nadzieję, że rośliny nie zaczną się buntować przeciwko Farewellowi :D]

    Lionel Farewell

    OdpowiedzUsuń
  55. [Jak dla mnie, to brzmi wręcz jak plan idealny. A kombinować tak mogą wręcz od kilku semestrów. Nie wiem czy uda mi się jeszcze dziś, ale w zasadzie jezeli to nam wystarczy, to mogę zacząć tę przygodę!]

    Lionel Farewell

    OdpowiedzUsuń
  56. [Blue jest ostatnią osobą, która sprzeciwiałaby się wszechświatowi i myślę, że nie pogardzi takim kolegą a nawet podzieli się z nim mugolskimi słodyczami! :D
    A mój zmysł pożal-się-boże-literaturoznawcy nie może nie docenić tego rymu. Jest piękny!]

    Blue Ross

    OdpowiedzUsuń
  57. —Że nie wpadłem na to szybciej! — Krzyknął sam do siebie w pokoju wspólnym Ravenclawu, zrywając się gwałtownie z pokaźnego fotela ustawionego tuż przy kominku, chociaż ten o tej porze roku był zgaszony. Mimo wszystko to było ulubionego miejsce Lionela (jak i wielu innych wychowanków tego domu) w pokoju wspólnym. Chwycił luźny materiał czarnej szaty, aby przypadkiem nie splątał mu się pod nogami, co zdarzało się nader często gdy Farewell gdzieś się spieszył, pognawszy prosto do dormitorium szóstoklasistów. Trzasnął drzwiami, nie zważając na to czy ktoś jeszcze znajduje się w pomieszczeniu, wielkimi krokami przybliżył się do swojego stolika nocnego, a następnie kucnął tuż przed nim, otwierając jedną z jego szuflad. W tej ostatniej trzymał maleńkie diabelskie sidła i świeżo wypuszczające liście tentakule. Zgarnął małe doniczki i równie szybko wyszedł z pokoju. Zatrzymał się na schodach i omiótł spojrzeniem wnętrze pokoju wspólnego. Szukał Greeda. Wiedział, że tylko on go zrozumie i podzieli jego entuzjazm. W głowie młodego chłopaka tworzył się właśnie plan idealny, który powinni wspólnie z Vincentem wykonać już teraz, najlepiej natychmiast. Problem polegał na tym, że Lio nie był w stanie dopatrzeć starszego Krukona, nie było go w pokoju wspólnym, co znacząco mogło utrudnić całe przedsięwzięcie.
    — Widzieliście Greeda? — Wolną dłonią szturchnął delikatnie jakichś młodszych od siebie chłopaków. Miał nadzieję, że chociaż ci będą w stanie mu pomóc, chociaż w tak drobnym sposobie, jak pokierowanie go we właściwym kierunku. Młodzieńcy wyglądali jednak na przerażonych, a jedyne co wyciągnął od nich blondyn to pospieszne kręcenie głową. Miał wrażenie, że byli przerażeni, chociaż sam nie miał pojęcia dlaczego tak mogło by być. Zagryzł wargi. Eureka! Był czwartek i zbliżała się dziewiętnasta co oznaczało, że siedemnastolatek siedział prawdopodobnie w bibliotece i czekał na tłum chętnych, na jego różdżki.
    Lionel Farewell podziwiał w Greedzie tę zawziętość i innowacje. Jeszcze bardziej podziwiał fakt, że chłopak chciał eksperymentować przy tworzeniu różdżek z jego małymi dziełami, o które dbał i otaczał troską niczym świeżo upieczona matka dbająca o swojego noworodka. Lio traktował niektóre egzemplarze niczym dzieci, nie wszystkie więc były przeznaczone do przekazania w ręce Greeda, jednak jego najnowsza myśl zostanie stworzona właśnie specjalnie dla niego.
    Starał się w biegu omijać wszystkich profesorów i prefektów, aby nie zostać zatrzymanym i spowolnionym. Zdawał sobie sprawę, że jego pospiech może budzić podejrzenia, jednak nie mógł pozwolić na wdawanie się w jałowe dyskusje. Musiał dopaść Vincenta przed wyjściem z biblioteki, bo w zasadzie jedna z książek znajdująca się w jej zbiorach mogłaby im się przydać. Zdyszany, z kropelkami potu na czole wtargnął do biblioteki, starając się nie trzasnąć drzwiami. Rozpoczęcie swojej wizyty od narobienia hałasu i nie daj boże, wyrzucenia z pomieszczenia nie było najlepszym rozwiązaniem. Nacisnął więc klamkę i cicho zamknął drzwi, sprawdzając jeszcze czy w tej gonitwie rośliny również zostały w nienaruszonym stanie. Na szczęście tak też było. Rozejrzał się po pomieszczeniu i dostrzegając poszukiwanego Krukona siedzącego przy jednym ze stolików, uśmiechnął się szeroko, ruszając dziarskim krokiem w jego stronę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Myślałem, że więcej ludzi przychodzi po twoje różdżki. — Oznajmił, rozglądając się dookoła. Być może wszyscy zainteresowani zdążyli już opuścić bibliotekę ze swoimi nowiutkimi zdobyczami, ale Lio nie zamierzał prawić chłopakowi niepotwierdzonych komplementów. — Nie martw się jednak, przychodzę ci na ratunek. — Uśmiech miał tak szeroki, że niewiele brakowało, aby widoczne stało się całe jego uzębienie. — Spójrz tu tylko! — Musiał powstrzymywać się przed krzykami, zdając sobie sprawę z lokalizacji, w której się znajdowali. Ekscytacja jednak przemawiała przez niego całego. — Diabelskie sidła i tenkatule! Muszę, musisz, musimy tego spróbować Greed. — Dodał, układając doniczki na stoliku. Zdawał sobie sprawę z tego, że rośliny były jeszcze zdecydowanie za młode na jakiekolwiek działania różdżkarskie, ale nie mógł milczeć i czekać. — Jeżeli pójdziemy teraz do szklarni, zapożyczymy kilka starszych egzemplarzy i użyjemy kilku zaklęć, one będą gotowe, Vinny! — Miał jeszcze nieśmiałą myśl, stworzenia hybrydy trzech, groźnych gatunków roślin znajdujących się na terenie szkoły, ale wiedział, że co za dużo to nie zdrowo, a mieszanie do tego jeszcze bijącej wierzby wcale nie było najlepszym z pomysłów. Zwłaszcza, że Vincent miał już przygody z drzewskiem. Lionel zazdrościł mu ich strasznie i sam zamierzał kiedyś wyhodować własną, bijącą wierzbę.

      Lionel Farewell

      Usuń
  58. [Hej! Dzięki za powitanie. Jestem przekonana co do tego, że mimo kiepskiej przeszłości Darren jakoś wyjdzie na prostą, aczkolwiek nie ukrywam, że to na pewno z początku będzie kręta i długa droga. W każdym razie ja również życzę Ci mnóstwa weny i jeszcze więcej interesujących wątków. Nie proponuję wspólnego tylko dlatego, że ostatnio jak zaczęłam podliczać swoje gry, wyszło mi, że mam ich ponad 20, a jeszcze nie skończyłam liczyć xDD. Także nie chcę zakopać się pod tą liczbą odpisów. Niemniej dziękuję za chęci! Do ewentualnego napisania!]

    Darren Craft

    OdpowiedzUsuń
  59. [O rany, dopasowane patronusy, taka parka to nawet słodziej, niż jakby mieli te same. :D
    Serena i Flemeth są cudowne, zwłaszcza nasza opiekunka i może kiedyś do niej wrócimy, ale te patronusy i buzia Josepha zmusiły mnie do pozostania obecnie przy Vincencie. :D Rosie nie śpiewa i na pewno nie ufa podrasowywaniu różdżek, ale jestem pewna, że coś wymyślimy. On jest taki rozczulający, że ona nie będzie miała serca być dla niego wredna. :D]

    Rose Weasley

    OdpowiedzUsuń
  60. [To ja tyljo powiem, że niesamowicie mi miło i jestem podekscytowana tyn wątkiem i postaram się dzisiaj podesłać odpis :D]

    Lionel Farewell

    OdpowiedzUsuń
  61. Oliver pokręcił w rozbawieniu głową, słysząc podekscytowaną przemowę Vincenta. Inną sprawą był fakt, że podróżowanie komunikacją miejską w lecie, wiązało się właśnie z takimi zagrożeniami dla zmysłów, jak odczuwany właśnie przez nich zapach, w niczym nieprzypominający przysłowiowych fiołków. Na szczęście tramwaje [dalej nie wiem, czy w Londynie takie są, nigdy nie byłam w Londynie :< - dop. autorki], nie jeździły na przedmieścia, gdzie mieszkał Oliver, toteż wkrótce musieli przesiąść się do zwykłego autobusu, gdzie wreszcie uwolnili się od przykrych zapachów i spojrzeń podejrzanych współpasażerów.
    Podróż trwała jeszcze jakiś czas, kiedy to opuścili miejskie zabudowania, przemieszczając się w tereny bardziej podmiejskie z niższą zabudową, pełną domków jednorodzinnych. Na szczęście osiedle, na którym rezydowała rodzina Johnsonów, liczyło już sobie kilkadziesiąt lat, co pozwoliło uniknąć domom wybudowanym na tym terenie, wyglądania jak własne klony. Ollie uważał, że to naprawdę straszne, wracać do domu w nocy i nie móc rozpoznać, który dom jest twoim własnym, bo brakuje ci nie tylko rozumu, ale też równowagi, od nadmiaru wypitego alkoholu.
    — Jak zaczniesz palić, do dostaniesz raka gardła i skończy się twoja kariera śpiewaka, Vinny — odezwał się Oliver, kiedy w końcu wysiedli z autobusu, a do przejścia zostało im dosłownie kilka uliczek, zanim znajdą się na podjeździe domu Gryfona.
    Johnson zignorował, lecz skutecznie zapamiętał informację o tym, co jego dwaj znajomi Krukoni robią w Trzech Miotłach. Mógłby się obrazić, że piją bez niego, zwłaszcza Greed, gdyż Black nigdy nie był mu przyjacielem od serca, z drugiej strony, informacja, którą sprzedał mu właśnie Vinny, była więcej niż cenna. Jakkolwiek w oczach Greeda wyglądało to lecenie na niego, gdyż Oliver szczerze wątpił, by ktoś taki jak Black ujawnił się z jakimikolwiek swoimi uczuciami, w miejscu takim jak Trzy Miotły. No może tylko wtedy, kiedy chciał komuś przyłożyć w gębę, albo ujemnymi punktami.
    — Arthur Black ma siostrę? — zapytał autentycznie zdziwiony, gdyż przez ostatnie sześć lat był święcie przekonany, że Krukon jest jedynakiem. Z drugiej strony, nigdy nie byli w takiej zażyłości, by opowiadać sobie rodzinne historyjki, więc nawet jeśli Black miał siostrę, to Oliver niekoniecznie musiał o niej wiedzieć. Zwłaszcza jeśli nie miała magicznych zdolności i nie uczęszczała do Hogwartu. On sam miał takie cztery we własnym domu.
    Nagle zatrzymał się w pół kroku, zupełnie olśniony przez myśl, która w pierwszej chwili wydawała mu się tak absurdalna, że aż sam nie potrafił jej do siebie dopuścić. Rodzina Blacków była czystokrwista i to chyba od czasów prehistorycznych, prawda? Więc jeśli Arthur miał siostrę, jeśli ona nie chodziła do Hogwartu to… albo była na tyle mała, że nie otrzymała jeszcze listu, albo… była całkowicie, totalnie niemagiczna.
    Pokręcił głową, kiedy Vincent zapytał go, czy wszystko w porządku, po czym odganiając od siebie własne podejrzenia, ruszył żwawo dalej. Nawet jeśli to, co pomyślał, było prawdą, to nie powiedział niczego. Już współczuł tej dziewcznynie. Na pewno nie łatwo było być charłakiem w takiej rodzinie. Zdecydowanie prościej było być jedynym czarodziejem w całkowicie mugolskiej, jak on sam.
    Zastanawiając się, jakim cudem radosna paplanina Vincenta doprowadziła ich do takiego tematu, którego żaden z nich nie podjął dalej na głos, zobaczył za zakrętem własny dom, a na podjeździe tatę, myjącego właśnie ich wielki, rodzinny samochód.
    Z głośników leciał jakiś hit młodości jego rodziciela, którego nie potrafił rozpoznać, nawet kiedy podeszli bliżej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Cześć tato! — Johnson junior przystanął na podjeździe, przyglądając się, jak ojciec polewa wodą dach samochodu jeszcze przez chwilę, po czym zakręca zawór i wyciera dłonie o robocze, ciemne spodnie, które miał na sobie. — To jest Vincent, mówiłem ci o nim. Ten sam, który rzępoli na mandolinie i wyje jak zarzynany kot i ten sam, przez którego profesor Blackwall wysłała wam do domu wyjca — Oliver wskazał na przyjaciela, prostując się przy tym dumnie i szczerząc, jakby właśnie prezentował ojcu jakieś wyjątkowo ważne trofeum zdobyte w szkole.
      — Vincent, tak? Miło mi w końcu cię poznać. Oliver sporo o tobie opowiadał i nie, nie mówił, że zawodzisz jak zarzynany kto czy jakiekolwiek inne zwierze — Mark Johnson przewrócił oczami, sprzedając synowi kuksańca w ramię, zanim uścisnął dłoń Vincentowi. — Wejdźcie do środka, mama się ucieszy, że już jesteście. Niedługo będzie obiad. Ja jeszcze muszę tu skończyć… — machnął ręką w stronę samochodu.
      Oliver położył dłoń na ramieniu Vincenta, prowadząc go do drzwi frontowych. Przywitał ich miły chłód przedpokoju i zapach ciasta, pieczonego przez mamę Olivera. Z góry dochodziła muzyka, zapewne z pokoju którejś z sióstr. Oliver skopał z nóg buty i zostawił plecak przy schodach.
      — Mamo! Przyprowadziłem ci czarodzieja! — krzyknął w stronę kuchni i odwrócił się do Vincenta — Lepiej nie mów jej, że nażarliśmy się śmieci w Macku, będzie zawiedziona — dodał konspiracyjnym szeptem, zanim ruszyli do kuchni.
      — Oliver? Już jesteś? Mówiłam ci milion razy, żebyś nie mówił tak o przyjaciołach. To nie są rzeczy, które możesz pokazywać swojej całkowicie niemagicznej rodzinie. Wybacz Vincent, mój syn czasem zachowuje się jak pacan — Margaret Johnson uśmiechnęła się przepraszająco.
      — Ej! — Oliver odjął od ust butelkę z wodą, którą złapał, jak tylko wszedł do kuchni.
      — Nawet twoja opiekunka ze szkoły tak uważa, młody człowieku! I ile razy mówiłam ci, żebyś nalewał wodę do szklanki! — kobieta trzepnęła Olivera ścierką w ramię.
      — Profesor Blackwall kocha mnie jak syna, nigdy nie nazwałaby mnie pacanem — burknął nieco obrażony, odstawiając wodę na blat.
      — Serio, Ollie? — dobiegło od strony schodów. Na ostatnim stopniu stała mniejsza wersja Olivera, jedyne co różniło ją od brata to kolor oczu, jej były ciemne, a włosy miała proste, w przeciwieństwie do niego. Najmłodsza z rodziny, weszła do kuchni, przyglądając się z zaciekawieniem Vincentowi. — Na jakim świecie, żyjesz braciszku? Nie słyszałeś tej śmiesznej czerwonej koperty, która darła się na pół okolicy, zaraz jak tylko wleciała przez kominek — uciekła zwinnie przed jego wymierzającymi sprawiedliwość; rękami, stając po drugiej stronie blatu. — Olivia, miło poznać — zagdanęła Vincenta, szczerząc się w zupełnie taki sam sposób jak Oliver i wyciągając rękę w jego stronę, zupełnie jak ojciec. — Niech zgadnę, tobie też nie można używać czarów poza szkołą, więc nawet nie sprawdzę, czy jesteś prawdziwym czarodziejem, czy podrabiańcem? — zadała nieśmiertelne pytanie, które zadawała każdemu z przyjaciół Olivera, których ten przyprowadzał do domu.

