Napoleon Bonaventura Groff
20 LAT — STAŻYSTA ZAKLĘĆ I UROKÓW — BYŁY ŚLIZGON — OFICJALNIE CZYSTA KREW — 13 I PÓŁ CALA, OSIKA, WŁÓKNO ZE SMOCZEGO SERCA — PATRONUS: PIRANIA — BOGIN: ???
Włoskie imiona, walijskie korzenie i pozornie niemiecki temperament. Leon dla nielicznych kolegów, którzy pewnie i tak już dawno o nim zapomnieli, Bonnie dla starszej siostry, która wciąż wyciąga do niego rękę. Mimo że nigdy nie dała mu odczuć, że jest od niej w jakikolwiek sposób gorszy, co próbował wmówić im obojgu ojciec, a matka starała się być dla niego jak najlepsza, rozpieszczając go i kochając za dwoje, Napoleon nienawidzi swojej rodziny, każdego z innych powodów, na czele z despotycznym ojcem, typowym bucowatym ważniakiem z Ministerstwa Magii. Staż w Hogwarcie to wyraz buntu i jednocześnie zwykła złośliwość wobec rodziców, bo choć Napoleon sprawia wrażenie poważnego, ułożonego i rozsądnego, głęboko w środku straszny z niego dzieciak, skupiony na sobie i żyjący urazami z przeszłości, jak gdyby rozdrapywanie starych ran było jedyną drogą do ukojenia. Pozorne jest również jego opanowanie; chodzą słuchy, że kiedyś, może wcale nie tak dawno temu, w napadzie gniewu kogoś uszkodził lub – w ekstremalnej wersji powtarzanej przez spragnionych sensacji uczniów – nawet wysłał na tamten świat, a przecież w każdej plotce tkwi ziarno prawdy. Logika nakazuje jednak sądzić, że jego rzekome problemy z agresją nie mogą być aż tak poważne, skoro dopuszczono go do pracy z młodzieżą. Tak naprawdę Napoleon cały czas pracuje nad sobą i swoimi zapędami (wcale nie używając eliksirów w roli wspomagaczy, wcale) – inaczej pewnie pierwszego dnia zrobiłby krzywdę jakiemuś biednemu gówniarzowi, który odważył się za głośno oddychać – i tylko czasami ktoś dostanie od niego po łapach za śmichy-chichy w nieodpowiednim momencie. Na szczęście dla następnych pokoleń czarodziejów nauczanie dzieciarni nie jest szczytem jego ambicji ani marzeń, a jedynie przejściowym etapem niezaplanowanego i niepoukładanego życia. Sam z dumą nazywa siebie przyszłym wynalazcą zaklęć i udaje, że wie, co robi. Zaklęcia stały się jego pasją nie z powodu predyspozycji czy rodzinnej tradycji, po prostu wszystkie inne zajęcia wydawały się mu za mało schludne; nigdy nie zrozumie, jak można chcieć zawodowo warzyć eliksiry albo leczyć innych.
Trudno go polubić, z czego zdaje sobie sprawę, i podobno obchodzi go to tyle co zeszłoroczny śnieg, lecz jeszcze trudniej w ogóle go poznać, zwłaszcza tego prawdziwego; zbudował wokół siebie wysoki, gruby mur i wiecznie kogoś gra. Mówi z walijskim akcentem, którego się nie wstydzi, patrzy na innych z góry, choć nie zawsze dosłownie, rzadko jada śniadania i ciągle się gdzieś śpieszy, co nie przeszkadza mu w byciu świetnym obserwatorem. Zachowuje się, jak gdyby pozjadał wszystkie rozumy, i bywa irytująco wyniosły, ale wcale nie spoczął na laurach – wciąż łaknie wiedzy i dba o ciągły rozwój. Najbardziej chciałby, żeby go zapamiętano, nawet jeśli będzie to wymagało przekroczenia pewnej granicy.
Trudno go polubić, z czego zdaje sobie sprawę, i podobno obchodzi go to tyle co zeszłoroczny śnieg, lecz jeszcze trudniej w ogóle go poznać, zwłaszcza tego prawdziwego; zbudował wokół siebie wysoki, gruby mur i wiecznie kogoś gra. Mówi z walijskim akcentem, którego się nie wstydzi, patrzy na innych z góry, choć nie zawsze dosłownie, rzadko jada śniadania i ciągle się gdzieś śpieszy, co nie przeszkadza mu w byciu świetnym obserwatorem. Zachowuje się, jak gdyby pozjadał wszystkie rozumy, i bywa irytująco wyniosły, ale wcale nie spoczął na laurach – wciąż łaknie wiedzy i dba o ciągły rozwój. Najbardziej chciałby, żeby go zapamiętano, nawet jeśli będzie to wymagało przekroczenia pewnej granicy.
Posłuchałam głosu serca i zrobiłam drugą postać, pierwsza: Finley Darcy.
Od razu mówię, że nie chcę żadnych romansów z osobami młodszymi od Leona, ale uczniowie obu płci mogą sobie do niego wzdychać, czemu nie.
Kontakt: nekrobiose@gmail.com. Wizerunek: Cody Fern.
[Jestem w szale American Horror Story, więc... hello there. <3 Absolutnie kocham imię Napoleon i nigdy go nie zdrabniam, więc dla mnie to nie jest żaden Leon. Napoleon na zawsze. Co prawda, wydaje mi się, że Poppy bliżej byłoby do Finna, ale, jeśli w ogóle chcesz z moim maczkiem wątek, to decyzję pozostawię Tobie.]
OdpowiedzUsuńPoppy
[Zaczynam mu chyba współczuć przy tym chatakerze, że ma nad sobą akurat Malcolma. Wymyśliłam im podczas zapoznawania się z treścią karty dwie wersje powiązania, choć podeślę je zapewne o późniejszej porze.]
OdpowiedzUsuńMalcolm Letherhaze
[ Podglądałam...przyznaje się bez bicia . Zdaje mi się on być dość toksyczny...a przynajmniej dla słabych charakterów. No cóż- moha Tori pasuje do tego idealnie. Co ty na to by ów niesamowicie uroczy pan był mężczyzną z karty Tori? Tum z którym mieszka bo chce zapomnieć, udaje by poczuć się lepiej, a w rzeczywistości jedynie karnii swoją masochistyczną duszę i zamienia się w lalkę, która ma ładnie wyglądać?]
OdpowiedzUsuńV.Weasley
[Witam walijsko-niemieckiego Napoleona! Lubię takich wyrafinowanych paniczyków, a to, że ma Szwabskie korzenia... Kurde, idealnie trafiłaś w mój gust. Nieco współczuję Malcolmowi (i jednocześnie zazdroszczę) takiego stażysty. Daj mu wycisk, co by mógł narzekać Alastairowi ile wlezie na [i]nieopierzone[/i] piskle, chociaż z drugiej strony i jeden, i drugi ma problem z napadami agresji, więc to może być ciekawy duet, pod warunkiem, że w napadzie szału nie zabiją żadnego gówniaka, haha. W każdym razie zapraszam do któreś z moich postaci. Być może uda nam się coś wspólnie stworzyć.]
OdpowiedzUsuńShanter, Havoc, Winrose
[Napisałam Ci już na mailu]
OdpowiedzUsuńMelpomena Rosenthal
[ Cody Fern absolutnie błyszczy w AHS, teraz tylko czekam na powrót Jessici Lange. Jeżeli Leoś ma problemy z agresją i nie przepada za ojcem huncwotem z pewnością panna Rathmann z powodzeniem grałaby mu na nerwach samym swoim istnieniem. ]
OdpowiedzUsuńA. Rathmann
[Cześć! Przepraszam najmocniej, mam zabiegany tydzień. Niemniej, ta druga opcja bardzo przypadła mi do gustu! Cillia nie jest osobą, która pozwoliłaby sobie na takie traktowanie, bo wywodzi się ze starego czystokrwistego rodu, w którym wpajano dzieciom, by zawsze nosiły głowę wysoko, toteż Avery w czasach szkolnych na pewno była właśnie taka. Potem się odrobinę pozmieniało, ale ciii, grunt, że pozory niczego nie zdradzają. Zostawię Ci mojego maila, bo być może tak będzie łatwiej sobie ustalić kilka rzeczy: mamnaimieofelia@gmail.com :)]
OdpowiedzUsuńCillia Avery
[O rany, świetny pomysł to straszna presja, ale będę myśleć! Jedyne, co mogę powiedzieć teraz: kocham Napoleona, kocham za wizerunek (moja aktualna mała obsesja) i coś mi się wydaje, że w przypadku ewentualnego spotkania, Leon i Nell mogliby się albo pokochać, albo znienawidzić. Niemniej, w oby przypadkach, poszłyby iskry. :D
OdpowiedzUsuńWięc jeśli chcesz jakoś poszaleć, to możemy myśleć.]
