these, our bodies, possessed by light


21 VI 1980  –  absolwent Durmstrangu  –  magizoolog  –  nauczyciel i opiekun koła ONMS  –  świeżo zaręczony

Nigdy nie sądził, że opuści rodzimą Rumunię w ten sposób; pełen żalu, rozpierany przez wściekłość, z oczami piekącymi od wciąż zawzięcie powstrzymywanych łez i palcami tak mocno zaciśniętymi na uchwycie starej, wyświechtanej torby podróżnej, że aż pobielały mu knykcie. Widział rzeczy, których widzieć wcale nie chciał, i czuł się tak, jakby lodowata dłoń, całkowicie metafizyczna, sięgnęła wgłąb jego piersi i przesunęła mu serce trzy cale w górę i osiem w bok, po drodze zamieniając wszystkie jego wnętrzności w nieznośną gulę zimna tak łudząco podobną w smaku i wrażeniu do śniegu wczesną wiosną zalegającego na chodniku tuż przy ulicy; zbyt uparty, by się rozpuścić, i zbyt brudny od spalin, by mógł jeszcze nadawać się do czegokolwiek poza straszeniem przechodniów swoją obrzydliwą, brązowoszarą skorupą. Nigdy nie sądził, że świat, ten zewnętrzny, jest tak wielki; że jego własny światek tak naprawdę jest nieskończenie mały, zawsze był, że on sam jest w nim najmniej istotnym elementem, dodatkowym kawałkiem układanki, która i bez niego mogłaby spokojnie stanowić pełen obraz, niezakłócany i nieprzerywany niczyimi niepokojami. Nigdy nie sądził, że jeśli doda do niego stary brytyjski zamek, trójnogą hipogryficę i parę delikatnych dłoni, być może uda mu się już prawie zapomnieć o tym, co musiał od niego odjąć. Nie sądził, że będzie potrafił być szczęśliwy, nie tylko tak daleko, ale gdziekolwiek, kiedykolwiek, jakkolwiek. Nie sądził, bo sądzić to znaczy mieć nadzieję. A jednak.



Polly tylko wydaje się taki depresyjny, bo zostawił swoje kochane smoki w Rumunii, tak naprawdę to miękka klucha i dobry facet. Przygarniemy wszystko, poza romansidłem, bo to serducho bije tylko dla gadzinek i pewnego uzdrowiciela. W imieniu schował się link do skromnego dodatku, a po kliknięciu w skrawek informacji poniżej pojawi się coś. Byłam i na poprzedniej odsłonie Kronik, i na H75, może ktoś mnie kojarzy, może nie, chyba lepiej żeby nie. Pan ze zdjęcia to François Verkerk, w tytułach Scheherazade Richarda Sikena i The Cat and The Moon W.B.Yeatsa, a ja kitram się tutaj: kissmyenterprise@gmail.com
wącisze: 0/4 i tak nie będę przestrzegać tego limitu :')

14 komentarzy:

  1. [Cześć i czołem! Oczywiście, że Cię kojarzę, także Twoje "chyba lepiej żeby nie", już spaliło na starcie.
    Zawsze podobały mi się Twoje postacie i to się nie zmieniło. Dodatkowo Twoje cosie są tak bardzo Twoje, że nie mogłam się nie uśmiechnąć, kiedy podlądałam w roboczych, bo skalker ze mnie przebrzydły.
    Wydaje mi się, że Pollux mógłby odnaleźć się w towarzystwie Eda, ewentualnie Ed w towarzystwie Pollux'a, jak kto woli na to patrzeć, także zapraszam Twojego pana i jego magiczne stworzenia do gajowego. Stone'owi ostatno chorują testrale w Zakazanym Lesie, może coś na to wymyślicie.
    A jeśli nie to z miejsca życzę weny, powodzenia i pięknych wątków.
    P.S. Mamy jeszcze dyrektora jakby za niskie były gajowego progi na Pollux'a nogi ;)]

    Edward Stone & Neville Longbottom

    OdpowiedzUsuń
  2. Witamy serdecznie i życzymy udanej zabawy!

