Wolfgang Cymbelin Burke
VII rok nauki w Hogwarcie. Hufflepuff. 10” giętkiego drewna robinii akacjowej z rdzeniem z pióra pegaza. Patronus: flaming Bogin: tykający zegar. Irving |
Wolfie, a właściwie Wolfgang Burke, to człowiek, którego istnienia nie sposób przeoczyć — często ma to podłoże negatywne, bo nie brak wśród innych uczniów opinii, iż jest strasznym dziwakiem.
Jest po prostu sobą: uosabia artystyczny nieład, zarówno chaosem poskręcanych włosów, których ani mu się śni skracać, jak i rozmarzonym, często nieobecnym sposobem bycia, czy zamiłowaniem, jakim darzy wszelkie formy sztuki. Jest zatracony w miłości do natury, a większość wolnych chwil spędza śniąc na jawie; ściągnięcie i zatrzymanie na sobie jego uwagi na dłużej, niż to konieczne graniczy z cudem. Choć jest bardzo uważnym obserwatorem wykazuje bardzo niskie zainteresowanie tym, co się dzieje dookoła niego — także na lekcjach, które zazwyczaj woli poświęcać przelewaniu na pergamin tętniących w głowie pomysłów i historii. Tym samym zapewnia sobie bardzo pracowite wieczory, polegające na nadrabianiu materiałów z zajęć. Cóż poradzić — geniusz twórczy nie wybiera!
Szaleńczo intuicyjny we wszystkim za co się zabiera i zaskakująco dobry z tych przedmiotów, które leżą w kręgu jego pasji — czyli Zielarstwa, ONMS i Eliksirów. Nie zdecydował się jednak na przynależność do żadnego klubu ani kółka, bo ponad wszystko ceni sobie swobodne poznawania świata własnym, indywidualnym tempem. Kieruje się pragmatyzmem, a artystycznie wyżywa się głównie farbami; z tej okazji na jego dłoniach, a niekiedy nawet włosach można uświadczyć przeoczone podczas kąpieli ślady zbrodni w postaci kolorowych plamek. Jego procesy twórcze często napędzane są eliksirami, które Wolfie sam sporządza w zaciszu zupełnie przypadkowo odkrytego na czwartym roku nauki Hogwarcie Pokoju Życzeń; jego umiejętności w tej dziedzinie zresztą zdają się nie być owiane wielką tajemnicą wśród uczniów, bo bywa zaczepiany i proszony o „uwarzenie czegoś specjalnego”. Spełnianie takich próśb (poczynając od podstawowych eliksirów na zaliczenie, a na miksturach o czysto rekreacyjnym działaniu skończywszy) stało się jego szkolnym hobby, odkrywającym przed Wolfgangiem kolejną interesującą informację na swój temat — poszukuje ryzyka, aby zabić nudę momentów, w których opuszcza go natchnienie.
Czasami nie może opędzić swoich myśli od muzyki — ciężko mu się też oprzeć pokusie śpiewania podczas przerw. Powstrzymywanie podrygiwania chociaż wyrywającą się do ruchu stopą w takt muzyki, którą akurat gości u niego w głowie chyba już wychodzi poza zakres jego samokontroli nad posiadanymi tikami.
Choć Puchon z łatwością nawiązuje kontakty, to zdecydowanie nie ma wysokich umiejętności w zakresie podtrzymywania ich żywotności — trudno zresztą wzniecić w nim zainteresowanie. Nad wyraz uczynny nie odmawia jednak nigdy pomocy, jeżeli ta leży w zasięgu jego możliwości. Stosunkowo regularnie wyrabia szlabany za strój ograbiony z elementów wskazujących na dom, do którego należy Wolfgang. Fakt ten bywa mylnie odbierany, jako wyraz niechęci do Domu Borsuka. Wolfgang jednak ma dla takiego działania zupełnie inne pobudki — uważa, że obecny system tworzy między uczniami szkoły zbędne podziały i podtrzymuje uprzedzenia, które napawają go obrzydzeniem. Bez cienia wątpliwości sprawia takim działaniem, że dla niektórych uczniów kwestia jego domu pozostaje niejasna.
Lubi nosić kolorowe okulary, szaliki, a mankiety jego koszul prawie zawsze zostają ozdobione jakimiś kolorowymi wzorami; ma uczulenie na wszelakie prośby o „narysowanie czegoś”, ale jeżeli stworzy coś sam z siebie, bez żalu rozstaje się z pracą, obdarowując nią zazwyczaj kogoś kto akurat mu się napatoczy. Jego natura włóczęgi sprawia, że nie przegapi żadnej okazji do wagarów — przegapia za to prawie każdy mecz Quidditcha, wyjątkowo niezainteresowany tym sportem. Co nie oznacza, że nie lubi latać. Posiada miotłę i uwielbia się na niej poruszać, pod warunkiem, że to jego widzimisię, a nie przebieg meczu wytyczają trasę jego lotu.
Jego stosunek do ludzi wydaje się otwarty, ale w gruncie rzeczy Wolfgang nieczęsto angażuje się w zawierane znajomości, podchodząc do innych bardzo luźno i niezobowiązująco. Właściwie jego podejście do całego życia można by ująć w ten sposób, bo niczym się specjalnie nie przejmuje, a jakiekolwiek umartwianie się zupełnie nie leży w jego naturze.
Biorąc pod uwagę całokształt jego osoby, Wolfie zdecydowanie nie stanowi chluby rodziny; właściwie to sam Wolfgang wychodzi z założenia, że nie stanowi nawet obiektu zainteresowania rodziców, którzy chyba postanowili porzucić wysiłki wychowawcze po dwójce pierwszych i zdecydowanie bardziej udanych dzieci.
odautorsko: w sprawie dopieszczania szczegółów wątków zapraszamy o tu: maggot.brejn@gmail.com (o czym mi mimo wszystko warto napomknąć w komentarzu)
twarzy Wolfiemu użyczył: Max Fieschi
w tytule: "Maggot Brain" Funkadelic
czego szukamy dla Wolfiego? wszystkiego, począwszy od dram, poprzez romanse, (czarne) komedie, dzikie wiksy, upodlenia i inne szalone przygody. póki czas pozwala nie ograniczam się wątkowo, więc w sumie każda chętna osoba jest mile widziana, zapraszam do wspólnej zabawy. <3
Witamy serdecznie i życzymy udanej zabawy!
OdpowiedzUsuń[Mój Napoleon z roboczych najpierw miał być właśnie Wolfgangiem, mój Finley (Puchon zresztą) też miał być Wolfgangiem, a ja uwielbiam panów z loczkami i Puchonów w ogóle, więc Wolfie może czuć się zaproszony.
OdpowiedzUsuńBaw się dobrze!]
Finley Darcy
[Dla mnie oni nie są podobni, ale znalazłam zdjęcia na których zarówno Ralph Fiennes, Bradley Cooper i Hugh Jackman wyglądają bardzo podobnie, więc rozumiem konsternację.
OdpowiedzUsuńTaki miał być właśnie mój Longbottom, bez upiększania/bohaterowania i z lekkim piętnem przeszłości, ciągnącym się do dzisiaj w postaci nieciekawych wspomnień.
Dziękujemy za wenę! Wolfie może kiedyś trafi do dyrektora, a tymczasem w razie chęci zapraszamy do Olivera albo Joy, może nawet do Eda jeśli gajowy Cię urządza w kwestii wątku. Z Oliverem dogadaliby się w kwestiach twórczych, a ja może wreszcie miałabym okazję wykorzystać potencjał Johnsona w tej kwestii, bo do tej pory nie było okazji, a dzieciak już trochę ze mną jest na tym blogu. No, w każdym razie jeśli są chęci na wątek z którąś z moich postaci to zapraszamy serdecznie!]
Oliver Johnson, Joy Hamilton, Edward Stone i dyrektor, którego już znasz
[och i ach, akacja i flaming. Miałam dać Loni flaminga albo pudla ale z niej samej jest wyjątkowo agresywne stworzonko i tak mi się to gryzło. Cieszę się że ktoś inny też na to wpadł, do Wolfa idealnie pasuje.
OdpowiedzUsuńMyślę że jak tylko Melpomena bedzie miała okazję zagada pana rocznik wyzej, zaintrygowana kimś równie wrażliwym na piękno. Chociaż ją ciągnie głównie do tej jak najbardziej wysumbimowanej, najbardziej egzaltowanej subtelności, a twój pan idzie raczej w innym kierunku to przecież wrażliwe duszyczki się przyciągną. Na pewno nie będzie się krępowała wygłosić jakąś kasliwą, dobitną krytykę podpatrzonej na korytarzu czy w jadalni pracy Wofiego, byle tylko złapać kontakt, sprawdzić czy rzeczywiście jest tak ciekawy na jakiego wygląda. Dziwactwa i nieład pewnie będą pretekstem do prychnięcia z wyzszością, bo ona zawsze jak spod igły Chanel, ale to tylko pokazówka. Tak naprawdę zależy jej żeby z nim wymienić zdanie, trochę porozmawiać o sztuce bo nie ma za dużo towarzystwa które się do tego nadaje. Jeśli Wofie miałby ochotę i pretekst do zaczęcia znajomości to Lonia będzie w siódmym niebie
Więc zapraszam, bardzo się cieszę że pojawiła się taka postać rozkoszna. Niech trwa jak najdłużej, nawet jeśli nie z Lonią]
Melpomena Rosenthal
[Też mam problem z imionami, a jak są niepolskojęzyczne, to już w ogóle szukam i myślę dłużej, niż powinnam, bo żadne nie pasuje.
OdpowiedzUsuńNie krępuj się, zaczynaj, banały też mogą być dobre, jeśli je się w odpowiedni sposób ugryzie! Finn się chyba spali ze wstydu, jak przyłapie Wolfie'ego na tym szkicowaniu.]
Finley Darcy
[Myślę podobnie, więc przybywam! Wolfie i Poppy to naprawdę bratnie dusze, więc piszę się na wszystko <3 Do tego absolutnie kocham zdjęcie! O jakim wątku marzysz?]
OdpowiedzUsuńPoppy
[Hah, wspaniale ^^ Jeśli dajesz wolną rękę to odpis pewnie jutro albo pojutrze będzie. Chyba, że jeszcze coś do ustalenia, jakieś pytania?]
OdpowiedzUsuńMelpomena Rosenthal
Finn miał swój własny mały świat, niedostępny dla innych; jako dziecko został niejako zmuszony do stworzenia go, przez większość czasu będąc zamkniętym w czterech ścianach ciasnego, zagraconego mieszkania i odizolowanym od prawdziwego świata. Uciekał w książki, kolorowanki, fantazje, grę świateł na ścianach i wyimaginowane drogi, które dostrzegał w żyłkach liści. Nauczył się egzystować w tym kolorowym mikrokosmosie, ograniczonym i jednocześnie bez granic, i tylko w nim czuł się pewnie; w efekcie nie do końca potrafił odnaleźć się wśród ludzi. Zawsze nosił przy sobie co najmniej jedną książkę, by w każdej chwili móc odgrodzić się od tego, co działo się wokoło, i choć czasem wydawało mu się to szkodliwą praktyką, której powinien zaniechać, nie potrafił zrezygnować z taszczenia ze sobą awaryjnej lektury. Zresztą, samo czytanie było jego wielką pasją, pozwalającą mu zaspokoić głód wiedzy i wrażeń. Zdecydowanie wolał przeżywać przygody w fotelu przed kominkiem niż naprawdę, a jego niedawny wypadek w Zakazanym Lesie tylko utwierdził go w tym przekonaniu. Książki były po prostu bezpieczne.
OdpowiedzUsuńLubił spędzać jesienne późne popołudnia w pokoju wspólnym; większość Puchonów wolała wykorzystać ostatnie ładne dni i udawała się na zewnątrz, dzięki czemu nikt nieświadomie nie wchodził z buciorami w jego świat, dyskutując o quidditchu albo szczebiocząc o jakimś przystojnym Ślizgonie. Znajdował sobie odpowiednie miejsce, przyjmował wygodną pozycję i tonął w książkowej rzeczywistości lub poznawał kolejne fakty, którymi zamierzał błysnąć na zajęciach u swojej ukochanej profesor Blackwall. Tym razem jednak spokój nie potrwał zbyt długo, bowiem jego świat zburzyło czyjeś nucenie.
Podniósł wzrok, by zlokalizować intruza i dać mu wykład o tym, że należałoby uszanować obecność innych. Ich spojrzenia spotkały się dosłownie na sekundę, a Finna aż wzdrygnęło i momentalnie zapomniał o tym, co chciał powiedzieć, bo uświadomił sobie, że stał się rysunkową ofiarą Wolfganga. W napadzie paniki, która jeszcze się nie uzewnętrzniła, rozejrzał się po pomieszczeniu i z przerażeniem stwierdził, że zaraz zostaną sami, bo dwie ostatnie towarzyszące im Puchonki właśnie podniosły się z miejsc i ruszyły ku wyjściu.
Bardzo chciał czyjejś uwagi i zdarzało się, że zabiegał o nią w nieodpowiedni sposób, ale kiedy wreszcie ją dostawał, szybko przekonywał się, że wcale nie sprawiała mu przyjemności, a nawet wręcz przeciwnie – stresowała go. Był zadowolony z samego faktu, że ktoś się nim zainteresował, jednak pragnął, by skończyło się to jak najprędzej i mógł wrócić do swojego zamkniętego, samotnego świata, w którym był dla innych niewidzialny (oczywiście tak naprawdę nigdy nie był, bo piegowata gęba rzucała się w oczy). To było jego przekleństwo: chore pragnienie czyjejś uwagi i jednoczesna niegotowość na nią.
Podniósł książkę nieco wyżej, chcąc zasłonić nią swoje oblicze przynajmniej połowicznie; miał nadzieję, że Wolfgang odbierze ten gest jako sugestię, że nie życzy sobie, aby kontynuował. Ołówek jednak w dalszym ciągu sunął po papierze, a Finn z nerwów trzykrotnie przeczytał bez zrozumienia to samo zdanie, aż w końcu nie wytrzymał i z rozmachem odłożył grube tomiszcze na własne udo.
— Możesz przestać? — Nie chciał zabrzmieć niegrzecznie, ale jak zwykle niefortunnie dobrał słowa i ton głosu. Na dodatek nie sprecyzował, czy chodziło mu o nucenie, czy szkicowanie.
Wolfgang był od niego starszy i nieco dziwny – nie, żeby Finn należał do szczególnie normalnych – a takie osoby zawsze go onieśmielały, przez co zaczynał pasywno-agresywny cyrk, próbując w ten sposób ukryć własne zawstydzenie. Zbyt wiele razy przekonał się na własnej skórze, że czyjaś nieśmiałość to dla innych świetny pretekst do docinków.
Finley Darcy
[Mówiłam, że mniej mi to zajmie, wybacz. Niespodziewanie się wszystko zwaliło na głowę, ale szybko nadrabiam]
OdpowiedzUsuń-Melly…? - głos przyjaciółki wyrwał Melpomenę z zamyślenia. Zamrugała, oderwała wzrok od ciemnoskórego chłopaka siedzącego po drugiej stronie korytarza i niechętnie spojrzała na Ester - Idziesz pod salę?
Mętlik. Idzie? Dokąd, pod jaką salę? Wytrącona z rwącego toku własnych myśli zmarszczyła czoło; nieszybko dotarło do niej o co Esther spytała. No tak, zaraz zaczną się eliksiry, trzeba zejść na dół.
Lonia zazgrzytała zębami stojąc przed trudną decyzją, w końcu pokręciła głową.
-Zaraz przyjdę, idź już - odpowiedziała pośpiesznie, przerzucając przez ramię torbę. Machnęła na pożegnanie przyjaciółce i ruszyła w kierunku obserwowanego wcześniej chłopaka.
Wiedziała, że jest rok wyżej. Z Hufflepuffu, więc nie miała dotąd okazji do rozmowy w pokoju wspólnym czy na lekcjach. Intrygował. Zachlapane farbą rękawy, szczery, lekki śmiech. Całkiem głośna postać, choć Melpomena wolała nie ufać plotkom, które i ją nie raz podsumowały może zbyt fantazyjnie, a niekoniecznie blisko prawdy. Przyciągał spojrzenie Loni, gdy mijała go na korytarzach. Przez wszystkie lata wystarczało jej po prostu podglądanie go kątem oka, kiedy akurat miłym przypadkiem czekali na lekcje przed klasami obok siebie. Przy śniadaniu, jeśli usiadł w miarę blisko, bo przecież ich stoły stały po sąsiedzku. Ale do tego się ograniczała.
Zwykle ogółem ograniczała kontakty z ludźmi, wiedząc, że to tylko niekończące pasmo rozczarowań. Od pewnego czasu, znudzona ignorantami jacy ją otaczali, zaczęła jednak rozważać zaczepienie go. Jeszcze chwila, a skończy szkołę i możliwości nawiązania kontaktu wyparują. Ona nudzi się, ręce świerzbią do czegoś nowego. A on wydaje się jakby naprawdę mógł je akurat nie rozczarować. Albo przynajmniej poczekać z tym chwilę.