Cornelia
[ Crime Story nie oglądałam, ale wczorajszy odcinek zwalił mnie z nóg. Dużo wszystkiego i dużo Ferna.
OdpowiedzUsuńAle skoro upierdliwość Amelii nie robi na nim wrażenia, to pozostaje mi życzyć dobrej zabawy z drugą postacią, bo na obecną chwilę nie mam innych pomysłów na tą dwójkę ]
Amelia Rathmann
Nocne dyżury nie należały do rzeczy, które sprawiały mu radość, chociaż niewątpliwie jeszcze kilka lat temu - przed wypadkiem - byłby skłonny uczynić z nich jedno ze swoich ulubionych zajęć i okrzyknąć mianem słodkiego obowiązku. Niemniej jednak teraz wolał zażyć odrobiny snu, niżeli do godziny drugiej w nocy włącznie stać na straży regulaminu szkolnego i snuć się po korytarzach w charakterze nauczyciela-widmo. W tych trudach miał mu pomóc jeden ze stażystów. Ufał, że będzie to panna Avery, z którą znalazł wspólny język, jednakże to co ujrzał w klasie spełniającej funkcje pokoju nauczycielskiego przeszło jego najśmielsze oczekiwania z dozą towarzyszącego mu rozczarowania, ale wolał nazbyt nie eksponować ani swoich uczuć, ani tym bardziej prywatnych niechęci, bowiem nie miały nic wspólnego z obowiązkiem, który spoczął na jego barkach. I bez względu na przeszkody miał zamiar im sprostać.
OdpowiedzUsuńWidok Napoleona Groffa ostudziły w nim wszelkie zapasy entuzjazmu. W zasadzie nie spodziewał się, że ten krnąbrny młodzieniec kiedykolwiek zechce wrócić do Hogwartu i szkolić się pod kątem pracy jako nauczyciel. Winrose odniósł (jak widać mylne) wrażenie, że Ślizgon miał większe ambicje, porównywalne do tych, którymi niegdyś sam się kierował, omamiony ich gorączką. Był arogancki, ambitny i... utalentowany, acz tego ostatniego nigdy nie przyznałby mu na głos. Zwykł ograniczać kompletny do zbędnego minimum. Otóż obawiał się, że wychowanek Salazara obrośnie w piórka, przez co jego ego wzniesie się do rozmiaru muru chińskiego i stanie się nie do zniesienia. Poza tym byłemu łamaczowi zaklęć nie umknął uwadze fakt, że jasnowłosy swoimi widowiskowymi pokazami, wbrew swojej zblazowanej postawie, nie chciał popisać się przed klasą i udowodnić wszystkim, że jest czarodziejem przez wielkie „c”, zasługującym na dużo więcej. Jego cel był zgoła inny i zanim Winrose zdążył to pojąć, upłynęło kilka tygodni, może nawet miesięcy, gdyż nie spodziewał się, że Groff na tym etapie życie nabrał ochoty na zaimponowanie jednej osobie, swojemu nauczycielowi, Alastairowi Winrose'owi we własnej osoby. Wtedy też postanowił zachować jeszcze większy dystans, będąc świadom, że cechy, na które składała się osobowość Napoleona, stanowiły mieszankę wybuchową, mogącą postawić go w bardzo niekomfortowej sytuacji w przypadku zbyt bliskiej konfrontacji. Jednakże teraz, przekraczając próg skromnie urządzonego pomieszcza, był pewny, że szczeniak zmienił swoje aspiracje i zainteresowania, za co z tym szło - również autorytet, gdyż on sam nie stanowił na takowy dobry materiał. Był zdezelowany i rozczarowany samym sobą. Zgorzkniały i zmęczony życiem, a raczej tym co z niego pozostało.
— Dobry wieczór — przywitał się z siedzącym w krześle stażystą, po czym zerknął na wiszący zegar na ścianie i odetchnął z ulgą w obrębie własnych myśli. Wolał nie dawać Groffowi pola do popisu, a obawiał się, że spóźnienie mogłoby uczynić młodzieńca bardziej śmielszym, jednakże wyrobił się dwie minuty przed czasem, stąd też pozwolił sobie na subtelny uśmiech, ale jego obecność nie była długotrwała. Szybko zniknął na rzecz bezemocjonalnej maski.
Alastair powiódł swoim chłodnym, nieustępliwym spojrzeniem po sylwetce stażysty, a zatrzymawszy go dłużej na młodej twarzy, nie omieszkał zerknąć mu prosto w oczy. Dostrzegł w nich to, co niegdyś – iskry niezachwianej pewności siebie i wiarę w swoją wartość.
Usuń— Zamek jest wielki, dlatego też najrozsądniejszym wyjściem w tej sytuacji, jest podzielenie jego obszaru na dwie osoby. Jak mniemam, masz swoje preferencje, a skoro zjawiłeś się tutaj pierwszy, to tobie przysługuje przywilej wyboru. Zamieniam się w słuch — odrzekł, zamykając za sobą drzwi pomieszczenia. Oczywiście mógł sam dokonać wszelkich ustaleń w tym zakresie, bo jego pozycja w zamku była o stopień wyższa od tej piastowanej przez chłopaka, ale nie miał zamiaru nadużywać swojej władzy nad stażystami. Posiadał swój kodeks moralny, którym nieustępliwie się kierował i nie uwzględniał żadnych ustępstw o tych zasad, nawet jeśli w niektórych sytuacjach byłby mu na rękę.
Obszedł niemal całą długość pokoju i znalazł się tuż przy oknie i, zanim ugryzł się w język, z jego gardła wydobyły się kolejne dźwięki, które skądinąd powinny zostać przez niego przełknięte razem ze śliną. Z kretesem przegrał ze swoją pokusą – była silniejsza od głosu rozsądku.
— Mam nadzieję, że sprostasz temu zadaniu, Napoleonie i nie zaczniesz wymachiwać różdżką na prawo i lewo, by zademonstrować swoją władzę nad łamiącymi regulamin uczniami. Nie zapominaj, że twoja rola się zmieniła. Tym razem jesteś tu w charakterze pedagoga, a na szacunek trzeba sobie zapracować — oświadczył, obracając się ku niemu. Ton jego głosu był podszyty surowością, ale też czymś na wzór sarkazmu. Nie mógł przymknąć oko na to, że Groff miał tendencje do teatralnego demonstrowania swoich atutów magicznych, a Alastair nie respektował takich zagrań. Uważał, że były poniżej poziomu i nie przestał nawet stażystom.
[Uznałam, że im mniej świadków tym lepiej, bo pewnie używanie czarnomagicznych zaklęć jest sprzeczne z szkolnym regulaminem i nie obyłoby się bez konsekwencji, jeśli pojawiliby się świadkowie takiego wydarzenia. ;)]
Winrose
(Tobie nie odmówię. Myślimy nad czymś tu, czy ustalimy to mailowo?)
OdpowiedzUsuńFrances
(Mam pewien zarys relacji, która mogłaby ich łączyć. Zaraz poślę Ci sówkę. c:)
OdpowiedzUsuńFrances
[Mógłby, mógłby jak najbardziej. Poloniusz mógłby podczas jednej ze swoich licznych ucieczek zawedrować do Groffa]
OdpowiedzUsuńHoracy
[Owszem, Iguaną. Niech mu tylko Groff spróbuje książka przyłożyć, to go Horacy pogłaszcze krzesłem ;) ]
OdpowiedzUsuńHoracy
Od dłuższego czasu cierpiała na nadmiar wolnych chwil. Zwłaszcza przez wakacje snuła się z kąta w kąt i nie bardzo miała co ze sobą zrobić, nawet mimo podróży, którą odbyła, chcąc pogodzić się z przeszłością raz na zawsze. Wobec tego staż w Hogwarcie, którego się podjęła, wydawał się idealnym zajęciem; z dala od rodziców, od taty, który nieustannie na jej widok robił zmartwioną minę, od czepialskiej matki, a blisko rodzeństwa, które za wszelką cenę chciała ochronić. Nie miała pojęcia natomiast, że wkraczając z powrotem w zamkowe mury spotka tam również jego, którego miała nadzieję już nigdy nie oglądać.
OdpowiedzUsuńTo nie tak, że zranił ją czy skrzywdził; ona sama podjęła taką, a nie inną decyzję, nie mogła go za nic winić, a przynajmniej tak sobie wmówiła. Być może gdyby był inny, gdyby bardziej mu zależało, daliby radę. Nie uznawała, czy też nie chciała uznać, że związek taki nigdy nie zostałby zaakceptowany przez jej rodzinę, a już na pewno nie po tym, co zaszło, gdyby tylko wiedzieli.