    OdpowiedzUsuń
  3. [Cześć! Twój nick jest mi znany, chociaż jeszcze bardziej kojarzę to, że wycofałam się z ustaleń w takiej świeżej fazie pod indywidualną rozgrywkę dawno temu (ze względu na niezależne ode mnie okoliczności), przez co czuję się niemal przyciągnięta jak magnes (tym bardziej, że jesteś graczem, do którego ponownie nie odezwałam się po powrocie na blogosferę, zatem tejże okazji nie wypada mi zmarnować). Napisz mi, którą z moich postaci byś preferowała grę, a podeślę do końca tygodnia rozpisane propozycje, ponieważ nie mam ściśle upatrzonego typu.]

    Malcolm Letherhaze & Nevell Milsent & Dashiell Chevalier

    OdpowiedzUsuń
  4. (Cześć! Mam ogromną słabość do rudowłosych postaci. A Pollux jest bardzo fajnie wykreowany. Co prawda nie mam za bardzo pomysłu, jakby ich połączyć w wątku, ale gdyby Tobie coś wpadło do głowy to serdecznie zapraszam. Tymczasem życzę Ci mnóstwo świetnej zabawy i wspaniałych wątków. c:)

    Caroline Boyle

    OdpowiedzUsuń
  5. [Oczywiście, że jest taka chęć! Finn cały czas – niestety dosyć nieudolnie – próbuje przełamywać swoje lęki. Co prawda, obawiam się, że sprawdzi się tutaj powiedzenie dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane, ale co z tego, przez chwilę na pewno będzie zabawnie.]

    Finley

    OdpowiedzUsuń
  6. [o bez jaj :D jak najbardziej! Swoją drogą Lorec ma problem z wyborem tego co chciałby robić w przyszłości: Quidditch, zostanie Magizoologiem czy Astronomem. Może właśnie Pollux i jego działanie, pomogą mu wybrać zawód związany ze stworzeniami? P.S Panie Psorze... teleportacja chyba nie jest dozwolona na terenie Howgartu xD ?]

    Lorec

    OdpowiedzUsuń
  7. [Nie przejmuj się, czas to pojęcie względne.
    Jako że sama nie mam lepszych pomysłów, a całość brzmi przezabawnie, jestem jak najbardziej na tak! Skoro Twojemu mózgowi udało się wyprodukować jakiś koncept, z chęcią wezmę na swoje barki zaczęcie, chociaż cudów nie mogę obiecać. W każdym razie, mam nadzieję, że jutro uda mi się zacząć (jutro raczej nie jest pojęciem względnym, ale nie krzycz, jeśli to konkretne jutro wcale jutro nie nadejdzie).]

    Finley

    OdpowiedzUsuń
  8. [Proszę się nie śmiać z tego głupiego dziecka.]

