Ulysses Stansell
& co.
& co.
Gruba Dama już siódmy rok z rzędu marudzi, kiedy wraca po godzinach do Pokoju Wspólnego w Wieży Gryffidoru, lecz on twardo wierzy w swój urok osobisty i jakoś zawsze udaje mu się prześliznąć bez srogiej kary, którą co roku obiecuje opiekun Gryfonów. Drugi rok z kolei próbuje sformować porządną drużynę Quidditcha, przy czym coraz częściej zastanawia się, jak byłemu kapitanowi, którego zastąpił dwa lata temu, udawało się z nimi wytrzymać i coraz częściej dochodzi do wniosku, że bycie tylko ścigającym w zupełności mu wystarczało.
Przejawia niepokojące tendencje do wymieniania zaklęć zamiast konkretnych argumentów podczas sprzeczek z innymi uczniami, przez co nie raz i nie dwa lądował w lochach czy cieplarni, odbywając jeden ze słynnych hogwarckich szlabanów. Mało który profesor ma jednak świadomość, że lekko zatęchły zapach lochów, czy wilgotny i duszny klimat cieplarni działa na niego wręcz kojąco, a Eliksiry i Zielarstwo to jego wielkie hobby i pasja, gdyż bynajmniej nie widać tego w jego ocenach. Ot, zdolny leń, jak zwykła mawiać jego babka — badaczka i pionierka w dziedzinie nowoczesnych eliksirów wykorzystywanych przez magomedyków na całym świecie.
Nigdy nie przyzna się do tego głośno, ale kompletnie nie potrafi grać w szachy, za to całkiem nieźle czyta Tarota, ku zarówno udręce jak i uciesze własnego dziadka, który hobbystyczne wpaja wnukowi obie te umiejętności, odkąd ten nauczył się sam siedzieć i mówić.
Część wakacji co roku spędza w Rumunii, gdzie rodzice prowadzą rezerwat dla porzuconych z jakiegoś powodu przez matki, chorych, czy skrzywdzonych smoków i czasem naprawdę ma wrażenie, że gdyby był jednym z nich, mama miałaby do niego zdecydowanie więcej cierpliwości. Druga część wakacji od lat zarezerwowana jest dla najlepszych mugolskich dziadków na świecie na przedmieściach Londynu, gdzie dziadek robi najpyszniejszą szarlotkę, a babcia z coraz większym podziwem przygląda się, jak jej wnuk bierze na warsztat coraz trudniejsze utwory fortepianowe. A przecież nie tak dawno uczyła go grać Itsy Bitsy Spider.
Od siedmiu lat niezmiennie posługuje się hebanową różdżką z włóknem ze smoczego serca i niemal przez cały czas nosi ją wetkniętą w tylne szlufki spodni. Odkąd poznał swojego bogina, zawsze przybiera on postać Banshee, którą ma nadzieję kiedyś postraszyć Czarnym Hebrydzkim, chociaż tak naprawdę jego patronus coraz bardziej przypomina żurawia.
Przejawia niepokojące tendencje do wymieniania zaklęć zamiast konkretnych argumentów podczas sprzeczek z innymi uczniami, przez co nie raz i nie dwa lądował w lochach czy cieplarni, odbywając jeden ze słynnych hogwarckich szlabanów. Mało który profesor ma jednak świadomość, że lekko zatęchły zapach lochów, czy wilgotny i duszny klimat cieplarni działa na niego wręcz kojąco, a Eliksiry i Zielarstwo to jego wielkie hobby i pasja, gdyż bynajmniej nie widać tego w jego ocenach. Ot, zdolny leń, jak zwykła mawiać jego babka — badaczka i pionierka w dziedzinie nowoczesnych eliksirów wykorzystywanych przez magomedyków na całym świecie.
Nigdy nie przyzna się do tego głośno, ale kompletnie nie potrafi grać w szachy, za to całkiem nieźle czyta Tarota, ku zarówno udręce jak i uciesze własnego dziadka, który hobbystyczne wpaja wnukowi obie te umiejętności, odkąd ten nauczył się sam siedzieć i mówić.
Część wakacji co roku spędza w Rumunii, gdzie rodzice prowadzą rezerwat dla porzuconych z jakiegoś powodu przez matki, chorych, czy skrzywdzonych smoków i czasem naprawdę ma wrażenie, że gdyby był jednym z nich, mama miałaby do niego zdecydowanie więcej cierpliwości. Druga część wakacji od lat zarezerwowana jest dla najlepszych mugolskich dziadków na świecie na przedmieściach Londynu, gdzie dziadek robi najpyszniejszą szarlotkę, a babcia z coraz większym podziwem przygląda się, jak jej wnuk bierze na warsztat coraz trudniejsze utwory fortepianowe. A przecież nie tak dawno uczyła go grać Itsy Bitsy Spider.