Siedział sam na niskim, kamiennym parapecie, schylony nad szkicem. Melpomena stanęła nad nim w ciszy. Była świadoma, że nie zauważy jej. Korytarz nie był szeroki i uczniowie wciąż przechodzili chłopakowi przed nosem, więc pewnie chwilowo przestał zwracać na nich uwagę, ze wzrokiem utkwionym w kartce. Bardzo słusznie.
Spojrzała na niego. Rozkosznie ciepła karnacja i czarne sprężynki. Uświadomiła sobie, że nie ma nawet pomysłu, jak zacząć. Jak miałaby się tłumaczyć z takiego wybryku? Rozbawiło to Lonię; z natury nieskrępowana obyczajami, z trudem wpadała w zawstydzenie. Znudzona światem, gdy tylko jakiś szczegół przykuł jej uwagę, nie traciła czasu na zastanawianie się co jej wypada. Mało rozmyślała nad tym, jak jej działania może zostać odebrane. Wrogie języki mówiły: bezwstydna i lekkomyślna; Lonia śmiała się złośliwym, pewnym siebie śmiechem i bez urazy wzruszała ramionami. Była mimo wszystko bardzo lubiana w swoim kręgu bliższych znajomych.
- Przepraszam… hej, cześć - zaczęła miękkim, zachrypniętym głosem, urwała i poczekała aż nieznajomy podniesie na nią wzrok - Wiesz, to zabawne, ale podeszłam, a nie wiem nawet po co. Po prostu wydajesz się wart zaryzykowania rozmowy. Melpomena - bez pytania przysiadła się na parapet i podała rękę chłopakowi.
Położyła patchworkową torbę z książkami na kolana i ponownie spojrzała na niego
- Nie przeszkadzam? - dźwięcznie zapytała jeszcze, choć w jej migdałowych oczach nie było niepokoju o odpowiedź.
Melpomena Rosenthal
[Cześć! Dashiell może tak na dobrą sprawę odnaleźć się w rozgrywce z każdym, więc Wolfgang na pewno nie będzie odseparowaną jednostką od tej zasady. Najważniejsze pytanie brzmi: czy rzucamy ich w rozgrywkę spontaniczną, czy wypracujemy im relację na stronie prywatnej (chyba że ty masz jakąś wizję powiązania, na którym notabene, by ci zależało; jestem otwarta na wszelkie propozycje)?]
OdpowiedzUsuńDashiell Chevalier
— I dlatego właśnie uważam, że powinieneś wykorzystać swoje zdolności na coś innego niż ukradkowe szkice na zajęciach, na których się nudzisz i czy możesz powiedzieć mi, dlaczego wybrałeś Eliksiry, skoro nie musiałeś i jak sam twierdzisz „jesteś w nich mocno przeciętny”? — Serena Blackwall, opiekunka domu Gryffindora, oddała mu szkicownik, który został skonfiskowany na porannych zajęciach, a w którym, gdzieś mniej więcej pod koniec, widniały szkice nauczycielki Eliksirów, pochylającej się nad kociołkiem, by sprawdzić postęp prac uczniów.
OdpowiedzUsuńZawsze tak śmiesznie marszczyła nos, kiedy badała zapach mikstury, oraz brwi, kiedy zdecydowanie nie podobał jej się kolor mieszanki. Ciętych komentarzy profesorki Ollie nie był w stanie narysować i chwała Merlinowi, że nie przyszło mu do głowy zapisywać ich, jak w komiksowych dymkach. Wtedy z pewnością miałby bardziej przechlapane niż tylko za same szkice postaci. Zresztą i tak już porządnie oberwał, musząc wysłuchiwać ostrej reprymendy przy całej klasie, dotyczącej jego totalnego lenistwa, arogancji i ignorancji.
Przy obiedzie, kiedy dostrzegł opiekunkę Gryfonów, zmierzającą w stronę ich stołu, w jego stronę, oraz kiedy dostrzegł skonfiskowany przez nauczycielkę Eliksirów szkicownik w dłoni Blacwall, już wiedział, że jest uratowany. Przynajmniej częściowo, bo jakkolwiek Serena potrafiła być dla niego łaskawa, tak wiedział, że przynajmniej będzie musiał wysłuchać, co ma mu do powiedzenia i przeprosić za swoją ignorancję na cudzych zajęciach. Nie przeliczył się. Po skończonych zajęciach grzecznie pomaszerował do gabinetu nauczycielki Historii Magii, który znał już niemal jak własną kieszeń i pokornie usiadł na krześle przed jej biurkiem.
— Oliver, czy tym nie w ogóle słuchasz? — padło pytanie, okraszone zrezygnowanym westchnieniem, a on dopiero słysząc zmęczenie w głosie Sereny, podniósł na nią swoje spojrzenie, uśmiechając się łagodnie, przepraszająco.
— Przepraszam, pani profesor. Po prostu myślałem o tym, co pani powiedziała. O wykorzystaniu moich zdolności w dużo lepszy sposób niż to — uniósł szkicownik nieco wyżej.
Owszem, lubił zatrzymywać czas i ludzi na papierze. Jego pergaminy i szkicowniki pełne były znajomych twarzy, wyrażających różne emocje i grymasy. Robił to zupełnie nieświadomie, po prostu odpływał, przyglądając się komuś od czasu do czasu, a dłoń sama prowadziła ołówek po papierze. Jak widać, nie wszystkim się to podobało, skoro siedział tutaj.
— I co wymyśliłeś, Johnson? Mam nadzieję, że tym razem coś pożytecznego — opiekunka Gryffindoru założyła szczupłe ramiona na piersi, przyglądając mu się ze swojej strony biurka.
— A gdybym tak mógł uświetnić swoją grafiką imprezę Halloween’ową w Wielkiej Sali? Ruszające się strachy spod mojej ręki to nie byle co! — wypowiedź Gryfona tchnęła lekkim narcyzmem, ale Serena tylko uśmiechnęła się z pobłażaniem, widząc doskonale rodzący się zapał w oczach swojego podopiecznego.
- Porozmawiam o tym z dyrektorem, dam ci znać jutro, a teraz zmiataj do dormitorium skupić się na pracy domowej i żebym już dzisiaj nie słyszała o twoich wybrykach, Ollie! - pogroziła mu palcem, jak mama.
Oliver wrócił do Wieży Gryffindoru, a zapadając się na kanapie przed kominkiem, już zaczął obmyślać, co chciałby wymalować na ścianach Wielkiej Sali i co najlepsze, wiedział, z kim to zrobi.
Wolfgang Burke był jedynym, z którym podjąłby się tego zadania, chociaż było wcześnie rano, a on nawet nie dostał jeszcze odpowiedzi od Sereny. Wolfie był zdecydowanie jego ulubionym Puchonem, ulubionym kumplem z dzieciństwa, i co najważniejsze ulubionym artystą, który w mniemaniu Olivera, znacznie przewyższał go warsztatem i talentem przede wszystkim. Jeśli miał z kimś pracować nad upiększeniem Wielkiej Sali, to tylko z nim.
UsuńOdnalazł przyjaciela spojrzeniem przy stole Puchonów, kiedy zajadali śniadanie i posłał mu jeden ze swoich uśmiechów, zaraz po zdecydowanie niepoważnej minie, tuż przed nim. Wolfie nie był jedynym, który z politowaniem zdawał się kręcić głową, bo oto zbliżała się Serena Blackwall z równie pobłażliwym wyrazem twarzy i nowiną, że jak najbardziej, Oliver w kwestii dekoracji na Halloween ma zielone światło, ale ona osobiście będzie nadzorować poprawność tych malunków.
Niestety po śniadaniu nie było za wiele czasu, by Oliver mógł przekazać tę wiadomość i przede wszystkim wtajemniczyć Wolfganga w ten projekt, dlatego niecierpliwie czekał do ostatnich zajęć, po których większość uczniów wyległa na Błonia, chcąc złapać ostatnie promienie jesiennego słońca, zanim mrok zagoni ich do środka do nauki.
Odnalezienie Wolfiego nie zajęło mu dużo czasu. Znalazł go w nieco odludnej części Błoni, tuż przy starych szklarniach, pochylonego nad szkicownikiem. Uśmiechnął się na ten widok, podchodząc bliżej i zajmując miejsce obok.
— Co tworzysz? — zapytał, zaglądając zaciekawiony przez ramię Puchona, na lekko, lecz pewnie stawiane kreski, składające się na większą całość. — Słuchaj, myślałeś, kiedyś o tym, by przyozdobić mury Hogwartu własną twórczością? — zapytał, zdejmując plecak z ramion i rzucając go na trawę, obok stóp w znoszonych trampkach. - Ale taką wiesz, całkowicie magiczną, ruchomą, jak obrazy w szkole — spojrzał na przyjaciela, chcąc sprawdzić, czy zdobył jego zainteresowanie. - Mam zielone światło od dyrektora na wykonanie halloween’owych grafik na bal w Wielkiej Sali. Profesor Blackwall trochę mi w tym pomogła i będzie czuwać nad poprawnością polityczną tego projektu, ale raczej mam w tej kwestii wolną rękę i chciałbym to zrobić z tobą, co ty na to, Wolfie? - uniósł lekko brwi, ciekaw reakcji przyjaciela.
Ollie
[Mam nadzieję, że to się do czegoś nadaje]
OdpowiedzUsuńNa imprezach nie zwykła się pojawiać. Zazwyczaj omijała je szerokim łukiem, aby przypadkiem nie zaciągnął jej tam jeden z bardziej natarczywych członków jej rodziny. Nie za bardzom podobała jej się głośna atmosfera, zbyt radośni ludzie i ten tłok, tworzący się w samym środku. Jak już miała się pojawić, to wolała podpierać ściany, co by się nie zawaliły od zbyt głośnej muzyki. Takie zachowanie było charakterystyczne dla niej – reszta jej rodziny od razu leciała w największe zgromadzenia pchając swoje nosy wszędzie tam, gdzie było głośno. Bywały jednak monety, gdy uginała się pod presją. Nieliczne, ale jednak obecne w jej życiu, nazywane wybrykami nigdy nie kończyły się dla niej dobrze. Każdą taką sytuację zaliczała do błędu.
Oczywiście zaczęło się od durnego zakładu a skończyło się obecnością na jakiejś imprezie. Dudniło jej w uszach, wzrok miała zamglony, co tłumaczyła zbyt małą ilością światła w pokoju. Owinęła się szczelniej swetrem, który sięgał jej do ziemi, i gdyby spięła go paskiem przypominałby szlafrok. Zakrywał sukienkę, którą założyła jedynie dlatego, że w innym wypadku jej siostry nie dałaby jej spokoju do końca życia. Zielony kolor mocno kontrastował z jej rudymi włosami, które wyjątkowo pozostawiła nie związane. Opadały jej na ramiona razem ze swetrem chroniąc je od zimna. Kto by pomyślał, że w październiku może być tak zimno? Mimo sporego tłumu chłód owiewał jej ciało. Nie kiwała się w dźwięk muzyki – aby ukryć drżenie ciała przestępowała nerwowo z nogi na nogę, napinała mięśnie aby wygenerować odrobinę ciepła.
Nie chciała tu być, a jednak honor nie pozwalał jej przedwcześnie opuścić pomieszczenia. Wodziła wzrokiem po ludziach szukając wśród nich znajomych twarzy. Niestety jej znajomi również unikali takich miejsc, a do rodzeństwa nie zamierzała podchodzić. Jeszcze wciągnęliby ją w durna grę, którą zapewne by przegrała. Niewiele było dziedzin, w których mogli się z nią mierzyć. Wszystkie jednak dotyczące obycia społecznego, poruszania się w towarzystwie czy ogólno pojętej rozrywki, były dla niej czarną magią. Ciężko jej było się dostosować do młodzieżowych standardów. Możliwe, że było to zasługą jej zbyt wczesnego dorośnięcia. Nie rozumiała po co ludziom imprezy, alkohol, muzyka, tańce – postrzegała te wszystkie czynności jako marnotrawstwo czasu. Mimo to podejmując wyzwanie zgodziła się, by w ramach przegranej pojawić się na zabawie, połączonej z karaoke. Na domiar złego miała wziąć w nim udział. W karaoke. Ze swoją tremą odbierającą jej zdolność logicznego myślenia. To nie był dobry pomysł.
Dostrzegłszy tłumie osobę odpowiedzialną za konkurs, odepchnęła się od ściany i przepchnąwszy się przez tłum podeszła do rudowłosego chłopaka. Zerknęła na trzymaną przez niego kartkę w dłoni, a dostrzegając słowo klucz, wyciągnęła mu ją z ręki. Nie czekając na pozwolenie dopisała na liście swoje imię, po czym oddała mu kartkę i oddaliła się do swojego miejsca. Gdyby obejrzała się przez ramię i spojrzała na niego, zapewniłaby sobie niezłą rozrywkę. Jego zszokowana mina mówiła więcej niż tysiąc słów. Śpiewają Rose Weasley? Wydarzenie roku.
Rose
Niespodziewane i – jak mu się wydawało – nieco złośliwe pytanie Wolfganga sprawiło, że poczuł nieprzyjemny skurcz w żołądku. Uświadomił sobie nagle, że bardzo często robił coś wbrew własnej woli – albo z powodu poczucia obowiązku, albo z powodu żałosnej chęci przypodobania się komuś, przekonany, że nikt nie był w stanie polubić go za to, kim był. Uważał, że musiał sobie zapracować na czyjąś sympatię, choć sam darzył nią ludzi za nic, i w efekcie pozwalał innym się wykorzystywać, o czym na szczęście chłopak wcale nie musiał wiedzieć.
OdpowiedzUsuń— Czasami — odparł wymijająco, nie patrząc na starszego Puchona, lecz już po chwili zdecydował się ciągnąć temat: — Czasami nie da się inaczej.
Obawiał się, że to stwierdzenie sprowokuje Wolfganga do dalszej dyskusji, na którą wcale nie miał ochoty, ale musiał się jakoś przed nim usprawiedliwić – inaczej myślałby o tym przez kilka kolejnych dni i żałował, że nie powiedział tego na głos, nawet jeśli za chwilę miał pożałować, że jednak to zrobił.
Nie do końca nadążał za tokiem myślenia chłopaka, a mimo to wydawało mu się, że go rozumiał, oczarowany tym, co mówił, i w jaki sposób to mówił. Zresztą, nie tylko w jego słowach było coś poetyckiego; w oczach Finna cały Wolfgang Burke właśnie taki był, choć przyklejono mu łatkę dziwaka.
Finn nie spodziewał się ani tym bardziej nie oczekiwał, że rysunek zostanie mu oddany; był przekonany, że gdyby sam rysował, nie potrafiłby tak po prostu rozstać się ze swoim dziełem, co być może wynikało z jego absurdalnej manii chomikowania najróżniejszych pierdół, wśród których znajdowały się między innymi skrawki cudzych zapisków, połamana spinka do włosów, a nawet czyjś bandaż.
Przyjrzał się uważnie własnemu portretowi przekazanemu w jego dłonie i po raz pierwszy dostrzegł, że był na swój sposób ładny. Może jeszcze niekoniecznie przystojny, ale ładny. Zrobiło mu się głupio, że w ogóle tak pomyślał, i zawstydził się z powodu własnej nieskromności, jednak zaczerwienił się dopiero wtedy, kiedy pojawiła się kolejna myśl: czy Wolfgang też go takim widział? Do tej pory wydawało mu się, że ludzie zauważali w nim tylko dwie cechy, dla ogółu raczej nieatrakcyjne: piegi i wzrost, który był wyolbrzymionym kompleksem Finna, gdyż w rzeczywistości znalezienie niższych od niego uczniów w jego wieku wcale nie było trudne.
— Nareszcie dobrze wyglądam — spróbował zażartować, łudząc się, że tak wnikliwemu obserwatorowi jak Wolfgang umknęły jego rumieńce. — Chyba jesteś cudotwórcą, Wolfgangu.