    Finn miał dwa główne stany umysłu, oba owocujące właściwie tym samym: albo był na czymś tak skupiony i pochłonięty tym bez reszty, że zapominał o całym świecie, albo wręcz przeciwnie – tak rozkojarzony, że nie zwracał uwagi na otoczenie. W obu przypadkach w efekcie wiele rzeczy go po prostu omijało i czasem nawet nie był ich świadomy. Tak było i tym razem: nie zwrócił uwagi na narastające poruszenie w cieplarni, skoncentrowany na swoich sadzonkach. Kiedy jego kolega szarpnął go nagle za ramię, mówiąc, że muszą się pośpieszyć i wyjść na zewnątrz, odruchowo warknął na niego, żeby mu nie przeszkadzał; dopiero po chwili dotarło do niego znaczenie słowa musimy i zauważył, że irytujący hałas nie był efektem zwykłej uczniowskiej paplaniny i krzątaniny, a wybuchu swoistej paniki. Wciąż myśląc o sadzonkach, które został zmuszony porzucić, popłynął z tłumem, wychwytując strzępki czyichś rozmówców i rozważań, co to mogło być. Na samą myśl o tym, że nawet profesor zielarstwa zareagował niepokojem na odkrycie któregoś z uczniów, serce zabiło mu szybciej.
    Kiedy znaleźli się na zewnątrz, a kolejne teorie dotyczące magicznego stworzenia znalezionego pod stołem wyrastały niczym grzyby po deszczu, nasilając dudnienie jego serca, został wyznaczony, by pójść po profesora Nicolescu. Podejrzewał, że nauczyciel nie wybrał go na posłańca przypadkiem; najprawdopodobniej wiedział, że bał się magicznych stworzeń, i pozbył się go celowo. Finn poczuł się tym nieco urażony, bowiem w przeciwieństwie do kilku dziewcząt nawet nie zaczął jeszcze panikować, choć najpewniej tylko dlatego, że nie miał okazji niczego zobaczyć. Pognał jednak do zamku bez słowa sprzeciwu.
    Cóż, śpieszyło się mu tylko do pewnego momentu – potem jego uwagę rozproszyła gra świateł na ścianie i puścił wodze fantazji, zwalniając kroku. Nagle – w tej chwilowej beztrosce – nawiedziła go jednak niepokojąca myśl: może to stworzenie faktycznie było groźne i niebezpieczne? Może nauczycielowi nie udało się go powstrzymać i wszyscy właśnie wykrwawiali się na śmierć? Od razu zapomniał o bajecznych kształtach plam światła i pognał dalej.
    Wpadł bez pukania do gabinetu profesora Nicolescu tak zmachany, że przez moment nie był w stanie unormować oddechu; machnął tylko bezradnie ręką, sugerując, by nauczyciel poczekał.
    — Dzień dobry — przywitał się w końcu, a w jego umysł nagle boleśnie wbiła się głupia myśl, że pewnie jest cały czerwony, co przecież nie miało żadnego znaczenia, a mimo to sprawiło, że poczuł się źle. Chwilę później poczuł się jeszcze gorzej, bo przypomniał sobie o niecierpiącym zwłoki problemie w cieplarni, problemie dużo poważniejszym niż jego purpurowa gęba. — Ja chciałem... No bo... Właściwie nie wiem, czy jest sens pana wzywać, może lepiej od razu pójdę do skrzydła szpitalnego, zakładając, że w ogóle ktokolwiek przeżył.
    Finn miał bujną wyobraźnię, pracującą teraz na wysokich obrotach, i faktycznie wyolbrzymiał, ale po prostu się bał i te bzdury były efektem lęku. Bał się nie tylko magicznych stworzeń, ale zwierząt w ogóle: psów mijanych na ulicy, trzepoczących skrzydłami ptaszysk o martwych oczach, koni i stukotu ich kopyt. Matka zaszczepiła w nim ten irracjonalny strach, a potem napompowała go do monstrualnych rozmiarów. Co prawda, w Hogwarcie dowiedział się, że nawet jego ukochane rośliny mogą być agresywne – ostatnio miał okazję przekonać się o tym na własnej skórze, kiedy podczas wycieczki do Zakazanego Lasu wlazł w siedlisko jadowitych tentakul – ale i tak żywe stworzenia były tysiąckroć straszniejsze.
    — W każdym razie — odezwał się znowu — mamy jakiś problem w cieplarni... z czymś.