Nie miała cierpliwości do nauczania, chciała się tylko kształcić, a w dodatku wśród młodych uczniów nie dostrzegała żadnego potencjału, nikogo, kto byłby w stanie dać sobie radę na tak zaawansowanym poziomie. Wyjątkiem, oczywiście, było jej rodzeństwo, ale też zdawała sobie sprawę, że nie może traktować ich ulgowo. Niemniej, zawsze była chętna do pomocy zarówno Esther jak i Tobiasowi, to nie ulegało wątpliwości. Już nie pamiętała, ile razy, będąc w siódmej klasie, spędziła wieczór z siostrą nad książkami i skomplikowanymi drogami alchemii. Chciała, by oboje wyrośli na kogoś, kto nie będzie musiał polegać na innych, da sobie w życiu radę sam. Najmłodsza, Helena, zaledwie dwunastoletnia, wydawała się Cillii jeszcze dzieckiem, ale i w niej dostrzegała potencjał – być może nawet większy, niż w którymkolwiek ze starszego rodzeństwa – do całkowitej niezależności, głównie przez jej rozwiniętą wyobraźnię i oderwanie od rzeczywistego świata.
Zajmowała się więc tym, co wychodziło jej najlepiej, a mianowicie eksperymentowaniem potajemnie, które przynosiło dziwną ulgę. Zwłaszcza, że nie była już uczennicą, dzięki czemu nie musiała się kryć, by nie zostać przyłapana na czymkolwiek zabronionym. Teraz sama mogła łapać za rękę, na gorącym uczynku, co sprawiało jej swego rodzaju satysfakcję, nawet jeżeli pozornie była obojętna. Właściwie mało co ją obchodziło tak naprawdę, poruszało najczulszą strunę we wnętrzu.
Nie to, żeby nie potrafiła sobie poradzić z targającymi nią uczuciami; te w zasadzie kompletnie wypierała i dopiero nocami dobierały się do niej, nieproszone i bolesne. Na co dzień jednak była po prostu sobą, Cillią Avery, której nikt nie mógł zranić i którą mało co obchodziło. Swoich potencjalnych przyszłych uczniów zazwyczaj traktowała dość ulgowo, co nie wynikało z jej lekkiego podejścia do przedmiotu, a z faktu, że nie dostrzegała w żadnym z tych małych baranów najmniejszej nawet iskry zapału, nie mówiąc już o umiejętnościach. Nie była pewna, czy w ogóle z tym chce związać swoją przyszłość; najpewniej nie i znów zapędziła się w dziurę, studnię bez wyjścia.
Warzenie eliksiru i bezlitosne pastwienie się nad sobą w myślach przerwał jej huk otwieranych z rozpędu drzwi i znajoma-nieznajoma twarz w nich stojąca. Cillia aż odskoczyła od kociołka, bardziej przerażona hałasem, niż osobistością, która ją nawiedziła, i o wiele bardziej zaskoczona jego widokiem, niż mogłaby się spodziewać. Ostatecznie wiedziała, że podjął tą samą żmudną drogę co ona, czyż mogła się zatem łudzić, że przez cały rok nie natknie się na niego ani razu?
– Na Salazara, usiądź na czterech literach i nie ruszaj się! – syknęła, sprawnym ruchem sadzając go na krześle i zamykając drzwi. Potem wzięła dwa głębokie wdechy, sama nie wiedząc, czy z ich pomocą Napoleon ma zniknąć z powierzchni ziemi czy wyłącznie z tej klasy. – Tego by jeszcze brakowało, żeby ktoś się zobaczył w takim stanie – mruknęła pod nosem, powstrzymując się, by dodać: w dodatku w moim towarzystwie. Nie to, żeby miała coś przeciwko, by urządzić go w ten sposób, ale wolałaby jednak zostać skazana za coś, co faktycznie było jej dziełem. Tymczasem jednak, głupia, głupia, przewróciła oczami i podała mu chusteczki oraz fiolkę eliksiru hamującego krwawienie.
Usuń– Ciesz się, że gablota nie poszła w drobny mak – powiedziała, co miało zabrzmieć złośliwie, ale, o dziwo, było o wiele łagodniejsze niż poprzednie wypowiedzi. – Co z twoją ręką? Jakaś była dopadła cię na korytarzu? – mruknęła, patrząc na niego spode łba.
[Zwykle aż tak się jednak nie rozpisuję...]
mistrzyni kryzysowych sytuacji, Cillia Avery
rances była w Hogwarcie stosunkowo niedługo, a już życie zdążyło ją zaskoczyć. Nie sądziła, że spotka tu swojego byłego, w dodatku młodszego o czternaście lat kochanka, co niekoniecznie było jej na rękę. Z każdym pracownikiem chciała utrzymać czysto profesjonalne relacje i dystans. Zjawiła się tu nie bez powodu i wcale nie miała ochoty nawiązywać głębszych relacji. Pragnęła ułożyć swoje życie na nowo i zapewnić spokój wraz ze stabilizacją. Natomiast spotkanie Napoleona Groffa natomiast wprowadzało chaos do jej życia. Póki jednak ją ignorował (co robił w wyjątkowy sposób, koniecznie jakby chciał za wszelką cenę jej pokazać, że go nie obchodzi, choć Selwyn podświadomie czuła, że było inaczej) czuła się względnie bezpiecznie, chociaż złe przeczucia jej nie opuszczały. Wiedziała, że to zakończy się tragedią. Jednakże ani przez chwile nie pomyślała o ucieczce, choć zdawała sobie sprawę z tego, że jej reputacja mogła być zagrożona. Nie pierwszy raz jednak jej dobre imię zostałoby nadszarpnięte. To, że wybrała miłość dość mocno nadszarpnęło zarówno jej relacje z rodziną jak i reputacje, którą zawsze tak bardzo ceniła. Françoise doskonale wiedziała, jak szybko można stracić to, na czym człowiekowi tak bardzo zależy. Najpierw straciła rodzinę, później dziecko i ukochanego mężczyznę. Choć ostatnią osobę na własne życzenie.
OdpowiedzUsuńPoruszając się po korytarzach, komnatach i salach lekcyjnych, starała się unikać wzroku Leona; nie odzywała się do niego, bo nie uważała aby to było konieczne. Nie chciała wszczynać niepotrzebnej awantury, czy wywoływać spięć pośród grona pedagogicznego. Próbowała zachować całkowity profesjonalizm i najpewniej dlatego trzymała go na dystans. Starała się nie wracać myślami do wspólnie spędzonych chwil, choć momentami miała sobie za złe, że nie została z nim dłużej oraz że nie pożegnała się osobiście, tylko zostawiła mu krótki list.
Ostatnio jednak każda próba Napoleona kończyła się niepowodzeniem; zupełnie jakby sam los stykał ich ścieżki. Przeglądając listę uczniów z którymi miała udać się do Zakazanego Lasu w ramach kary, jej błękitne tęczówki powędrowały na nazwisko drugiego opiekuna. Ze złości zgniotła kartkę w dłoni, a spomiędzy jej palców wysypał się popiół, to wszystko co zostało z listy.
Następnego dnia na dziedzińcu już czekała niewielka grupka uczniów, a wraz z nimi Leon. Omiotła go krótkim lecz przenikliwym spojrzeniem i wsunęła powoli dłonie do kieszeni granatowego płaszcza.
— Dzień dobry, jesteście gotowi? — zapytała ze stoickim spokojem, zaś mimika jej twarzy była jak zwykle poważna. Przelustrowała spojrzeniem twarze uczniów, po czym uniosła spojrzenie ku górze. Niebo pozostawało bezchmurne, prawie zbyt piękne jak na taki dzień.
Listopad ozłocił okolicę cudownym słonecznym blaskiem i wszystko było cudownie rozświetlone. Pasma jasnego, ostrego różu i krwistej czerwieni przecinały niebo, malując niezwykłe, imponujące tło dla zachodzącego słońca, powoli znikającego w wieczornej mgle na horyzoncie. Na bladej twarzy Frances pojawił się subtelny i delikatny uśmiech, a kiedy mijała Napoleona ich spojrzenia na chwilę się złączyły i czarownica wyczuła coś dziwnego, zupełnie jakby jakieś uczucie wciąż się pomiędzy nimi tliło, jakby była pomiędzy nimi iskra, chemia, coś przyciągającego, magnetycznego i wyjątkowego. Nie zatrzymała się jednak, to był zaledwie ułamek sekundy; chwila, która szybko minęła. Otarła się ramieniem o jego ciało i ruszyła przed siebie.
Frances
[Ciężki to charakter z tego, co czytam. Hej! Witam i dziękuję za przywitanie. Przyznam szczerze, że ten pan mnie bardzo zaintrygował i widzę kilka podobieństw między nim, a Aurelle. Z tej racji uważam, że Maurice będzie właśnie tą uczennicą, która będzie robiła mu na złość cokolwiek może. Nie chciałabyś może poznać ich za pośrednictwem rodzin? Całkiem zabawnie by było, gdyby w rzeczywistości się znali, a przed wszystkimi udawali, jak bardzo się nienawidzą. Aurelle brakuje starszego brata odkąd zaginął.]