      Johnson & co.

      Usuń
  62.   Na pierwsze spotkanie chóru przyszła na próbę. Liczyła, że zaszyje się gdzieś na tyle salki, niezauważona. Specjalnie zjawiła się w tym celu w optymalnej godzinie, ani spóźniona, ani jakoś szczególnie przed czasem. Mogła się jednak nauczyć, że w tej szkole wszystko – kolejno – niemiło ją zaskakiwało. Mogłaby stawiać zakłady, ze jeśli coś miało prawo pójść nie po jej myśli, z pewnością tak się stanie. Wchodząc do środka, spodziewała się większych tłumów. Tymczasem zastała garstkę osób. Zbyt skromnie, w porównaniu do bogatej elity norweskich głosów, jakie zasilały chór w jej poprzedniej szkole.
      Przystanęła w progu, jeszcze biorąc pod uwagę wycofanie się. Mogła zawsze stwierdzić, że pomyliła sale. Nie wiedziała jednak jaka siła ściągnęła ją jednak w głąb pomieszczenia. Ale ta siła zaraz ją opuściła, kiedy przysiadła na jednej z ławek. Całkowicie bezsilna i zdemotywowana tą szkołą. Oparła się łokciami na swoich kolanach, wpletła dłonie we włosy i pochyliła się w dół, pozwalając żeby kaskada prawie srebrzystobiałych włosów spłynęła przed nią, całkowicie zasłaniając jej twarz. Wyglądała na totalnie rozbitą i załamaną. W rzeczywistości, powstrzymywała się od rozdrażnionego okrzyku swojego niezadowolenia. Zacisnęła wargi w wąską linię i zmarszczyła brwi.
    — Chór od siedmiu boleści — skwitowała w rodowitej mowie, dopiero po momencie, niechętnie przechylając głowę na bok, bardzo leniwie i bez nadmiernego wysiłku, zupełnie bez życia. Jej wzrok padł na przypadkowego chłopaka, którego bodaj kojarzyła z Wieży Ravenclawu. Spojrzenie nagle stało się chłodniejsze i ostrzejsze kiedy dokonywała oceny jego osoby.
    — Ty... — zwróciła się do niego bardzo indywidualnie — Przesunęli godzinę zaczęcia spotkania? — spytała, powoli żegnając się z jakąkolwiek nadzieją dla Hogwartu, ale na razie dała tej szkole jeszcze ostatnią szansę.

    Frea Ragnarsson
    Wątek niespodzianka za ładne powitanie!

    OdpowiedzUsuń
  63. [O rany, jakie cudowne zdjęcia ♥♥♥♥♥
    Chcę wiedzieć wszystko o musicalu! Co prawda, Florence jest typowym nieśmiałym Puchasiem, który w szkolnym przedstawieniu najchętniej zagrałby drzewo, ale może Vincent zrobi z niej chociaż gwiazdę drugiego planu.]

    Florence Lovett

    OdpowiedzUsuń
  64. [Dziękuję pięknie za powitanie! Och, już widzę, jak oni walczą w chórze o to, jak powinny wyglądać zajęcia (Erica nie podda się tak łatwo jego monarchii, na to niech nie liczy ;)), a na koniec wspólnie stwierdzają, że hymn Hogwartu jest już passé i zamiast niego powinni śpiewać na uczcie powitalnej hity Beatlesów i Michaela Jacksona. :) Ogółem widzę tutaj takie trochę kto się czubi, ten się lubi, nie wiem, czy coś takiego by Cię interesowało.
    I w ogóle żałuję, że ona taka niezainteresowana magią, bo bym ją zgłosiła po Glaedra. Ale kto wie, może kiedyś ;)]

    Erica Berenger

    OdpowiedzUsuń
  65. [Ej, sprawa wygląda następująco: jest sobie ktoś, kto pisze do Ciebie odpowiedź, a potem spokojnie sobie na nią czeka, ale po dwóch tygodniach dochodzi do wniosku, że tak sobie zerknie, o, co tam. Bo doświadczenie z blogami nauczyło ktośka, że warto, bo blogger bywa okropny. I co? No i ukradł komentarz, internety były pewnie słabe albo coś. Pseplasam ;c
    A przecież chciałam Ci przekazać, że to, co napisałaś, jest super! I że właśnie tak to widziałam, że już bardziej idealnie by być nie mogło i że ja bardzo proszę o rozpoczęcie! Oczywiście, po takim czasie zrozumiem, jeśli już masz jednak zajętą kolejkę, albo jeśli zechcesz, abym to ja rozpoczęła.
    Tak czy inaczej, serio: cieszę się, że koncepcja Ci podeszła i że przeczytałam w Twoim komentarzu tak fajne rozwinięcie jej. :)]

    Billie Eckford

    OdpowiedzUsuń
  66. [Pięknie dziękuję za powitanie :D U Victora jakoś widzą mi się bardziej wątki męsko-męskie, dlatego też przyszłam do Vincenta bo chyba tutaj będzie najłatwiej, a przynajmniej tak przypuszczam :D Szukasz może jakiejś konkretnej relacji dla Twojego ancymona? Victor jest dość elastyczny :)]

    Victor W.

    OdpowiedzUsuń
  67. [Dziękuję za powitanie i przemiłe słowa na temat Winnie! Mam nadzieję, że Ravenclaw jest dumna z takiej wychowanki. :D Starałam się zrobić tym razem względnie wesołą postać, gdyż zwykle idę w nostalgiczno-melancholijne smutaski (chociaż pewnie i tak się skuszę na drugą taką, heh). Jesteśmy chętne na obie relacje, chociaż szczerze przyznam, że damsko-męskie idą mi chyba trochę lepiej... Toteż, jeśli pozwolisz, wpadnę do Vincenta!

    PS Może można przygarnąć jakąś różdżkę?]

    Winnie Piper

    OdpowiedzUsuń
  68. - W twoim słowniku, jak mniemam, nie ma określenia punktualność - stwierdził, podnosząc na poziom oczu dłoń i z udawanym zainteresowaniem obserwując własne przycięte na równą długość paznokcie. Przyzwyczaił się do tego, że Vincent Greed nie należał do najbardziej odpowiedzialnych osób w Hogwarcie, jednocześnie przez kolejny już rok potyczek słownych w ramach szkolnego chóru wysuwając wniosek, że Krukon jest wyjątkowo odporny na zaczepki i niczym innym od własnego roztargnienia nie daje powodów do zgaszenia jego zapału życiowego ujemnymi punktami.
    Czekał osiem minut na dziedzińcu - a raczej na przylegającym do niego korytarzu, bo wrześniowa pogoda standardowo zaskakiwała deszczem w najbardziej niespodziewanych momentach - i nie miał szczerze powiedziawszy bladego pojęcia, jakim cudem tyle czasu Krukonowi zajmuje się zwleczenie na parter, skoro kwadrans wcześniej skończyli zajęcia w sąsiadujących salach. Skylar chciał go już o ich biznes zaczepić przy wypadaniu gromadki uczniów na korytarz, ale Vincent wydawał się niezmiernie przejęty rozmową, którą prowadził z kolegami i gestykulował tak intensywnie, że Moon poważnie obawiał się o stan swojej twarzy jeśli faktycznie zapragnąłby nagle wtargnąć do wymiany zdań.
    Miał na sobie ten okropny, widoczny z kilometra sweter o którym Kimberly mówiła, że jest przepiękny. Młodsza Moon sama miała zamiłowanie do kolorowych elementów garderoby - zaklęciami powiększała z roku na rok swoje tęczowe trampki, by dopasowały się do jej rosnącej stopy - i, jak się wydawało, osoby Greeda. Skylar czasami zabierał ją ze sobą na chóralne próby, kiedy akurat nie miała co robić - po pierwszych kilku razach robił to już również dlatego, że oglądanie szaleństw na scenie sprawiało jej najzwyczajniejszą w świecie radość. Raczej nie obserwowała wtedy swojego brata, który w występach trzymał się na drugim planie - okupując to urokliwe, stare pianino - więc Skylar z niechęcią zaakceptował już to, że obiektem jej dziecięcej adoracji stał się krukoński przewodniczący całej szajki. Greed, w przeciwieństwie od wielu nastoletnich osobników obecnych w szkole, wydawał się nie robić psychice jego ukochanej siostry żadnego kuku poza brząkaniem na gitarze. Raz nawet podekscytował się pomysłem na dekorację, który podsunęła Kimberly i pomógł jej go zrealizować - dla Skylara widok uśmiechu jego siostrzyczki, obserwującej swoje lewitujące dekoracje na balu bożonarodzeniowym był najlepszym prezentem na gwiazdkę.
    - Mam nadzieję, że nie masz zamiaru wycofać się z rywalizacji? - zapytał, przerywając błogie, tak nietypowe dla jego oschłej osoby wspomnienia w głowie.

    sky

    OdpowiedzUsuń
  69. [Dzielnie dormitorium z Victorem jest bardzo proste. Mianowicie, Twój ancymonek gdyby nie to, że ma sprawy wzrok i widuje Victora codziennie w pokoju, to nawet nie wiedziałby, że ktoś jeszcze zajmuje łóżko obok. Ward jest bezproblemowy!]