    Finley

    OdpowiedzUsuń
  9. To był dzień jak co dzień. Kolejne zwyczajne popołudnie spędzone w skrzydle szpitalnym; wyleczył dwa zwichnięcia i naprawił jeden dość paskudnie wybity ząb, do tego pogroził chłopakom, którzy zafundowali swojemu koledze tę wątpliwą nieprzyjemność najpoważniej, jak tylko potrafił. Cece wiedział, że nie należy do najstraszniejszych pracowników Hogwartu, ale jednocześnie miał nadzieję, że wciąż budził jakiś respekt. Szczególnie wśród pierwszaków. Bo to w końcu pierwszaki i lepiej, żeby nie bawiły się znalezionymi w jakiejś podejrzanej książce zaklęciami na własną rękę. Nie twierdził, że w ich wieku i na ich miejscu nie zrobiłby dokładnie tego samego, ale teraz był już dorosły i chyba właśnie na tym ta cała dorosłość polegała, że powinien wiedzieć lepiej niż jedenastolatki.
    W całym skrzydle zajęte było tylko jedno łóżko – młoda czarownica po dość poważnym wypadku podczas nie do końca dozwolonej wycieczki na miotle, ale w ciągu kolejnych dwóch dni dojść do siebie – a sam Cece właśnie sprawdzał swoje zapasy maści na stłuczenia; nie był więc jakoś szczególnie zajęty. Mentalnie zanotował, że następnym razem przydałoby się uwarzyć jej trochę więcej, bo uczniowie zdają się ostatnio obijać częściej niż zwykle.
    Jego uwaga szybko jednak została skupiona na czymś, albo raczej na kimś, zupełnie innym. Najpierw usłyszał kroki, dość niepokojące, bo powolne i szurające, jakby ktoś wykonywał je z wysiłkiem i ledwo zdążył pomyśleć przysięgam na Merlina, jeśli to znowu Polly, a już przekonał się, że tak, to w rzeczy samej jego narzeczony. We własnej osobie. Wyglądającej na przerzutą i wyplutą osobie, należy dodać. Nie trzeba było być nawet zbytnio spostrzegawczym, żeby zauważyć, na czym polegał problem – Polly przyciągał do siebie swoje owinięte w przesiąknięty krwią kawałek materiału ramię i wyglądał, jakby w każdej chwili mógł się przewrócić. Brzmiał też nienajlepiej i to naprawdę zaalarmowało Claudiusa. Natychmiast zostawił to, co robił i nawet nie podszedł, a podbiegł do swojego narzeczonego, po drodze rzucając dyskretne accio w stronę swojej półki z maściami zapobiegającymi dalszej utracie krwi w przypadku poważniejszych obrażeń.
    – Masz szczęście, akurat nie byłem zajęty – powiedział z uśmiechem, niby to od niechcenia, chociaż wiedział, że w jego głosie dało się usłyszeć napięcie. – Chodź, usiądź na łóżku. I opowiedz, czym tym razem wkurzyłeś Babe – dodał, zupełnie nie złośliwie, bardziej w formie żartu, bo przecież nie wiedział jeszcze dokładnie, co się stało. Wiedział za to, że Polly nie potrzebował wykładu o tym, jaki to jest nieuważny, to nigdy nie działało.
    – Pokaż mi rękę. Najpierw upewnię się, że nie stracisz więcej krwi, a potem zajmę się gojeniem, okej? To nie będzie przyjemne – ostrzegł Claude, kiedy już przysiadł na łóżku zaraz obok swojego narzeczonego. Starał się być naprawdę delikatny, kiedy odwijał zakrwawiony materiał z jego ręki, ale później, kiedy już, zobaczył, jak jest źle – a było źle – musiał po prostu wziąć odpowiednia maść i wetrzeć ją w ranę. Wiedział, że to szczypało, szczególnie że działało też odkażająco, wiedział, że bolało, ale Pollux jak zwykle próbował nie dać niczego po sobie poznać i gdyby Cece tak dobrze go nie znał, może nawet dałby się na to nabrać.
    Otworzył szufladę w szafce przy biurku i wyciągnął z niej małą fiolkę znieczulającego eliksiru, który podał mężczyźnie. Nie mógł tego zrobić przed zastosowaniem maści, bo eliksir działał natychmiast, ale trochę rozrzedzał krew, a to było bardzo niebezpieczne przy otwartych ranach, które nie były nawet doraźnie zasklepione. Na szczęście teraz już były.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Zanim to wypijesz, powiedz, czy masz jeszcze jakieś inne otwarte rany. Jeśli tak, poczekaj, bo muszę najpierw na nie spojrzeć, jeśli nie, to możesz wypić, zrobi ci się lepiej. Bo to jeszcze nie koniec na dzisiaj – zapowiedział trzeźwo, przywołując do siebie kolejny słoiczek maści.
      Rana Polluxa wciąż nie wyglądała dobrze, jego ramię było dosłownie poszarpane, ale przynajmniej była oczyszczona i praktycznie już nie krwawiła, do tego pierwsza doraźna maść zaczęła już pomagać we wstępnym regenerowaniu się tkanek. Ale nawet mimo tak szybkiej interwencji, Claude obawiał się, że po wszystkim zostanie mu trochę blizn. Teraz natomiast liczyło się tylko to, żeby jak najszybciej zrobić jak najwięcej jak tylko mógł, bo czas grał tutaj kluczową rolę. Do tego Cece starał się, żeby jego pacjent nie odpłynął, bo zawsze lepiej było pomagać przytomnemu. Póki co wszystko szło dobrze, ale zachowanie zimnej krwi wiele go kosztowało. Wiedział, że kiedy wszystko będzie już pod kontrolą, to dopiero wtedy tak naprawdę dotrze do niego, w jakim niebezpieczeństwie znalazł się jego ukochany. Na razie nie miał czasu na takie rozmyślania, wiedział tylko, że musi działać.