OdpowiedzUsuńaurelle i lisette
[Wybacz błędy. Pora jest nieodpowiednia. Zła.]
OdpowiedzUsuń— Co w tym złego, że chcę cię traktować z szacunkiem? — zapytał. Nie rozumiał tych wyrzutów. Nigdy go nie ignorował. Traktował go jak resztę swoich uczniów. Ani mniej, ani bardziej. Gdy mówił mądrze i na temat - nagradzał go dodatnimi punktami, gdy zachowywał się poniżej krytyki - odbierał mu je, karcił, a nawet dawał szlaban, ale nigdy mu nie uchybił. Chyba. Nie przypominał sobie takiej sytuacji.
Nie sądził, że jego słowa ugodzą Napalona w samo centrum pewności siebie, nadepnie nimi na jego ego, a raczej rozszarpią je na kawałki. Nie spodziewał się, toteż z opóźnieniem zarejestrował moment, gdy w dłoni stażysty pojawiła się różdżka. Już sięgał po swoją, już...
Oddech. Stracił nad nim kontrolę. Nie mógł oddychać. Rzucone w niego zaklęcie odebrało mu oddech. Upadł na kolana, próbując oddychać, a tylko próbując. Miał wrażenie, że niewidzialne dłonie zakleszczyły się na jego szyi i nie miały zamiaru odpuścić dopóki, dopóty go nie uduszą. Próbował się szarpać, wyrywać. Nic z tego. Rzucał się na podłodze jak wyciągnięta z wody ryby. Umierał. Tak po prostu. Z trudnym do opisania wysiłkiem. Ponad ludzkim. Był na skraju. Chciał wymiotować i mdleć. Stać się duchem i towarzyszyć temu gówniarzowi przez resztę życia. Jak dodatkowy cień. Jak koszmar, upiór, straszydło.
Nie od razu spostrzegł, że działanie zaklęcia dobiegło końca. Kaszlał raz, drugi i trzeci, zaciągając się łapczywie powietrzem, a potem splunął na podłogę. W jego ślinie znajdowała się krew, dużo krwi. Czuł jej metaliczny posmak na zębach, gdy przejechał po nich językiem, ale przede wszystkim czuł złość, która przybierała format wściekłości.
— Napoleonie, wiesz, że praktykowanie czarnej magii w murach tej szkoły jest zakazane? — Głos mu drżał, pobrzmiewała w nim chrypa – paskudna i zniekształcająca wypowiedź. Czuł wyraźny ból podczas przełykania śliny. Zmierzył dzieciaka lodowatym spojrzeniem. — I wiesz, że wystarczy moje jedno słowo, dowód w postaci tego, co mi zrobiłeś i wylecisz stąd na zbity psyk wprost w objęcia zimnych krat Azkabanu? — Seria pytań padła z jego ust, zanim ugryzł się w język. Miał coś, czego Napoleon nie posiadał – autorytet, a mimo to czuł się, jak przegraniec, jak ktoś na krawędzi załamania nerwowego. Jak ktoś błądzący w mrocznej breji, albo nurkujący w buchającym fetorem śmierci smarze. Jak dziecko skarcone przez rodziców.
Emocje. Zazwyczaj potrafił je kontrolować. Zazwyczaj robił wszystko, by trzymać je na wodze, by nie dać się nim strawić, bo pod ich wpływem popełniał błędy - błąd za błędem, robił głupstwa. Czyny wyprzedzały słowa, słowa wyprzedzały myśli, ale teraz ledwo oddychając, czując żółć żołądkową w gardle i mdłości granica między tym co stosowane, a tym co mniej stosowne się zatarła. Wstał, ale nie ustał na chwiejnych nogach zbyt długo. Otóż szybko przemieścił się w kierunku stażysty, zachwiał się i upadł, w trakcie upadku zacisnął zdrętwiałe palce na połach jego ubrań, ale szybko zdał sobie sprawę, że to nie wypali – podmienił prawą na lewą, na protezę. — Myślałem, że jesteś bystry. [i]Ten chłopak do czegoś dojdzie, jeśli przestanie robić z siebie pośmiewisko[/i], to tliło się po mojej głowie za każdym razem, gdy demonstrowałeś mi wachlarz swoich umiejętności. I co? Nadal jesteś taki durny, jak byłeś. Nic się nie zmieniło, a przecież powinno. Jesteś dość bystry by zrozumieć kilka elementarnych rzeczy.
Usta Winrose'a wykrzywiły się w uśmiechu. Podłym, szkaradnym, dodającym mu lat uśmiechu. W kącikach warg ukazały się smugi krwi, którą splunął wcześniej na podłogę, ale w zasadzie dawno nie wyglądał tak paskudnie, jak teraz. Pobladł cały, zrobił się niemal siny, a oczy nabiegły krwią. Czuł albo mrowienie, albo ból w całym ciele. Był przenikliwy, nieznośny. Chciał krzyczeć, ale wiedział, że w końcu zabraknie mu tchu. Serce waliło mu w piersi - bum, bum - jakby ktoś go nakręcił na nowy tryb, tryb szaleństwa. Oddech był płytki, nieregularny. Dyszał. I pocił się przy tym jak świnia. Nabrał do ust nowej dawki powietrza i wydmuchał ją wprost w zmarniałą twarz byłego ucznia. Kilka kropel krwi skalało nań lico, ale Winrose miał to gdzieś.
Usuń– Głuchy jesteś? — Szorstka jak papier ścierny dłoń Alastaira uderzyła o gładszy w swojej konstrukcji policzek Napoleona. — Pytałem, czy jesteś z siebie zadowolony. Jesteś? No dalej. Pokaż mi ten durny, głupkowaty uśmiech numer któryś, wyćwiczony przed lustrem. Niech rozświetli twoją bezczelną gębę. No dalej. Daj mi pretekst, by cię zabić. Nawet nie wiesz, jak bardzo tego pragnę.
Znów go uderzył, ale tym razem lekko. Brakowało mu pary w dłoni. I siły. Opadał z sił. Coraz bardziej. Klatka piersiowa unosiła się i upadała jak w konwulsjach. Alkohol. Miał ochotę się napić. Uchlać do nieprzytomności. Nie kontaktować. Czuć się nietrzeźwo. Nazajutrz obudzić się z kacem jak stąd do Egiptu. Być jak zmięte kartki książki wciśnięte niedbale w okładkę. Narzucić na głowę poduszkę i umierać w niewygodnym łóżku. Z pragnienia. Z migreną. Z wyrzutami sumienia. Z nadwyrężoną godnością. Z wszystkim, co zbierało się w nim od dłuższego czasu. Na Salazara…
Odsunął się od stażysty w obawie, że naprawdę zrobi mu krzywdę, a miał ku temu odpowiednie predyspozycje. Mógł uczynić z niego kalekę, mógł zrobić z nim wszystko, na co miał ochotę, wystarczyło tylko uruchomić wyobraźnie.
— Myślisz, że nie zauważyłem, jak się na mnie gapisz? Myślałeś, że jesteś sprytny? Na Merlina, Napoleonie, czy ty naprawdę uważasz, że jestem ograniczonym umysłowo idiotą? — Pytał. Nadal pytał, nie oczekując odpowiedzi. Pytając, cały czas miał zajęte ręce. Zdjął szatę, zdjął ją, nie koncentrując się nad tym. Nie myśląc. Działał instynktownie. Zdrowy rozsądek wyłączył się gdzieś między pierwszą a drugą próbą załapania oddechu. Może przez odcięcie go od procesu oddychania, mózg na krótki okres czasu był nie dotleniony i doszło do jego uszkodzenia, zwarcia. Może, ale to nie kwestia na teraz. To kwestia na później, kiedy weźmie zimny prysznic i uświadomi sobie, co zrobił. Uświadomi sobie, że nigdy nie powinien tego robić. — Zobacz, Napoleonie, naprawdę chcesz podążać za kimś takim? — Wstał, wykrzesując z siebie resztki energii. Obrócił się tyłem do Napoleona, by mu zademonstrować popękaną, schodzącą z pleców skórę, sączącą się z ran krew, czarne, paskudne plamy na karku. Klątwę pożerającą go od środka. — Naprawdę chciałbyś sypiać z kimś tak... zepsutym, zgniłym? Zastanów się dwa razy na tym, czego chcesz. Zastanów, a potem przyjdź do mojego gabinetu i mi powiedz. — Miał wrażenie, że jad wyciekał spomiędzy jego zębów, gdy wypowiadał te słowa. Przełknął go wraz ze śliną i resztą juchy.
Przedstawienie skończone. Zarzucił na ramiona wierzchnią szatę. Mieli robotę do wykonania. Potem poskłada się do kupy. Musiał to uczynić. Krew dawno nie skapywała mu z pleców. I nie miał wątpliwości, że to zasługa Groffa.