    Victor W.

    OdpowiedzUsuń
  70. [ A ja piszczę na widok buźki Vincenta, choć jaranie się aktorem jest dość słabe, ale co poradzę. Vinny jest bardzo ciekawą i świetnie wykreowaną postacią, zazdroszczę Ci. Bianka też jest cudna. Nie do końca wiem, w jakiej relacji widziałabym jego i Aramisa. On raczej nie ma zbyt dużo znajomych, a bywa, że osoby ekspresyjne go irytują. Proponuję więc na początek ustalić, że się znają, ale nie za dobrze, żeby mogli wykreować opinie o sobie nawzajem ;D A co do wątku...Pomyślałam, że mógłby wyniknąć między nimi jakiś śmieszny konflikt na próbie chóru, bo np Aramis by się spóźnił albo któryś któregoś usłyszy podczas osobistego koncertu w piątek sali muzycznej? Jak nie, jestem otwarta na pomysły c: ]

    Aramis Floyd

    OdpowiedzUsuń
  71. [Niech niesie Cię wyobraźnia, śmiało zaczynaj :D]

    Victor W.

    OdpowiedzUsuń
  72. [Czekam zatem na to, co za powiązania dla nich wymyślisz :D Nastał w końcu czas sprawiedliwych, na miłość Merlina, nie to co te Blacki dające minusowe punkty za ładne uśmiechy, wstyd!]

    Szarlotka

    OdpowiedzUsuń
  73. Nie mogła oprzeć się wrażeniu – a może to był tak naprawdę ten niemalże mityczny kobiecy instynkt? – że nie powinna poddawać się pokusie poczekania, aż wszyscy wokół będą skoncentrowani na czymś zupełnie innym, aby następnie bezzwłocznie rzucić się po pracę swojego kolegi i dokończyć ją, skoro on sam się poddał. Naprawdę intensywnie się nad tym zastanawiała, ba!, walczyła sama ze sobą, bo przecież doskonale wiedziała, że układ, w jakim się znaleźli – chociaż on nie miał z tym absolutnie nic wspólnego i w pewnym sensie był jej ofiarą, o czym myślała z ponurym śmiechem – był na dłuższą metę zły. Nie mogła wiecznie odrabiać za niego prac domowych, bo jakkolwiek wiedziała, że on potrzebuje wsparcia tak, aby przejść przez tę szkołę bez problemów, tak równie dobrze rozumiała, że to oszustwo, a ona nie lubiła łamać prawa.
    W tym konflikcie niemal tragicznym pewne było jednak jedno: natura dziewczyny była, jaka była i z góry można było przewidzieć, jak postąpi. Jej serce przesiąknięte było poczuciem, że musi w pewien sposób zbawiać świat – że musi pomagać takim osobom jak Vinny, to może świat, albo nawet karma, zechce jej się za to odwdzięczyć.
    Może była naiwna, a może zwyczajnie głupia, lub też prawdą były obydwa te stwierdzenia, ale pomimo pełnej świadomości tego, że prawdopodobnie popełnia błąd, kiedy tylko wyczuła okazję, podniosła się ze swojego ulubionego miejsca pod ścianą i usiadła przy stole, dokładnie naprzeciwko tego krzesła, które zajmował wcześniej chłopak.
    Kilka chwil później była już w posiadaniu jego wypracowania.
    Szczerze mówiąc, jej umiejętności wykradania czegoś niepostrzeżenie powoli zaczynały ją przerażać. Przychodziło jej to bowiem zbyt łatwo, jak miała wrażenie. Nie wysilała się przecież za bardzo, a jeszcze nigdy nie wpadła na tym, co robiła. No może poza tym jednym razem, kiedy na zajęciach wykorzystała swoje dodatkowe wypracowanie, żeby uratować czyjąś skórę.
    Cóż, miała kolejną misję do wykonania – dobrze, że na temat, który akurat dobrze znała. Inaczej musiałaby temu poświęcić znacznie więcej czasu, a to jej się nieszczególnie uśmiechało.
    –– Ech, Vinny, przecież to wcale nie jest takie trudne – wymruczała, sięgając po swoje pióro i jednocześnie nie spuszczając wzroku z pergaminu, po którym chłopak pisał. Czytała, co do tej pory udało mu się stworzyć, tak aby wczuć się w jego tok myślenia i dokończyć za niego pracę.
    Nie minęło pięć minut, kiedy już pogrążona w zakamarkach swojego umysłu, które wypełnione były wiedzą o eliksirach, tworzyła na nowo wypracowanie Krukona. Pisała zawzięcie i szybko, bo aż tak szalona, aby zawalać swoje obowiązki dla tego… cóż, nazwijmy to wolontariatem, nie była. W tym samym czasie większość uczniów, która również znajdowała się w Pokoju Wspólnym, zakończyła swoje obowiązki i powoli rozchodziła się do dormitoriów.
    Billie nawet nie zauważyła, że zrobiło się już tak późno.


    Billie

    [Dziękuję!]

    OdpowiedzUsuń
  74. Świeże powietrze trochę pomogło oczyścić jego umysł, chociaż nadal nieco bolała go głowa, a w ustach czuł metaliczny posmak krwi. I choć Vincentowi udało się zniwelować szkody na twarzy, jakie wyrządził mu Ślizgon, wiedział, że rano obudzi się z opuchlizną i siniakiem. W duchu dziękował za to, że przed nimi dwa dni weekendu, więc przynajmniej nie będzie musiał się wychylać oraz wychodzić z dormitorium, narażając się na wścibskie spojrzenia oraz nieprzychylne komentarze. Nie mógł pokazać, że dał się komukolwiek pobić i tak wystarczyło mu to, że zapewne będzie musiał się tłumaczyć Deucentowi oraz całej reszcie, z którą jest w pokoju, a od których nie da rady uciec.
    Na obściskującą się parę spojrzał jedynie przelotnym spojrzeniem, w ogóle się nimi nie interesując. Takie widoki miał na codzień — jako prefekt nie raz przyłapywał całujących się po kątach uczniów, którym musiał podobne rzeczy wybijać z głowy (chociaż sam nie raz obściskiwał się publicznie razem z Greengrass, chociaż w ich przypadku wynikało to bardziej ze sztucznego pokazu, aniżeli namiętności). Przynajmniej odczuwał dziką satysfakcję, kiedy widział ich wściekłe miny tuż po usłyszeniu, że odbiera im punkty za taką błahostkę.
    Nie sądził, że widok pary natchnie Vincenta do nagłych zwierzeń z tematu, który przeważnie regularnie pomijał. Spojrzał tęsknym wzrokiem na butelkę, którą dzierżył w dłoni, jednak teraz, wyjątkowo nie odważył mu się jej odebrać. Nie, kiedy Greed w końcu postanowił nieco bardziej się otworzyć. Zmarszczył za to brwi, słysząc o Grace.
    – Ja się z was nie śmiałem – przyznał, bo w naprawdę było mu wtedy obojętne to czy Krukon przyjaźnił się z dziewczyną. Dla niego mógłby kumplować się nawet z fretką. Sama Grace była mu totalnie obojętna, chociaż zawsze ciekawiło go skąd u dziewczyny taka niechęć do jego osoby, którą zawsze czuł na kilometr. Nigdy ze sobą zbyt dużo nie rozmawiali, a mimo to za każdym razem, kiedy mijała go na korytarzu. Mierzyła go lodowatym spojrzeniem, jakby co najmniej zabił jej rodziców. Nie, żeby jakoś go to obchodziło, w końcu sam należał do tego gatunku, który pała awersją do ledwo poznanych osób; dziewczyna po prostu nie wyglądała na taką osobę i to go zawsze zastanawiało.
    – Wszystko z tobą w porządku, Vincent. Myślisz, że tylko ty jeden czujesz strach przed pójściem na bal z jakąś dziewczyną? – w końcu pozwolił sobie wziąć od niego butelkę i upił upragnione parę łyków, dzięki którym wreszcie pozbył się nieprzyjemnego posmaku krwi w gardle. Rozejrzał się dookoła, aby ocenić, w którym miejscu się znajdują, ponieważ do tej pory jakoś niespecjalnie zastanawiał się nad tym, w którą stronę idą. Z satysfakcją uświadomił sobie, że są nieopodal niewielkiego wzgórza, które znajdowało się zaraz przy wyjściu z miasteczka, miejsca, które niegdyś upatrzył sobie do oglądania spadających gwiazd.
    Uśmiechnął się leniwie pod nosem, słysząc wypływającą z jego ust melodię. Nie miał pojęcia gdzie po raz pierwszy usłyszał tę piosenkę, jednak wiedział, że była ona jedną z jego ulubionych, a w wykonaniu Vincenta mógłby jej słuchać cały czas. Nigdy nie było okazji aby powiedział przyjacielowi, że bardzo lubi go słuchać. Nawet w momentach, w których jego wycie było już zbyt głośne i upierdliwe, i nie dawało mu się skupić, był mimo wszystko w stanie to wytrzymać, bo po prostu lubił jego głos.
    Złapał go za rękaw koszuli i poprowadził w stronę wzgórza, na które zaczął wdrapywać się dosyć niezdarnie, bowiem w jego głowie na powrót zaczęło nieco szumieć. Kiedy w końcu znaleźli się na samej górze, pod drzewem, usiadł i z żalem uświadomił sobie, że na dnie butelki zostało tylko trochę alkoholu.
    – Słuchaj, Vincent – zaczął, jakby nagle go olśniło. Po chwili zastanowienia położył się ostatecznie na trawie, chowając ręce pod głową. – A może ty po prostu jesteś gejem? – uniósł jedną brew i z przyjaciela, przeniósł zamyślony wzrok na rozgwieżdżone niebo oraz księżyc, który tej nocy świecił wyjątkowo mocno, niezasłonięty przez ani jedną chmurę. – Możemy to sprawdzić.

    Black przeprasza za jakiekolwiek błędy

    OdpowiedzUsuń
  75.   Podniosła głowę opartą na swojej ręce i wyprostowała się, obserwując teraz nieznajomego z większą ostrożnością, odkąd zaczął ciskać ołówkami w ziemię. Nie. Nie doceniła nadzwyczajnej zręczności chłopaka. Jedynie uznała, że w jego obecności trzeba uważać na obiekty martwe, jak i na jego samego. Dlatego jej wzrok wydawał się teraz bardziej skupiony, a twarz bardziej skoncentrowana, mniej męczennicza i znudzona. Nie była już pewna, czy pytanie akurat tego dziwaka o godzinę było jej najlepszym pomysłem dzisiejszego dnia. Najwyraźniej miała pecha do osób ekscentrycznych w tej szkole. Sama jako persona stonowana, taki kontakt uznawała za dość niebezpieczny. Dlatego oparła się ostatecznie rękoma za sobą, przynajmniej o te kilka centymetrów zwiększając dystans między sobą, a nieznajomym chórzystą.
      — Frea — wtrąciła, w żadnym wypadku nie chcąc być nazywaną “jego drogą”. Z dwojga złego wolała należyte przedstawienie się, licząc na to, że odegna tym te bezosobowe, poufałe formy zwrotów.
      — Czyli… — z rozsądkiem podeszła do przeanalizowania wypowiedzianych przez chłopaka słów. Fakt, że go nie znała, usprawiedliwiał błędne załozenie, że powinna przy nim kierować się rozsądkiem i że w istocie, nieznajomy też się nim kierował. Najwyraźniej nie powinna temu założeniu ufać.
      — … przeprowadzacie dwa rywalizujące musicale i dlatego tutaj znajduje się tylko połowa chóru?
      Próba była dobra. Ktoś mógłby nawet tak pomyśleć po tym, jakich informacji udzieliłby mu ten chłopak. Ragnarsson jednak jeszcze nie wiedziała z kim ma do czynienia i dlatego mogła pokładać zbyt wielkie nadzieje w sens jego słów.
      — Kto wygrał w zeszłym roku?
      Rzeczowość Ragnarsson przebijała się w każdym jej następnym pytaniu. Brnęła do konkretów, jako osoba, która nie należała do zwolenników wylewnych rozmów.