Od siedmiu lat niezmiennie posługuje się hebanową różdżką z włóknem ze smoczego serca i niemal przez cały czas nosi ją wetkniętą w tylne szlufki spodni. Odkąd poznał swojego bogina, zawsze przybiera on postać Banshee, którą ma nadzieję kiedyś postraszyć Czarnym Hebrydzkim, chociaż tak naprawdę jego patronus coraz bardziej przypomina żurawia.
Odautorsko:
Ten pan już tu był, zanim Longbottom zamknął szkołę na czas kwarantanny.
Stansell jest zmienny jak pogoda w marcu, raz wydziera się na całą drużynę Quidditcha, by za chwilę zaszyć się w cieplarni i troskliwie doglądać swoich roślin. Nie gryzie, czasem warczy. Polecamy się.
Fc: River Phoenix.
Achtung: Piszę głównie w weekendy, na tygodniu życie męczy mnie zbyt mocno.
Mail: wiredered@gmail.com
[To prawda, wujcio (nie mojego autorstwa oczywiście) na blogu gościł z pewnością dłużej niż moja Melka, choć i ona się pojawiła raz czy dwa, ale bardzo możliwe, że można spodziewać się także powrotu belfra Rathmanna. A co do ojca, to dzierżył on kiedyś to samo stanowisko co Ulysses i z pewnością na boisku widują się dość często, zarówno jak na szlabanie. Całkiem podobne z nich huncwoty, nawet różdżki oboje mają oboje z tego samego drewna. W razie chęci na wątek na pewno byśmy coś razem skleili, a na razie życzę dobrej zabawy i owocnych wątków. ]
OdpowiedzUsuńAmelia Rathmann
[Ano, powiem Ci teraz mały sekret... karta Scorpiusa to jedna ze starszych, których wciąż używam w blogsferze. Napisana pierwotnie ok. 8 lat temu, ale wciąż zgrywa się z charakterami, którymi lubię grać. Choć nie ukrywam, że korci mnie, żeby ją odświeżyć.
OdpowiedzUsuńDziękuję za powitanie i Tobie też życzę owocnej gry. A widząc, jaką postacią jest Ulysses, nie mam wątpliwości co do tego, że jakąś niewiastę na pewno pochwyci za serce. Opcjonalnie jakiegoś pana za jaja, jeśli nie pojawi się na obowiązkowym treningu, haha.]
Scorpius H. Malfoy
[Ojej! Aż się zarumieniłam :3 Ale mam do Ciebie interes, bo pisałam wątek niespodziankę, jednak zniknął mi taki uśmiechnięty chłopaczek!!!]
OdpowiedzUsuńNarcissa i trochę tęskniący Yarrow
[ Emerson został jeszcze rok z kawałkiem do namysłu, więc pozostaje jej nadal trochę czasu w zanadrzu – i na szczęście, bo prawdą jest, że nie brakuje jej ambicji. A to niekiedy potrafi więcej komplikować niż ułatwiać. Dziękuję ślicznie, lubię zwracać uwagę na miłą dla oka estetykę. Myślę, że wtedy pisanie staje się przyjemniejsze, gdy dookoła wszystko jest schludne i uporządkowane. Mam nadzieję, że zabawimy tu z Mer na dłużej. Jeszcze raz dziękuję i życzę połamania miotły na boisku. ]
OdpowiedzUsuńEmerson Bones
[To cudownie, bo Rose też chętnie by się na kogoś powydzierała. I chyba nawet mam pomysła, więc zaraz napiszę maila. Miłego dnia! <3]
OdpowiedzUsuńRose
[no siema - kojarzę Twojego nicka z bardzo zamierzchłych czasów, kiedy jeszcze regularnie pisałam na blogach, także bardzo mi miło i dziękuję za komplement <3
OdpowiedzUsuńCzuję, że obydwoje bardzo dobrze by się dogadywali z tą ich życiową beztroską, zamiłowaniem do roślin i mugolskimi elementami ich życia. Barbie bardzo potrzebuje kogoś, kto zaakceptuje jej brudną krew i z kim może się dogadać na poza magicznym poziomie, poprzekomarzać i być w pełni sobą.
Nie wiem, czy chciałabym zrobić z nich najlepszych przyjaciół, okazjonalnych znajomych czy prawie nieznajomą sobie parę, ale właśnie przyszło mi do głowy, że Barbie może być tragicznym nieudacznikiem, jeśli chodzi o latanie na miotle (bo ma lekki lęk wysokości i jest w tym zakresie kompletną niezdarą i w ogóle nigdy nie była sportowa) i zgłosiła się do niego po lekcje latania. Co na ten temat uważasz?