Jesteś z siebie dumny?
Winrose
[Skoro on nie rozumie jak można chcieć zawodowo warzyć eliksiry to rzeczywiście, mogą nie znaleźć wspólnego języka. Od czego jednak jestem, jeśli nie od utrudniania życia Yaxley'owi. Stwórzmy coś więc. Pomysły?]
OdpowiedzUsuńYaxley
[To jak będziesz to na chłodno przemyśliwać, możesz wziąć pod uwagę, że Remy sam się raczy podobnymi wynalazkami, więc mogliby ćpać razem.]
OdpowiedzUsuńYaxley
Choć nigdy by tak tego nie określił, a na pewno przed nikim by się nie przyznał, tego dnia Shacklebolt ewidentnie się ukrywał. Nie można było inaczej nazwać symulowania choroby, by tylko uniknąć wychodzenia z pokoju. Jednak tego dnia obudził się z bardzo konkretnym przeświadczeniem, że mimo iż na niebie nie było ani jednej chmurki, zbliżała się wprost na niego burza z piorunami. Złudnie żywił nadzieje, choć doświadczenie nakazywało uważać inaczej, że pozostanie w pokoju, tak odciętym od reszty zamku, bo znajdującym się prawie na szczycie Północnej Wieży, uchroni go przed nieprzyjemnością, która miała go dziś spotkać.
OdpowiedzUsuńPrawie nawet udało mu się uwierzyć, że zdołał oszukać przeznaczenie, kiedy słońce już od paru godzin spało schowane za horyzontem, a on poza kilkoma złamanymi ołówkami i ucieczką Poloniusza nie doświadczył nic niezwykłego. Ba, można by powiedzieć, że spędził go nawet dobrze, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że udało mu się znaleźć pod łóżkiem dawno zaginioną płytę The Supremes, którą do znudzenia postanowił odtwarzać już do końca dnia.
Miał już nawet się kłaść, przy akompaniamencie You Can't Hurry Love, kończył ostatnie szkice, gdy powiew zimnego wiatru musnął go po karku. Nie była to nawet żadna wizja czy dziwne przeczucie, a zwyczajny przeciąg dochodzący spod drzwi, który zdołał nawet zgasić zapachowe kadzidło, które i tak dogorywało już obok lampy. Spowodowany był za pewne otworzeniem drzwi na dole klatki schodowej prowadzącej na wierzę i choć bardzo na to liczył, raczej nie była to sprawka ucznia. Nie... żaden uczeń nie stawiał by tak odbijających się echem ciężkich kroków o tak późnej porze.
Burza jednak go znalazła. Spokojnie odłożył pióro do kałamarza i potraktował świeżo skończony szkic kilkoma dmuchnięciami, zanim zamknął szkicownik i schował go do szuflady, przekręcając kluczyk, który następnie wylądował w jego kieszeni.
Trzaśnięcie drzwiami zupełnie nie współgrało ze spokojną i nastrojową melodią docierającą z magnetofonu. Tak samo wizja zbliżających się kłopotów nie pasowała Horacemu zupełnie do postaci stażysty eliksirów z idealnie wyprasowaną koszulą, ułożonymi od linijki blond loczkami i iguaną pod pachą. Jednak delikatność z jakim potraktował jego ukochanego towarzysza, nie pozostawiała złudzeń, że spędzą wieczór na miłej pogawędce przy herbacie.
- Groff...- Przywitał go podobnie jak on, nazwiskiem, choć Shacklebolta kusiło by jakże milej i prościej powitać gościa zwyczajnie imieniem. - Na pewno chciał co nieco poczytać o eliksirach...
Przewrócił jedynie oczami, na jakże subtelną "prośbę" Napoleona, w sumie niewiele robiąc sobie z jego zachowania. Nie zamierzał się bić. Z nikim, a tym bardziej nie z młodszym członkiem personelu.
- Nie mogę ci tego obiecać... - Westchnął jedynie i wzruszył ramionami głaszcząc iguanę jednym palcem po głowie. - Widzisz, wydaje mi się, że Poloniusz będzie chciał niedługo składać jaja, jeżeli już tego nie zrobił, ale widzę, że twoje palce jeszcze są całe, więc wątpię... Najwyraźniej lochy bardziej mu pasują od tej wierzy, straszne tu mamy przeciągi... No więc na przyszłość, wolałbym, gdybyś nim tak nie rzucał. - Wyrzucił z siebie potok słów, jak zwykle zapominając o sensownym układzie wypowiedzi, jednak sensu ciężko było też się doszukać w samej treści, biorąc pod uwagę to, że chyba tylko Shacklebolt posiadał informacje o niedawno odkrytej płci wspomnianej iguany, jednak nie zadał sobie trudu by zmienić imię zwierzaka na nieco bardziej pasujące.
Przepraszam, że tak długo zajęło, uczelnia mnie zjadła :(
Horacy
[Easy peasy, sama się wiecznie spóźniam z odpisami, a na prawie adoptowanego syna mogę czekać i czekać. No i przychodzę, bo tak mi wpadło do głowy, że skoro ojciec Napoleona pracuje w Ministerstwie, to na pewno w jakimś stopniu zna ojca Scorpa, bo tak sobie gdzieś zawsze cicho zakładałam, że Draco jednak poszedł w ślady tatusia i też robi w Departamencie Tajemnic. Więc co Ty na to, żeby ci ojcowie się znali i może nawet w jakimś stopniu lubili (albo po prostu musieli dogadywać w sprawach tajemnych i straszliwych), a że między ich dzieciorami jest tylko pięć lat różnicy, to w sumie mogli się zapoznać gdzieś po drodze, dawno temu, kiedy Scorpius był jeszcze smarkiem i chętnie truchtał za starszym kolegą, który akurat pojawił się na malfoyowym progu razem z szacownym rodzicem?]
OdpowiedzUsuńScorpius
[Hm, hm. Nie jestem pewna, czy Scorpius byłby na tyle odważny, żeby się dalej uczepiać kogoś, kto wyraźnie nie ma ochoty na niego patrzeć, więc pójdźmy koncepcją numer jeden. Scorp sobie w trochę oczywisty sposób kręci z pewnym Potterem (rodzinna tradycja już prawie), a że Leon nikogo nie lubi, to można by tę jego nadopiekuńczość/zaborczość w taki sposób wykorzystać, może nawet wcisnąć jakieś niecne szachrajstwa, bo Scorpius to jeszcze mimo wszystko wciąż jeszcze dzieciak i jest podatny na wpływ innych. Szczególnie tych, których zna i którym ufa.]
OdpowiedzUsuńScorpius
[O, no to super. Scorp bardzo dużo czasu spędza z Albusem i w ogóle maślane oczy mode is on, więc siłą rzeczy pewnie mniej już tupta za Leonem. Pewnie nawet nie ma dla niego za bardzo czasu, więc marzy mi się takie niefajne zagranie pod tytułem uwalę cię z zaklęć i uroków jak mi nie poświęcisz więcej uwagi - nie wiem, czy byś to widziała, ale ja bym widziała bardzo, tak w połączeniu z rozdartym Scorpem wychodzącym ze skóry żeby zadowolić obie strony na raz.
OdpowiedzUsuńPs. Powoli kończy mi się maraton egzaminów, więc ten odpis dla Finna to też się jakoś tak na dniach pojawi.]
Scorpius
Stwierdzenie, iż skreślił napuszczonego Napoleona Groffa od razu, nie do końca byłoby zgodne z prawdą, nawet jeśli Malcolm Letherhaze zlustrował go pełnym krytycyzmu spojrzeniem już na wejściu (jeszcze nim pozyskał pewne stosowne informacje na jego temat od Alastaira Winrose’a), a na jego twarzy pojawił się asymetryczny półuśmiech sygnalizujący w jakże skromny sposób zniesmaczenie. Uprzedzenie do młodzieńca rozkwitło równie szybko, co pąki wiosennych kwiatów wystawiające się coraz to bliżej w stronę światła słonecznego, zwieńczając się w dwóch niezwykle kluczowych określeniach, które łamacz klątw przypiął do podległego mu stażysty bez zawahania: brak jakiejkolwiek ambicji i zmarnowany potencjał. Nie ulegało najmniejszym wątpliwościom, iż Letherhaze spoglądał na niego od tej pory przez pryzmat tego, że sam traktował nauczycielską posadę jak zwyczajne koło ratunkowe i zarazem miejsce dla tych, którym nie powiodło na bardziej angażujących ścieżkach kariery, skoro ich drogi znów sprowadziły ich do etapu szkolnictwa, choć dla odmiany po tej drugiej stronie. Jeśli coś przeszkadzało mu znacznie bardziej niż znoszenie czy tolerowanie samej obecności Napoleona, a także systematyczne rzucanie mu kolejnych kłód pod nogi, by zapewnić mu wypieki na twarzy przy uświadamianiu mu, że pomyliły mu się miejsca, to fakt, iż Groff był wychowankiem domu Salazara Slytherina. Malcolm zamierzał zadbać, by pobyt Napoleona w Hogwarcie okazał się na tyle niezapomniany, by więcej jego stopa nie znalazła się w zamku, gdy w końcu uświadomi sobie swój największy życiowy błąd. Być może, ledwie podskórnie (do czego Letherhaze nawet, by się nie przyznał) nie chciał dla niego losu w roli nauczycielskiej i zamierzał go stąd wypchnąć siłą, dociskając go do granic, na jaką mogła sobie pozwolić buta ów jegomościa. By powiedzieć, że łamacz klątw wycierał godnością Groffa zamkową podłogę przy każdej nadarzającej się ku temu okazji (niezależnie od obecności świadków oraz ich liczebności) i wykorzystywał swoją wyższość, to zdecydowanie za mało powiedziane. Być może po prostu Napoleon działał na niego niczym czerwona płachta na byka i zbytnia bliskość przy niektórych gatunkach, magicznych stworzeń, dezaktywując w nim i tak wyczerpywalne zasoby samokontroli.