    Frea

    OdpowiedzUsuń
  76. Muzyka dla Aramisa była nie tylko szlifowaną od małego pasją odziedziczoną po matce, ale też pewnego rodzaju odskocznią od świata, w jakim przyszło mu żyć. Kiedy grał, komponował bądź śpiewał, wkładał w to całe swoje serce, porzucając maskę gbura, by w pełni oddawać się jedynej rzeczy, jaką kochał robić. Prawie zawsze zajmował się nią w samotności - znajdował cichy kącik w Hogwarcie lub rodzinnych okolicach, czasem grając nawet w domu, gdy ojciec i brat gdzieś wychodzili. Wyjątek stanowił szkolny chór, choć mimowolnie nie dawał tam z siebie wszystkiego na co go stać. Śpiewał czysto, nie wychodząc przed szereg, zgrywając się z innymi głosami, tak by w żaden sposób się nie wyróżnić. Nie czuł takiej potrzeby, tworzył muzykę dla samej muzyki, po to by się w niej zatracić i czuć wypływającą z tego satysfakcję. Pewna jego część pragnęła co prawda podzielić się twórczością że światem, ale skutecznie ją tłumik, nie pozwalając jej wyjść na wierzch. Nie i już. Nie potrzebował w swoim życiu dodatkowej uwagi że strony obcych, a i tak jak na tak nieprzyjemną osobę miał zdecydowanie za dużo znajomych.
    Chyba niektórych zdesperowanych masochistów przyciągała do niego ciekawość, czemu dziwił się całkowicie. Gdyby tylko wyrósł z miłego dzieciaka na tego zainteresowanego światem dojrzałego nastolatka jakim miał być, zapewne unikałby gburów takich jak on. Całe szczęście się zmienił i nie potrzebował ludzi, by móc normalnie funkcjonować.
    Tego dnia nie przespał nawet dwóch godzin. W nocy męczyły go dziwne koszmary z jego ojcem ujeżdżającym zmutowanego jednorożca w roli głównej. Chyba powinien ograniczyć te wypady do Hogsmeade na parę rundek Ognistej, bo jeszcze oszaleje przez te wszystkie popieprzone sny. Był więc zmęczony i jeszcze bardziej poirytowany niż zwykle. Szedł przez zamek zamaszystym krokiem, torując sobie drogę wśród młodszych uczniów. Plan miał prosty: wskoczyć do sali muzycznej po nuty zostawione gdzieś przy instrumentach smyczkowych i skoczyć nad jeziorko, gdzie o tej porze nie znajdzie się tam żywego ducha. Jakież było jego zaskoczenie, gdy za kolejnym zakrętem przywitała go muzyka. Zmarszczył brwi, zwalniając tempa i z nieufnym wyrazem twarzy podejść do drzwi, otworzyć je cicho i zajrzeć do środka. Przesunął obojętnym spojrzeniem po instrumentach, samogrającej gitarze, aż jego wzrok nie spoczął na postaci siedzącej przy fortepianie. Bezszelestnie wślizgnął się do sali, siadając dokładnie za plecami Vincenta na kamiennej ławeczce, nieraz używanej przez członków chóru do odpoczynku. Wsłuchiwał się w dźwięki, wyłapując co to ciekawsze tonacje.
    - Nieźle, Greed. - Odezwał się cichym tonem w którym dało się wyczuć nutkę sarkazmu, kiedy ten już skończył swój mały koncert (lub po prostu na chwilę go przerwał).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. - Nie sądziłem jednak, że...no wiesz, jesteś zdolny do występowania bez publiczności wielbiącej twój talent. - Rzucił w sekundzie żałując, że postanowił się ujawnić i zacząć niepotrzebną konserwację z Vincentem. Wolał nie wchodzić w interakcję z ludźmi, tym razem jednak ciekawska część jego osobowości wyrwał się jak głupia nim zdążył ją powstrzymać. Wstał, powolnym krokiem podążając w stronę instrumentów i musnął opuszkami palców skrzypce wiszące na ścianie tak delikatnie, jakby te zrobione były ze szkła. W dormitorium chował własne instrumenty, ale nigdy nie używał ich publicznie.

      Aramis Paskudny Podglądacz oraz jego autorka mająca fetysz na fetyszystów zaczynania wątków

      Usuń
  77. — Za dziesięć lat? Nie żartuj! Połowa Hogwartu zna pewnie twoje nazwisko, jeśli kumplujesz się z moim bratem i jeśli on faktycznie robi to, co robi, a chyba jednak robi, skoro nawet jego nauczycielka wyłazi ze skóry. Żebyś słyszał jak ona się wściekała przez tą kopertę... Ja to się nazywa Ollie? — brunetka spojrzała na brata, który przysłuchiwał się tej rozmowie, oparty o blat kuchenny, z rękami założonymi rękoma.
    —Wyjec — podsunął usłużnie jej starszy brat, jednocześnie wciąż nie mogąc się nadziwić, z jaką lekkością jego rodzina wchodziła w magiczny świat, przyjmując wszystkie te dziwne rzeczy, które działy się wokół niego i które wraz z nim pojawiały się w ich domu, poczynając od sowiej poczty, kończąc na wydzierających się kopertach.
    Olivia w tym czasie przyglądała się, jak Vincent grzebie w z pozoru zwyczajnej torbie, dopóki nie zobaczyła jak chłopak zanurza w niej całe, wcale nie takie znów krótkie ramię, wyciągając może nieco zbyt zamaszystym ruchem gitarę.
    — Cóż, gdybyś rozbił lampę, może wreszcie Olivia dostałaby to, czego tak bardzo chce, odkąd posłaliśmy Olivera do Hogwartu, czyli czarów w praktyce. W ogóle, czy nie można by znieść tego prawa? Zdecydowanie łatwiej żyłoby się w tym domu, gdyby można było używać magii — Margaret uśmiechnęła się wyrozumiale, podczas kiedy jej syn przyglądał się z lekko uniesionymi kącikami ust, jak przyjaciel ukradkowym, czułym niemalże gestem głaszczę pudło Bianci. Dałby sobie uciąć rękę, że gdyby byli sami, Vincent lamentowałby nad gitarą w głos, przytulając ją i głaszcząc jak żywą istotę — Ollie, zawołaj siostry, skoro wszyscy jesteście, pomożecie mi przy obiedzie. Ty Vincent usiądź sobie tam, Olivia dotrzyma ci towarzystwa, kiedy ja będę zaciągać bandę moich darmozjadów do roboty — wskazała Kukonowi część salonową, połączoną z kuchnią w ten wygodny sposób, że gotując, można było jednocześnie przebywać w towarzystwie reszty rodziny czy gości.
    Oliver chciał zaprotestować, że to jego gość i że to on dotrzyma mu towarzystwa, podczas kiedy kobiety zajmą się jedzeniem, ale widząc spojrzenie mamy, zamknął jadaczkę i posłusznie wspiął się po schodach, gdzie w pokojach miał zamiar znaleźć pozostałą część rodzeństwa. Jak się spodziewał, żadna z jego starszych sióstr nie była zbyt zadowolona z faktu, że muszą stać w kuchni. Nat siedziała nad sztalugą i marudziła, że teraz ma najlepsze światło i znów nie skończy rysunku, jeśli teraz go przerwie, a Sidney odszczeknęła się, że ona ma wakacje i nie robi nic poza graniem w Pegasusa. Na to Oliver spuścił tej pierwszej roletę w oknie, a tej drugiej wyrwał wtyczkę z prądu, czego efektem był szalony galop na dół po schodach, w towarzystwie przekleństw sióstr i jego szaleńczego śmiechu.
    — Przysięgam gówniarzu, że kiedyś cię przeklnę! — wysoka, czarnowłosa dziewczyna, zdecydowanie najbardziej podobna do Olivera i Olivii, właśnie przyciskała tego pierwszego do ściany u stóp schodów, chociaż on ewidentnie przewyższał ją wzrostem.
    — Daj spokój, Sid. Chodź robić ten obiad, zemścimy się, kiedy nie będzie się spodziewał — pierworodna państwa Johnson zeszła ze schodów i wchodząc do kuchni, od razu zlokalizowała nowego przybysza, którego już zagadywała Olivia. — Vincent, tak? Miło wreszcie poznać.
    — Aż dziwne, że w całym tym magicznym towarzystwie chłopak, z którym mój brat najwięcej knuje, pojawia się w naszym domu dopiero teraz, prawda? — w salonie pojawiła się ostatnia z sióstr Olivera, Phoebe, z nieodłącznym uśmiechem na piegowatej twarzy i książką w ręce, którą czytała w ogrodzie, lecz słysząc podniesione głosy i rozmowy, weszła do domu przez otwarte drzwi balkonowe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cała gromada Johnsonów mogła przyprawić o zawrót głowy różnorodnością temperamentów i charakterów. Nic więc dziwnego, że Oliver był mieszanką wybuchową, na szczęście dla całej familii przez większą część roku wybuchającą w dalekim zamczysku, pełnym podobnych mu osobników.
      Starsze siostry zaciągnęły młodego Johnsona do kuchni, według polecenia mamy, a młodsze obsiadły Vincenta, wysłuchując wszystkiego, co tylko miał do powiedzenia, do momentu, w którym przygotowywany na osiem rąk obiad nie był gotowy, a głowa rodziny - Mark, nie zasiadła przy stole.
      Ollie nie był wcale głodny, wciąż pamiętając, ile zjadł w McDonalds, jednak nie śmiał protestować i robić mamie przykrości, tym bardziej że już niedługo miał znów zniknąć na dziesięć miesięcy, a rodzinne posiłki będą uboższe o jednego członka familii.

      Johnson's family

      Usuń
  78. Notatnik Victora w zawrotnym tempie zapełniał się milionem notatek pomocnych do napisania dobrego referatu, podczas, gdy reszta prowadziła poważne batalie dotyczące doboru odpowiedniego towarzysza. Ward nie lubił marnować czasu, sądząc, iż poradzi sobie sam. Podczas prac pisemnych, czy zwykłej praktyki zaklęć czuł się niczym ryba w wodzie. Nie zwracając uwagi na resztę, ani tym bardziej na hałas, który powstał w sali, zapisywał kolejne linijki pergaminu. Za pewne, gdyby nie nagły głos, który rozbrzmiał tak blisko niego, siedziałby w jednej pozycji do końca lekcji z zaciekłą miną, by w końcu w pełni usatysfakcjonowanym, wręczyć nauczycielowi swoje małe dzieło. Poderwawszy głowę do góry, omiótł wzrokiem sylwetkę Vincenta, marszcząc przy tym czoło.
    — Co? — bąknął, w końcu wyraźnie zmieszany. — Razem?
    Pokręcił głową i cicho westchnął. Nie chciał wyjść na zarozumiałego egoistę, jednakże nie przywykł do prac grupowych. Znacznie bardziej wolał prowadzić naukowe batalie i rozważania z własnym umysłem, bez dodatkowych źródeł w postaci postronnych osób, z którymi niekoniecznie mógł się zgadzać, co mogło doprowadzić do kłótni.
    — Pewnie ktoś jest jeszcze wolny… — zaczął i przebiegł szybko wzrokiem po klasie. Niestety, ku rozczarowaniu Victora, każdy miał już swoją parę, a on sam widocznie nie miał już możliwości, aby odmówić. W żaden sposób nie umniejszał Vincentowi, uważał go za naprawdę godną uwagi personę, jednakże w tym aspekcie, uważał, iż owa współpraca nie przyniesie mu upragnionych owoców w postaci kolejnej, dobrej oceny. — Tylko tego nie spieprz, Greed bo przestanę cierpliwie znosić twoje poranne darcie się. — rzucił cicho, niemal konspiracyjnie, celując w stronę chłopaka swoim piórem, robiąc przy tym groźną minę, co kompletnie nie pasowało do codziennego całokształtu Krukona. Zacisnął usta w wąski paseczek, by wypuścić ciężko powietrze przez nos.
    — Wybrałem już temat, więc jeśli uparcie chcesz ze mną współpracować, nie próbuj go zmieniać. — zastrzegł, by następnie wcisnąć koledze w dłoń kartkę z zagadnieniami, które mogą być przydatne, a następnie podsunął mu pod nos książkę z biblioteki, w której znajdowały się objaśnienia. — Nic nie mów, po prostu szukaj, a gwarantuję ci dobrą ocenę. — dodał i delikatnie się uśmiechnął, by w końcu wrócić do dalszego pisania i kontynuowania wycieczki po własnym umyśle. Co jakiś czas uparcie skreślał powstałe zdania, zamieniając je w coś zupełnie innego, by w końcu zerknąć na cztery zapisane kartki, które teraz należało złożyć w całość na osobnym pergaminie. Podrapał się po głowie i spojrzał w stronę swojego towarzysza.
    — I jak ci idzie? Hm? — zagadnął, unosząc przy tym brew ku górze.

    Victor W.