Finley
[Hej! Bardzo dziękuję za słowa uznania pod adresem karty i jej treści, i jednocześnie jestem na siebie zła, że wcześniej nie było mnie u Wolfiego, bo jego charakter przypadł mi do gustu. Już samo to, że ma za patronusa flaminga, mnie kupiła, a im dalej, tym tylko lepiej, nawet z trudem operuję słowami, bo jest po prostu świetna. Zróbmy im coś fajnego :D]
OdpowiedzUsuńLouis
Widząc tytuł piosenki zaklęła kilka razy w myślach i przez dłuższy czas zastanawiała się, czy nie zrezygnować. Ten utwór był jej totalnie nie znany, podejrzewała, że któreś z jej kochane rodzeństwa maczało w tym palce. Oddałaby wszystko, aby przed samym zaśpiewaniem usłyszeć choć kawałek linii melodycznej, jedna nuta nawet byłaby dla niej zbawieniem. W ostatnim desperackim kroku poprosiła losową osobę o pomoc. Znając już w przybliżeniu utwór z mniejszym strachem podchodziła do tego, co nie uniknione. Odliczała sekundy do swojego wystąpienia, gdy nagle pojawił się przed nią chłopak. Tytko to o nim wiedziała. Zdawało się, że widziała go po raz pierwszy, choć wyglądał jakby był w jej wieku. Możliwe nawet, że chodzili ze sobą na jakiś zajęcia. Cóż, najwyżej nie zasłużył sobie na jej uwagę.
OdpowiedzUsuńObrzuciła jego rękę nieufnym spojrzeniem. Rozważała wyminięcie go i stanięcie na podeście, lecz w końcu jej kulturalna natura przezwyciężyła tą mało przyjazną. Podała mu dłoń ściskając ją lekko, po czym szybko ją zabrała z obawy, że wyczuje jej przyspieszone tętno.
- Rose – powiedziała niby nonszalancko, a jednak gdzieś w jej głosie wybrzmiała nerwowa nuta. Nie skomentowała początku jego wypowiedzi wsłuchując się w ostatnie takty piosenki śpiewanej przez jej poprzedników. Ponad dziesięć razy policzyła do stu, kilka razy tupnęła noga i wystukała sobie rytm palcami na nodze. Stroiła się, choć i tak wątpiła by cokolwiek to dało. Dawno nie śpiewała głośniej, jej głos był nieco zaniedbany, zbyt gruby. Przynajmniej widownia będzie miała ubaw, przemknęło jej przez myśl.
W momencie gdy na Sali rozbrzmiały owacje cała się spięła. Zerknęła na chłopaka obok siebie. Wydawał się być nie zrażony jej brakiem atencji. W równym stopniu zdawał się być spokojny. Zazdrościła mu tej równowagi. Sama chciałaby taką mieć. Nauka i wystąpienia naukowe były czymś od śpiewu. Tu nie oceniali jej nauczyciele, tylko jej rówieśnicy. Mimo, że uparcie twierdziła iż ich zdanie jej nie obchodzi, to w głębi serca wiedziała, że tak nie było. Potrzebowała ich aprobaty dla swojego świętego spokoju.
- To chyba nasza kolej – wypaliła nagle wskazując na podest. Nie czekając na niego podeszła żwawym krokiem w wyznaczone miejsce. Tekst, który udało jej się zdobyć ukradkiem trzymała w jednej dłoni. Starała się nie pokazać, jak bardzo trzęsą się jej kolana, .
- Więc – spojrzała na swojego rywala, przywołując na twarz uśmiech. Był jej przykrywką ukrywającą jej zmieszanie – zaczynamy?
Rose
[ Horacy to chyba trochę niespełniony artysta i mam wrażenie, że powinien prowadzić zajęcia, a przynajmniej kółko plastyczne. Tyle że woli ukrywać swoje rysunki, bo cholera wie, czy całkiem przypadkiem czegoś nie przepowie. Może jakaś trauma z przeszłości czy coś, kto go tam wie. Myślimy coś w tym kierunku? Ewentualnie mogę zaprosić do mojej pierwszej postaci, bo Melkę też większość szkoły zna, a nie koniecznie lubi za trochę za lekkie podejście do życia i dziecinność. ]
OdpowiedzUsuńHoracy Shacklebolt & Amelia Rathmann
Jednym z wielu dziwactw Finna – na szczęście raczej niezauważalnym dla innych – było unikanie kontaktów wykraczających poza pewien skrypt i wplątywanie się w powtarzalne relacje. Wiedział, jak funkcjonować w tych określonych typach relacji i czego się spodziewać, co przynosiło mu złudny spokój ducha, a Wolfgang, niestety, po raz kolejny go zaskoczył, sprawiając, że trybiki w jego głowie zgrzytnęły. Starszy Puchon musiał dostrzec jego onieśmielenie – z doświadczenia Finna wynikało, że w takich sytuacjach ludzie ciągnęli go za język, jakby jego rosnące zakłopotanie sprawiało im przyjemność – i nie zrobił z tym zupełnie nic. Było to nie tylko zadziwiające, ale też po prostu przyjemne. Tłumaczenie mu czegoś, czego Finn sam do końca nie rozumiał, było ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę, więc odruchowo nieomal podziękował mu za niepodjęcie tematu; w ostatniej chwili boleśnie ugryzł się w język. I tak już pewnie wyszedł na dziwaka.
OdpowiedzUsuń— Chyba tylko ty tak myślisz — odważył się stwierdzić, pomimo zapewnień Wolfganga wciąż przekonany, że nie mógł się nikomu podobać.
Myślami wracał już do książki, gdy nagle padło to pytanie, które jemu nasunęło inne: dlaczego Wolfgang w ogóle chciał z nim spędzać czas?
— Średnio — odparł bez zastanowienia i zaraz znowu koszmarnie się zaczerwienił, bo jego odpowiedź wydała mu się niemiła, a wcale nie chciał być niemiły. Co prawda, zwykł szlajać się po zamku w poszukiwaniu pewnego przystojnego prefekta, ale po tym, jak ostatnio napatoczył się na profesora Contantinescu, który od zawsze nieco go przerażał, i został zmuszony do spędzenia z nim wieczoru sam na sam, odechciało mu się nocnych wycieczek, przynajmniej na jakiś czas. Teraz jednak miałby u boku starszego Puchona, który być może potrafiłby postawić się ich opiekunowi, dzięki czemu uniknęliby wysłuchiwania niezbyt zabawnych historyjek i żałosnych żartów przez najbliższych kilka godzin.
Ostrożnie złożył rysunek na pół i wrócił po swoją książkę, by z jeszcze większą rozwagą schować go między jej stronami, kątem oka cały czas obserwując Wolfganga, jak gdyby obawiał się, że zaraz zostanie zbesztany za takie potraktowanie jego dzieła.
— To znaczy — kontynuował, nerwowo wędrując wzrokiem od twarzy chłopaka do okładki książki i z powrotem — nie mam nic przeciwko, po prostu ostatnio miałem pecha. — Wzruszył ramionami.
Finley
Zmarszczył brwi, obserwując oddalającego się Puchona; zastanawiał się, na co sam miał ochotę, ale nie potrafił tego określić. Przywykł do tłumienia i ignorowania własnych pragnień, którymi nikt nigdy się nie przejmował, do robienia rzeczy pod czyjeś dyktando, bo jego matka nie rozumiała słowa nie. Zresztą, właściwie nawet lubił, kiedy ktoś podejmował za niego decyzje, bo to przynajmniej częściowo zdejmowało z niego późniejszą odpowiedzialność za własne czyny. Choć bez wątpienia było to dziwne, zazdrościł uczniom, którzy mieli rodziców wymuszających na nich konkretne działania i obranie określonej z góry ścieżki kariery, bowiem samodzielne decydowanie o swoim przyszłym życiu sprawiało mu dyskomfort i spędzało mu sen z powiek.
OdpowiedzUsuńPostanowienie, czy chce iść z Wolfgangiem, czy nie, nie było kwestią aż tak poważną i rzutującą na następne lata, a mimo to się wahał. Zdążył zaufać mu na tyle, by nie przejmować się ewentualnymi konsekwencjami, po prostu aż za bardzo przejął się ostatnim wypowiedzianym przez niego zdaniem.
— Ale ja nie wiem, na co mam ochotę — niemal jęknął z rezygnacją i pośpiesznie ruszył za Puchonem, zostawiwszy książkę na podłokietniku fotela. Zdawał sobie sprawę z tego, że brzmiało to co najmniej głupio, ale przecież mówił prawdę.
Cóż, określanie własnych uczuć było dla niego równie trudne co podejmowanie decyzji. Był zdania, że faktycznie powinien przestać robić to, czego chcieli od niego inni, i w końcu pomyśleć o sobie, jednak nie miał zielonego pojęcia, jak się za to zabrać.
— Czasami w ogóle się tu nie odnajduję — ciągnął nieco głośniej i pewniej, choć wcale nie został nagle ośmielony. Po prostu znowu czuł, że musi wytłumaczyć się Wolfgangowi.
Kiedy zrównali się krokiem, zerknął na niego kątem oka.
— Naprawdę nie będzie ci przeszkadzać moje towarzystwo? Chyba zauważyłeś, że jestem trochę... no... sam wiesz.
Potrafił być elokwentny i sypać błyskotliwymi złośliwościami jak z rękawa, ale starsi, przystojni uczniowie zawsze sprawiali, że zapominał języka w gębie, zwłaszcza tacy, którzy – nawet jeśli tylko nieświadomie – robili mu bałagan w głowie.
Finley
[ Dziękuję bardzo! Widzę, że z tym panem są aż przerażająco podobni, także bardzo chętnie zobaczyłabym jaka wyjdzie z nich mieszanka. Myślę, że Lorca może być właśnie tą dawką ryzyka, której Wolfgang szuka w momentach nudy ;) ]
OdpowiedzUsuńLORCA
Mówiąc o tu, miał na myśli tę magiczną część rzeczywistości, o której istnieniu do jedenastego roku życia nawet nie wiedział i w której wciąż zbyt często czuł się obcy, jednak słowa Wolfganga uświadomiły mu, że tak naprawdę nigdy i nigdzie się nie odnajdywał, za co odpowiadały dwie rzeczy. Po pierwsze, zawsze był dla rówieśników kimś innym i niepasującym do nich – dziwakiem z głową w chmurach, z jeszcze dziwniejszą niż on sam matką, choć bywało i tak, że to on dostrzegał i podkreślał różnice między nimi a sobą, nie oni. Po drugie, nie zgadzał się z wieloma aspektami świata, w jakim przyszło im żyć, co najwyraźniej dręczyło również starszego Puchona.
OdpowiedzUsuńDywagacje Wolfganga, w jego opinii odważne, odrobinę go onieśmielały, ale podobało mu się, że rozmawiał z nim tak otwarcie – większość starszych uczniów, których Finn czepiał się niczym rzep psiego ogona, traktowała go raczej protekcjonalnie i nie podejmowała podobnych tematów. Właściwie do tej pory nie przyszło mu nawet do głowy, że ktokolwiek mógł mówić do niego w taki sposób.
— Myślę, że masz rację. Wszystko jest nie takim, jakim być powinno. Łącznie z nami — mruknął. Nie potrafił wykrzesać z siebie swojego pokazowego optymizmu.
Kiedy Wolfgang złapał go za ramię, chciał gwałtownie zaprotestować – zdarzało mu warczeć na innych, a nawet ich odpychać – ale wyjątkowo sparaliżowało go z nerwów. Nienawidził, gdy ktoś go tak nagle dotykał; od razu czuł obrzydzenie zarówno do samego siebie, jak i do tej osoby. Wiedział, że Wolfgang nie miał złych intencji i zrobił to tylko dlatego, by go nie zgubić, a i tak zadygotał, przypominając sobie o rzeczach, o których nie chciał pamiętać. Nic jednak nie powiedział, nie chcąc wyjść na jeszcze większego dziwaka niż do tej pory, bowiem zawieranie nowych znajomości może i nie sprawiało mu problemów, ale utrzymywanie ich – już tak. Nie wybaczyłby sobie, gdyby starszy Puchon nigdy więcej się do niego nie odezwał.
Kiedy wreszcie zatrzymali się naprzeciwko gobelinu z trollami i Wolfgang obwieścił mu, że to właśnie cel ich podróży, Finn rzucił mu przez ramię niemalże obrażone spojrzenie, zupełnie jakby uznał to za żart, którego nie zrozumiał, i westchnął ciężko.
Pomimo sceptycznego nastawienia spróbował – zgodnie z poleceniem starszego kolegi – pomyśleć o czymś, czego pragnął, jednak w głowie miał taki chaos, że jedynie trzykrotnie przeszedł się bezsensownie wzdłuż ściany i rozejrzał się bezradnie, bowiem nic się nie stało.
— Nabijasz się ze mnie — stwierdził wyraźnie urażony, a ze złości serce zabiło mu mocniej i szybciej. Był pewien, że zrobił się czerwony; na szczęście sam nie mógł tego zobaczyć.
Finley
[Cześć i czołem ;] Dzięki za przywitanie, wątków z uczniami ze swojego domu nigdy za wiele. Na razie nie mam pomysłu,ale coś czuję, że by się dogadali, bo Lorec też jest trochę świrnięty. Coś może się na dniach wykombinuje.]
OdpowiedzUsuńLorec
[Wątek jak najbardziej, szczególnie, że Wolfie to jedno z urokliwszych stworzeń, jakie widziałam. To zaszalejmy z jakimś nieudanym eksperymentem; chociaż podejrzewam, że Yaxley będzie miał zły dzień i może to się źle dla chłopaka skończyć. Chyba, że spróbujemy z czymś bardziej ambitnym.]
OdpowiedzUsuńYaxley
Wsłuchała się w lecącą muzykę. Zamknęła oczy co by łatwiej jej było zapomnieć o tłumie, który ją otaczał. Wolfgang miał rację – większość z nich nawet nie będzie pamiętało, że było na imprezie, nie wspominając o jej przedstawieniu. Inaczej nie potrafiła nazwać tej sytuacji.
OdpowiedzUsuńSłysząc zbliżający się refren (dzięki pamięci fotograficznej dość szybko nauczyła się tekstu, co nieco poprawiło jej humor), otworzyła oczy i wbiła je w jeden punkt przed sobą. Nad tłumem na ścianie wisiał obraz, w którym zazwyczaj czas spędzał jeden ze starych nauczycieli Hogwartu. Nie znała jego imienia, lecz zdążała mu się mądrze gadać i z chęcią wdawała się z nim dyskusje. Mimo że był duchem. I miał dużo nieaktualnych informacji. Teraz pusta rama jego obrazu stanowiła idealny punkt na którym mogła się skupić. Tylko dzięki temu pamiętała tekst i panowała nad rosnącym w jej wnętrzu napięciem. Jej sytuacji nie poprawiał śpiewający obok niej Wolfgang. Musiała przyznać, że był niezły. Z pewnością lepszy od niej. Śpiewał czysto, znał tekst i moi iż piosenka niestety nie była dobrana pod niego i nie mógł w niej za dużo zmieniać, to brzmiał wręcz idealnie. Był stworzony do śpiewania – chyba, że poświęcał każda wolną sekundę na trening. Nie zdziwiłoby jej o, jednak znacząco umniejszyłoby mu w jej oczach. Podziwiała ludzkie talenty i ich rozwój. Umiejętności wyćwiczone nie robiły na niej aż takiego wrażenia.
Wzięła głęboki oddech i zaczęła śpiewać. Piosenka nie należała do szybki, była raczej balladą, co wyjątkowo jej nie przeszkadzało. Nadana intonacja była tą, w której czuła się najlepiej. Nie musiała się wysilać by dopasować natężenie i wysokość głosu. Było to przyjemne uczucie choć nieco nużące. Brak wyzwań był dla niej demotywujący. Rose zawsze wolała śpiewać coś, co było ciężkie i trzeba się trochę napocić by wykonać dany utwór na odpowiednim poziomie. Poza muzyką ta zasada również obowiązywała. Oczywiście, nie dawała z siebie 100%, co to to nie, ale potrzebowała tych 70 aby poczuć satysfakcję. Niestety tu jej nie czuła.
Wszystko do czasu, jak wsłuchała się w Wolfganga. Poczuła jak przez jej ciało przechodzi dreszcz. Tworzyli duet niemal idealny, z pewnością mocno uzupełniający się. Trochę żałowała, że odkryła to dopiero teraz. Żyła tyle lat w błogiej nieświadomości, że miała kogoś takiego obok siebie. Swoją muzyczną połówkę.
Nie zorientowała się kiedy skończyli. Za bardzo była pochłonięta śpiewaniem. Dopiero po chwili zorientowała się, że wokół nich panuje cisza, niemal taka jak w grobie. Rozejrzała się wokoło. Wszyscy patrzyli wprost na nich. Mijały sekundy, dłuższe niż kiedykolwiek. Po chwili wszyscy zaczęli klaskać. Głośno.
Może gdyby nie to udałoby jej się wyjść z tej sytuacji z twarzą. W momencie początku oklasków zbiegła ze sceny i czmychnęła w tłum. Zatrzymała się pod oknem, oddychając gwałtownie. Zdenerwowanie powoli zaczynało z niej schodzić. Dobrze, bo jeszcze chwila, aby wybuchła.
Rose
[Chyba jeszcze przy nikim Finn nie był aż tak beznadziejny i zastanawiam się, jakim cudem do tego doszło. JAK W OGÓLE MOŻNA BYĆ TAK BEZNADZIEJNYM W TOWARZYSTWIE KOGOŚ TAKIEGO JAK WOLFGANG???]