Nie jestem przyzwyczajona do omawiania relacji przez emaila, ale jeśli wolisz w ten sposób, to zapraszam pod panna.zjawa@gmail.com. Miłego wieczora!]
Barb.
[Jak widać na załączonym obrazku — w ramach nocnej rozrywki, zajęłam się w moim ultra ślimaczym tempie odpowiadaniem na powitania oraz komentarzowe ustalenia. Jak tam Ul radzi sobie z nienawidzeniem swojego ślizgońskiego przyjaciela, który nie baczy na jego humory i obrażone miny za zdrabnianie imienia?]
OdpowiedzUsuńNevell Milsent
[Olaf z pewnością zazdrości Ulysessowi rządzenia drużyną i wydaje mi się, że czasem może sam w te sprawy za bardzo mieszać i się z lekka przemądrzać, ale mimo wszystko wydaje mi się, że więcej ich łączy niż dzieli, chociażby długo uprawiana wspólna gra, ten sam dom, Ci sami znajomi :) Na razie muszę zacząć dwa juz wcześniej obiecane wątki i jeszcze nie mam pomysłu na kolejny. Może ty masz jakiś plan? ]
OdpowiedzUsuń[Mój telegram jest do twojej pełnej dyspozycji, choć lojalnie uprzedzam, że dziś ustalenia idą mi bardzo opornie — urok wspomagania lekami.]
OdpowiedzUsuńN.M.
[Zawsze możesz po znajomości wysłać swoje lwiątko do mojego odgrzewanego kotlecika ;>]
OdpowiedzUsuńyou also know who
[Podaruję Ci, co tylko zechcesz, byleby Victor wyszedł z tego w miarę żywy :D Zwłaszcza, że to co wymieniłaś, można ze sobą połączyć :D]
OdpowiedzUsuńWard
Nabrzmiewa i puchnie śliwka na powiekach, nieskazitelnie gładka i tępo bolesna. Z początku Barbie nieustannie dotyka owocu, muska zwyrodnienie z każdym cudzym spojrzeniem i parsknięciem śmiechu, gniew bulgocze i pieni się jej na powierzchni. Uparta jest jak cholera, gdy odmawia likwidacji plamy na honorze i śladu niepodobnego kompletnie do jej łagodnej istoty prostym ruchem różdżki. Uparta jest jak cholera, gdy zaciska szczęki i pięści, a rozwiera sklejone rzęsy bezsensownie, nieudolnie. Uparta jest jak cholera, gdy w przerwach między maską skupienia, słodyczy i pokory obmyśla najobrzydliwsze sposoby na unicestwienie przeciwników. Przeciwniczek. Pierdolonych trzech Ślizgonek z nienawiścią w oczach.
OdpowiedzUsuńZanim zasmakuje zemsty, wypełnia podniebienie pączkami z malinową konfiturą zwiniętymi z kuchni i rozpoczyna poszukiwania jedynej radości serca, najlepsiejszego kumpla i drogi do złowrogiego celu, Ulyssesa Stansella. Spod pigmentowych owoców w ozłacanej ramie bliżej jej do nisko wilgotnych ścian lochów, więc i tam kieruje swe sprężyste kroki i rozgląda się za znajomą, lwią czupryną. Po pierwszej dawce cukru przestaje zbytnio zauważać wykrzywione w szoku twarze, zapomina chwilowo o kontraście burgundu oka ze złotem włosia i pędzi po tunelu wizji, na którego końcu znajduje się On, sylwetka skulona nad cynowym kotłem. Odważnie tak i tylko trochę nieładnie zakładać, że chłodne, wtorkowe popołudnie Ul spędza na kolejnym szlabanie, tym razem jednak ma szczerą nadzieję, że spotka go właśnie tam, w fabryce produkcji śmiercionośnych specyfików.
W lochu numer cztery zapach denaturatu stoi w zatęchłym powietrzu poruszanym jedynie dźwiękiem spotkania pierwszego stopnia gąbki z powierzchnią cynowego kotła. Nauczyciela brak. Dwie pyskate Krukonki chichoczą w rogu pomieszczenia, znudzony do granic możliwości Ślizgon przegląda się w szorstkim odbiciu kociołka i On, pochylony nad kwadratowym stołem plecami do niej. Wzdycha ze słodkim zadowoleniem rozciągniętym na ustach i drobnymi kroczkami skrada się do chłopczyny, wyraźnie zamyślonego, bo dopiero ciepło ramion ściśniętych wokół smukłego tułowia budzi go do życia.