    OdpowiedzUsuń
  79. Kącik jego ust drgnął ku górze, tworząc coś na kształt delikatnego uśmiechu. Nie mógł nic na to poradzić - zbolała mina Vincenta i sam fakt, że przytrzasnął sobie rękę niczym w jakiejś durnej mugolskiej kreskówce w jakiś sposób poprawił mu humor w minimalnym stopniu. Nigdy nie bawiła go niedola innych, ale ta akurat sytuacja...No dobra. W tej kwestii nie mógł siebie okłamywać. Niedola innych bawiła go jak cholera. Nie zawsze jednak potrafił to okazać. Pozytywne emocje wydawały mu się zbyt zdradliwe, by mógł je w pełni okazywać.
    Przeszedł jeszcze parę kroków wzdłuż ściany aż w końcu schylił się po zmiętoloną złożoną na dwa razy kartkę papieru. Zajrzał do niej na chwilę bez zbędnego jej rozwijania i niespiesznie schował za szatę. On, w przeciwieństwie do niektórych nie przywdziewał takich...gustownych sweterków.
    - Dziękuję za komplement, nie polecam się na przyszłość. - Mruknął z obojętnym wyrazem twarzy, przesuwając spojrzeniem po instrumentach i zaraz zmarszczył brwi, jakby coś mu nie pasowało. Nie dało się jednak dostrzec tam nic, co mogłoby tak zniesmaczyć Aramisa. Chyba tylko on sam widział rzeczy niedostrzegalne dla innych ludzi.
    Leniwie przeniósł wzrok na Greeda, kiedy ten znowu się odezwał. Przewrócił oczami, wzdychając cierpiętniczo. Wyrwano go z zamyślenia, więc ruszył powoli ku wyjściu z sali, planując chytrą ucieczkę. Niestety, w przypadku tego akurat ekscentrycznego krukona, nagłe przerwanie wymiany zdań nie było takie proste. Znowu na niego spojrzał, tym razem z wyraźnym niedowierzeniem.
    - Wziąć w nim udział, czyli nikomu nie mówić, że widziałem tu robiącego hałas Greeda? Załatwione. - Zmrużył nieznacznie oczy, zastanawiając się, czy lepiej go obejść czy zaatakować od frontu. Niemal poczuł ciężar różdżki w kieszeni szaty. Uśmiechnął się w duchu do swoich myśli. Jedyny powód dla którego nie zdecydował się ich zrealizować to chęć ukończenia szkoły (i nie spędzenia reszty życia w Azkabanie).
    - To chyba nie są twoje kolory, Vincent - Zdecydował się jeszcze na komentarz, licząc, że kryjąca się za słowami aluzja urazi jego napuszone ego. Dla podkreślenia sytuacji złapał kciukiem i palcem wskazującym przód jego swetra z udawaną odrazą i pociągnął go lekko, napinając materiał. Puścił go zaraz, a sweter z cichutkim bęcnięciem wrócił na swoje miejsce.

    kocham ten sweterek

    OdpowiedzUsuń
  80. – No racja. Tańczysz całkiem nieźle – przyznał, znowu udowadniając, że alkohol jednak czyni cuda, sprawiając, że nawet ktoś taki jak on jest w stanie komuś powiedzieć coś miłego. Nie była może to niesamowita pochwała, jednak nieźle w przypadku Blacka oznaczało, że Vincent tańczy naprawdę dobrze, czego mu nigdy nie powiedział. Od pierwszego momentu jednak, kiedy Greed tylko pojawił się na scenie, od razu rzuciło mu się w oczy to, z jaką lekkością się po niej porusza, co przekładał również i w tańcach bardziej poważnych, niekoniecznie wymagających dzikiego skakania i machania głową. On sam poruszał się jak drewno, przez co nigdy nie palił się do dołączania reszty imprezowiczów na parkiecie, zdecydowanie wolał ich obserwować z bezpiecznej odległości, przy stoliku. Poza tym obserwowanie wywijającego Vincenta uważał za o wiele większą rozrywkę, niż robienie z siebie debila i obijanie się o innych.
    Nie sądził, że Krukon cokolwiek zostawi, więc kiedy dostrzegł, że w butelce jakimś cudem majaczy żałosna resztka alkoholu, chwycił za nią czym prędzej i przyłożył szkło do ust, w tym samym momencie, w którym jego przyjaciel postanowił zmarnować trunek, niespodziewanie się nim opluwając. Uniósł do góry brew, słysząc niepewność w jego głosie i nie ruszając się z miejsca, wbił wzrok w jego przygarbione plecy. Cisza, do której nie był przyzwyczajony w towarzystwie Vincenta, przeciągała się, a przez to w jego głowie zaczęło pojawiać się coraz więcej absurdalnych pomysłów, które na trzeźwo w ogóle nie miały prawa istnieć. A przecież nie był pijany, tylko mocno wstawiony, jednak jak widać to wystarczyło aby nabrał przypływu odwagi oraz chęci żeby mu pomóc. Bo to właśnie chciał uzyskać – pomóc mu odkryć samego siebie – w końcu nie chodziło o nic innego. Sam nigdy nie zwracał większej uwagi na to, że Vincent może nie do końca wykazuje takie samo zainteresowanie uczuciowe czy fizyczne do reszty, tak jak inni. Arthur również nie należał do tych, którzy latali z kwiatka na kwiatek i ślinili się na widok za bardzo odkrytych ud przy krótkiej spódniczce. Jego epizod z Greengrass, choć ciągnął się prawie rok, również nie doprowadził do tego, że zaszło między nimi coś więcej, coś o czym większość chłopaków w jego wieku marzyła. Sam Black myślał, że wynikało to po prostu z braku prawdziwego uczucia między nimi, nie miał pojęcia, że wszystkie te sytuacje przy głębszych zbliżeniach, w których ostatecznie się wycofywał, miały zupełnie inne podłoże.
    Słysząc jego pytanie, nie odpowiedział od razu. Dopiero po chwili namysłu dźwignął się do siadu i przysunął bardziej w jego stronę. Naprawdę nie miał pojęcia, co nim kierowało kiedy nagle przyłożył dłoń do policzka Vincenta. Przy szumiącym w jego głowie alkoholu ten ruch wydał mu się zupełnie naturalny, wyzbyty jakichkolwiek podtekstów, chociaż nigdy wcześniej nie był tak blisko Greeda.
    – Możemy się pocałować. Jeśli to ma pomóc rozwiać wszelkie wątpliwości – szepnął, przybliżając do niego powoli swoją twarz i spojrzał mu prosto w oczy, w te czarne węgielki, które w blasku księżyca świeciły jak roziskrzone gwiazdy.

    Black

    OdpowiedzUsuń
  81. Oznajmiając co mogą zrobić, a w rzeczywistości tego nie robiąc od razu, Black chyba miał jakąś cichą nadzieję, że spotka się z odmową i cały ten pomysł w ogóle nie będzie miał miejsca, a on sam później nie będzie musiał się zadręczać tym, co tak właściwie strzeliło mu do głowy. Kiedy więc reakcja Vincenta była wyjątkowo spokojna, a jego policzek idealnie dopasował się do kształtu obejmującej go dłoni, Arthur zdał sobie sprawę, że w ogóle nie był na to gotowy. Słysząc jego słowa nagle zalała go fala gorąca, a serce zaczęło działać na przyspieszonych obrotach. Zupełnie tego nie kontrolował, ba!, on nie miał pojęcia co się z nim tak właściwie dzieje, ponieważ chyba nigdy nagle jego ciało nie dawało mu tak wiele sprzecznych sygnałów, a przecież jeszcze do niczego między nimi nie doszło. To jeszcze bardziej zbiło go z tropu, bo przecież to nie miał być jego pierwszy pocałunek. Robił to już wiele razy z Olivią, a mimo to nie czuł wobec tego, tego czegoś, co utwierdzałoby go w fakcie, że jest wyjątkowe. Miało to zapewne wpływ na to jak postrzega zbliżenia i dlaczego sam również nigdy nie wykazywał większych emocji kiedy inni znajomi rozprawiali o swoich podbojach z dziewczynami.
    Teraz zaczął powoli powątpiewać we wszystko o czym do tej pory myślał, o czym wiedział i co sprawiało, że był tym kim był. Wydawałoby się, że do tej pory w jego głowie i tak panował ogromny chaos i mętlik i nic już nie mogło tego pogorszyć, a jednak dzisiejszy wieczór miał sprawić, że jego umysł będzie miał jeszcze więcej zagwozdek, z którymi będzie musiał jakoś sobie poradzić (albo i nie).
    Spojrzał mu prosto w oczy, a szum alkoholu zagłuszył łomot własnego serca. Jego kciuk mimowolnie pogładził jego miękki policzek. Przechylił ostrożnie głowę w bok i zaczął się do niego przybliżać, bardzo powoli, jakby gotów, że w każdym momencie Vincent się rozmyśli i jednak odsunie. Tak się jednak nie stało, więc kiedy znalazł się dosłownie parę milimetrów przed jego twarzą, czując jego ciepły oddech na swoich wargach, musnął jego usta, dosyć nieśmiałe i powoli, chyba nie do końca wierząc, że w ogóle to robi.
    Dłoń, którą się podpierał o ziemię, zacisnął desperacko na trawie, a jego myśli krążyły tylko wokół jednego tematu, a mianowicie - czy Vincent czuje cokolwiek.
    Poczułby ulgę, gdyby okazało się, że jego ciało reaguje tak samo, to oznaczałoby, że nie jest w tym wszystkim osamotniony, że jest to całkowicie normalne i nie ma się czego wstydzić. Wiedział jednak, że zapewne nigdy i tak się tego nie dowie, bo nie będzie mieć odwagi aby o cokolwiek konkretniejszego spytać. Poza tym, Krukon był tylko jego przyjacielem, to wszystko. Kolegą z sąsiedztwa, kompanem w pierwszej podróży do Hogwartu, kolegą z ławki, tym, który działa mu zawsze na nerwy, a to co właśnie robili było jedynie przyjacielską przysługą, nie mającą żadnego innego podłoża. Tak właśnie myślał, kiedy nagle ich pocałunek stał się nieco intensywniejszy. Myślał, że zna siebie, i że zna jego, że wie jakie relacje ich łączą. Myślał, że wiedział, chociaż teraz nie wiedział już nic.

    Black

    OdpowiedzUsuń
  82. Nie spodziewał się podobnej zagrywki ze strony Vincenta, choć prawdopodobnie powinien - w końcu ten swoim upierdliwym usposobieniem męczył go niemal na każdej próbie. To nie tak, że sam w taki czy inny sposób nie dążył do perfekcjonizmu (który, jako, że nikt nie jest idealny, stanowi wartość nieosiągalną dla człowieka), ale na pewno nie narzucał go innym. Ani tego ani swoich poglądów na sztukę ani zabawy w dodatkowe występy.
    Zmrużył oczy spinając się nieco, w jakże przyjacielskim geście otoczony przez ramię Greeda. Złapał go za nadgarstek, ściągając z siebie rękę krukona i obrzucił ją spojrzeniem z lekkim zniesmaczeniem. Nie przepadał za naruszaniem przestrzeni osobistej - i tej cielesnej i mentalnej. Dotyk sam w sobie w żaden sposób mu nie przeszkadzał. No chyba, że inicjowała go kompletnie obca, irytująca bądź agresywna osoba.
    - Ciekawe - Zaczął po cichym, pełnym niedowierzenia prychnięciu - Jak mnie do tego zmusisz. - Dokończył nietypowym dla niego pełnym determinacji głosem. Nie zamierzał poddać się bez walki - występy publiczne w tak nielicznym gronie to zdecydowanie nie jego bajka. W każdej chwili mógł odwrócić się i po prostu opuścić salę, nie zważając na jego dziwne zachcianki. Nie zrobił tego jednak, prawdopodobnie odrobinę zaintrygowany planem Vincenta.
    Przewrócił oczami na komentarz dotyczący pstrokatego swetra, obchodzącego go tyle, co zeszłoroczny śnieg. Westchnął ciężko, gdy ten złapał go pod rękę jakby byli plotkującymi babami na targu. Nie wyszarpnął się jednak tym razem, trochę obawiając się utraty któregoś z palców. Szedł celowo w zwolnionym tempie, by trochę opóźnić swoje dotarcie wgłąb pomieszczenia.
    - A po co w ogóle chcesz robić cyrk na boisku? - Zapytał, obrzucając go podsyconym kpiną spojrzeniem. Osobiście uważał, że same występy, do których ostatnimi laty dołączano aktorstwo i przebrania, to wystarczająco. Po co bawić się więc w przeszkadzanie w meczach szkolnych?
    - Jakąkolwiek, byle niewielką. Najlepiej bez wychodzenia na scenę. Jestem raczej fanem występów w chórku - Wykrzywił usta w czymś, co miało być uśmiechem, ale wyszło bardziej na obnażenie zębów głodnego zwierzęcia, czekającego, by pożreć swą ofiarę. W pewnym momencie wysunął rękę spod ramienia Greeda, natychmiast odsuwając się od niego kilka kroków.
    - Kurczę, przypomniałem sobie, że muszę być gdzieś indziej. - Burknął, czym prędzej przemykając między instrumentami, by Vincentowi było ewentualnie trudniej go dorwać. Dorwał się do drzwi, ale ku jego zrozpaczeniu, te nie chciały się otworzyć.
    - Zamknąłeś nas...? - Zapytał przez ramię, wyciągając różdżkę. Zaklęcie oczywiście nic nie dało. Los sobie z niego zakpił.