OdpowiedzUsuńOszołomiony rozejrzał się uważnie wokoło z rozdziawionymi z wrażenia ustami, na moment zapominając o istnieniu Wolfganga. Wiele rzeczy w magicznym świecie wciąż go dziwiło, ale już dawno nic nie wprowadziło go w stan szoku i jednoczesnego zachwytu. Przywykł do ułatwiania sobie życia przy pomocy zaklęć i do warzenia eliksirów z dziwacznych składników takich jak śledziona nietoperza czy gryzące cebule, jednak pokój dostosowujący się do potrzeb danej osoby był czymś, co chwilowo przekraczało jego rozumienie i czego sam – pomimo wybujałej wyobraźni – nigdy by nie wymyślił.
Diagnozę Wolfganga uznał za słuszną, chociaż przez chwilę zastanawiał się, czy przypadkiem nie zawinił jego brak magicznej intuicji, o którym był święcie przekonany.
— Faktycznie byłem trochę rozkojarzony — przyznał, niepewnie zajmując miejsce na fotelu, jak gdyby obawiał się, że wszystko, co właśnie widzi, nie istnieje naprawdę. — Jak zawsze — dodał zrezygnowany, na razie jednak postanowił darować sobie opowieść o tym, jak ostatnio wlazł w siedlisko jadowitych tentakul i skończył w skrzydle szpitalnym – może i z całymi kośćmi, ale za to z połamaną różdżką i zdeptaną godnością.
Milczał przez chwilę, znowu błądząc wzrokiem po pomieszczeniu. Przedstawiony przez Wolfganga mechanizm działania miejsca, w którym się znaleźli, wydawał się nadzwyczaj prosty, a i tak sobie z nim nie poradził. Zrobiło mu się strasznie głupio.
— Nie chciałem, żeby to zabrzmiało niegrzecznie — wytłumaczył się od razu, źle zinterpretowawszy słowa Wolfganga. — Przepraszam. Nie miałem na myśli konkretnie nas jako ciebie i siebie, raczej ludzi ogółem. W tym siebie. Chyba sam widzisz? Chciałeś mi zrobić niespodziankę, sprawić przyjemność, a ja to popsułem. Wszystko zawsze psuję. Pewnie nie zauważyłeś, ale nie mam przy sobie różdżki, bo połamała ją tentakula. Z mojej winy.
Zamilkł na chwilę, mrugając intensywnie, by powstrzymać łzy cisnące mu się do oczu. Strata różdżki była chyba dotychczasowym najboleśniejszym doświadczeniem w Hogwarcie.
— Oczywiście bycie niezdarą nie jest jeszcze zbrodnią — ciągnął, kiedy udało mu się zapanować nad zbliżającą się falą rozpaczy — ale kiedyś próbowałem zrobić coś, o czym nawet nie powinienem pomyśleć.
Zacisnął palce na materiale spodni, by nie widzieć i nie czuć ich irytującego drżenia. Jak zwykle nie zdążył ugryźć się w język, napędzony emocjami. Wcale nie chciał zwierzać się Wolfgangowi ani nikomu innemu, choć od lat dręczyło go poczucie winy. Spychanie nieprzyjemnych doświadczeń w odmęty umysłu było bezpieczniejsze.
— Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym — poprosił zawstydzony i rozejrzał się wokoło, szukając w otoczeniu tematu do rozmowy, aż zatrzymał wzrok na stojącym w kącie krzewie. Bez choćby chwili zawahania podniósł się z miejsca i podszedł do niego. — Co to? — zapytał, na chwilę kucając przy roślinie, jak gdyby chciał obejrzeć ją z każdej perspektywy, zaraz jednak stanął na równe nogi i z zaciekawieniem wymalowanym na twarzy odwrócił się w stronę Wolfganga.
Finley
[ZERO LITOŚCI DLA TEJ SMĘCĄCEJ NIEMOTY.]
OdpowiedzUsuńPrzez chwilę zastanawiał się nad słowami Wolfganga, jak zawsze w takich momentach mimowolnie zagryzając wargę. Faktycznie, nawet ci pozornie idealnie ludzie, dla których tracił głowę, wcale nie byli doskonali – ani profesor Blackwall, ani Arthur Black, których stawiał sobie za wzór. Problem leżał w tym, że choć z łatwością akceptował wady i niedoskonałości innych, nie potrafił pogodzić się ze swoimi. Nie sądził, by kiedykolwiek miał siebie polubić.
— Obawiam się, że w tej historii nie ma nic ciekawego — stwierdził, na wpół z wyuczonej skromności, na wpół zgodnie z własną oceną wspomnianej sytuacji — więc może lepiej będzie, jeśli pozwolę pracować twojej wyobraźni, żebyś się nie rozczarował.
To miała być tajemnica jego, Arthura Blacka i opiekuna Puchonów – znającego oczywiście jedynie okrojoną wersję wydarzeń – jednak nagle poczuł, że musi jakoś odreagować i podzielić się z kimś wrażeniami, a Wolfgang wzbudzał jego zaufanie; Finnowi podobały się jego spokój i pogoda ducha. Oczywiście mógłby posmęcić Blackowi, ale Black był raczej oschły i nigdy nie miał dla niego czasu. Poza tym chyba czuł się winny i Finn nie chciał umacniać w nim tego poczucia.
— Jeśli jednak jesteś w stanie przełknąć gorycz rozczarowania, mogę ci opowiedzieć o swojej samobójczej wycieczce do Zakazanego Lasu — zaproponował z wahaniem. Rozsądek podpowiadał mu, żeby trzymać język za zębami – Arthur pewnie by go zabił, gdyby dowiedział się, że komuś się wygadał – ale łudził się, że jego opowieść sprawi, że Wolfgang inaczej na niego spojrzy. Co prawda, nie miał pojęcia, co w tym momencie chłopak o nim myślał, jednak nie zaszkodziłoby pokazać mu swoją odważniejszą – choć była to odwaga granicząca z głupotą – stronę.
Wysłuchał wykładu na temat nieznanego mu krzewu ze szczerym zainteresowaniem, jednocześnie nieco onieśmielony czy wręcz przytłoczony wiedzą i śmiałością Wolfganga. Sam uwielbiał zielarstwo – od małego zajmował się roślinami, bo matka zaszczepiła w nim irracjonalny strach przed zwierzętami, więc żaden bardziej ruchliwy pupil nie wchodził w grę – jednak nawet nie przyszło mu do głowy, by eksperymentować z krzyżowaniem roślin bez wiedzy nauczyciela. Być może dlatego, że wykazywanie się inicjatywą nigdy nie było jego mocną stroną; potrzebował czyjegoś mentorowania, a nawet poprowadzenia za rękę.
Poczuł podziw dla Wolfganga. Podziw, który często był dla niego zgubny i który on sam często mylił z głębszymi i bardziej skomplikowanymi uczuciami. Cenił sobie ludzi zdolnych i odważnych i sam chciałby taki być.
— Wow — szepnął, z zainteresowaniem przyglądając się roślinie; w końcu oderwał wzrok od mieniących się liści i zerknął nieśmiało na starszego Puchona, jak gdyby był niegodny na niego patrzeć. — Jest przepiękna. I trochę straszna. Mówiłeś poważnie o podróży w głąb siebie?
Finley
[Oj, to ty musisz mi wybaczyć poślizg, bo twój przy moim to niewielkie opóźnienie. I błędy. :|]
OdpowiedzUsuńPrzez wzgląd na to, że lekcja miała dość luźny wymiar, nie był na niej ani trochę skoncentrowany, w zasadzie jego rozkojarzenie przybrało dość niepokojący wymiar. Przez chwilę podejrzewał, że jakaś zakochana w nim po same uszy forma życia dorzuciła mu do napoju eliksir miłosny, ale szybko otrząsnął się z tego przypuszczeń. Gdyby taka była prawda, nie zdawałby sobie z tego sprawy i zachowywałby się bardzo, a to bardzo nielogicznie. Winę za swój stan zatem postanowił obarczyć panującą w klasie atmosferę. Po chwili złapał w palce pawie pióra i, czując niespodziewany zastrzyk weny, zaczął kreślić na pergaminie zalążek artykułu do nowego numeru. Miał ku temu idealnie sprzyjające warunki - siedział w ostatnim rządzie, poza tym wcześniej skończył pisać esej, przez co mógł skupić się na rzeczach bardziej przyziemnych, a przy tym o wiele przyjemniejszych, a słowa same kształtowały się jego głowie, nie musiał się nawet specjalnie wysilać. Do pewnego momentu szło mu naprawdę sprawnie, ale zbiegiem czasu zapomniał o puencie i odpłynął. W zasadzie w sali lekcyjnej znajdowało się tylko jego ciało; myślami już dawno uciekł gdzieś daleko, chociaż nie mógł ich nawet sprecyzować. Myślał o wszystkimi jednocześnie o niczym. Zanim zdarzył sobie to uświadomić, na kartce do połowy wypełnionej jego zgrabnym pismem, pojawiły się bazgroły o niezidentyfikowanym kształcie i rozmiarze; ręka sama wodziła stalówką po papierze, jakby wbrew jego woli, nawet gdzieniegdzie powstały kleksy. I dopiero dzwonek oznajmujący koniec zajęć sprawił, że oprzytomniał. Wyrwał się z sideł zamroczenia i rozejrzał się po sali, w pierwszej chwili czuł przytłaczającą dezorientacje, ale nie musiał długo czekać na zrozumienie swojego położenia. Na ustach pojawił się delikatny uśmiech, gdy poczuł na sobie czyjeś spojrzenie, ale nie rozejrzał się dookoła, by odnaleźć odpowiadającego za ten czyn delikwenta. Po chwili z typową dla siebie lekkością w ruchach wrzucił przybory do torby. Podczas zawieszenia ją na ramieniu, jego błędniki zarejestrowały znajomą barwę głosu, a grymas zadowolenie powiększył się na jego wargach. Zerknął w kierunku źródła tego dźwięku i nie zawiódł się, dostrzegając w polu widzenia znajomą, okalaną przez czarne, kręcone włosy twarzy.
— Wolfie, mon inspiration! — Zachwycony głos udekorowany w francuski akcent uderzył do uszu znajdujących się w ich pobliżu rówieśników; najwyraźniej najmłodsza latorośl najstarszego syna Weasleyów nie dbała o dyskrecje. I jak się po chwili okazało, nie zamierzała również przybierać w środki.
Louis zbliżył się do Wolfiego na bardzo niewielką odległości, całkowicie znieważając jego przestrzeń osobistą i musnął jego dolnej wargi, ledwo dotykając jej ustami w ramach przywitania, ale po chwili zwiększył nieco dzielący ich dystans.
— Co cię do mnie sprowadza, Monsieur Burke? — zapytał, chociaż dobrze wiedział w jakim celu Puchon się tutaj pofatygował. Ujął w palce jego dłoń i zamknął ją delikatnie w uścisku, po czym pociągnął go w kierunku wyjścia, dając mu do zrozumienia, że nie ma zamiaru mu odmówić. Zresztą sam chciał wyrwać się z tych dusznych pomieszczeń, zatem rekreacyjny spacer po błoniach z pewnością mu nie zaszkodzi. Przynajmniej jego blada cera poczuje ostatnie promienia słońca na swojej powierzchni, zanim ten zostanie przykryty przez nasadę śnieżnych chmur, z których niebawem spadnie śnieg.
— Ou, zima jest okropna! — ocenił, gdy chłód dnia uderzył ich w odsłonięte skrawki ciał, po tym, jak znaleźli się u progu Sali Wejściowej, ale mimo to nie wycofał się. Pchnął ciężkie wrota, które stanęła przed nimi otworem jęczącą żałośnie na zawiasach. Nie dość, że przez większość czasu Wyspy Brytyjskie były dla niego ponurym, wręcz depresyjnym miejscem przez wzgląd na częsty deszcz, to ostatnia pora roku zdecydowanie nie naprawiała tego wizerunku. Ponury krajobraz zmieni się w jeszcze bardziej koszmarny obraz, który przywodził Louisowi na myśl scenerię wyjętą z horroru, a takowymi stanowczo nie przepadał. Nie lubił się bać; preferował inny rodzaj rozrywki i emocji.
UsuńSpojrzał na swojego kompana, a na jego wargach ponownie ukształtował się uśmiech, który zdecydowanie w żaden sposób nie wpasował się w scenariusz jego myśli.
— Rysunek już gotowy? — zainteresował się, przechodząc luźno do interesów; w końcu rozluźnił uścisk z palców Burke i wcisnął je do kieszeni szaty, by nie zamarzły. Poprawiając torbę na ramieniu, ruszył ku oświetlonym przez strugi słońca błoniom.
chaotyczny Lou
[Na Cursed Child można tylko i wyłącznie wylewać pomyje, tak w przerwach w udawaniu, że ta profanacja w ogóle nigdy nie zaistniała.
OdpowiedzUsuńWolfie jest uroczy, serio, i chętnie skusiłabym się na jakiś wątek, ale szczerze powiedziawszy nie mam zielonego pojęcia, jak można by było tych naszych panów połączyć, bo sesja zastąpiła we mnie umiejętność twórczego myślenia transkrypcją fonetyczną. Więc jeśli masz jakiś fajny pomysł, wal, a jeśli nie, to pomyślę i może coś mi wpadnie, o.]
Scorpius
[Cześć! Razem z Lukiem potrzebujemy kogoś, komu złamiemy serduszko, piszesz się? :D]
OdpowiedzUsuńPhantom
[Genialnie! Czyli rozumiem, że przez krzywdę, jaką wyrządził mu Lucas, stanie się on martwym w środeczku chłopcem?]
OdpowiedzUsuńPhantom
[Jasne, pisz śmiało: riddles.under.umbrella@gmail.com]
OdpowiedzUsuńPhantom
[Bardzo dziękuję za powitanie! Kurczaki, jak przeczytałam kartę i dopisek o tych dzikich wiksach to poczułam się niezwykle zainspirowana. Może Tristan wisiałby Wolfiemu przysługę i nasza dwójka wybrałaby się do Zakazanego Lasu, na przykład żeby Wolfie mógł zdobyć jakąś roślinę niezbędną do zrobienia eliksiru i spotkałaby ich jakaś przygoda? :D]
OdpowiedzUsuńTristan
Wahał się jeszcze chwilę, zanim otworzył usta, by opowiedzieć historię o swojej odwadze i, niestety, bezmyślności. Właściwie nie musiał jej opowiadać, aby wiedzieć, że wbrew zapewnieniom Wolfganga sprawi mu nią zawód, ale chęć pokazania mu, że może i jest ciamajdą, ale dzielnym ciamajdą, wygrała z widmem bolesnego rozczarowania go.
OdpowiedzUsuń— Kojarzysz Arthura Blacka, prawda? Prefekta naczelnego? — zapytał, a na jego policzkach znowu zakwitły znienawidzone przez niego rumieńce. Mówienie o Arthurze nieco go krępowało; zbyt często spotykał się z koleżeńskimi drwinami, że się w nim buja, bo ciągle o nim mówi, na dodatek w taki sposób, a on po prostu go podziwiał. Nie chciał, żeby i Wolfgang wyciągnął niewłaściwe wnioski co do jego uczuć względem Krukona. — Na pewno. Każdy go kojarzy — dodał, nie poczekawszy na potwierdzenie z ust Wolfganga. W jego głosie rozbrzmiała nutka zazdrości; świadomość jej tylko wzmogła czerwień na twarzy Finna.
Przysiadł na podłodze w pewnej odległości od rośliny – jak gdyby obawiał się, że może go znienacka w jakiś sposób zaatakować – i westchnął.
— Prosi mnie czasem o różne rzeczy.... chociaż prosi to może złe słowo... W każdym razie, miałem mu załatwić kilka składników. Jednego nigdzie nie mogłem dostać, więc poszedłem poszukać w Zakazanym Lesie. Jak pewnie zauważyłeś, jestem trochę... hmm... roztargniony.
Czuł się dziwnie, opowiadając tę historię – jakby przeżywał wszystko na nowo, ale w roli obserwatora, nie uczestnika wydarzeń. Pozwoliło mu to na krytyczne spojrzenie na samego siebie i tym bardziej żałował, że dał się zaślepić głupiemu pragnieniu zaimponowania Arthurowi.
— Tak się ucieszyłem, że znalazłem poszukiwany róg jednorożca, że się zagapiłem. To się wydaje nieprawdopodobne, wiem, ale po prostu wszedłem w siedlisko jadowitych tentakul.
Nagle zrobiło mu się wstyd i uznał swój rzekomy akt odwagi za akt straszliwej głupoty; pożałował, że w ogóle postanowił opowiedzieć o tym Wolfgangowi, ale było już za późno na wycofanie się.