- Hej. – mruczy tylko z klasyczną dla siebie słodyczą, słodyczą malinowego oddechu i dobrej natury i szczerzy się jeszcze szerzej w odpowiedzi na uniesione wysoko w zapytaniu brwi Stansella. Anioł z okiem podbitym i okiem roześmianym w zemście.
– Dostałam w mordę od trzech Ślizgonek, a ty zaszczytnie pomożesz mi je otruć. Dobrze Cię widzieć, kochanie.
Barbie Brown.
[Chryste Panie, zajęło mi to dużo dłużej, niż obiecałam i myślałam, wyszło krócej niż chciałam, ale jakoś poszło. Przepraszam za zwłokę, już jestem. :D]
Szum kilkunastu trzepoczących sowich skrzydeł wyciągał na wierzch wspomnienia, za którymi Nevell Milsent nie chciał podążać między niechętnie konsumowanym śniadaniem i stygnącą, mocną herbatą, jakoby na pobudzenie po zarwanej nocy. Ślizgon w żadnym razie nie spodziewał się żadnej przesyłki od ptasiej poczty, zważywszy na to, że z ojcem nie wymieniali się wiadomościami zapisanymi na pergaminie, a nawet jeżeli cokolwiek przychodziło od jego rodziciela nie spotykało się z odpowiedzią ze strony jego jedynego syna. Zwykle zapieczętowany, nieuraczony zbytnią uwagą list, kończył trawiony przez płomienie, stopniowo obracany w nicość i pozostałość w postaci siwego popiołu — czy to w kominku Pokoju Wspólnego wychowanków Salazara Slytherina, czy na kamiennej płycie dziedzińca za sprawą zaklęcia Incendio. Milsent nie potrzebował żadnych słów ze strony ojca, tym bardziej po stracie matki. Nie zamierzał również wracać na święta — bez matki, nie miał po prawdzie do czego powracać. Posiadłość pozbawiona jej osobowości i całej postaci nie była już jego domem, lecz jakim okazywało się to ciosem pomiędzy żebra, gdy czuł się tam niczym intruz, oczekujący odarcia z kurtyny spokoju. To przecież w tych wielkich, obcych kątach ojciec w akcie złości przy nadmiernym spożyciu, podkręconym aż nadto, przez parne, letnie powietrze wpadające przez otworzone na oścież duże okna, chwycił za różdżkę i posłał w nieświadomą zagrożenia sowę Nevella zaklęcie uśmiercające — doskonale pamiętał, jak sztywne ciałko, z którego ulatywały ostatnie oznaki ciepła, padło głucho na drewnianą podłogę, a on po prostu nie chciał wierzyć w to, czego był świadkiem przy nagłych zawrotach głowy. Jeżeli przyszłoby mu się skonfrontować z boginem po wakacjach wieńczących jego piąty rok edukacji w Hogwarcie, to niewątpliwie przybrałby on formę zielonego błysku, który wyciągał z niego pierwotny strach i napinał wszystkie mięśnie w organizmie, a tym samym utrudniał prawidłowe złapanie należytego powietrza do płuc. Milsent nawet nie łudził się, że miałby jakiekolwiek szanse w pokonaniu swojego głęboko zakorzenionego lęku, choć potrafił jednocześnie przewidzieć zaciśnięcie opuszków palców na nierównej strukturze sosnowej różdżki, która wciąż zwisałaby sztywno wzdłuż ciała.
OdpowiedzUsuńW niechcianych szponach wspomnień, których o tej porze z jednej strony nie potrafił od siebie odpędzić na tyle stanowczo, a z drugiej pewna stałość porannych zdarzeń, jeśli nie określić tego monotonią, nie okazywała się wystarczająco absorbująca, dając ku temu przyzwolenie. Do czasu aż niemal przed samym obliczem zamajaczyła mu lewitująca anomalia. Niemalże od razu zaprzestał podpierania się łokciem na drewnianej powierzchni wielkiego stołu, przy którym zasiadali mieszkańcy jego domu, zaś wnętrze dłoni oderwał od podbródka i ujął w palce rulon. Jak się okazało wiadomość należała do jego przyjaciela, któremu zdrabniał imię do formy, której Gryfon zdecydowanie nie znosił, lecz Nevell Milsent zdawał się tego zupełnie przez te wszystkie lata nie zauważać. Kąciki Ślizgona uniosły się subtelnie w lekkim uśmiechu, kiedy jego wzrok padł najpierw na notatkę, a później na zdjęcie przedstawiające cieszącego się słońcem Walijskiego Zielonego. Nie potrafił jednoznacznie ocenić, czy nazywanie smoka jego imieniem przez rodziców jego najlepszego kumpla to namiastka normalności, lecz sama ta myśl okazywała się wyjątkowo kojąca. Niedługo potem podniósł się ze swojego miejsca, gdy dopił herbatę, pozostawiając trochę niedojedzonego śniadania na talerzu. Odnalazł bez trudu wzrokiem Stansella, lecz odpowiedź podrzucił mu niby przypadkiem, dopiero na wspólnych zajęciach w postaci samorozwijanego, zaczarowanego, pergaminowego statku: Tam, gdzie zawsze i weź ze sobą swój esej na rolkę pergaminu z Astronomii. I na Merlina, zrób to tylko przy świadkach, a wezmą cię za większego szaleńca.