    Aramis

    OdpowiedzUsuń
  83. No tak, mógł się domyślić, iż tak łatwo im nie pójdzie. Przetarł dłońmi twarz i cicho westchnął, po czym pokręcił głową, by następnie złapać Vincenta za nadgarstek i przyciągnąć nieco w swoją stronę. Spojrzał na niego poważnym wzrokiem. — Nie mamy czasu na bieganie do biblioteki. — zauważył słusznie. Lekcja powoli się kończyła i należało oddać pracę w terminie. — Wiesz co? Po prostu usiądź i siedź. — stwierdził, aby ponownie pogrążyć się w milionie myśli, zaciekle pisząc kolejne zdania na kartce pergaminu. Robił to zaskakująco szybko, by niemal w ostatnim momencie napisać na samym końcu referatu w prawym dolnym rogu dwa nazwiska. Uśmiechnął się zadowolony.
    — Wisisz mi paczkę czekoladowych żab. — powiedział w stronę swojego towarzysza, będąc w pełni poważnym. Wręczył Vincentowi pergamin, by ten chociażby zapoznał się z treścią referatu, a następnie zaniósł ją nauczycielowi. Victor zaś spakował wszystkie swoje rzeczy do torby, upewniając się kilkakrotnie czy niczego nie zapomniał, po czym poczekał na bruneta przy wyjściu z sali.
    — Widzimy się wieczorem w dormitorium przy partyjce kart i nie zapomnij o moich czekoladowych żabach. — zaśmiał się, by zaczepnie trącić ramieniem Vincenta. Musiał się śpieszyć, aby nie spóźnić się na trening Quidditcha, który wyjątkowo dał mu dziś w kość, a mimo to nie mógł odpuścić sobie odrobienia lekcji. Niemal modlił się, aby zastał przed kolacją dormitorium puste. Niestety mocno się pomylił. Już na samym wejściu, chwycił w dłoń jedną z poduszek, którą celnie trafił prosto w głowę Vincenta.
    — Talentu ci nie można odmówić, ale choć raz byś się zlitował nad człowiekiem i przestał wyć. — powiedział, kręcąc przy tym głową, po czym wyraźnie zmarnowany zaległ na łóżku, wciskając twarz w poduszkę. Poleżał tak kilka minut, nim przeszedł do pozycji siedzącej i wyciągnął ramię w stronę swojego kufra, z którego wyjął butelkę soku dyniowego. Zdecydowanie tego mu było trzeba. Zagarnął swojego kota na kolana, by móc leniwie przeczesywać jego miękką sierść, na co Amant zareagował głośnym mruczeniem.

    Victor W.

    OdpowiedzUsuń
  84. Zacznijmy od jednego podstawowego faktu — Aleister nie wiedział co się tak właściwie dzieje i przede wszystkim co tutaj robi. No dobra, wiedział, że to weekendowy wypad do Hogsmeade, gdzie kupił słodycze w Miodowym Królestwie tylko dlatego, że udało mu się wyżebrać pieniądze od Claudii, jego starszej siostry. Niestety mama w ramach kary nie chciała mu ich dać do końca września, więc miał ubolewać z łatką biedaka, gdyby żadna z jego ukochanych sióstr nie okazała mu litości. Wszystko zaczęło się niewinnie, gdy jeden z nauczycieli postanowił wystosować do niej list o tym, że jednej spośród wielu nocy trafił na niego pod wpływem. Cholerka, że też wtedy nie wpadł na swojego przyjaciela Arthura Blacka, bo może, a raczej na pewno, by mu się upiekło. A tak Averilla Sheehan-Alanis nie odpuściła Aleisterowi tego wybryku, wysyłając mu wyjca na samiutki początek dnia i piątkowy poranek, kiedy jadł śniadanie przy kacu. A jego matka bezczelnie pozdrowiła pod koniec Finleya, życząc mu uprzejmie miłego dnia. Nie do pomyślenia! Ta kobieta nie miała w ogóle wstydu! Aleister był wręcz wstrząśnięty jej zachowaniem. Terrorystka chciała omamić mu brata! Nie do pomyślenia…
    Tymczasem jego niewinny pobyt w Hogsmeade, gdzie to w Trzech Miotłach raczył się ciepłym, kremowym piwem za ostatnie pieniądze. Początek września był wprost idealny, a do tego oświetlony ciepłymi promieniami słońca przy jeszcze zielonych drzewach. Dopisywał mu humor, przyjemna atmosfera w lokalu i niezawodne towarzystwo w charakterze Flemeth Lawson. Nie spodziewał się jedynie tego, że ręka jakiegoś gościa wyciągnie go siłą z budynku za kołnierz w momencie, gdy odłoży opróżnione z wprawą do dna kufel i odetchnie z ulgą. Flem chwilę wcześniej zniknęła w łazience, uprzednio dzieląc się z nim informacjami, które pozyskała na temat tego Edmunda czy Edgara — ich gajowego czy jak on się tam nazywał.
    — Koleś — burknął tylko na powitanie, mierząc go karcącym wzrokiem i poprawiając żółto-czarną, flanelową koszulę. Fryzura zachowana do tej pory z artystycznym nieładzie, teraz została nieco spsuta, co musiał szybko naprawić swymi utalentowanymi rękoma, patrząc w witrynę sklepową. Opalenizna wprost z Grecji miała mu przypominać o wysokich temperaturach, jeszcze bardzo długo.
    Jak się okazało prowodyrem zajścia był Vincent Greed, ten typ od przyśpiewki z meczu, w którym niebiescy dostali srogie lanie, a ich zawodnik doznał kontuzji i to przypieczętowało przegraną ze Ślizgonami. Taa, ten Krukon ciągle chodzący z gitarą. Chyba, bo może to był ktoś inny. Ups.
    Greed tylko wcisnął mu krótkie, lakoniczne informacje o tym, że wystawił go niejaki Arsellus Langhorne — Aleister nie znał gościa, ale nie podpytywał o szczegóły — i potrzebuje zastępstwa, więc jakże asertywnie wzruszył tylko ramionami i zrobił minę w stylu: a, no dobra, spoko. Tak też Sheehan pozwolił zaciągnąć się do Świńskiego Łba, by spotkać się z jakimś tajemniczym handlarzem czy magikiem tresującym węże. Coś w ten deseń, tak. Coś z glonami z kamieni do eksperymentów, ale to akurat było zbyt podejrzane, by Aleister chciał to zapamiętać.
    — Jak coś pójdzie nie tak. To spadam stąd i radzisz sobie sam. Jestem za młody, żeby umierać. — Oświadczył zupełnie poważnie, stawiając kawę na ławę już po przekroczeniu progu lokalu wypełnionego podejrzanymi typami spod ciemnej gwiazdy.

    Aleisterek

    OdpowiedzUsuń
  85. [Gdy zobaczyłam Vinniego to w głowie od razu miałam: Wake Me Up Before You Go-Go. Nie pytaj czemu bo sama nie wiem :D Jeej tego muzykanta to by Nicholas przygarnął do swojego mieszkania na jeden z wakacyjnych miesięcy, urządzając sobie z nim szalone karaoke zakrapiane małą ilością rumu porzeczkowego, o!]

    Nicholas

    OdpowiedzUsuń
  86. [Mamy bardzo dobrego znajomego w Hogsmeade, więc Vinny może liczyć na darmową ognistą do końca życia! :D]

    Nicholas L.

    OdpowiedzUsuń
  87. [A to można się przestać zachwycać Vinnym? Dla mnie to niemożliwe! :D
    Chciałabym coś wymyślić dla naszych chłopaków, myślę, że w życiu Amasaia przydałby się taki Vincent, choć z drugiej strony nie za bardzo wiem, jak ich powiązać... Z Flemeth faktycznie można by było coś wyłapać, więc mogłabym o to zahaczyć. Ale odpuścić sobie takiego Vincenta, kuuurcze! :D]

    Amasai Langdon

    OdpowiedzUsuń
  88. [Vi na pewno doceni dobry gust, zwłaszcza że to też Krukon! Pewnie nawet po wakacjach przywozi mu mugolskie winyle i urządzają sobie jam session w dormitorium <3 Mi do serduszka przemówił zwłaszcza dopisek o nowych miotłach! Czuję, że ich dwójka to prawdziwe bratnie dusze.]

    Virginia

    OdpowiedzUsuń
  89. [Z Vincentem będzie nam łatwiej, chociaż nie mam też nic przeciwko pisaniu na dwa fronty. Zawsze to więcej wątków. ;D
    Z Vinnym mogliby mieć taki trochę love/hate relationship. Ona pewnie ostentacyjnie twierdzi, że nie znosi jego zawodzenia i wytyka mu, że nieustannie szuka atencji, ale w gruncie rzeczy, to przecież sensowny człowiek z pasją, a takich Maeve lubi :D]

    Maeve

    OdpowiedzUsuń
  90. [Rhiannon będzie urzeczona i przeszczęśliwa! Choć nie wiem, czy Vinny by się nie rozmyślił, biorąc pod uwagę, że raz w miesięcu dziewczę trochę nie domaga, widocznie blednie i śpiewa trochę bez przekonania. Ale ona chętnie pomoże mu ogarniać ten bajzel i nawracać czarodziejów na jedyną słuszną muzykę. Taka życiowa misja!
    To co będą knuli tym razem?]

    Rhiannon

    OdpowiedzUsuń
  91. Oliver nie sądził, by Serena wysyłała te wszystkie donosy do rodziców z sympatii do niego. Po co miałaby to robić, skoro w szkole chroniła nie raz, nie dwa, jego tyłek przed konsekwencjami ze strony innych nauczycieli? Bardziej obstawiałby, że robi to dlatego, by móc się z niego pośmiać, kiedy po solidnym opierdzielu od niej samej, wraca do domu, zbierając drugi od biologicznych rodziców.
    Blackwall była Gryfonką, jednak sprytu i niekiedy złośliwości miała jak całe stado Ślizgonów. Może to dlatego Oliver był nią totalnie oczarowany już od pierwszych dni w szkole?
    — Nie słuchaj go! W przyszłe wakacje zamykam się w piwnicy i pracuję nad swoim zaklęciowym portfolio! A jak jesteś taki mądry Greed, to sam sobie bądź gosposią domową, ja mam zamiar ciężko pracować — Oliver naburmuszył się jak siedmiolatek, zaplatając ramiona na piersi.
    Rodzina Johnsonów był głośna, dużo mówiła, jeszcze więcej się śmiała i wszędzie wszystkich było pełno. Jeśli ktoś kiedykolwiek zastanawiał się, dlaczego sam Ollie jest chodzącym ADHD z powikłaniami, to właśnie dlatego, że wychowując się w tym domu, jakoś środkowe dziecko, przyjął na siebie wszystkie cechy domowników i niekiedy bywał wręcz chodzącą bombą z tykającym zegareczkiem na plecach.
    Olivia dzielnie męczyła Vincenta w salonie, a reszta rodzeństwa pomagała mamie w kuchni, przez co posiłek był gotowy szybciej niż normalnie, a kiedy wreszcie wszyscy zasiedli wokół stołu, Oliver, i chyba nie tylko on, wzdrygnął się, kiedy Vincent z zaskoczenia załomotał otwartymi dłońmi w blat.
    Ollie przeczuwając jeden z popisów przyjaciela, odchylił się na krześle, pozwalając mu zgarnąć swój pusty kubek, gdyż do jego mama zdążyła już nalać soku. Vincent jak to prawdziwy artysta, najpierw usadowił się wygodnie, zrobił miejsce na stole i przy akompaniamencie cichego chrząknięcia, zgarnął kubek Olivera przed nos.
    Młody Johnson został zmuszony do obejrzenia tego filmu w zeszłe wakacje, kiedy to wszystkie jego siostry i jak się również okazało, tata, były nim totalnie zachwycone, nawet Olivia, co nie umknęło zdziwieniu Olivera.
    Scenę, w której cała restauracja gra na plastikowych kubkach, zapamiętał bardzo dobrze, bo musiał przyznać, że robiła wrażenie. Zastanawiał się, jak długo ci ludzie musieli uczyć się grać w tak idealnej synchronizacji, bo że Vincentowi poszło gładko przyswojenie tego rytmu, był pewien. Nie znał bardziej muzykalnej osoby w szkole, która nawet do przypadkowo wypowiedzianego słowa, potrafiła zaraz ułożyć pół piosenki z melodią!
    Siostry były wręcz oczarowane Vincentem, mama uśmiechała się lekko, a tata kiwał głową w wystukiwany rytm. Oliver uśmiechnął się szeroko na te obrazek, zanim wyciągnął telefon i zaczął filmować obserwowaną scenę, gdyż naprawdę wyglądało to przezabawnie — wczuwający się Vinny, zauroczone siostry i zaczarowani rodzice.
    Trzeba było przyznać, że Vin, kiedy chciał, potrafił roztaczać wokół siebie niesamowity czar. Szkoda tylko, że poznali się już na nim wszyscy nauczyciele i nijak nie przydawał się on w wykręcaniu się ze szlabanów, które jakimś cudem zawsze dostawali razem, ku rozpaczy Sereny, która wpuściła ich raz, jeden jedyny, we dwóch do swojego gabinetu.
    Ollie wyłączył telefon zaraz po gromkich oklaskach, które Vincent otrzymał od jego rodziny, natychmiast poproszony, żeby zagrał coś na Biance. Gryfon uśmiechnął się szeroko. Zdaje się, że muzyczne wieczorki z Greedem, aktualne są nawet na wakacjach.