— W każdym razie — ciągnął, zmierzając ku końcowi — otarłem się o śmierć. Dosłownie. — Podniósł dłoń i pokazał starszemu Puchonowi paskudne blizny, choć odniesione wtedy rany były dużo mniejszym problemem niż zatrucie jadem tentakuli. — I przy okazji zgubiłem różdżkę, którą, jak się potem okazało, ta wstrętna roślina zmiażdżyła.
Jemu samemu ślady po bliskim spotkaniu z tentakulą – a było ich znacznie więcej na całym ciele – zupełnie nie przeszkadzały, ale pomyślał o tych wszystkich nieszczęśnikach, którzy uważali swoje blizny za szpetne i chcieliby się ich pozbyć, i nagle postanowił sobie, że w przyszłości – jako uzdrowiciel – zrobi wszystko, aby znaleźć sposób na skuteczne usunięcie ich.
Przez chwilę kontemplował słowa Wolfganga, marszcząc brwi, i znowu czuł się inny. Jako dziecko przywykł do oczekiwań ze strony matki – bardzo wielu, choć na ogół odnoszących się jedynie do bliskiej przyszłości – i aktualny brak jakichkolwiek oczekiwań z czyjejkolwiek strony był źródłem jego cichej udręki. Nie rozumiał, jak Wolfgang mógł to powiązać z wyzwoleniem.
— Na czym miałoby polegać niewłaściwe wykorzystanie jej? — zapytał, kierowany jedynie ludzką ciekawością. Choć nieprzyzwoicie często oddawał się fantazjom, starał się kierować w życiu zdrowym rozsądkiem, a jakiekolwiek eksperymentowanie z roślinami pod tym kątem wydawało mu się niebezpiecznym szaleństwem.
Sam już nie wiedział, czy powinien Wolfganga podziwiać, czy nim gardzić.
Finley
[Jestem ze starej szkoły grupowcowej, także osobiście stawiam na spontan, niech się dzieje! :D]
OdpowiedzUsuńTristan
[Bardzo mi miło, dziękuję pięknie za takie ciepłe słowa i powitanie! :) Szczególnie, że Charlie to czysto spontaniczna postać, na którą pomysł przyszedł mi po prostu, gdy słuchałam muzyki. Nie sądziłam, że wzbudzi tyle sympatii, ale cieszę się zatem! <3 Ja zatem od siebie tylko dodam, że jestem niezwykle zauroczona Wolfie'em! Uwielbiam takie artystyczne postaci i aż mi smutno, że nie mogę zaproponować wątku, bo nie mam pomysłu. :( Ale może kiedyś się uda! I jeszcze raz dziękuję! :)]
OdpowiedzUsuńCharlie Livingstone
[Hej hello! Gdyby Wolfgang chciał zakraść się do szklarni musiałby to chyba zrobić nocą, bo Lenard przesiaduje tam godzinami. Jednak Cieplarnie zawsze są otwarte dla wszystkich uczniów, o ile Lenard jest tam także, więc bez problemu hiszpańska atmosfera zaprasza do rysowania. Zacznę na dniach!]
OdpowiedzUsuńLenard Cortez
Gdyby tylko wiedział o ich pokrewieństwie i wzajemnych stosunkach, opowiedziałby całą historię nieco inaczej, prawdopodobnie próbując za wszelką cenę przekonać Wolfganga, jak świetną osobą jest Arthur i jak bardzo zażyłe stosunki ich łączą, choć co do tego pierwszego nie miał żadnej pewności, a to drugie wcale nie było prawdą.
OdpowiedzUsuńFinn miał wiele irytujących jego samego nawyków i przypadłości; zaliczał się do nich graniczący z obsesją podziw, który czuł do osób z jakichś przyczyn uznanych przez niego za fajne, i następujące po nim pragnienie bycia takim samym jak one, któremu nierzadko towarzyszyła zazdrość. W tym kontekście Wolfgang jawił mu się jako naprawdę atrakcyjny – co oczywiście nie oznaczało, że w innym już nie był – i z nutką wspomnianej zawiści podziwiał jego opanowanie i ogólną lekkość bycia.
Z zainteresowaniem zerknął na blizny na jego kostce i uśmiechnął się mimowolnie, jednak uśmiech zniknął z jego twarzy równie szybko, co się pojawił, wraz z wypowiedzianymi przez starszego Puchona słowami. Przez chwilę Finnowi wydawało się, że frazeologizm o szczęściu i rozumie idealnie podsumowuje całą jego beznadziejną egzystencję – dopóki nie uświadomił sobie nagle, że zasadniczo nie miał w życiu szczęścia i aż dziwnym było, że nie skonał wtedy w Zakazanym Lesie, co zaowocowało głębokim westchnieniem.
Rozciągnął nerwowo rękawy, jak gdyby nagle zawstydzony wystawionymi na widok cudzych oczu bliznami na dłoniach; nie potrafiłby wyjaśnić, dlaczego to zrobił.
— Och — westchnął krótko, zdziwiony zarówno odpowiedzią Wolfganga, jak i nagłym zatrzymaniem gramofonu. Cisza na ogół wydawała mu się krępująca, a muzyka tworzyła złudzenie płynnej, nieprzerywanej zbędnymi rozmyślaniami konwersacji, w której nie było miejsca na uczucie zakłopotania. — Mnie nie ciągnie do takich rzeczy. Niektórzy przez to uważają, że jestem dziecinny, inni – że nudny... A mnie naprawdę wystarczająco ekscytują książki. — Posłał Wolfgangowi przepełniony wstydem, jakby przepraszający uśmiech, i spuścił wzrok, obawiając się, że i on uzna go za dziecinnego i nudnego. Właściwie sam tak się przy nim czuł, a skoro się tak czuł, może naprawdę właśnie taki był?
Zerknął jeszcze raz na roślinę i dźwignął się z miejsca.
— Chyba powinienem już pójść — obwieścił z wahaniem.
Finley
Finn dla odmiany nie za bardzo zastanawiał się nad tym, jak powinien traktować ludzi, żeby spotykać się z tylko z pozytywnymi reakcjami i nie powodować innym dyskomfortu. Z natury był uprzejmy i instynktownie nadstawiał karku, by jego kosztem inni mogli poczuć się lepiej, ale – niestety – robił i mówił też, zanim zdążył pomyśleć (czego, jak słusznie zauważył Wolfgang, już po chwili żałował), i był impulsywny, a przy tym pełen zahamowań i w wielu sprawach powściągliwy, co utrudniało mu efektywną komunikację z kimkolwiek.
OdpowiedzUsuńPrawdę powiedziawszy, nie spodziewał się usłyszeć z ust Wolfganga tak kategorycznego stwierdzenia i przez chwilę tkwił w szoku, wpatrując się w niego, jak gdyby nagle urosła mu dodatkowa para kończyn. Tak proste, bezwzględne i okrutnie brzmiące słowa zdawały się nie pasować do tak uduchowionej – a właśnie tak go odbierał – i elokwentnej osoby, ale doszedł do wniosku, że najwyraźniej byli ludzi i sytuacje, o których nie dało się mówić w inny sposób, co uznał za strasznie smutne.
— Może — mruknął, nie potrafiąc tak po prostu przytaknąć, jakby był zbyt miękki, by oceniać innych tak surowo i jednoznacznie. — Dla mnie życie poza książkami bywa straszne i chyba nie potrafię sobie z tym poradzić inaczej, niż przed nim uciekając — wyznał, postanowiwszy podzielić się z Wolfgangiem czymś, co – jak mu się wydawało – powinno być powodem do wstydu.
Odkąd pamiętał, bał się wielu różnych rzeczy i sytuacji – właściwie przybywało ich z wiekiem oraz rozwijającą się świadomością i wiedzą o świecie – i, co gorsza, w większości przypadków racjonalizował sobie ten strach, przez innych uznawany za bezpodstawny czy wręcz absurdalny. Podziwiał ludzi takich jak Wolfgang, ludzi, których ciekawość czy chęć wrażeń pchała do przodu bez względu na wszystko; w jego przypadku chyba nic nie mogło sprawić, by zdusił w sobie swoje lęki.
Kiedy Wolfgang zaproponował wspólny powrót, posłał mu nieśmiały uśmiech.
— To dobrze — stwierdził, nerwowo skubiąc palcami brzeg rękawa — bo średnio podobała mi się wizja samotnego powrotu, zwłaszcza bez różdżki.
Z rozżaleniem obejrzał się wokoło, jakby miał już więcej nie zobaczyć tego miejsca i chciał nasycić nim wzrok, by potem tęsknie je rozpamiętywać. Ręce aż go świerzbiły, żeby wziąć coś sobie na pamiątkę – miał paskudny nawyk zbieractwa polegającego na przywłaszczaniu sobie cudzych notatek, piór, guzików czy spinek, generalnie: wszystkiego, co należało do kogoś, kogo polubił, choćby był to czyjś opatrunek czy wybity w bójce ząb – i na dowód, że faktycznie był w tym pomieszczeniu; utkwił wzrok w krzewie, nad którym niedawno debatowali, i westchnął głęboko. Liść, który mógłby zasuszyć między stronicami książki, a potem wsadzić do pudełka jako kolejny element dziwacznej kolekcji, mającej wartość jedynie sentymentalną, nadawał się na pamiątkę idealnie, ale rozsądek podpowiadał mu, że Wolfgang nie byłby zadowolony z uszkodzenia rośliny.
Finley
Poczuł się głupio, kiedy Wolfgang zaczął się śmiać; Finn był przewrażliwiony, miał masę kompleksów i zawsze wydawało mu się, że inni śmieją się akurat z niego, nawet jeśli w ogóle nie patrzyli w jego kierunku i nie miał żadnych innych racjonalnych podstaw, by tak myśleć, więc tak jednoznaczny, bezwstydny śmiech wprawił go w niemałe zakłopotanie, o czym świadczyła zresztą jego mina.
OdpowiedzUsuń— Och — rzucił, jakby potrzebował czasu, żeby zastanowić się nad słowami starszego Puchona, a poczucie skrępowania mogło zelżeć na tyle, by był w stanie wykrztusić z siebie coś sensownego. — Jesteś pierwszą osobą, nie licząc nauczycieli, która używa mojego imienia — zauważył na głos. — I nie rozumiem, co cię tak bawi — odważył się wyznać po krótkiej walce z samym sobą, choć przeczuwał, że tym aktem szczerości tylko jeszcze bardziej rozbawi Wolfganga.
Sam niemal w każdym dostrzegał coś wartego uwagi i był daleki od tak surowego oceniania kogokolwiek bez znajomości danej osoby; z zasady uważał ludzi za interesujących – nie tylko jako poszczególne jednostki, ale również ogół – a ewentualne rozczarowanie przychodziło dopiero z czasem.
— Wolałbym nie zagłębiać się w szczegóły własnych doświadczeń, ale chyba przeżyłem wystarczająco dużo, żeby się znieczulić — stwierdził z wahaniem. — Po prostu nie potrafię.
Zrobiło mu się gorąco, kiedy Wolfgang – zupełnie jakby czytał mu w myślach – wsunął liść do kieszeni jego szaty. Finn nie znosił bliskości innych osób, nawet tej nic nieznaczącej i nieintencjonalnej, i w podobnych sytuacjach nierzadko reagował paniką, co było efektem doświadczeń, które wolałby wymazać z pamięci. Poza tym momentalnie przypomniał sobie wszystko, co miał okazję przeczytać o legilimencji, i po plecach przebiegł mu nieprzyjemny dreszcz; od razu zaczął zastanawiać się, czy przypadkiem nie oddał się jakiś głupim rozważaniom, których Wolfgang mógł być świadomy. Miał wybujałą wyobraźnię – swoiste przekleństwo i błogosławieństwo w jednym – i zdarzało mu się wyciągać pochopne wnioski.
Wziął głęboki, uspokajający oddech i z zadziwiającą jak na siebie ostrożnością ruszył za Wolfgangiem, wsuwając dłoń do własnej kieszeni, by powieść palcami po liściu i zbadać jego fakturę.
— Nie musiałeś mi tego mówić, teraz będę żałował, że nie będę miał okazji wykorzystać jej w tym celu — szepnął niemalże konspiracyjnie; jego słowa mogły zabrzmieć tak, jakby z góry założył, że już nigdy więcej się nie spotkają. Pogrążony w półmroku korytarz nagle wydał mu się przerażający, przez co wolną ręką odruchowo złapał swojego towarzysza za przedramię, nie chcąc się zgubić. — Co prawda, jeszcze nie eksperymentuję w tej materii, ale w przyszłości zamierzam. Do niedawna wydawało mi się, że chciałbym zostać uzdrowicielem, jednak czuję, że to za mało — zaczął paplać, by jakoś zdusić w sobie ten niespodziewany irracjonalny strach.
Finley
Dima absurdalnie wolnym ruchem przejął tlącą się, wypełnioną roślinnym kruszem bibułkę.
OdpowiedzUsuńRównie niespiesznie przyłożył ją do ust, by niemal w tym samym momencie zaciągnąć się słodkawym i delikatnie drażniącym gardło dymem. Uwielbiał delektować się całokształtem procesu palenia jointa, który tym razem bardzo szybko spowodował u niego stan niemalże pełnego odprężenia. Słowa Wolfiego dotarły do Smirnowa wyłaniając się z tekstu utworu otulającego go teraz swą niezwykłością oraz głębią, w której mógł przepadać bez końca.
Surrealizm jakim przez sekundę przebrzmiała całość dźwięków wypełniających otoczenie, pozwoliła chłopakowi na przebłysk zdumienia, które jednak nie odbiło się nawet smętnym cieniem na jego wyrazie. Podążając za wzrokiem Bruke’a, nadal wpatrywał się w wyjątkowo dorodny, mieniący się kolorami krzew. Przez chwilę kontemplował słowa w oczywisty sposób skierowane do niego. Nie dlatego, że ich nie zrozumiał przez rozkojarzenie spowodowane relaksacyjnym odklejeniem od rzeczywistości, a dlatego, że smakowały mu tak samo dobrze, jak specyficznie aromatyczna chmura zalegająca właśnie w jego płucach.
Również nigdy nie spodziewałby się, że może w relacji z drugim człowiekiem dojść do czegoś, co choćby z nazwy mogłoby przypominać kompatybilność, więc takie z pozoru mało emocjonalnie brzmiące wyznanie, dla Dimy miało wydźwięk komplementu podszytego ciepłem sympatii. Autentycznie lubił Wolfganga. Najpierw sam musiał się do tego przed sobą przyznać (albo raczej dopuścić taką informację do świadomości), ale pierwszy raz w życiu doświadczał prawdziwej chęci przebywania z drugim człowiekiem, którego obecność sprawiała mu przyjemność. Zrozumienie dopadło go zupełnie niespodziewanie, gdy w jeden z tych bardziej pochmurnych dni wybrał się na błonia by w spokoju i z dala od niepożądanej publiczności, zagrać te ze swoich emocji, które utrwaliły się już jako pełnowymiarowe utwory. Skrzypek z powodów nie do końca znanych nawet samemu sobie, zapamiętywał niektóre fragmenty tworzonych przez siebie melodii, powtarzał je i doskonalił, by w rezultacie końcowym móc dodać je korony swojej sztuki, jako idealnie wyszlifowane, absolutnie doskonałe diamenty.
W tamtym momencie ogarnęło go satysfakcjonujące zadowolenie w związku z doprowadzeniem do ostatecznej perfekcji kompozycji, którą od dłuższego czasu dopracowywał na twórczych spotkaniach z Wolfim. Tak się akurat składało, że ten drugi miał wyjątkowo płodną wenę, niemalże namacalnie spływającą z niego wprost na coraz to nowe płótna. A z płócien trafiała już wprost do zmysłów Dmitrija, który natchniony geniuszem swojego cennego towarzysza, wygrywał wszelkie dosięgające go odczucia.
Każde poruszenie znajdowało swoje odzwierciedlenie w wybrzmiewającej, instynktownie wybranej nucie. Radość czy nawet ekscytacja na myśl o tym, że przedstawi gotowy twór Wolfgangowi, który notabene miał swój udział w procesie tworzenia, w pierwszej chwili wydała mu się dziwna, ale w rezultacie pozwoliła mu dojść do miłego wniosku, że póki co, zmiany, do których demonizowania jeszcze kilka miesięcy temu miał tendencje, teraz okazywały się być czymś zupełnie odwrotnym niż się spodziewał. W końcu czuł, że się rozwija. Zapewne też w dużej mierze dzięki zasłudze przypadkowego zawarcia znajomości z Wolfgangiem, która to ewoluowała w coś, czego Dima nie był w tym momencie jeszcze w stanie nazwać. Poczucie bycia zrozumianym, jak i świadomość, że jest się w stanie zrozumieć drugą stronę, a nawet przenikać się z nią w swoistej symbiozie, dała mu nowe możliwości odkrywania nie tylko samego siebie, ale i otaczającego go świata. Rodziła się w nim swego rodzaju ciekawość poznawania. Obecność Bruke’a dodawała mu śmiałości, czy nawet odwagi, pozwalającej na tymczasowe opuszczanie własnej strefy komfortu jaką tworzy obracanie się w możliwie dobrze poznanym wymiarze życia.