Nevell Milsent
Nikomu przedtem i niezwykle niewielu potem udało się zajrzeć pod jej drobną pierś, przez klatkę żebrową do prawej komory postrzępionego i zszytego dziurawie serca. Pod tym względem Ulysses stanowi wychuchany i ogarnięty najwyższym zaufaniem wyjątek, o czym dobitnie świadczy fakt palca wskazującego w kąciku Barbinych warg bez pęczniejącego pod jej czaszką strachu i ramię oplatające ją ściśle, ściśle pod przyzwoleniem. Niczym jedna z jego roślin doniczkowych – delikatna, drobnokwiecista struktura w nieustannej potrzebie wody, światła i starannej pielęgnacji umiejętnych dłoni. Przy innych w mrugnięciu oka więdnie i usycha.
OdpowiedzUsuńI wcale nie szuka kłopotów, wcale nie robi najgłupszych i dlatego najbardziej przystających jej młodości rzeczy i wcale nie psoci dla zabawy w swej pierwotnej postaci. To najczystszy efekt jego obecności - Stansell z nieświadomą sobie łatwością zapyla powietrze nastoletnią zadziornością i beztroską i to ten pył winny nieprzystającemu prefekturze ani kryształowemu wizerunkowi zachowaniu. Albo to te umiejętne dłonie, co pielęgnują najszczęśliwsze kąty jej osobowości, kąty często skrzętnie ukrywane, nie do końca wyrośnięte, przez długie lata jej odebrane.
Przymyka nienaruszone powieki w chwilowej błogości jego ust na wysokim czole i zaraz mruży je w kombinacji ze zmarszczonymi w zdziwieniu brwiami.
- Nie do twarzy? Że co proszę? A mówiłeś mi, że we wszystkim cudownie wyglądam! – odpowiada przekornie i śmieje się perłą. – Moja duma boli dużo mocniej od tego cholerstwa i nie, nie mam ochoty się jeszcze tego pozbywać. Nie chcę dać im satysfakcji.
Nawet wychuchany i ogarnięty najwyższym zaufaniem wyjątek nie zna w całości jej powiązania z bólem, pradawnego przyzwyczajenia, zafascynowania, a nawet cichej miłości do śladów okrucieństwa ani wszystkich historii z dzieciństwa. Tej o walce wręcz o sztabkę miętowej czekolady, tej o karaniu najdrobniejszych przewinień biczem z kabla na pośladkach i tej, w której to ona Panną i Władczynią. Czasy sierocińca wspomina jedynie butelce Ognistej Whisky, albowiem ona bez kontrargumentu, swojej opinii na ten temat ani zatroskanych rys, śladowych ilości przejmującego smutku w oczach i poczucia winy.
- Heeeej, weź się tak mną nie martw, okej? - dotyka jego policzek pełną dłonią, dłonią pełną czułości i łagodnego ukojenia. Słodki jest, gdy autentycznie martwi się, gdy tuli i kocha i dba niczym brat, którego nigdy nie miała. Dziwnie nieznajomo smakuje na podniebieniu uciecha z bycia czyjąś, z trwałego śladu pozostawionego na cudzej świadomości i prostego faktu, że wciąż chce jej w swojej orbicie. I chociaż nie widzą siebie każdego dnia, to Ul składa połamane członki i odłamki umysłu, rozbite puzzle na stole i układa je z cierpliwością i starannością, której Barbie nigdy tak naprawdę nie zrozumie.
- Z chęcią jednak pożyczę trochę maści na później, jak już przekonasz mnie do pozbycia się tej śliwy. A tak w ogóle, czyżbyś spełnił moje marzenie zanim nawet o nie poprosiłam? – pyta ze słodko szyderczym uśmiechem, podbródkiem wskazując na trzy fiolki pełne przezroczystej smoły. Wieczny sen za oko - należyta kara za uszczerbek na Barbinym zdrowiu. Wyswobadza się z jego miękkiego uścisku i wyprostowuje się, gotowa do wyjścia w kierunku szatni Quidditcha. Szklana butelka pełna Wywaru Żywej Zemsty wciąż w kąciku oka, nazbyt kusząca.