      your private healer

      Usuń
  10. [Pedał pedałowi równy, więc oto jestem. Ja dalej nie wiem, co ty chcesz wymyślić naszym panom, ale jeśli Luke będzie zachwalany na zajęciach i generalnie cud, miód i orzeszki, no to I'm in.]

    Always yours,
    Ozzie

    OdpowiedzUsuń
  11. Na szczęście nic nie widziałem — odparł z ulgą w głosie. To szczęście nie trwało jednak zbyt długo, bowiem słowa nauczyciela sprawiły, że jego wyobraźnia znowu zaczęła pracować na najwyższych obrotach i nagle zrobił się blady jak ściana, ujrzawszy w myślach wstrętną kreaturę, która miała zarówno osiem owłosionych nóg, jak i pełno pierza, a na dodatek parę skrzydeł i ogromny dziób z dwoma rzędami ostrych jak brzytwa zębów.
    Czuł, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa, że nie da rady tak po prostu wrócić i obserwować tego całego zamieszania – choć rozsądek podpowiadał mu, że nauczyciel zielarstwa pozbędzie się ewentualnych świadków – gdy niespodziewanie dotarły do niego słowa profesora i sprawiły, że momentalnie się otrząsnął.
    Przywykł do tego, że ludzie nie zapamiętywali jego imienia, bo wystarczały im jego dwie charakterystyczne cechy, które zastępowały imię: piegowata gęba i niski wzrost (chociaż w rzeczywistości większość wcale nie zwracała uwagi na jego wzrost, bo Finn – wbrew własnemu przekonaniu – wcale nie był na tyle niski, by wyróżniać się z tłumu). Prefekt naczelny, Arthur Black, swego czasu wręcz złośliwie przekręcał jego imię; Finn był już Franklinem, Flynnem i Floydem.
    — Finley — odparł z wahaniem, jakby sam nie był pewien, czy właśnie tak ma na imię. — Może być Finn. I tak pan zaraz zapomni — dodał, chcąc usprawiedliwić wcześniejszą niepewność we własnym głosie, i wzruszył ramionami.
    Nie zamierzał być złośliwy wobec nauczyciela i nie próbował wpędzić go w poczucie winy wynikające z powodu niepamiętania jego imienia, po prostu było mu tak zwyczajnie po ludzku przykro, że nie jest – i nigdy nie będzie – kimś wartym zapamiętania. Że jest nikim.
    Był pewien, że profesor Nicolescu zauważył jego wcześniejsze (i właściwie wciąż trwające) przerażenie, i znowu poczuł potrzebę usprawiedliwienia się.
    — Inni też się wystraszyli — obwieścił, choć nie bez cienia zażenowania spowodowanego własnym lękiem. — Nawet bardziej niż ja. Serio.