OdpowiedzUsuńDeszczowe popołudnie odpowiadało pochmurnym nastrojom panującym tego dnia w zamku i nieco otępiałej atmosferze na zajęciach, gdzie ciśnienie dawało się wszystkim we znaki. Krople deszczu obijały się w tym samym rytmie o szyby, dając charakterystyczny, powtarzający się nieustannie dźwięk, który na swój sposób go uspokajał po całym dniu prowadzenia zajęć i kontrolowaniu się przy jednym spośród pyskatych uczniów. Ze skutecznie zamaskowanym samozadowoleniem wlepił mu stosowną nagrodę za ów występek w charakterze wypracowania na pięć rolek pergaminu. Dokładnie w tym momencie wystosowywał list to jego rodziców, co by takowa sytuacja i brutalne sprowadzenie dziaciaka na ziemię, nie okazało się jedynie czczą zapowiedzią z jego strony, która skutecznie zakneblowała usta chłopakowi. Zamaszyste, eleganckie pismo pokrywało stopniowo pergamin, który łamacz klątw miał przed sobą. Sowa Malcolma Letherhaze’a siedziała na samym rogu drewnianego blatu biurka w jego gabinecie, przysypiając — zupełnie nieświadoma nadchodzącego zagrożenia ze strony Napoleona Groffa. Wkrótce przyszło jej przypłacić to najlepszym spośród swoich półsennych, a półświadomych popisów — efektownym spotkaniem pierwszego stopnia z podłogą, gdy tylko podniesiony, wzburzony głos stażysty odbił się od ścian, niszcząc błogi spokój i płosząc ptaka, który wydał z siebie stłumiony, jakby urwany przez zatrzymanie się w przełyku, skrzek. Letherhaze jednak nie zareagował — ledwie pozornie, gdyż pohamował się w ostatnim momencie, by nie chwycić za różdżkę z tabebuji i wywalić krzykacza za drzwi, choć zdradliwie na ułamek sekundy pióro, którym dotychczas nieprzerwanie pisał, zawisło ostrzegawczo w powietrzu.
— Witaj, Napoleonie — przywitał się pozornie spokojnym tonem, w którym pobrzmiewała fałszywa nuta znużenia i opanowania. Nie obdarzył jednak Napoleona Groffa nawet krótkim spojrzeniem; sowy zresztą także, ta zaś wzbiła się w powietrze i zatrzymała gdzieś w rogu pomieszczenia w półmroku. — Sala do zaklęć znajduje się na innym piętrze, a gdybyś miał poważne problemy z orientacją w terenie i nie pamiętał, co gdzie znajduje się w zamku, zawsze możesz poprosić o pomocną radę woźnego. — Dodał oschle, takim tonem, jaki wystosowuje zmęczony rodzic do niezbyt pojętnego dziecka, a kącik jego ust uniósł się wyniośle, złośliwie dokładnie w momencie, gdy na pergaminie składał swój podpis.
UsuńDopiero po wydłużającej się chwili, jakby z ociąganiem przeniósł wzrok znad sprawdzanego tekstu, odłożywszy uprzednio pióro na swoje miejsce. Zmrużył oczy, udając przy tym niemile zaskoczonego, że nadal go tu widzi, jakby w ten jawny sposób wysłał mu dodatkowe wyproszenie. Podniósł się ze swojego miejsca z ociąganiem, niejako dając mu jeszcze szansę na wycofanie się, zanim wywali go stąd na zbity pysk. Malcolm Letherhaze czuł, jak stopniowo podnosi mu się ciśnienie, lecz wiedział jednak aż nadto, że tę sytuację ma pod swą pełną jurysdykcją i może na nią dowolnie wpływać. Obszedł biurko również niespiesznie, opierając się o jego przód tyłem z ciężkim westchnieniem, lewą ręką zaś wspierając się na jego powierzchni, choć tutaj Napoleon Groff nie powinien mieć wszelkich wątpliwości wobec tego, że łamacz klątw czynił to zupełnie umyślnie i celowo. Nade wszystko Malcolm Lethehraze zdradzał się jako żywiołowy choleryk, który nie potrafił usiedzieć zbyt długo w jednym miejscu bez zajęcia i stale potrzebował znajdować się w ruchu, co w trakcie prowadzonych zajęć czyniło go poniekąd nieobliczalnym dla uczniów.
— Czasem naprawdę mam ogromne wątpliwości, dlaczego Tiara Przydziału dała kogoś tak niepojętnego, jak ty do Slytherinu. Masz istotny problem z wykonywaniem nawet najprostszych poleceń, o jakichś bardziej złożonych nawet nie wspominając. — Pokręcił głową, marszcząc na krótki moment, może nawet ułamek brwi. Lethehraze doskonale zdawał sobie sprawę, że nakazanie wyczyszczenia i doprowadzenie sali, w której odbywały się zajęcia na błysk, bez użycia magii, zostanie przez Napoleona odebrane jako urągające i dociśnie mu odpowiednią szpilkę. Dopiero w tym momencie obrzucił go niechętnym wzrokiem, obdarzając go tym samym uwagą, choć najpewniej nie taką, jakiej sam zainteresowany w całej swej istocie, by oczekiwał. Letherhaze przekrzywił głowę w bok, a na jego twarzy pojawiła się jawna niechęć, gdyby Napoleon do tej pory nie mógł jej odczuć jeszcze w dostatecznym stopniu. — Jedyny problem, jaki mam, to właśnie ty Groff. Były Ślizgon z zerowym poziomem ambicji i żywa definicja zmarnowanego potencjału. Jesteś jedynym kłopotem, który nie pozwala o sobie zapomnieć i stale mam go na głowie, może nawet większy niż Alfred Larose. — Jeśli istniało coś, co kiedykolwiek mogło być bardziej poniżające niż sklasyfikowanie w hierarchii Napoleona niżej niż opornego Gryfona, z którym Malcolm Letherhaze odbywał codziennie parogodzinne korepetycje, to niewątpliwie testował wyjątkowo wytrzymałość swojego stażysty.
Malcolm Letherhaze
[Na początku przepraszam za opóźnienie, dopadły mnie nieprzewidziane okoliczności.]
OdpowiedzUsuńNigdy nie przypuszczała, że zostanie nauczycielką. Jej wielkim marzeniem było stanie wiernie u boku Czarnego Pana i służenie mu swoją wiedzą o czarnomagicznych eliksirach i kilku przydatnych zaklęciach przekazywaną z matki na córkę. Niestety jej plany legły w gruzach zanim dostąpiła zaszczytu spotkania GO twarzą w twarz. Była wściekła. Matka jednak zdążyła nauczyć jej samokontroli i chłodnej wyniosłości, typowej dla starych, czystokrwistych rodów. Profesor Sayre zawsze była pojętną uczennicą.
Później postanowiła zostać uzdrowicielem. I była na bardzo dobrej drodze do tego, jednak po pewnym czasie… Cóż, nikt nie zainteresował się dlaczego zniknęła nagle na trzy lata. A po jej powrocie do kraju ani szpital nie chciał jej przyjąć ponownie, ani ona nie była tym zainteresowana.
Aż w końcu dotarła do niej informacja o możliwości rozpoczęciu stażu pod czujnym okiem hogwarckiego mistrza eliksirów. Belvina naprawdę uwielbiała się uczyć. Musiała również przyznać, że dostęp do młodych umysłów, podatnych na sugestie i idealnych do uczenia się nowych rzeczy był dla niej dodatkową zachętą.