[bardzo ładnie odpisujesz, tymczasem ja męczyłam się i pociłam nad powyższym z niewiadomego powodu, mam nadzieję, że nie za wiele w tym błędów!]
Barbie Brown.
[Mam nadzieję, że Ulysses nie był jeszcze kapitanem, jak swoje „nieprzeciętne” umiejętności na miotle prezentował Louis, bo w przeciwnym razie Weasley zapewne płonie ze wstydu, ilekroć na jego drodze staje Stansell. Bardzo dziękuję za miłe słowa pod kartą. Nie myśl, iż z grzeczności po prostu się odwdzięczam, ale musisz wiedzieć, że w głębi sama zachwycam się Twoim stylem, zarówno tutaj jak i w przypadku opisu Neville’a. Nie wiem, czy masz jeszcze wątkowe miejsce, ale jakbyś chciała to możemy nad czymś wspólnie pomyśleć. :)]
OdpowiedzUsuńLouis Weasley
[Uciekła mi z bloga osoba, do której pierwotnie napisałam ten wątek, więc pozwoliłam sobie wykorzystać go u Ciebie, coby zwolnić Cię z obowiązku szukania pomysłu. Wciąż jednak będziesz musiała wyjaśnić, co robi Ulisses przy eliksirach :D.]
OdpowiedzUsuńRamiona, niezmiennie od lat, ściąga ku łopatkom w srogim natężeniu. Ręce, przeciwnie, opuszcza luźno wzdłuż sylwetki. Głowa pełna myśli, choć na przekór ciężaru, jaki w sobie nosi, podniesiona wciąż wysoko. Trochę tak, jakby od kolejnego przeciągnięcia spojrzeniem po pustej przestrzeni miało zależeć jego życie. Jakby jedno tylko niedopatrzenie zwiastowało katastrofę.
Korytarz szkoły od czasów rekonstrukcji i renowacji po Bitwie o Hogwart nigdy nie był bezpieczniejszy, a mimo tego on, w drapieżnym nawyku, czuwa. Im bliżej mu do czujności gajowego, tym aura wokół staje się głębsza, ciemniejsza.
Gdyby duma i koncentracja, zamknięte w pozie piętnastoletniego czarodzieja, mogły malować otoczenie, właśnie zajęłyby czernią całe pomieszczenie. Kroczy przez korytarz wprawdzie jako jednostka, ale z siłą równą wielu. Pozostawia za sobą gruby, ponury cień, przywodzący myśl o dzikiej bestii. Nie nosi w sobie miejsca na litość. Scorpius Hyperion Malfoy dzisiejszego dnia zakopuje w sobie wszystkie resztki łagodności,
— „Idź na zajęcia Klubu Eliksirów, tam cię nauczą”, dobre sobie... — prycha pod nosem wściekle w pojedynczym, buntowniczym zrywie. Z dziecinnym kaprysem rozchyla przy tym usta, które gorące od złości, czerwienieją bardziej, niż zwykle. Oczy zawężają się tymczasem w wąską linię, ściągnięciem brwi sygnalizując bliskość do wybuchu. Póki co trzyma jednak emocje na wodzy, nadmiar negatywnej energii wyrażając gwałtownością ruchów.
Popycha agresywnie drzwi do sali lekcyjnej. Robi to w skrajnym nieposzanowaniu dla cudzego sacrum. Rozgląda się tylko przez chwilę po pomieszczeniu, nim rusza do przodu. Trzy do czterech głośnych stuknięć to ślad po zamaszystych krokach, jakie wykonuje w celu pokonania odległości od progu, do jednego ze szkolnych biurek, przy którym nachyla się, nie wiedząc czemu, Ulysses Stansell.
Merlin jeden wie, dlaczego w godzinach zajęć Klubu Eliksirów w sali nie ma jego członków, a na ich miejscu stoi niereformowalny, szkolny leń. Scorpiusa jednak to nie interesuje. Nie kwapi się nawet do tego, by poddać ów fakt pod analizę.
— Zróbmy to szybko...
Stając niefortunnie za plecami Gryfona, z ręką zamaszyście uderzającą o płaszczyznę stolika tuż obok jego ramienia, stawia ich w nader dwuznacznej pozycji. Szczególnie, że co najmniej połowa potencjalnych reakcji ze stroni zaskoczonego kolegi może doprowadzić do jeszcze większego zacieśnienia ów bliskości, do jakiej doprowadza Scorpius. Dopiero kartka, chowająca się pod płasko rozłożoną dłonią, wyjaśnia właściwy cel jego przybycia.
”Nie może wyjść z sali bez Eliksiru Słodkiego Snu, ale wiem, że dla Was to pestka...”, głosi pierwsze zdanie, nakreślone na papierze belferskim pismem.