Usuń— Też cię lubię. Lubię z tobą przebywać — Słowa wraz z dymem wypłyneły jednym tchem z ust pogrążonego w satysfakcjonujących rozmyślaniach Krukona.
Można by rzec, że Wolfgang wraz ze swoją sztuką zastąpiły mu muzę, za którą przez dłuższy czas tęsknił. Stały się zupełnie nową inspiracją i o tyle były bardziej interesujące, że mógł z nimi nawiązać wzajemną relację. To go teraz w jakiś sposób wzruszało.
— Ty jesteś ukwiałem, a ja... — pociągnął jeszcze jednego małego buszka i wyciągnął resztkę skręta oddając ją Puchonowi — … a ja jestem krabem pustelnikiem. Spławik?
Dmitrij
Wzrok Puchona, który do tej pory bardziej nieświadomie niż świadomie spoczywał na opalizującym obiekcie naprzeciwko, odruchowo przeniósł się na przyjemne ołówkowe linie wyciągające na papierze kształt świni – czy właściwie tego co mogłoby być świnią, gdyby poza kośćmi miało jeszcze mięśnie, flaki, układ krwionośny i skórę. Wówczas faktycznie mogłoby mieć sześć tysięcy kubków smakowych więcej niż on.
OdpowiedzUsuńDima uśmiechnął się w akcie lekkiego rozbawienia, jednocześnie porównując w myślach niesforne loki Wolfiego do pierzastych czułków ukwiału i tym samym usprawiedliwiając samemu sobie przypisanie mu roli koralowca właśnie, a nie kraba. Mimo wszystko pozwolił by ten zasadniczo nieistotny wniosek szybko umknął w niepamięć, zastąpiony pojęciem czasu, wyraźnie istotnym dla Bruke’a.
— Opieranie się takiej sile nie ma większego sensu. Chyba, że lubi się uczucie frustracji i zmęczenia — Teraz spojrzenie Smirnowa powędrowało wyżej, skupiając się gdzieś w okolicach oczu rozmówcy — Czasem chciałbym móc się cofnąć, coś poprawić. Albo przewinąć w przód niekoniecznie miłe sytuacje. A potem dociera do mnie, że tak naprawdę przemijanie i aktywne uczestniczenie w przemijaniu ma więcej zalet niż wad.
Tetrahydrokannabinol skutecznie wymieszał się już z chemią mózgu młodego skrzypka, sprawiając, że układanie sensownych zdań stało się na tyle trudne, że musiał poświęcić dłuższą chwilę na pozlepianie ze sobą słów odpowiednio oddających istotę jego przemyśleń.
— Tego nauczyłem się w dużej mierze dzięki przebywaniu z Tobą — Kontynuował nieco zmieszany. Mówienie komuś miłych rzeczy w sposób inny aniżeli wymuszony, wciąż było dla niego czymś nowym — Mogłem tkwić w swoim zamkniętym świecie i nie wpuszczać do niego nikogo. Mogłem być zbyt pochłonięty żalem po przeprowadzce i obrażać się jak dziecko na to, że siłą rzeczy muszę się przystosować. Mogłem trwać w swojej przekorze, naburmuszać się i pokazywać wszystkim swojego focha… ale na szczęście zabrakło mi zioła. I zobacz, czas mija, a wraz z nim przybywa mi więcej inspiracji. Poznaję nowe światy, podsuwasz mi nowe muzy, a ja sam dzięki temu tworzę rzeczy, o które wcześniej bym się nie podejrzewał. Nie to, że brakowałoby mi umiejętności. Wiesz, że jestem geniuszem swojego fachu i nie będę się tu uciekał do fałszywej skromności, ale zwyczajnie nie mógłbym ich odkryć nie mając ku temu bodźca. Męczyłem się płynąc pod prąd, uporczywie próbując chwycić się znajomego brzegu. Potem przyszła burza, silniejszy nurt pociągnał mnie za sobą i już nie miałem wyboru. Musiałem nauczyć się płynąć z nim. I wiesz co? — Zatrzymał się na chwilę jakby sam zaskoczony własnym wnioskiem — Takie podążanie z prądem jest nie tylko pożyteczne, ale też przyjemne. Nie pamiętam, kiedy ostatnio czułem się tak dobrze. Poza tym, jak pan Einstein powiedział, czas jest relatywny. Zmieniasz bieg i tempo tej czasowej rzeki jak Ci się podoba i kiedy tylko zechcesz. Przynajmniej póki jesteś żywy.
Dmitirij poprawił swoją pozycję, sprowadzając ją do tureckiego siadu. Miał ochotę sięgnąć po skrzypce, by spróbować zaaranżować na nich coś, co mogłoby brzmieć jak szkielet świni w kosmosie, ale ciało wydało się być na ten moment zbyt rozlazłe, by móc wykonać bardziej skomplikowane ruchy.
— Nie znudziłaby ci się, rzeczywistość, którą mógłbyś poddać bezwzględnej kontroli?
Odebrałbyś mi przyjemność zaskawania cię.
Dmitrij
[Cholerka, zepsułam straszliwie, bo przeoczyłam Twój komentarz, ale my z Dinah bardzo chętnie się na wątek piszemy!]
OdpowiedzUsuńDinah Thorton
Nagłe pojawienie się Irving, jak zwykle sprawiło Dimie sporą radość. Zawsze pragnął mieć u swojego boku takiego towarzysza, jednak uczulony na sierść ojczym niezmiennie stanowił zbyt solidny argument przeciw. Jedynym zwierzęciem na jakie Smirnow mógł sobie pozwolić, był Cielo – białozór, którego znalazł podczas jednej ze swoich samotnych wędrówek w dzicz. Sokół był wówczas młodym podlotem, który najprawdopodobniej wpadł w paszczę jakiegoś drapieżnika, widocznie również dorastającego i nie posiadającego na tyle doświadczenia by go zabić. Dima zabrał go wtedy do domu. Zwyczajnie nie potrafił pozwolić, by natura zrobiła swoje. Odkarmił go i wyleczył. Patrzył jak ptak rośnie, nabiera siły i staje się coraz piękniejszy. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, by zwrócić mu wolność, lecz myśl, że wychowany w apartamencie w stolicy Rosji nie poradziłby sobie, skutecznie go od tego pomysłu odwiodła. Mimo to, nie chciał, by Cielo spędził życie w klatce.Został stworzony do latania, a przestworza były najbardziej okazałym z elementów jego prawdziwego domu. Dlatego też skrzypek zainteresował się sokolnictwem. Wyczytał tyle ile mógł na temat układania ptaków drapieżnych, a potem wykorzystując zdobytą wiedzę, z całych sił wziął się do pracy, której rezultatem docelowo miało być podarowanie pierzastemu podopiecznemu swobody. Wyszło lepiej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Cielo nie tylko nauczył się wracać na wyciągnięte ramię swego opiekuna, jak to zwykle miało miejsce w przypadkach szkolonych sokołów, ale również wiedział gdzie jest jego dom i że tam należy szukać jedzenia oraz schronienia. Kiedy Dmitrij uczył się jeszcze w Koldovstoretz, ptak miał możliwość swobodnego szybowania po okolicy gdy tylko zechciał. Wracał i odlatywał wedle swojego kaprysu, chyba, że Smirnow fatygował go jako nośnik swojej poczty. Teraz w Hogwarcie miał dużo mniej swobody. Przynajmniej do czasu, aż czarodziej zdecyduje, że jest już gotowy na samodzielność w okolicy, którą dopiero poznaje podczas regularnych “spacerów na latanie”.
OdpowiedzUsuńW każdym razie, mimo specyficznej więzi jaka łączyła go z ptakiem, rozumiał, że Cielo jest wolnym duchem. Inteligentnym drapieżnikiem, poddającym się kontroli tylko dlatego, że ma z tego korzyść. Uwielbiał patrzeć na łatwość z jaką szybował i na nurkowanie w powietrzu podczas łowów. Podziwiał jego sprawność i szybkość. W ich wspólnej relacji były takie momenty, że drapieżnik siedząc na wymyślnym stojaku z grzędą, spoglądał na Dimę tymi swoimi dzikimi oczami jakby wszystko rozumiał. Jednak nigdy nie był zwierzęciem okazującym czułość, przymilnym czy jakkolwiek się łaszącym. Nie pocieszał ani nie okazywał współczucia. Najzwyczajniej był jednym z wielu mocno bijących serc matki natury, łaskawie pozwalającym aby człowiek był blisko i mógł go podziwiać.
Smirnow nigdy nie odważył się stwierdzić, że majestatyczny białozór do niego należy, bo przecież w istocie do niego nie należał - zawsze mógł nie wrócić, kiedy poczuł wolność w piórach. Wracał bo sam tego chciał, a Dima akceptował go jako wolną istotę, żyjącą z nim w swoistej symbiozie. Można by rzec, że obcowanie z tym niezwykłym stworzeniem wyrobiło w chłopaku filozofię opierającą się na szacunku do wolnośći.
Podobnie w tej dziwnej korelacji łączącej go z Wolfim, potrafił cieszyć się z faktu, że może go obserwować, poznawać i wyłaniać coraz to nowe cechy z niepojętych niewiadomych. To było fascynujące, a jakiekolwiek próby ingerowania w jego sposób bycia, uznałby za coś w rodzaju grzechu i wielkiej niesprawiedliwości. Zresztą nie podejrzewałby towarzysza swoich uciech o podatność na cudze widzimisia czy wpływy. Między innymi właśnie to definiowało Bruke’a jako istotę wartą tego, by z nią przebywać, a nawet wyciągać jakąś naukę z tego przebywania. Był bardziej jak ten sokół, aniżeli większość ludzi, których Dima miał okazję spotkać w swoim życiu. Musiał być wolny i musiał chcieć być przy Krukonie, aby mogła zaistnieć między nimi ta dwuosobowa bohema, mająca dla niego taką wartość jaką dokładnie w tym momencie miała.
Dmitrij Smirnow
Szybkie skojarzenie natury Wolfganga z Cielo, przysporzyło skrzypkowi nieoczekiwanego i potężnego przypływu weny. Po prostu musiał to teraz natychmiast zagrać. Już był nawet skłonny ruszyć swoje bardzo ociężałe cztery litery w celu wydobycia różdżki z torby znajdującej się obecnie nie do końca wiadomo gdzie, a palce mimowolnie muskały po puszystym futrze kota tak, jak muskały by struny skrzypiec, gdyby tylko kot nie uniemożliwiał mu ich podjęcia. Faktycznie. Przecież siedział na nim kot i właśnie to sobie uzmysłowił. Przecież nie mógł wstać, gdy Irving okupowała jego kolana, wyraźnie ukontentowana delikatnym dotykiem. Tak mówi odwieczne i święte niepisane prawo.
OdpowiedzUsuńUrok tego niewielkiego stworzenia wygrał z pokusą i Dmitrij postanowił nacieszyć się jeszcze trochę jego towarzystwem. W końcu nigdy nie było wiadomo, kiedy i gdzie można się na nie natknąć.
Kotka zamruczała głośniej, odchyliła głowę i uważnie spojrzała w oczy Dimy, jakby dokładnie zdawała sobie sprawę z tego, iż ma nad nim bliżej niepojętą władzę. On natomiast błyskawicznie ocenił jej pyszczek na niesamowicie sympatyczny, a zaraz po tym dodał w myślach, że wcale by taki nie był w połączeniu z jego własnym. Dopadło go przemożne przekonanie, że mimo braku sympatyczności, taki obraz mógłby budzić niezłe rozbawienie.
— Służymy pomocą — Rzucił tak szybko, jak przyszło mu to do głowy, jednocześnie przytulając łebek Irving do swojego policzka — Możemy zapozować do twojej wariacji. Narysuj nas jak jedną ze swoich francuskich dziewczyn. No, tylko taką trochę zmutowaną, bardziej w stylu X-manów.
Krukon zaśmiał się tak dziewczęco, jak tylko pozwolił mu na to jego dość niski głos, a następnie zwieńczył całość tego kilkusekundowego przedstawienia wydęciem ust w przesadny dzióbek.
Dmitrij Smirnow
— Już przynajmniej wiesz, że to ona — Dima stwierdził zupełnie poważnie, pochylając się nad dłonią Wolfiego, na której spoczywała mieniąca się drobina kruszcu. Jej zapach ewidentnie był obcy, intensywny i przyjemnie słodkawy. Stanowił intrygującą kompozycję, która mimo wszystko momentami przywodziła chłopakowi na myśl coś znajomego. Nie był w stanie definitywnie stwierdzić, co powoduje to poczucie, ale z pewnością w znacznym stopniu wpływało ono na śmiałość w jego podejściu do rośliny. Poza tym, marihuana uwarunkowała mu zdecydowanie przyjemne skojarzenia w kwestii obcowania z substancjami będącymi dobrami pozyskanymi z fauny.
OdpowiedzUsuńOgólny pozytywny nastrój, eskalujący chwilami w stan autentycznego rozbawienia czy przywołujący różnego rodzaju refleksje, sprzyjał kiełkowaniu ciekawości w umyśle Smirnowa i pchał go w kierunku, w którym jeszcze do niedawna nie ośmieliłby się iść.
Teraz natomiast czuł się w pełni bezpieczny i odprężony, szczególnie z powodu ogromnej ilości czasu, jaka pozwalała im pozostać w tym oderwanym od reszty rzeczywistości zakątku. Obecność Bruke’a stanowiła dla Dmitrija coś w rodzaju kotwicy, punktu zaczepienia dającego pewność, że nie stanie się nic, co stać się nie powinno.
Dlatego też niema propozycja, która właśnie padła, znalazła pozytywny odzew w postaci dreszczyku nietypowej emocji łączącej ekscytację z dozą pewnego niepokoju, wypieraną przez swoistą ciekawość.
Mimo wszystko, naturalna dla Krukona ostrożność wywierała na nim potrzebę badania gruntu na, który ma zamiar wstąpić. Wyprostował się, gdy tylko jego zmysł węchu przywykł do niecodziennej woni. Nie miał zamiaru udawać twardziela, który dla udowodnienia swojej nieskalanej męskości rzuca się w nieznanej głębokości toń. Przede wszystkim nie sądził by takie działanie miało jakikolwiek sens, a już w szczególności przy kimś tak otwartym na różnorodność świata jak Wolfie. Zwyczajnie w tym wypadku nie musiał bać się ryzyka związanego z poczuciem niezrozumienia.
— Jakiego działania możemy spodziewać się po tej uroczej roślince? — Zapytał wprost, jednocześnie podnosząc się z pozycji siedzącej w celu wypatrzenia różdżki, alternatywnie paczki z bletkami znajdującej się w podobnie niewiadomej lokalizacji.
Dmitij Smirnow
Dima bacznie obserwował proces zwijania bletki, będąc pod niemałym wrażeniem całego ogromu wiedzy Wolfganga. On sam zgubił się w objaśnieniach już na momencie z serotoniną i pierwszą rzeczą jaką zrozumiał było to, że może zobaczyć coś niesamowitego.
OdpowiedzUsuńJeśli wrażenia jakich dane będzie mu doznać, w jakiś sposób odzwierciedlają niezwykłość niektórych z artystycznych wizji Bruke’a, to perspektywa ewentualnego zwrotu treści żołądkowych czy nawet gorączka nie stanowią nic na tyle strasznego, by odwieść go od podjęcia próby. Grunt, że nic nie wskazuje na możliwość pożegnania się z życiem.
Gdy tylko Puchon zaprezentował w pełni gotowego i — trzeba przyznać — bardzo ładnego jointa, Dmitrij zaczął kojarzyć wewnętrzne rozedrganie z nagłym przypływem adrenaliny.
Zniecierpliwienie i chęć odwlekania tej chwili, targały nim niemal jednocześnie. Dlatego też z ulgą przychylił się do prawa Pascala i odmówił uprzejmej propozycji rozpalenia. Za to niezwłocznie wysunął zapaloną zapalniczkę w stronę Wolfiego, przyspieszając pojawienie się pierwszego kłębu dymu w powietrzu. Kiedyś próbował odpalić blanta przy pomocy zaklęcia Lacamum Inflamari, lecz wspomnienie o incydencie, który skończył się zwęgleniem całego zawiniątka, a także przypaleniem rzęs oraz brwi, sprawił, że postanowił iż bezpieczniej będzie, kiedy jednak nie spróbuje doskonalenia swoich piromańskich zdolności w pobliżu całkiem estetycznej twarzy Puchona.
Tradycyjnie po trzech dużych buchach, skręt przewędrował w ręce Smirnowa. Widząc zadowolenie na twarzy towarzysza, skrzypek zaciągnął się w poczuciu pozytywnego nastawienia. Dym nie drapał, a sam smak był delikatnie słodki. Przyjemny.