Gdy po jakimś czasie objęła posadę nauczycielki eliksirów, postawiła sobie za cel zasiać mrok w tak wielu adeptach jak tylko było to możliwe. Wystarczyła jej nawet jedna, malutka wątpliwość czy jasna strona jest tą właściwą. Czy na pewno ma we wszystkim rację. Czy może jednak to mrok pozwalał na więcej.
Belvina wdychała z błogością opary eliksiru, który właśnie kończyła warzyć. Obiecała, że jeszcze tego dnia dostarczy do Skrzydła Szpitalnego kilkanaście buteleczek eliksiru przywracającego mowę. Wciąż nie mogła pojąć jakim cudem tak wielu uczniów doprowadzało się do takiego stanu. Lubiła jednak warzyć eliksiry, więc nie narzekała. Po chwili skończyła, a gotowy wywar przelała do przygotowanych wcześniej buteleczek.
Machnięciem różdżki uprzątnęła stanowisko, a zabutelkowany eliksir odstawiła do szafki w swoim gabinecie. Eliksir mógł poczekać, a czuła, że ktoś przekroczył zabezpieczenia pracowni. O tej porze mogła być to tylko jedna osoba.
- Witaj, Napoleonie. Wspominałeś coś o problemach z Eliksirem Spokoju?
Odwróciła się z uprzejmym uśmiechem na twarzy. Podwinęła rękawy szmaragdowej szaty i sięgnęła do wiszącej nieopodal półki. Zdjęła jeden ze słoiczków, a po chwili zastanowienia sięgnęła po jeszcze jeden.
- Sekret tkwi w pewności tego, co robisz. Składniki muszą być odmierzone idealnie i równie idealnie dodawane. Pamiętaj również, że im świeższy syrop z ciemiernika, tym silniejszy jest eliksir. Dlatego nie powinno się dodawać dopiero co zrobionego syropu, chociaż akurat to powinieneś pamiętać ze swojego piątego roku. O ile wiem, Barnaby wciąż miewa problemy z zasypianiem w najmniej odpowiednich momentach…
Belvina wzruszyła ramionami i machnięciem różdżki przywołała krzesło i wskazała na nie mężczyźnie. Sama usiadła na swoim biurku.
Belvina
- No i po co ta agresja... - Horacy przewrócił oczami na groźbę Groffa i gładząc pomięty materiał koszuli w tropikalne wzory, zajął z powrotem swoje miejsce za biurkiem. Faktem było, że Shacklebolt stronił od rękoczynów, albo po prostu był do nich niezdolny. Nie chodziło tu o brak tężyzny, a raczej o dziwną blokadę w głowie, która nie pozwalała nawet na pomysł o uderzeniu drugiej osoby. W prawdziwą bójkę wdał się tylko raz w życiu, jeszcze w czwartej klasie i choć teraz nie pamiętał już nawet o co poszło, pamiętał dokładnie, że skończyła się tak szybko jak się zaczęła, a jej jedynym wynikiem było spędzenie obu stron popołudnia w skrzydle szpitalnym i żywiona przez następne miesiące uraza. Były przecież efektywniejsze sposoby rozwiązywania konfliktów.
OdpowiedzUsuńOn także wycelował różdżką w stronę magnetofonu, ale tylko po to by jednym machnięciem obrócić winyl i zagrać kolejną ścieżkę dźwiękową.
- Zdziwiłbyś się jak szybko Poloniusz potrafi uciekać. Szczególnie, kiedy zagrozi mu się wizytą u magizoologa. Prawda Poloniuszu? Pójdziemy do magizoologa? - Shacklebolt spojrzał na iguanę, która zdążyła już usadowić się na kawałku gałęzi stojącym na biurku, a jedyną jej reakcją na groźbę rzuconą przez właściciela było pokazanie i schowanie języka. - Widzisz? Jest przerażony.
Widzą jednak, że nie udało mu się zbytnio przekonać Napoleona do swoich słów, kontynuował swoje brednie z lekkością godnego notorycznego kłamcy. Fakt faktem, że słowa Horacego brzmiały momentami dziwnie, żeby nie powiedzieć bezsensownie, ale przy jego osobliwym zachowaniu na co dzień można było przyjąć to jako normę.
- Poloniusz możne sobie chadzać na spacery po zamku... nie widzę sensu mu zabraniać. Poza tym co ja się będę za nim ganiał jak mnie... - przerwał na chwilę by odchrząknąć kilkukrotnie - ... o własnie, choróbsko mnie jakieś bierze. Może napijesz się herbaty? Powinienem wcześniej zaproponować. - Nie czekając na odpowiedź podniósł się z miejsca by nastawić wodę i przygotować dwa kubki, podśpiewując przy tym lecącą melodię - If you like pina coladas... gettin caught in the rain...
Horacy Shacklebolt
Clarissa nigdy nie sądziła, że zobaczy Napoleona Groffa ponownie w hogwarckich murach. Nie uważała go zarówno za sentymentalnego, a tym bardziej nie wyobrażała go sobie w roli nauczyciela, po prostu myślała, że obierze inną ścieżkę w życiu. Tak czy inaczej, była nastawiona na to, że nigdy więcej go nie zobaczy. Kiedy więc poznała nowych stażystów, przeżyła swoisty szok, choć na twarzy próbowała utrzymać stoicki spokój i powagę. Bardzo chciała zachować równowagę i maskę obojętności, choć nie do końca była pewna, czy jej się to udało. Bardzo chciała mieć przed swoją twarzą teraz lustro, a nie twarz Leona.
OdpowiedzUsuńMijały dni i miesiące, a twarz Napoleona jedynie mijała jej gdzieś na korytarzach. Miała wrażenie, że on jakby szczelnie zamknął rozdział z jej imieniem i za nic nie chciał powracać do dawno zapomnianej przeszłości. Ona powinna postąpić tak samo, a jednak na jego widok towarzyszyła jej jakaś dziwna nostalgia i wzdychała na jego widok z tęsknotą. Niegdyś był przyjemnym powiewem świeżości, zauroczeniem, pasją i możliwością oderwania się od toksycznego małżeństwa, dziś jednak mijali się jak nieznajomi i to ją niemiłosiernie irytowało.
Myślała, że będą trwać w takim zawieszeniu do końca jego stażu, dlatego nie spodziewałaby się, że pewnego dnia wpadnie znienacka do sali, w której prowadziła zajęcia z Mugoloznawstwa. Całe szczęście, że uczniowie zdążyli już opuścić klasę, a ona zbierała swoje rzeczy, chcąc jak najszybciej udać się do swojej komnaty. Kiedy ujrzała w drzwiach, miotającego się Leona, zmarszczyła brwi, spoglądając na niego ze zdziwieniem zmieszanym z troską i współczuciem. Westchnęła ciężko, zaklęciem zamykając za nim drzwi.
— Nigdzie nie pójdziesz. — mruknęła stanowczym głosem, który jednak miał miękką i ciepłą barwę. Nie było w nim cienia złości, choć mógł zdawać się nieco apodyktyczny. — Najpierw cię obejrzę. — odparła, podchodząc do niego na tyle blisko, by mógł poczuć zapach jej ciała, który był tak delikatny i zmysłowy, jak kilka lat temu. Westchnęła, obejmując delikatnie jego żuchwę i unosząc jego głowę tak aby była na wysokości jej twarzy. Obserwowała go uważnie i nic nie umknęło jej uwadze. Nawet łzy skrywane w kącikach oczu.
— Ciekawi mnie, skąd złamana kość. I ta krew z nosa. To dość niepokojące, co robisz ze swoim życiem. — syknęła niezadowolona. Kolejne jej słowa brzmiały - Brackium Emendo, bez wahania uleczyła go zaklęciem, choć miało to ukoić jedynie ból, a nie rozwiązać jego problemy, które według niej się nawarstwiały. Żywym dowodem na to był stan w którym teraz się znajdował. Clarissa zacisnęła mocno wargi w wąską linię i nie wypowiedziała ani słowa więcej. W milczeniu wróciła do układania swoich książek i przez krótką chwilę się zawahała, zaraz jednak równo ułożyła je na krawędzi biurka.
— Teraz odprowadzę cię do komnaty. Później dam ci spokój. W końcu moja bliskość, czy nawet obecność jest dla ciebie niewygodna, prawda? — odparła beznamiętnym głosem, siląc się na obojętność, choć wcale nie było jej łatwo. Skoro jednak on chciał jak najszybciej od niej uciec to nie zamierzała okazywać mu uczuć i narzucać swojego towarzystwa dłużej, niż to było konieczne. Nie potrafiła jednak zostawić go samopas, obawiając się, że coś mogłoby mu się stać. Drzwi od sali otworzyły się na oścież, a Clarissa objęła go delikatnie pod ramię.
Clarie♥
[Mnie również podoba się to, jak brzmi i też mi się kojarzy w ten sposób, chociaż nie wiem, czy dążymy do tego samego.