Scorpius H. Malfoy
Victor już dawno stracił rachubę w ilości przeczytanych książek, czy napisanych wypracowań w całym roku szkolnym. Stale wynosił z biblioteki coraz to nowsze księgi, będąc wręcz chorobliwie łasym na coraz to nowsze informacje. Wymagał od siebie niebywale wiele, często poświęcając noce na naukę, zamiast zasłużonego odpoczynku. Był również wymagający względem siebie oraz względem członków drużyny na boisku. Unikał drużynowych potyczek, złośliwości, kpin. Dbał o porządek w drużynie, chcąc poprzez neutralność i czysty umysł, udoskonalić prezentowaną na boisku technikę, którą cyklicznie zmieniali co dwa miesiąca, stale testując nowe ustawienia oraz taktyki. Hogwart był jego jedynym, prawdziwym domem, w którym mógł być sobą, dlatego tak cholernie pragnął zdać z jak najlepszym wynikiem owutemy, aby dostać pracę swych marzeń i utrzeć nadętemu ojcu nosa. Torba Warda była pełna naprawdę treściwych notatek, które skrzętnie Krukon zbierał na każdej lekcji, siedząc zazwyczaj w rogu klasy w ostatniej ławce, skąd nikomu nie rzucał się w oczy i mógł w spokoju skupić się na tym, co w danej chwili nauczyciel miał do przekazania klasie. Często dochodziło do sytuacji, gdy jedyny oddawał po lekcji dodatkowe wpracowania. Nigdy nie dopuścił do sytuacji, w której zapomniałby o jakiejkolwiek pracy. Oczywiście zdarzały się gorsze i lepsze momenty, jednak Ward naprawdę ciężko pracował, aby coś osiągnąć. Astronomia zaliczała się do grona tych przedmiotów, za którymi Victor niezbyt przepadał, jednak przykładał się do nauki równie mocno, co do całej reszty. Jak zwykle, gdy tylko zajął jedno z miejsc w klasie, czekając na rozpoczęcie zajęć, wyjął na stary blat podręcznik wraz z pergaminem i piórem. Z początku nawet nie zdawał sobie sprawy, że ktokolwiek coś do niego mówi. Dopiero po chwili uniósł wzrok i spojrzał na Stansella, kapitana drużyny Gryfonów. Uniósł brew ku górze tym razem przysłuchując się jego słowom uważniej. Cóż Victor nie pochwalał braku systematyczności, jednak nigdy nikogo za to nie potępiał. Być może Ulysses zasługiwał na karę za swoje lenistwo, co mogłoby wreszcie zmotywować go do nieco regularniejszej nauki, jednak Victor nigdy nikomu nie życzył źle i starał się zrozumieć, że Stansell posiadał zupełnie odmienne wartości, znacznie bardziej odbiegające od codziennej nauki. Zwłaszcza, że zdobywanie wiedzy nie wszystkim przychodziło z łatwością. Ulysses był świetnym graczem i wartościowym kapitanem. Każdy miał swoje słabsze i mocniejsze strony, a dosłowne strącenie ucznia z miotły, przy głębszym zastanowieniu się było nieco zbyt ostrą karą.
OdpowiedzUsuń— Jesteś tego w stu procentach pewien? Może dyrektor tylko blefował, chcąc cię przestraszyć? — zapytał z uniesioną brwią ku górze Victor, jednak niezbyt wierzył we własne słowa. Sam jeszcze tego ranka, zaraz po śniadaniu oddał nauczycielowi dwa dodatkowe referaty, które zwalniały go z dzisiejszej pracy, jednak Ward nigdy względem siebie nie stosował taryfy ulgowej i posiadał przy sobie wymaganą pracę na dzisiejsze zajęcia. Być może popełniał błąd, gdyż Stansell potrzebował nauczki, aby wziąć się do roboty, jednak Ward w tej sytuacji działał przede wszystkim jako serdeczny kolega. Odstąpił Gryfonowi swoją pracę, dyskretnie wsuwając ją pod klapę torby Stansella. Jemu bardziej była potrzebna. Nieco się stresował, zwłaszcza, że profesor mógł zorientować się, że to praca Victora, w końcu znał jego styl, jednak kto nie ryzykuje, ten nie zyskuje. Po skończonych zajęciach Krukon zestresował się nieco bardziej, gdy opuszczał sale, w której Gryfon nadal pozostał. Cholera, musiało się udać, nie było innej opcji. Szedł powoli, co jakiś czas odwracając się przez ramię, aż w końcu napotkał wzrok Stansella. Posłał mu znaczący uśmiech. Zdecydowanie znajdą sposób w przyszłości, aby Ulysses mógł mu się za to odwdzięczyć.