    Ollie

    [Nie wiem co to jest, nie pytaj.]

    OdpowiedzUsuń
  92. Gdyby wiedział, że owy pocałunek zapoczątkuje w jego głowie jeden wielki mętlik i mnóstwo pytań bez odpowiedzi, zapewne w ogóle by go nie zaproponował i nie zaczął tej głupiej zabawy. W ogóle nie zgodziłby się na wyjście do Trzech Mioteł. Nie musiałby wysłuchiwać tych okropnych rzeczy w łazience i chować się pod stołem przed Blackwall dostając zawału z powodu swojej klaustrofobii, o której nikt nie miał pojęcia. Byłby tym samym Arthurem Blackiem co parę godzin wcześniej, którego postrzeganie Vincenta jako swojego przyjaciela nie uległoby żadnej, nawet najmniejszej zmianie.
    Gdyby wiedział, że dotyk jego ust sprawi, że w jego brzuchu zaczną tańczyć motyle, a policzki zaatakuje gorąc, nigdy nie wdrapałby się na to przeklęte wzgórze, które dotychczas kojarzyło mu się z gwiazdami, a teraz miało również przypominać mu o tej jednej, która nagle zgasła.
    Wzrok miał trochę nieobecny kiedy w końcu się od siebie oderwali, utkwiony w cieniach na jego policzkach, rzucanych przez ciemne rzęsy, które powoli się oddalały wraz z tym, jak oddalała się jego twarz. Uniesienie odczuwalne jeszcze parę sekund temu wyparowało wraz z jego słowami, uświadamiając go, że to co się właśnie stało nie było jedynie zwykłym pocałunkiem. A przynajmniej nie dla niego. Bo gdyby całe to zdarzenie - tak jak zamierzał od początku - było jedynie przyjacielską przysługą, nie odczuwałby takiego zawodu oraz bólu na wieść o tym, że Vincent nie poczuł dosłownie nic.
    – Ale wiesz, że to jeszcze o niczym nie świadczy? – zaśmiał się nerwowo, odwracając głowę aby ukryć zawiedzione spojrzenie. – W sumie to byłoby dziwne gdybyś coś poczuł całując się z przyjacielem. To raczej normalne, że nic nie poczułeś, wcale nie jesteś zepsuty.
    To ze mną jest coś nie tak, pomyślał i podciągnął nogi pod klatkę piersiową, opierając brodę na swoich kolanach. Nie patrząc w jego stronę, rzucił mu wygniecioną paczkę papierosów.
    Nie miał prawa się na niego złościć, a jednak poczuł nagłą, kumulującą się w nim wściekłość i frustrację. Sam nie miał pojęcia czy w tej chwili bardziej nienawidził siebie czy jego. Skubiąc nerwowo trawę myślał już tylko o tym, że od teraz nie będzie potrafił spojrzeć na Greeda tak samo. Jednocześnie w mózg wżerała mu się myśl, że Vincent najprawdopodobniej jutro będzie zachowywać się tak jakby nic się nie stało… Bo nic się nie stało, prawda? Dla Vincenta nic się nie zmieniło. Nic.
    – Pewnie jeszcze nie trafiłeś na odpowiednią osobę. Wbrew pozorom, ja i Olivia, pomimo tego, że tak długo byliśmy razem, nie czuliśmy do siebie praktycznie nic – uśmiechnął się gorzko i nieco ironicznie na myśl, że – jak na złość – akurat teraz musiał poczuć to coś, o czym tak pewnie wszyscy zakochani rozprawiali, a o czym on nie miał w zasadzie bladego pojęcia – bo przecież nigdy nie miał motyli w brzuchu podczas pocałunków z Greengrass.
    Mocniejszy powiew wiatru smagnął jego policzki i wdarł się pod pogniecioną koszulę, uświadamiając go, że chce jak najszybciej wrócić do zamku.
    – Wracajmy. Będziemy mieć problemy jeśli ktoś nas nakryje – dźwignął się z trawy i niemal od razu wcisnął dłonie do kieszeni spodni. Nie czekając na Vincenta zaczął powoli się oddalać, cały czas nie potrafiąc na niego spojrzeć.
    Ciężar, który czuł w sercu, dobitnie uświadamiał go o popełnionym błędzie i tym, że zapach owoców leśnych już nigdy nie będzie pachnieć tak samo.

    Black

    OdpowiedzUsuń
  93. Cokolwiek można było wywnioskować na podstawie wiecznie równo zaścielonego łóżka Filemona, oscylowałoby najpewniej w rejonach niesłusznych założeń o jego pedantyzmie (który wydawał się potwierdzać fakt dość obsesyjnej nienawiści krukona wobec jakichkolwiek śladów bytności innych ludzkich istnień w obrębie jego łóżka).
    Każdy kto choć raz zajrzałby do kufra Hopkinsa prędko przekonałby się, że była to zbyt pośpiesznie wystawiona diagnoza, bowiem w jego czeluściach prawie zawsze napotkać można było chaos w żywej postaci.
    Na jego dnie walały się wszelakiej maści instrumenty naukowe (głównie z rodzaju tych typowo mugolskich). Bogaty zbiór naczyń laboratoryjnych wszelakiej maści udało się pomieścić jedynie za pomocą zaklęcia zmniejszająco-zwiększającego. Oprócz nich napotkać można było naturalnie mikroskopy, minerały, pióra różnych magicznych stworzeń czy tajemniczo podpisane próbki; wszystko to pląsało beztrosko pośród ubrań i prywatnych zbiorów książek Hopkinsa.
    Zatem nie - to nie pedantyzm decydował o tym, że Filemon wolał wokół siebie utrzymywać porządek. Przyczyna była znacznie prostsza - znacznie łatwiej mu się wtedy podtrzymywało złudzenie, że nie otaczają go inni ludzie.
    Z Vincentem Greedem niestety pielęgnowanie takiego mirażu przeważnie okazywało się zwyczajnie niemożliwe - nawet jeśli Philowi udawało się nie dopuścić do tego, aby jakakolwiek zbłąkana skarpetka współlokatora skaziła jego miejsce wypoczynku, to prędzej czy później głośne wycie chłopaka dobitnie przypominało o jego obecności, na domiar złego systematycznie obrzydzało Hopkinsowi kolejne klasyki rocka. Bynajmniej nie decydował o tym fakcie brak umiejętności wokalnych Greeda (czysto obiektywnie Filemon oceniłby je jako całkiem niezłe), co wybór chwili, w której ten postanawiał spełniać się muzycznie.

    Na szczęście Filemon doskonale wiedział, że nie istnieją przeszkody, których nie dałoby się pokonać przy odpowiedniej dawce stuporu. I to właśnie swojej upartości zawdzięczał fakt, że od kilku cudownych dni mógł się cieszyć nie tylko brakiem skarpetek na swoim łóżku, ale i nieskazitelną ciszą, którą zapewniała wyczarowana przez niego bariera.

    W dniu dzisiejszym z okazji jej wzniesienia Hopkins postanowił urwać się z zaklęć; ostatnimi czasy na tych zajęciach doświadczał wyłącznie poczucia straty czasu - minusy wyprzedzania podstawy programowej. W takim układzie zdecydowanie preferował zaszycie się w jakimś przytulnym miejscu z najnowszym egzemplarzem kompendium chemicznego, które dotarło do niego dziś wraz z poranną pocztą.

    Niestety - prędko okazało się, że nie tylko on właśnie dzisiaj postanowił nie trafić na lekcje. Podwójne niestety wobec faktu, że drugą osobą musiał się okazać właśnie ten najbardziej hałaśliwy spośród współlokatorów. Z jeszcze innej strony - stwarzało to idealne warunki dla przetestowania bariery.

    - Wiem, która jest godzina - odpowiedział, powitany informacją na jej temat.
    - Technicznie rzecz biorąc: tak, powinienem - przyznał Vincentowi rację, bo wniosek, którym ten go uraczył bez wątpienia był słuszny, ale jeśli Greed tym spostrzeżeniem liczył na zachęcenie go do wyjawienia przyczyn, dla których nie uczestniczył w zajęciach to zwyczajnie się przeliczył. Zamiast tego Filemon omiótł najbliższe otoczenie drugiego krukona spojrzeniem, które bez wątpienia wyrażało krztynę niedowierzania nad tym, na co patrzył.
    Cóż - przynajmniej już nie będzie musiał tego znosić w pobliżu swojego łóżka. Niczego więcej nie potrzebował do szczęścia.
    - Zdaje się zresztą, że ty też, ale wygląda na to, że wolisz siedzieć tutaj i rozrzucać różne przedmioty, dekorując nasze dormitorium w typowym dla siebie stylu. Interesujące - podsumowuje tonem wskazującym, że wcale tego faktu nie uważa za interesujący, po czym z bardzo nikłym uśmiechem człowieka, który osiągnął w życiu jakieś małe zwycięstwo siada po turecku pośród swojej pościeli i otwiera księgę.

    OdpowiedzUsuń
  94. [Ja nie mogę, magiczny Eddison, w trąbkę jeża. Jakie to est odjazdowe, pierwszy raz się z tym spotkałam i jestem pod wrażeniem. w dodatku jest taki pozytywny, świetny dobór wizerunku.]
    Im Minjung

    OdpowiedzUsuń
  95. - Wspaniale się trzymasz, wobec czego chyba powinieneś dać radę przebywać na zaklęciach, skoro jesteś już w stanie prowadzić bardzo dostrzegalny manifest przeciwko czystości w tym dormitorium - oświadczył, nim magiczna bańka ochronna została dopełniona zaklęciem wyciszającym.
    Po jego wzniesieniu Krukon przez kilka sekund siedział wyprostowany, ze spojrzeniem utkwionym w Vincencie. Chłopak coś mówił i mógłby z ruchu jego warg odczytać słowa, gdyby się nad tym odpowiednio skupił. Wszystko działało dokładnie tak, jak sobie zaplanował.
    Chyba wypadałoby uzmysłowić współlokatorowi, że niestety nie usłyszał ani jednego słowa?
    Z tym postanowieniem Phil wydobył spomiędzy kartek księgi kawałek pergaminu i schludnym pismem naskrobał na nim kilka słów,“Niestety cię nie słyszę”, po czym przytknął go do powierzchni bariery. Ta zafalowała lekko, zamieniła się opalizująco po czym zastygła niby napięta folia, do której przylepił się kawałek pergaminu. Zdecydowanie jednak nie była równie podatna na zniszczenie, o czym świadczyła skuteczność z jaką odbijały się od niej przedmioty rozmaitych gabarytów.