Palce Wolwiego, w których znajdował się gaszony właśnie blant, nagle w oczach Dimy wydały się być dość długie. Anormalnie długi i wyciągały się coraz bardziej. A ich kolor balansował między bladą żółcią, ciemnym błękitem i głębokimi zieleniami.
— O ja pierdole… — westchnął Krukon, będąc pod niemałym wrażeniem tego, co właśnie wyprawia chemia jego własnego mózgu — ważenie tego eliksiru wielosokowego nie ma większego sensu, kiedy tym szybkim sposobem możesz mieć łapki jak jaszczurka.
Zafascynowany przeniósł wzrok na twarz Bruke’a, która teraz mieniła się finezyjnymi wzorami, układającymi się z opalizujących i ciągle zmieniających swoje położenie łusek.
—Jesteś artystą. Wyhodowałeś żywą sztukę — dodał oczarowany.
Dmitrij Smirnow
— Nie — zaprzeczył tak szybko, jakby losy świata zależały od wyprowadzenia Wolfganga z błędu. Właściwie Finley brzmiało poważniej niż Finn, a on bardzo nie lubił łatki dzieciaka, którą przykleiło mu otoczenie, i nie miałby nic przeciwko, gdyby więcej osób używało jego pełnego imienia, mimo że wśród pierwszorocznych Gryfonów było dziewczę o tym samym imieniu, co mogłoby wprowadzić pewien zamęt. — Nie przeszkadza mi to, wręcz przeciwnie — zapewnił, nie chcąc, by starszy Puchon zrezygnował z tego pomysłu.
OdpowiedzUsuńRozmawiając z nim – zwłaszcza go słuchając – czuł się niezręcznie; jednocześnie trybiki w jego głowie obracały się tak szybko, że umysł mu płonął. Niby wiedział, że Wolfgang był straszy i to najprawdopodobniej z tego wynikała jego mądrość – Finn od zawsze idealizował osoby starsze od siebie, jakby wiek był gwarantem wiedzy i ogólnej lepszości – a mimo to było mu głupio, bo uświadamiał sobie, jakim był gówniarzem i jakimi przyziemnymi rzeczami się przejmował.
Nieoczekiwanie zatrzymanie się sprawiło, że serce podeszło mu do gardła i zdążył wyobrazić sobie najczarniejsze scenariusze. Powód nagłego przystanięcia faktycznie okazał się czarny.
— Cześć, Irving — rzucił nieco speszony Finn i uważnie przyjrzał się kotce – uważnie na tyle, na ile pozawalał mu panujący na korytarzu półmrok. Rzeczywiście wyglądała znajomo; niejednokrotnie zmusiła go do ucieczki z danego miejsca swoim pojawieniem się. Choć teraz sprawiała wrażenie przyjaznej – w końcu Wolfgang nadal był w jednym kawałku – nie potrafił się przemóc, by pójść jego śladami i również jej dotknąć. Wciąż tkwił w nim strach przed nieprzewidywalną naturą zwierząt; czasem wydawało mu się, że nigdy się go nie pozbędzie.
Nie spuszczając z kotki wzroku – przezorny zawsze ubezpieczony – ponownie złapał się rękawa starszego kolegi.
— Nie musisz, poradzę sobie — zareagował na propozycję pomocy. — Chyba — dodał niemal niesłyszalnie, w gruncie rzeczy zupełnie wątpiąc w to, że mogłoby mu się udać. Zresztą, liść miał wylądować między stronami książki, którą zaczął czytać tego wieczoru, a później w szkatułce z pamiątkami, razem z otrzymanym wcześniej rysunkiem.
Wolfgangowi skutecznie udało się zająć go rozmową – Finn zapomniał, że powinni być już w łóżkach, i przestał zwracać uwagę na to, że wokoło jest ciemno i strasznie.
— Jakich wyrzeczeń? — zapytał zdziwiony i zaraz boleśnie ugryzł się w język. — Nie chcę być wścibski, po prostu nigdy nie myślałem o tym w takim kontekście — wyjaśnił.
Kolejnych słów wolałby nie usłyszeć. Nie miał na siebie realnego pomysłu i nie znosił podejmować decyzji; chciałby, żeby ktoś zdjął z niego ciężar tej odpowiedzialności i zrobił to za niego.
— Nie wiem — wyznał, a w jego głosie rozbrzmiała rezygnacja. — Chciałbym zrobić coś wielkiego. Ale przecież ja nie mam żadnych predyspozycji... talentu... do niczego.
Westchnął dramatycznie, puścił rękaw Wolfganga i oparł się plecami o ścianę, jakby nagle stracił siły na dalszą wędrówkę.
— A ty co chcesz robić?
Finley
[Cześć :)
OdpowiedzUsuńMiałam już wcześniej u Ciebie zawitać, ale naszła mnie samą wena twórcza i porwałam się na kolejną postać; komu potrzebny sen, jakżeby inaczej xD
Chciałam raz jeszcze podziękować za miłe słowa odnośnie karty Edmunda (jeśli to nie Ty, najmocniej przepraszam i proszę, zignoruj powyższe zdanie) i zaprosić na wątek, jeśli masz ochotę. Ned z pewnością doceni takie indywidualistyczne podejście do życia i nauki jednego z uczniów; a z Dominique łączy go niejedna pasja, szczególnie z kategorii tych artystycznych.
Gratuluję również karty; bardzo miło się ją czytało i szczerze mnie rozbawiła, gdy wyobrażałam sobie Wolfiego w opisywanych przez Ciebie sytuacjach xD I świetny dobór zdjęcia.
Dobrze, już kończę, wybacz ten wywód xD Pozwolę sobie raz jeszcze zaprosić do siebie, a jeśli nie masz obecnie ochoty na wątek, pożyć udanej zabawy na Kronikach :)]
Edmund Grindelwald | Dominique Weasley
[Z gory przepraszam za brak polskich znakow, ale pisze z komorki, gdzie autokoreta swoje, a ja swoje ;)
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem nie masz sie co przejmowac trescia kp, gdyz naprawde swietnie Ci wyszla :D
Co do watku, z checia porwe sie na cos obiema postaciami. Nikki przyda sie przyjazna dusza, albo wrog, jesli wolisz, a takze milostka, gdybys byl zainteresowany. Ned z kolei... Hmm, Wolfie nie uczeszcza na zajecia dodatkowe, ale moze potrzebowalby ktoregos razu pomocy z jakiegos przedmiotu? Jako stazysta Alchemii, Edmund moglby mu pomoc takze przy Eliksirach i Transmutacji, a jako jeden z opiekunow Klubu Pojedynkow, z OPCM? Ewentualnie, Wolfie moglby miec jakis prywatny problem i Ned, majac niewiele lat wiecej, nadalby sie jak ulal?
Wybacz, ze tak skrotowo odpisuje xx]
Ned | Dominique
[Nie, Nikki z pewnością nie należy do osób wywołujących konflikty, ale mogłoby się zacząć niewinnie, podczas ich pierwszych lat nauki. Może Wolfie skomentowałby włosy Dominique, a ta albo źle to zrozumiała, albo nie była zadowolona z tego, co usłyszała. Dodajmy do tego jakąś szkolną rywalizację i mogliby się stać 'wrogami' ;)
OdpowiedzUsuńW sumie, jeśli masz ochotę na ten wątek miłosny, rzeczywiście można by te dwa warianty połączyć. Nikki też miałaby dość nietypowe podejście do miłości, trudno byłoby jej wierzyć w romantyzm i wszystko, co się z nim łączy; nawet jeśli mogłaby tego gdzieś w duchu cichą pragnąć, po swojemu xD Jest bardzo racjonalna i logiczna, z reguły w osądach nie kieruje się uczuciami; choć oczywiście, jest tylko człowiekiem, w dodatku nastolatką, a tym wieku różnie z emocjami bywa.
Co do Neda... Co powiesz na to, by poprzez ich koty; wpadł kiedyś na korytarzu/Wieży Astronomicznej/inne na Wolfiego próbującego swojego szczęścia w poszerzeniu wiedzy z Eliksirów/OPCM i zaproponowałby mu pomoc. O sobie niewiele mówi, ale o pasujących go rzeczach tak, ma niemałą wiedzę, więc raczej byłby dobrym nauczycielem. Później mógłby go zachęcić do uczęszczania do Klubu Pojedynków, gdyby nam się dobrze pisało?]
Ned | Nikki
[Dziękuję bardzo za miłe słowa odnośnie kp i samej Dominique. Wahałam się przy wizerunku, ale stwierdziłam, że geny Fleur do słabych pewnie nie należały, a i Bill był opisywany jako przystojny, więc dzieci tej dwójki pewnie miały niebanalną urodę xD
OdpowiedzUsuńO, artystyczna dusza Nikki z pewnością by te szkice doceniła. Sama pewnie zacznie z czasem szkicować Wolfiego lub sceny z nim powiązane ;)
Dziękuję za opisanie mi podejście Wolfganga do emocji; ma to dla mnie pełen sens i Dominique też w sporej mierze by się z podobnym poglądem zgadzała, choć jest zdania, że w przyrodzie nic nie ginie, dosłownie i w przenośni; a człowiek jednak też zwierzę, nawet czarodziej xD
Pewnie, odpowiada mi coś takiego. Do III/IV klasy mogliby być przyjaciółmi, a potem dojrzewania i sama nauka, pewnie by ich nieco poróżniły. Dzisiaj mogliby o tyle nie być wrogami, co mieć pewne niedopowiedziane sprawy między sobą i jak to nastolatkowie, albo by się przez to omijali szerokim łukiem, albo dochodziłoby do konfliktów.
Od czego chciałbyś jednak wątek między tą dwójką zacząć? Od jakiś zajęć i przydzielenia w pary, by zrobić jakiś eliksir/inne; albo przypadkowego spotkania w bibliotece?
Jasne, brzmi świetnie. Edmundowi wzrostu nie brakuje, więc dobrze, że ma koci refleks, albo pewnie by z owego niefortunnego zaklęcia oberwał xD
Brzmi sprawiedliwie, by każde z nas zaczęło po wątku. Sama przesłałabym Ci jednak rozpoczęcie najpewniej w okolicach poniedziałku/wtorku, jeśli to nie problem? Obecnie mam jedynie chwile, by odpowiadać na komentarze autorskie, a do wątku musiałabym przysiąść na więcej, niż 5 minut, nawet z przypływem weny xD Miałbyś coś przeciwko, by zacząć u Nikki, a ja zacznę u Wolfiego od Neda?]
Nikki | Ned
[Jejku, najmocniej Cię przepraszam; nie wiem, gdzie mam głowę. Nikki zaczęła uczęszczać do Hogwartu dopiero od V roku, częściej rozkoszowała się Francją. Przyćmiło mi umysł na dłuższą chwilę i pokierowałam się jedną z wersji, którą dla niej miałam, przy tworzeniu kp.
UsuńMoże więc na V roku by się dogadywali, ale potem coś ich poróżniło? Nawet sama nauka; Dominique jest ambitna, do tego stopnia, że obecnie jest Prefektem Naczelnym, mimo niejednego zajęcia. Pewnie nie do końca rozumiałaby podejście Wolfiego i jego awersję choćby do dodatkowych zajęć.]
Nikki
[wcześniej*; widzisz? Pewnie przyda mi się sen xD]
Usuń[Kiedyś gdzieś tę swoją głowę zgubię na dobre xD Dzięki jednak za zrozumiałość i postawmy w takim razie na V rok przyjaźni, a potem okres nieporozumień i stopniowego oddalania się od siebie; przynajmniej na jakiś czasu, do okresu obecnego ;)
OdpowiedzUsuńDobrze wiedzieć, że będą dzielić ten pogląd xD
Jasne, na spokojnie sobie przemyśl rozpoczęcie; zapewniam, że nigdzie mi się nie śpieszy i zaczekam, ile trzeba. Gdybyś miał jakieś pytania lub nowe pomysły; śmiało pisz xD]
Nikki | Edmund
[Ojej, dziękuję za miłe powitanie i miłe słowa odnośnie karty, trochę się z nią bujałam, bo nie mogłam ugryźć tego tak, jak chciałam, ale po ciężkiej walce się udało. :D Wolfie mi przypadł bardzo do gustu, naprawdę taki fajny z niego chłopak. Osobiście chętnie bym się z nim zaprzyjaźniła, a Darren mam wrażenie, że darzyłby go sympatią. :D Chętnie bym coś napisała, ale chyba muszę ostrzec, że dopiero co tak naprawdę stawiam kroczki w świecie Pottera na blogach i męsko-męskie mogą mi iść ślamazarnie. Ale jeśli masz chęć, to daj znać, a ja wpadnę do Ciebie na maila i coś się ustali!^^]
OdpowiedzUsuńDarren Affleck
[Rozpoczęcie wyszło Ci super, nie ma się czym przejmować :)
OdpowiedzUsuńMam niestety mocno zalatany tydzień, więc swoje rozpoczęcie od Neda i odpis od Nikki, prześlę do tygodnia. Wybacz tę zwłokę xx]
Dominique Weasley
[Pozwoliłam sobie dodać Wolfiego do powiązań Nikki; mam nadzieję, że Ci to nie przeszkadza :)]
UsuńNikki
[Bardzo dziękuję za tak miłe słowa powitania i uznania :) Myślę jednak, że trochę się nie doceniasz - karta Wolfiego jest naprawdę solidnie napisana; po przeczytaniu mam wrażenie, że naprawdę wiem o nim wszystko :) Dynamiczna dusza, tak bym go opisała i wydaje mi się, że Elio jest całkiem inny, ale w życiu też często spotykamy osoby diametralnie różniące się od nas, a mimo to świetnie się z nimi dogadujemy, także jeśli będziesz cierpiał na brak wątków kiedykolwiek, co jednak z tak energiczną postacią jest pewnie ciężkie, to zapraszam :)]
OdpowiedzUsuńelio
Panujący w Wielkiej Sali harmider, przyprawiał Dominique o istną migrenę; gdyby zależało to od niej, wszyscy jedliby osobno, w swoim czasie, nie potrzebując do tego spotkań towarzyskich i bezsensownych plotek. Nawet jeżeli potrafiła zrozumieć potrzebę integrowania się, na którą naciskał niejeden nauczyciel, wystarczyły jej do tego lekcje i nieliczne zajęcia dodatkowe, na które wciąż uczęszczała; te, mimo teoretycznej i praktycznej wiedzy, które podczas nich zdobywała, już wystarczająco wykańczały mentalnie jej introwertyczną naturę. Grono pedagogiczne Hogwartu jednak, podobnie zresztą jak i praktycznie cała jej rodzina, zdawali się jednak wyznawać pogląd, że bez umiejętności towarzyskich, człowiek daleko nie zajdzie. Doprawdy, wystarczyło, by spojrzała na swojego wuja Charliego, by udowodnić, jak ci bardzo się myli; ten do dziś o wiele bardziej preferował w końcu towarzystwo smoków.
OdpowiedzUsuń- Dominique – jedzenie apetycznie wyglądającego steku z ziemniakami, przerwała jej jedna z siedzących naprzeciw Ślizgonek. – Słyszałam, że Raphael z Ravenclaw chciałby cię zaprosić do Hogsmeade – dodała, na co rudowłosa zmarszczyła z niesmakiem nos. Och, nie chodziło o samego zainteresowanego, którego Nikki kojarzyła jedynie z widzenia, a sam temat, który najwyraźniej został obrany na dzisiejszą, obiadową debatę. Doprawdy, bycie córką jednej czwartej wilii, potrafiło być cholernie niewygodne.
- Hmm… - mruknęła, nie kryjąc tego, jak niewiele interesował ją ten temat, z gracją odkrawając kolejny kawałek steka. – Jeśli chcesz się z nim umówić, śmiało. Mam lepsze rzeczy do robienia – dodała po dłuższej chwili milczenia, obrzucając dziewczyny chłodnym spojrzeniem i – ku swojej niewiedzy – wyglądając teraz niemal jak rudowłosa wersja swojej zirytowanej rodzicielki.
Nie kłamała; doprawdy miała lepsze rzeczy do robienia, jak choćby projekt z Transmutacji, do którego się zgłosiła; spotkanie z Louisem, które od dłuższego czasu planowała; czy nadchodzące Eliksiry z Hufflepuffem, na których – nie wiedzieć po co i dlaczego – mieli zostać podzieleni w pary. Może stąd wynikał jej średnio pozytywny nastrój; przydzielono jej w końcu Wolfganga Burke. Ogólnie, nic do niego nie miała; był nie głupi, znał się na wywarach, podczas lekcji skupiał się na tym, co istotne, lecz młodociany błąd sprzed ponad roku nadal tkwił jej drzazgą w oku. No dobrze, nie był to błąd, ich wspólne chwile wspominała naprawdę miło, niemniej do teraz była zła na samą siebie. Nie wiedziała, co ją podkusiło, by dobrze prosperującą przyjaźń i partnerstwo w klasie, przehandlować na krótkotrwały związek z Wolfiem; z kimś, kto podobnie jak w późniejszym czasie Lilian, okazał się mieć zupełnie inne priorytety od młodej Weasley.