OdpowiedzUsuńDziękuję pięknie za powitanie i chętnie przygarniemy Was na wątek, jeżeli macie ochotę.]
Jane Blythe
Letherhaze oczekiwał, jakoby niecierpliwie, nawet jak na jego choleryczne skłonności, jedynie momentu, w którym jadaczka Napoleona Groffa otworzy się w próbie odpyskowania mu; poniekąd do tego przywykł (i zdziwiłby się, gdyby zostało to zbyte milczeniem), tak jak jego stażysta do stałego i nieodłącznego wylewania na jego blond czuprynę pomyj. Gdyby tylko łamacz klątw na przymusowym urlopie wiedział, co też przemyka z prędkością światła po umyśle byłego Ślizgona, którego to zasadność przydzielenia do tegoż domu nie tak dawno temu podważył, to musiałby przyznać mu kilka dodatkowych punktów na posiadanie zdrowego rozsądku. Nie ulegałoby, choćby najmniejszej wątpliwości, iż Malcolm Letherhaze nie tylko, by tego pokazu czarnomagicznych sztuczek nie zbył milczeniem i nieuniknionym wykrzywieniem grymasu twarzy w wyrazie bólu, lecz nie omieszkałby późniejszego zgłoszenia tego dalej, jak na jego służbistyczne i pracoholiczne zapędy przystało, a także zaklęcia różdżki krzykacza z przeogromną wręcz satysfakcją, oglądając następnie jego wszelkie porażki w drodze na dno. O ile rozdrażnienie w głosie Napoleona okazało się istotną wskazówką ku temu, by trafnie pojął że wystarczająco zagrał mu na nerwach, o tyle zwrócenie się przez podwładnego do niego po imieniu było dziwną nowością, którą skwitował cierpkim półuśmiechem. Ten jednak zelżał, gdy Groff próbował mu dopiec postarzeniem go o blisko dziesięć wiosen, najwyżej go to rozbawiło, lecz w porę powstrzymał się, by nie skwitować tego gardłowym śmiechem.
OdpowiedzUsuń— Jeśli tak twierdzisz, Napoleonie, to nie będę wyprowadzał cię z krainy fantazji — oświadczył zupełnie obojętny, machnąwszy na niego lekceważąco ręką niemalże w taki sposób, jakby odganiał natrętnego owada, który nie wie, kiedy dać sobie spokój. Poczekał niby to cierpliwie na odzyskanie napisanego listu, do którego Napoleon Groff nachalnie dopisał sobie prawo do poznania jego treści. Malcolm Letherhaze jednak celowo potraktował to niemile widziane zachowanie chwilą grobowej ciszy, wiedząc aż nadto, iż upomnienie w tejże materii mogłoby tylko połechtać ego złodziejaszka. — Pozwolę ci pofantazjować o tym, że chciałbym cię widzieć w jakiś konkretny, pokraczny sposób wykreowany przez twój umysł i na tej podstawie rzekomo karam ciebie oraz wszystkich dokoła za to, że nie wpisujesz się w moje za wysokie oczekiwania. Być może uznasz wówczas, że oczekuję od ciebie więcej, aniżeli ty sam od siebie i w końcu dojdziesz do interesującego wniosku, skoro nadal tkwisz w tym zamku, cofając się w rozwoju. — Ton jego głosu pozostał taki sam jak poprzednio, nauczycielski, niby znużony, jakby powtarzał wyświechtaną frazę dziecku, które nie chce przyjąć go do wiadomości.
Strzepał z ramienia marynarki nieistniejące paproszki, by w ten jakże delikatny sposób dać Napoleonowi do zrozumienia jakże istotne jest dla niego prowadzenie z nim jakichkolwiek dysput. Malcolm Letherhaze również dostrzegał łączące ich podobieństwa przypominające nitki pajęczyny, które jakoby lśniły w blasku ich wzajemnych, niepojednanych charakterów — pozornie, na pierwszy rzut oka, zdawały się zupełnie niewidoczne, lecz po bliższej, dokładniejszej obserwacji nie dało się ich przeoczyć, nawet jeśli początkowo łamacz klątw nie chciał przyjmować tego stanu rzeczy do wiadomości. W zasadzie wychowanek Salazara Slytherina nie potrzebował poznania motywacji czy celów, które przyświecały umysłowi Napoleona Groffa, by zakwalifikować go jako osobę marnującą swój żywot, młodość, a także jak zostało wspomniane — potencjał. Letherhaze nie dbał o jakiekolwiek punkty łagodzące jego ponowne przekroczenie progu Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, gdyż od razu uznawał to za wrócenie z mety na linię startową.
— W rzeczy samej, Napoleonie — potwierdził ze beznamiętnie profesor uroków i zaklęć, skinąwszy nawet głową dla lepszego efektu. — Z tą różnicą, że ty jesteś moim podwładnym, a nadal z jakimś trudem ten fakt to do ciebie dociera. Potrzebujesz dłuższej chwili, aby to przyswoić? Spokojnie, mamy cały dzisiejszy deszczowy dzień, a nawet cały okres twojego stażu. Na tym etapie powinno to już dotrzeć, choć może pokładałem zbyt wielkie nadzieje na ten cud. Zapewniam także w tym miejscu, iż moje zdanie na temat twojej niepojętności nie wzięły się zaprawdę znikąd.
UsuńBezczelny uśmieszek wykwitły na twarzy jego podwładnego podniósł mu gwałtownie ciśnienie, a Letherhaze niemal odruchowo przeniósł wzrok na sufit, mimo że aż nadto zdawał sobie sprawę, że tego dnia nie spadnie na jasną głowę tego gówniarza. Trącenie ramieniem potraktował niemalże na równi ze spoufaleniem się, lecz nie zwalił go na podłogę tylko ze względu na to, że nie wypadało mu tego poczynić, choć dałoby mu to ulotną iskrę samozadowolenia. Samokontrola jednak przeważyła, ciągnąc za sobą rozsądek i miała się w jego przypadku wciąż dobrze i nie zapowiadało się, by nieprowokowany miał odpłacić się Napolonowi w jakiś niezbyt przyjemny sposób wcześniej, aniżeli później przy nadarzającej się ku temu okazji. Jednakże prowokacja przy połączeniu tej dwójki oznaczała nie tylko mieszankę wybuchową, wielką niewiadomą, lecz podnosiła wszystko do rangi wahadłowego losowania. Malcolm Letherhaze wciągnął powietrze do płuc, pozwalając, by następnie szczęki zacisnęły mu się mocno, acz na krótki moment. Nadmierna bliskość, a taką pozwalanie sobie na aż tyle ze strony Napoelona Groffa zakwalifikował jako ledwie tolerowalną, zagrała mu dodatkowo na nerwach melodię zbliżoną do nadchodzącego marszu żałobnego bez uprzedniego określenia ofiary śmiertelnej.
— Masz mi jedynie do przekazania to, iż twoje ambicje mają więcej rozumu niż ty i już dawno wyprzedziły ciebie, a ty nadal tu tkwisz? — rzucił z wyższością w głosie i pokręcił głową z politowaniem. Prychnął głośno, czemu niedługo potem wtórował dźwięczny śmiech, na który Letherhaze bardzo rzadko sobie pozwalał. — Do twojej wiadomości Groff: jesteś tak samo średnio rozgarnięty co ta banda dzieciaków, skoro powróciłeś do tej szkoły. Jeśli łudzisz się, że jesteś od nich lepszy, to rzeczywistość musi cię bardzo boleć, gdy traktuję cię na równi z nimi, a często nawet i niżej. — Pokręcił głową, wzdychając niemal teatralnie. Rozżalenia nie dałoby się nie dosłyszeć w wypowiedzi Napoleona, a co dopiero z równą łatwością zignorować. Malcolm Letherhaze przekręcił nieco głowę w bok, zerkając na swojego stażystę z wyższością, mrużąc przy tym oczy. — Dopiekłem ci nakazem sprzątnięcia sali bez użycia magii, czyż nie? Nie wytrzymałeś. Nie jest to dla ciebie wystraczające pole do wykazania się? Czym niby chciałbyś się tu wykazać? — Objął spojrzeniem cały swój gabinet, wykonując nie do końca określony ruch różdżką, który miał najpewniej do tego nawiązywać. — I jeszcze jedno, smarkaczu, nie zwracaj się do mnie po imieniu. Na aż tak wiele to sobie nie pozwalaj.
[Kajam się za tak znaczną zwłokę i ociąganie, gdyż miałam odpisać Napoelonowi od razu, choć przetrzymałam go i machnęłam w międzyczasie większość odpisów do indywidualnych fabuł. Powyższy odpis wciąż nie spełnia moich oczekiwań, a męczę go już pewien czas i nie wypada mi go zostawiać na jeszcze dłużej; nie wycisnę z niego więcej, zatem pozostaje mi mieć nadzieje, że będzie co najmniej znośny.]
Malcolm Letherhaze