    Po chwili Filemon gotów był zainteresować się już tylko tomiszczem, które ze sobą przytargał, gdyby nie fakt, że poczynania Greeda wydały mu się cokolwiek alarmujące.
    Hopkins doskonale zdawał sobie sprawę z zamiłowania, jakim Vincent darzył różdżki (zresztą ich niegroźny konflikt zapoczątkował spór w ich dziedzinie) i wcale nie lekceważył jego postępów z udziałem ich powstawania. Wbrew niezbyt nobliwej opinii, którą sobie wyrobił na temat współlokatora, skłonny był przyznać, że Greed ma zadatki, aby w przyszłości wydawać na świat całkiem przyzwoite różdżki.
    Wobec tego dostrzegając, że ten wydobywa z dna kufra, coś co bez cienia wątpliwości jest (prawdopodobnie) nieprzewidywalnym tworem Vincenta Phil miał pełne prawo poczuć zew czujności.
    Oszczędnym ruchem usunął z osłony barierę dźwiękową.
    - Co to za irracjonalny argument, zdający się sugerować, że moje łóżko mogłoby dokonać spontanicznego samospalenia? Ono jest narażone na podpalenie tylko i wyłącznie wtedy, kiedy nie jest zabezpieczone przed twoim nieokrzesaniem. Ale, jeśli chcesz wiedzieć, to gdyby hipotetycznie zajęło się ogniem to zapewniam cię, że reszta dormitorium by na tym nie ucierpiała, bo bariera jest odporna także na ogień. Analogicznie - gdybyś postanowił zasiać mniej lub bardziej zamierzony pożar, ja i cały mój dobytek zostalibyśmy nietknięty.

    Filemon Hopkins

    OdpowiedzUsuń
  96. – Jeszcze czego – burknął odruchowo, słysząc o Skrzydle Szpitalnym. Nadal czuł nieprzyjemny ucisk w okolicach przegrody nosowej jednak nie sądził, że jest aż tak źle aby musiał pojawiać się w tym okropnym, śmierdzącym medykamentami miejscu. Zawsze miał wrażenie, że od samego pobytu tam robiło mu się gorzej. Dopiero jutro rano miał się przekonać, że czy tego chce czy nie, będzie musiał postawić tam nogę i zmierzyć się z podejrzliwym spojrzeniem pielęgniarki, która zapewne celowo przemilczy jego tragiczny wygląd, wiedząc, że lepiej go nie drażnić. Zbyt dobrze zdawała sobie sprawę, jak bardzo Black nie cierpi korzystać z jej pomocy; nie raz udowodnił jej to swoją opryskliwością i niewdzięcznością. – Ale ty sprawdź co z tą twoją głową. Nie wyglądało to rano za ciekawie – dodał pospiesznie, bo w porównaniu do siebie, Vincenta będzie zmuszać, choćby się waliło i paliło, żeby upewnił się czy wszystko w porządku z jego stanem zdrowia.
    Choć w jego głowie nadal panował mętlik, na zewnątrz zrobiło się na tyle chłodno, że to właśnie na tym postanowił się skupić, na swojej gęsiej skórce na ramionach i lodowatych dłoniach, które wcisnął głęboko do kieszeni. Nie zwalniał tempa, zwalając to na to, że jest mu po prostu zimno, chociaż tak naprawdę nadal nie miał odwagi aby spojrzeć na Vincenta. Dlatego pomimo tego, że jego płuca krzyczały aby nieco zwolnił, on gnał przed siebie, ignorując ewentualną zadyszkę. Greeda też najchętniej by zignorował ale po prostu nie potrafił. Nie, kiedy…
    – A dlaczego miałbym nie pójść? – zapytał ze zdziwieniem, nieco zwalniając i w końcu pozwalając aby Kurkon pojawił się obok niego, a nie za nim. - Przecież… Zawsze przychodzę - dodał nieco ciszej. Wiedział, że stanie na samym końcu i podpieranie ścian to może nie do końca ten typ widowni, którego pragnie Vincent jednak zawsze miał nadzieję, że to wystarczy. Poza tym nie był osobą, której obecność jakoś dodawałaby Greedowi otuchy. A przynajmniej tak zawsze myślał, kiedy widział te wszystkie osoby skaczące i krzyczące pod sceną - czasami żałował, że on tak po prostu nie potrafił.
    – Jaki masz pomysł? – zapytał, w końcu zbierając odwagę aby móc na niego spojrzeć. Chciał nie czuć nic, a jednak mimowolnie zrobiło mu się gorąco, choć w tej chwili zrzucał to na nerwy i swoje paranoje, licząc, że jutro się obudzi i wszystko będzie po staremu, a Vincent nadal będzie tym samym Vincentem. Vincetem, który jest tylko jego najlepszym przyjacielem. Nikim więcej.

    Black

    OdpowiedzUsuń
  97. Aleister nie wiedział, naprawdę nie wiedział, czy Victor ma go za głupiego, a już tym bardziej naiwnego, by uwierzył w pokrewieństwo z Flemeth. Lubił go już na tym wstępnym etapie, no ale bez przesady... Podkreślmy, że w Hogsmeade, dokładnie teraz, był trzeźwy, to bardzo ważna kwestia. Nie mógł dać się nabrać na te oszustwa, o nie. To tak, jakby uwierzył, że Edgar z chatki gajowego nie był uciekinierem z Azkabanu i okazywał się bezpieczny dla środowiska. Tak, Al, bo przecież zagrożenie mierzy się w wielkości wyhodowanej dyni i niechęci Stone'a do dzieciaków, czyż nie, słońce?
    Oficjalnie został uprowadzony przez kolesia, który ciągnął go uliczką pełną od ludzi, bo i z takiego słonecznego września należało czerpać wszystko co najlepsze. Jak powinien się zachować? To właśnie to pytanie nurtowało go, gdy przebiegał wzrokiem po twarzach mijanych w ekspresowym tempie czarodziejów. W momencie, gdy Victor zaczął potrząsać go za ramiona, na opalonej przez przyjemne greckie słońce twarzy Sheehana pojawił się grymas niezadowolenia. Wyglądał przez tę opaleniznę bardzo nietypowo dla szkockiego krajobrazu i normalnego klimatu panującego na Wyspach Brytyjskich — niemal jak obcokrajowiec. Jeśli mógł tym zapunktować, to może i lepiej.
    Puchon miał coraz większe obawy nie tylko o cały przebieg zajścia, ale zaczął podejrzewać, że Victor — bo przecież nie Vincent, oczywiście, że nie, skądże! — zbacza na złą drogę i wchodzi na ścieżkę kryminalną. W jego głowie pojawiła się myśl, że powinien powiedzieć o tym dyskretnie Arthurowi, żeby miał na niego oko. Aleister może i trzymał się planu, milcząc, ale jego mina i zmarszczone brwi, czy rozbiegany wzrok zwracał uwagę tego jak bardzo nie pasuje do roli towarzysza biznesowego. Do tego jeszcze Victor zaczął nawijać w jakimś języku, którego nie rozumiał. Dziwak jeden.
    Gdy w końcu Krukon i Puchon zajęli miejsca przy stoliku, który lata świetności miał już niewątpliwie dawno za sobą, chyląc się do końca swojego żywotu przy najbliższej bójce z alkoholem w tle, gapił się w Greeda poważnie zaniepokojony.
    — Nie rozumiem — powiedział, pochylając się nad drewnianą powierzchnią stolika. Młody Sheehan ściskał w ręku różdżkę, której nie obdarzył większą uwagą. — Kazałeś mi się nie odzywać, a teraz mam podejść do gościa, dać mu ten bezpański magiczny patyk, zażądać kasy i co dalej?
    Kasa. No właśnie. To słowo zapaliło odpowiednią lampkę w jego umyśle. Puchon odchylił się do tyłu, opierając się plecami o oparcie krzesła. Aleister nagle pojął sens ich obecności tutaj — Victor chciał mu dobrodusznie podarować w nagrodę pieniądze za wykonanie zadania. No, jednak z tego Greeda do był całkiem fajny gość. Podniósł się z miejsca, nie czekając na odpowiedź ze strony posiadacza jeansowej kurtki z herbem Ravenclaw z tyłu. Puchon zadziałał zgodnie z instrukcjami, zyskując nagle nowy skill w postaci wciskania kitu na poczekaniu o tym, jaki to niezawodny produkt ma do zaoferowania. Czarodziejskie pieniądze wsunął jednak do kieszeni i wyszczerzył się jak dziecko po znalezieniu prezentu pod choinką na gwiazdkę.

    wciąż zdezorientowany, ale tak bardzo, bardzo, Aleisterek

    OdpowiedzUsuń
  98. Victor pokręcił na boki głową i westchnął ciężko z wyraźnym politowaniem. Miał ochotę na krótką drzemkę, jednak jak się domyślał gadatliwość Vincenta nie pozwoli mu nawet zamknąć oczu. Odstawił butelkę z napojem podłogę, a następnie opadł na poduszkę, kierując spojrzenie w stronę towarzysza.
    — Mówił ci już ktoś, że twoja pewność siebie cię kiedyś zgubi? — rzucił z rozbawieniem i z cichym jękiem, nakrył sobie głowę poduszką, co jednak nie przyniosło oczekiwanego efektu.
    — Nie mam parcia na wygraną podczas meczu, która oczywiście jest ważna, jednak Vinny dla mnie ważna jest sama gra, miotła i towarzyszące temu emocje, a tak zupełnie abstrahując na moment od tematu, to zapłacę ci podwójnie, jeśli załatwisz mi dwie butelki tego czym przed chwilą we mnie rzuciłeś…
    Po kilku minutach w zbawiennej ciszy, zwlókł się z łóżka, aby ostatecznie tak jak zwykle zasiąść na dywanie i z ciemnej torby wyciągnąć nieco zniszczony już notes, którego kartki począł sumiennie przeglądać. Notatek z dzisiejszej lekcji było tak wiele, iż spodziewał się, że będzie zmuszony darować sobie wieczorną rozrywkę na rzecz uniknięcia lekcyjnych zaległości. Wzruszył delikatnie ramionami. Zdecydowanie nie działał w ten sposób po raz pierwszy. Kolejna, czysta karta notesu poczęła zapełniać się lekko pochylonym pismem.
    — Muzyczną karierę masz gwarantowaną, ale Vinny! Zlituj się! — rzucił ze śmiechem Victor, gdy głos przyjaciela nadal nie dawał mu spokoju. Pokręcił głową, kierując w stronę chłopaka zmęczone spojrzenie. — Z chęcią ktoś na korytarzu cię posłucha, ewentualnie w pokoju wspólnym, ale pozwól mi się uczyć!
    Mimo próśb Ward spodziewał się, że i tak będzie skazany na śpiew Vincenta, który nie należał do tych przeciętnych pod względem skali głosu, jednak z pewnością należał do tych cholernie mocno uciążliwych. Nieco skonsternowany przetarł wierzchem dłoni czoło i zamknąwszy notes, doszedł do wniosku, iż nic z tego nie będzie. Miał nadzieję, że zacisze starej biblioteki pomoże w mu w nauce, jednak najpierw powinien trochę odpocząć. Ociężała głowa, mocno spięte mięśnie, to wszystko skutecznie dekoncentrowało młodego Warda. Wrócił na łóżko, po czym skierował wzrok w stronę Vincenta.
    — Chciałbym mieć tyle energii co ty niemal każdego dnia. — skwitował i uniósł brew w głębokim zamyśleniu.

    Victor W.

    OdpowiedzUsuń
  99. To otwarte zaproszenie dla was wszystkich, aby stać się częścią największej organizacji na świecie i osiągnąć szczyt kariery. Gdy rozpoczyna się tegoroczny program rekrutacyjny, a nasza coroczna impreza żniwna jest już blisko. Wielki Mistrz dał nam mandat, aby zawsze docierać do ludzi takich jak Ty, więc skorzystaj z okazji i dołącz do wielkiej organizacji Illuminati, dołącz do naszej globalnej jednostki. Przyprowadź biednych, potrzebujących i utalentowanych do
    Ważność sławy i bogactwa. Zdobądź pieniądze, sławę, moce, bezpieczeństwo, zdobądź.
    uznany w swoim biznesie, karierze politycznej, awansuj na najwyższy poziom w tym, co robisz
    Chroniony duchowo i fizycznie! Wszystko to osiągniesz w
    błysk oczu

    Iluminaci nie mają żadnego związku z satanizmem, lucyferyzmem ani żadną religią. Podczas gdy nasi poszczególni członkowie mogą podążać za dowolnym wybranym przez siebie bóstwem, działamy wyłącznie dla dobra i ochrony gatunku ludzkiego.

    Czy akceptujesz przynależność do nowego porządku światowego Illuminati?
    Call & WhatsApp +19735567426
    �� carlosmacdonald234@gmail.com

    OdpowiedzUsuń