    Finley

    OdpowiedzUsuń
  12. Drogi adresacie! Oto treść walentynki, którą przekazał nam anonimowy nadawca:

    "I AORTA tell you how much I love you. xoxo"

    OdpowiedzUsuń
  13. Claude nawet się nie zdziwił, kiedy okazało się, że wypadek jego narzeczonego naprawdę miał coś wspólnego z Babe. Nie, żeby chciał obarczyć winą za to wszystko biedną hipogryficę, wręcz przeciwnie, ona z pewnością znów po prostu się przestraszyła i wcale nie chciała wyrządzić takiej szkody. To Pollux powinien bardziej uważać, szczególnie, że bardzo dobrze wiedział, że nie powinien podchodzić do niej tak niespodziewanie. Oczywiście to Polly był tutaj specjalistą od fantastycznych zwierząt i bardziej niż wykładu na temat swojej nieuwagi potrzebował pomocy. No dobra, może małego, szybkiego wykładu też potrzebował, jak zwykle, to bo Cece mógł robić obie rzeczy jednocześnie.
    – Naprawdę musisz być ostrożniejszy, wiesz? No, myślę, że wiesz, ale ciągle gdzieś ci to umyka, a byłoby miło, gdybyś dożył do naszego ślubu. Zacząłem już wybierać odpowiednie szaty i w ogóle – stwierdził, niby półżartem, a jednak z pewnego rodzaju napięciem w głosie; głównie dlatego, że naprawdę się martwił. W końcu go kochał i, szczerze mówiąc, myśl o straceniu go w taki sposób absolutnie go przerażała, szczególnie, że teoretycznie zawsze powinien wiedzieć, jak mu pomóc.
    Nie chciał brzmieć na przewrażliwionego, ale kiedy miało się takiego narzeczonego jak Pollux, to trudno było znaleźć złoty środek pomiędzy zamartwianiem się na śmierć a bagatelizowaniem wszystkiego. A Claudius miał zamartwianie się we krwi i między innymi właśnie to skłoniło go do podjęcia się profesji uzdrowiciela.
    Przez kolejne kilka minut w ogóle się nie odzywał, zbyt skupiony na tym, co robił. Wszystko szło zgodnie z planem. Udało mu się zatamować krwawienie i skutecznie zainicjować przyśpieszone zabliźnianie się rany, a to praktycznie gwarantowało już, że jego narzeczony nie tylko nie odejdzie z tego świata, ale nawet uda mu się zatrzymać tę nieszczęsną poszarpaną rękę. Kolejnym poważnym problemem była jednak ilość krwi, jaką stracił, szczególnie, że regeneracja którychkolwiek krwinek była powolna i nieprzyjemna, nawet z pomocą magii.
    – Hej, hej, nie odpływaj, zostań ze mną. Jeszcze tylko chwilę – obiecał, przywołując do siebie kolejną maść, która miała pomóc przy gojeniu rany. Polly nie powinien odczuwać już bólu, bo eliksir przeciwbólowy, który wypił był dość mocny i wszystko było już pod kontrolą, ale nie znaczyło to, że proces dochodzenia do siebie będzie dla niego łatwy. Wciąż miał wyraźnie przyśpieszony puls i wyglądało na to, że również zawroty głowy. Nic niezwykłego w tych okolicznościach, ale Claude tego nie ignorował.
    – Boli cię coś jeszcze? To ważne, mów do mnie – poprosił, starając się utrzymać jakikolwiek kontakt. – Teraz założę ci opatrunek, a potem wypijesz jeszcze jeden eliksir, pomoże z utratą krwi, i będziesz mógł się zdrzemnąć, okej? – zapytał powoli, nie szczędząc gęstej, żółtawej maści, którą nakładał na ramię swojego narzeczonego. Nie chciał męczyć go tak dłużej niż musiał, ale to było dość ważne. Już prawie kończyli, a Polly jak zwykle był jednym z jego najdzielniejszych pacjentów. Oczywiście wśród uczniów nie miał zbyt poważnej konkurencji, ale Claudius i tak lubił go tak nazywac.

    I'm not worried, you're worried

    OdpowiedzUsuń