Westchnąwszy cicho, odgoniła od siebie niechciane myśli, gestykulując przy tym lewą dłonią, zupełnie jak gdyby te dosłownie nad nią wisiały. Już miała wstać, kończąc przedwcześnie w posiłek, w nadziei na ucieczkę przed kolejnymi, bzdurnymi pytaniami, gdy tuż obok niej usiadł nie kto inny, jak Burke we własnej osobie.
- Wolfgang – przywitała go krótko, mierząc chłopaka kalkulującym spojrzeniem, jak gdyby sam jej wzrok miał sprawić, by ten rozwinął temat. To, co powiedział było jej w końcu znane; lecz z drugiej strony, nie mógł o tym wiedzieć. – Tak, zauważyłam – skomentowała krótko, upijając trochę soku dyniowego i krzywiąc się z niesmakiem na widok tego, jak Puchon zapycha się pasztecikami. Doprawdy, czy nikt dzisiaj nie miał już żadnych manier? – To dla ciebie problem? Sądzę, że oboje mamy wystarczająco dużo szarych komórek, by poradzić sobie z planowanym przez profesora wywarem. Chyba że chodzi o coś innego? – rozwinęła, marszcząc przy ostatnim zdaniu w ostrzegającym geście brwi. Ostatnie, czego potrzebowała to Burke nie potrafiący rozdzielić ich wspólnej przeszłości od zadania, które mieli do wykonania.
- Skończyłeś? – dodała po chwili i nie czekając na słowa Wolfiego, stała od stołu. – Przejdźmy się – zaproponowała z lekkim uśmiechem, nie chcący kontynuować rozmowy przy wyraźnie zainteresowanych tematem Ślizgonkach.
Usuń[Wybacz, że tak słabo; rozkręcę się :) A rozpoczęcie od Neda prześlę Ci w przyszłym tygodniu.]
Nikki
Nocne spacery były nieodłączną częścią codzienności Edmunda. Polubił je już w bardzo młodym wieku, często nie mogąc zasnąć przez wizje, nad którymi wówczas nie miał żadnej kontroli; a choć przyprawił swoimi nocnymi wędrówkami rodziców o niejeden siwy włos, do dziś miło wspominał eskapady po austriackich górach i dziewiczych terenach Węgier, wśród których przez sporą część dzieciństwa i młodości dorastał. Owe swego rodzaju hobby pogłębiło się jeszcze bardziej podczas nauki w Instytucie Durmstrang. Po niejednokrotnie ciężkim dniu, złożonym ze złośliwych zaczepek innych uczniów – a czasami i tych mało profesjonalnych nauczycieli - i nieodłącznym wywoływaniu go przez młodziaków na pojedynki; przynosiły mu one bardzo potrzebny spokój i odskocznię od szarej rzeczywiści. Nawet jeśli zdarzyło mu się przez owe wędrówki zarobić parę szlabanów i mało przyjemnych listów do rodziców, były one tego warte. Kontynuował owe zachowanie podczas ostatniego roku w Hogwarcie i najwyraźniej nie zamierzał prędko z tego zrezygnować, już jako tutejszy stażysta Alchemii. Bez wątpienia pomagał wszystkiemu fakt, że kot, którego otrzymał od rodziców na swoje czternaste urodziny, ostatnie spędzone z mamą i które w jakikolwiek sposób obchodził; był prawdziwym włóczykijem, zdającym obrać sobie za cel życia jak najlepsze poznanie całego terenu, w którym się w danej chwili znajdował.
OdpowiedzUsuńNic więc dziwnego w tym, że kolejną z kolei nieprzespaną noc, Edmund spędzał na wędrówce po Hogwarcie i zamkowych błoniach, z wiernym futrzakiem u boku. Szkocki chłód nadchodzącej jesieni, przyjemnie muskał przystojną twarz, a nocna cisza przerywana była jedynie odgłosem jego stóp. Nawet nie zauważył, kiedy nogi same poniosły go w stronę dobrze znanej już sobie Wieży Astronomicznej, na której spędzał z reguły co trzecią noc. Nie wiedzieć czemu, odnajdywał tam spokój jeszcze większy, niż podczas spacerów po błoniach. Niewiele myśląc, wszedł żwawo po schodach, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że o tej godzinie niewielu tutaj zaglądało. Jakież więc było jego zdziwienie, gdy po dotarciu na szczyt, omal nie oberwał rzucanym zaklęciem, uratowany jedynie przez iście koci refleks, który wyrobił podczas grania w Quidditcha.
- Doskonale rozumiem potrzebę samotności – zaczął, otrzepując z niewidzialnego kurzu swojego mugolskie ubrania. – Ale rzucanie zaklęciami na widok niespodziewanego przybysza, to lekka przesada – dokończył żartobliwym tonem, spoglądając na sprawcę całego zamieszania. Ach, Wolfie Burke. Nie było dane mu mieć zajęć z siódmoklasistą, niemniej słyszał to i owo o młodym Puchonie, w szczególności jego awersji do zajęć dodatkowych. – Co spędza ci o tej godzinie sen z powiek? – spytał, dostrzegając rozłożone wokół chłopaka książki.
[Wybacz, że tak słabo; rozpoczęcia nie są moją mocną stroną :/
Zrezygnowałam jednak z Dominique, pisanie paniami okazało się nie być dla mnie, a nie chciałam niepotrzebnie przeciągać pisania postacią, której przejęciem ktoś może być zainteresowany. W razie chęci jednak, pozwolę sobie zaprosić do Leonarda; może i tam uda nam się coś sensownego ułożyć :)]
Edmund
[Cieszę się, że rozpoczęcie jakoś wyszło. Pierwsze wstępy/odpisy z reguły są najtrudniejsze, potem idzie przeważnie z górki, więc rozkręcimy szybko naszych panów.
OdpowiedzUsuńDzięki za zrozumienie. Polubiłam Nikki, ale jak mówisz, czasami stworzy się postać, która mimo najszczerszych chęci nie podchodzi.
Dziękuję także za powitanie Leo i miłe słowa. Oczywiście, z eliksirami jak najbardziej możemy coś wymyślić. Od banalnego zostania przez Wolfiego po lekcjach, po coś innego, jeżeli wpada Ci do głowy lepszy pomysł xD
Pewnie, nie śpiesz się; nigdzie nie uciekam, zaczekam ile trzeba :)]
Ned | Leo
Obserwowanie Puchona lawirującego po Pokoju Życzeń, w tym momencie stanowiło dla Dimy coś niezwykle zajmującego oraz przynoszącego niemałą satysfakcję. Wolfgang poruszał się w ten swój charakterystyczny Wolfgangowy sposób i podziwiał przedmioty, co do których Smirnow tak naprawdę nie był pewien, czym właściwie są w rzeczywistości. Na tą chwilę niemalże wszystko w zasięgu wzroku, a już w szczególności przy większym tego wzroku skupieniu, jawiło się jako ciężkie do zdefiniowania i nieustannie ulegające zmianom kształty. Coś, co na pierwszy rzut oka mogło wyglądać jak kubek wypełniony różnego rodzaju i miękkości ołówkami, po dłuższym przyjrzeniu, okazywało się mieć liście, a nawet jakieś nibykończyny i zaczynało przypominać mieniącego się różnymi odcieniami zieleni oraz żółci Groota.
OdpowiedzUsuńSam Bruke oczywiście w całej swej istocie był jeszcze ciekawszym obiektem do podziwiania. Gdy poruszał się w przestrzeni pokonując drogę od punktu A do punktu B, cała jego sylwetka zdawała się dwoić i troić, a potem jeszcze czworzyć i gdzieś przy następnych kopiach pozostawać coraz to bledszym, zanikającym echem oryginału. Szczególną uwagę Dmitrija, przykuwały bujne loki chłopaka, unoszące się i opadające przy każdym postawionym kroku. Poszczególne kosmyki zdawały się przenikać i mieszać, połyskując przy tym intensywnie w takt dobiegających jakby zewsząd bębnów. Same końcówki włosów przeistaczały się w niemalże jednolitą, bardzo ulotną masę czarnego, wysianego drobnymi kolorowymi punkcikami dymu.
Skrzypek poczuł nagłe, niekontrolowane wzruszenie faktem, że dzięki substancji chemicznej, może podziwiać tak niesamowicie piękne rzeczy. Miał ogromną nadzieję, że uda mu się zapamiętać obecną estetykę twarzy towarzysza, bo mimo iż zawsze uważał ją za coś godnego uwagi, czy nawet jakiegoś zachwytu, to teraz okraszona ruchomymi, jasnymi wzorami była czymś niepowtarzalnie fantastycznym.
Umysł Dimy, który teraz napędzał jego myśli i skojarzenia tak dynamicznie jak nigdy dotąd, na krótką chwilę umieścił Bruke’a wśród mieczy na obrazie, który tak długo stanowił dla niego źródło niewyczerpanej inspiracji. Wyobrażenie to było tak nagłe i jednocześnie absurdalne, że niespodziewane pojawienie się Irving tuż przed twarzą, było czymś wręcz surrealistycznym, tym bardziej, że Smirnow przywykł już do tego odmiennego patrzenia na otoczenie i teraz gdy wszystko wróciło mniej więcej do normy, poczuł się, jakby mrugnięcie powiekami przeniosło go do innego wymiaru. Pomyślał, że to ciekawe doznanie, jednak pierwsze dotknięcie tak elastycznego zwierzątka jak kotek, szybko pochłonęło całą jego uwagę. Pomijając przyjemność jaką dawało zatopienie palców w miękkim futerku, to ciepło oraz konsystencja tego małego ciała stały się ponadwyobrażeniowo nadzwyczajne.
Dmitrij Smirnow
Obserwowanie Puchona lawirującego po Pokoju Życzeń, w tym momencie stanowiło dla Dimy coś niezwykle zajmującego oraz przynoszącego niemałą satysfakcję. Wolfgang poruszał się w ten swój charakterystyczny Wolfgangowy sposób i podziwiał przedmioty, co do których Smirnow tak naprawdę nie był pewien, czym właściwie są w rzeczywistości. Na tą chwilę niemalże wszystko w zasięgu wzroku, a już w szczególności przy większym tego wzroku skupieniu, jawiło się jako ciężkie do zdefiniowania i nieustannie ulegające zmianom kształty. Coś, co na pierwszy rzut oka mogło wyglądać jak kubek wypełniony różnego rodzaju i miękkości ołówkami, po dłuższym przyjrzeniu, okazywało się mieć liście, a nawet jakieś nibykończyny i zaczynało przypominać mieniącego się różnymi odcieniami zieleni oraz żółci Groota.
UsuńSam Bruke oczywiście w całej swej istocie był jeszcze ciekawszym obiektem do podziwiania. Gdy poruszał się w przestrzeni pokonując drogę od punktu A do punktu B, cała jego sylwetka zdawała się dwoić i troić, a potem jeszcze czworzyć i gdzieś przy następnych kopiach pozostawać coraz to bledszym, zanikającym echem oryginału. Szczególną uwagę Dmitrija, przykuwały bujne loki chłopaka, unoszące się i opadające przy każdym postawionym kroku. Poszczególne kosmyki zdawały się przenikać i mieszać, połyskując przy tym intensywnie w takt dobiegających jakby zewsząd bębnów. Same końcówki włosów przeistaczały się w niemalże jednolitą, bardzo ulotną masę czarnego, wysianego drobnymi kolorowymi punkcikami dymu.
Skrzypek poczuł nagłe, niekontrolowane wzruszenie faktem, że dzięki substancji chemicznej, może podziwiać tak niesamowicie piękne rzeczy. Miał ogromną nadzieję, że uda mu się zapamiętać obecną estetykę twarzy towarzysza, bo mimo iż zawsze uważał ją za coś godnego uwagi, czy nawet jakiegoś zachwytu, to teraz okraszona ruchomymi, jasnymi wzorami była czymś niepowtarzalnie fantastycznym.
Umysł Dimy, który teraz napędzał jego myśli i skojarzenia tak dynamicznie jak nigdy dotąd, na krótką chwilę umieścił Bruke’a wśród mieczy na obrazie, który tak długo stanowił dla niego źródło niewyczerpanej inspiracji. Wyobrażenie to było tak nagłe i jednocześnie absurdalne, że niespodziewane pojawienie się Irving tuż przed twarzą, było czymś wręcz surrealistycznym, tym bardziej, że Smirnow przywykł już do tego odmiennego patrzenia na otoczenie i teraz gdy wszystko wróciło mniej więcej do normy, poczuł się, jakby mrugnięcie powiekami przeniosło go do innego wymiaru. Pomyślał, że to ciekawe doznanie, jednak pierwsze dotknięcie tak elastycznego zwierzątka jak kotek, szybko pochłonęło całą jego uwagę. Pomijając przyjemność jaką dawało zatopienie palców w miękkim futerku, to ciepło oraz konsystencja tego małego ciała stały się ponadwyobrażeniowo nadzwyczajne.
Dmitrij Smirnow
Pokój Wspólny Slytherinu był z reguły nieznany innym uczniom Hogwartu; wynikało to z potrzeby chronienia swego i swoich, z której niesławni byli Ślizgoni. Doprawdy, nie rozumiał co w tym złego; gdy Gryfoni postępowali w podobny sposób, nikt się tego nie czepiał. Kompletnie bezsensowny był dla niego sam podział Domów; a przynajmniej w taki sposób, gdyż z jego obserwacji tworzyło to między wszystkimi uczniami więcej różnic, niż wspólnego języka. W młodym wieku, nie trzeba było wiele, by własne czyny uznawać za prawe i konieczne; by widzieć wszystko w czarno-białych barwach. To z kolei, w nieodpowiednich rękach mogło doprowadzić do bardzo gorzkich konsekwencji. Do tego niemniej, jak pokazywała dobitnie historia jego rodziny, niepotrzebny był jednak podział szkolnych domów. Wystarczyło odpowiednie zdarzenie, ciągnące za sobą odpowiednie konsekwencje; by zrodzić wizję lepszego świata, której spełnianie przeleje nieskończoną ilość krwi. Z reguły, tej najmniej winnej.
OdpowiedzUsuńTrudno było jednak zaprzeczyć temu, że przy odrobinie kreatywności i szczęścia, Hogwart nie był wielką tajemnicą. A przynajmniej nie dla tego, który wiedział, gdzie szukać. Och, wciąż można było tutaj znaleźć trudne do odkrycia przejścia czy pokoje, które nie miały funkcji, a nawet nazwy, gdyż nikt od lat ich nie używał; lecz z porównaniem do Durmstrangu, o wiele łatwiej było poznać tutejszy zamek, bazując na doświadczeniach samego Edmunda.
- Bezsenność – odpowiedział szczerze na pytanie ucznia, uprzednio wysłuchując jego słów i zapewniając, że nic się nie stało. Pamiętał jeszcze doskonale, jak wymykał się po nocach z lochów, chcąc w samotności uwarzyć jakiś wywar, wypróbować zaklęcie własnej produkcji; czy nawet poczytać książkę, z dala od wszystkiego i wszystkich. Jego potrzeba bycia samotnikiem, nie należała zapewne do najzdrowszych; wolał jednak się nad tym głębiej nie zastanawiać. – Czasami, brak skupienia przy nauce wychodzi na dobre. Dostrzega się przy tym braki, które wcześniej się ignorowało – skomentował wyznanie ucznia, przyglądając się temu, jak ten odpala różdżką coś, co Ned wziął za mugolskiego papierosa. Nie zamierzał komentować zachowania Puchona; w świecie czarodziejów, był już w końcu pełnoletni; przynajmniej mniej lub więcej. – Dla przykładu, zaklęcie, którego próbowałeś, nie powinno być rzucane nerwowym ruchem; żadne zaklęcie nigdy nie powinno. Poprawne ich rzucanie wymaga nie tylko praktyki, co przede wszystkim skupienia; i to nie na samym ruchu, który wykonujesz, a celu, który chcesz osiągnąć. W ten sposób – kontynuował, wyciągając zza pazuchy swoją różdżkę i wykonując nią delikatny ruch, na co stronice jednej z leżących na podłodze ksiąg, ułożyły się w idealną całość, naprawiając szwy książki i sprawiając, że ta wyglądała teraz jak nowa.
- Spróbujesz? – zachęcił chłopaka, samemu siadając po turecku na podłodze i przejechawszy dłonią po bujnych włosach, przywołał do siebie przyglądającego się wszystkiemu Máté; który szybko wykorzystał okazję, usadawiając się na skrzyżowanych nogach swojego ludzkiego kompana.
[Nie ma to jak nocna wena xD Może i mnie niebawem nawiedzi.]
Ned