Ward
W ciągu całego roku szkolnego były pewne dni, czy nawet okresy, gdy Nathaniel z szorstkiego, acz opanowanego profesora, zmieniał się w istotę jeszcze bardziej wycofaną i wyjątkowo drażliwą. Zdarzało mu się nie zaszczycić nauczycielskiego grona swoją obecnością podczas świątecznych kolacji i rok w rok wraz z początkiem maja znikał na kilkudniowym urlopie. Swojego czasu wzbudzało to nawet plotki wśród uczniów, podejrzewających u swojego nauczyciela różnorakie przypadłości, wśród których pojawiła się nawet teoria o likantropi. W końcu zdarzało mu się, zwłaszcza w pierwszych latach nauczania, ominąć poranne zajęcia, czy przybyć na nie w co najmniej średnim stanie. Jednak teoria ta została dość szybko obalona, gdy sprawdzono brak zbieżności jego gorszych dni, z fazami księżyca. Kolejne próby odnalezienia schematu i wyliczenia, na które zajęcia można byłoby wpaść nieprzygotowanym, również kończyły się niepowodzeniem, gdyż takowa zależność zwyczajnie nie istniała. Wszystko to opierało się jedynie na osobistym przebiegu dnia profesora, gdy chociażby widok podpisu wyrytego na jednym z pulpitów w jego sali, przywoływał u Nathaniela wspomnienia tak palące, że wprowadzały go wręcz w stan werterowskiego sentymentalizmu, uniemożliwiającego prowadzenie zajęć.
OdpowiedzUsuńJednak z biegiem lat przyszło swojego rodzaju zobojętnienie. Hogwarckie mury nie bombardowały go już lawiną niespodziewanych wspomnień i rozdrapane blizny na duszy ponownie ukryły się jedynie w podświadomości, pozwalając w pełni na codzienne funkcjonowanie.
Aczkolwiek dzisiejszy dzień należał do tych wyjątkowych. Choć dokładniej chodziło o jutrzejszą datę, z którą wiązała się konkretna symbolika, to już od południa, spoglądał od czasu do czasu na zegarek, niespokojnie wręcz wyczekując końca dnia. Przekonany był, ze odprawił wszystkich uczniów i nie obiecywał żadnych konsultacji dzisiejszego wieczora, by spędzić go w błogiej i bezpiecznej samotności. Tym bardziej zaskoczył go stukot butów na korytarzu, który musiał zatrzymać się akurat pod jego drzwiami. Zakląwszy w myślach, schował rozpracowaną do połowy butelkę w szufladzie biurka. Machnięciem dłoni otworzył drzwi gabinetu, wolną ręką sięgając po kubek już dawno ostygłej i zdecydowanie zbyt mocno zaparzonej zielonej herbaty. Miał ją pijać dla ułatwienia zasypiania, jednak w tej formie, służyła głównie do zabijania posmaku w ustach.
– Proszę. – Rzucił bez entuzjazmu, układając na biurku papiery, które miały upozorowywać jak bardzo zajęty był pracą do późna. Podniósł jednak wzrok na Stansella, by na moment zastygnąć bez w bezruchu. Nie. Na pewno nie miał dzisiaj szlabanu. Gdyby wiedział... Kazałbym odbyć go gdzie indziej, czy innego dnia, nawet u niego... ale na Merlina nie dzisiaj! Westchnął jedynie ciężko, wiedząc, że o tej porze nie odeśle go nigdzie indziej. Nie miało by to najmniejszego sensu, choć musiał przed sobą przyznać, ze w obecnej sytuacji najchętniej pogonił by chłopaka odpuszczając mu nawet szlaban, byle by zaznać spokoju. Jednak nie mógł tego zrobić. Przekonanie o własnej moralności stało nieznacznie wyżej nad najsilniejszą chęcią użalania się w spokoju.
- Co tym razem? - Wskazał na krzesło przed sobą, by chłopak zajął miejsce, na czas gdy wymyśli co z nim zrobić. Po raz kolejny napił się z kubka, wertując wzrokiem chłopaka. Sam wychowywany był przez beznadziejnych, zmieniających się co rok nauczycieli. Co prawda zdarzały się perełki. Nie mógł powiedzieć złego słowa na profesora Lupina, który uczył go na pierwszym roku. Udało mu się wzbudzić w młodym Macmillanie, tak wiele zamiłowanie do przedmiotu, że nie udało się go stłamsić przez następne lata, z roku na rok zdecydowanie coraz gorszym prowadzącym. Teraz, stojąc na ich miejscu, mógł i krytykował ich z jeszcze większym przekonaniem. Może i ta praca, nie należała do łatwych i lekkich, ale bywały gorsze. Wymagała pełnego zaangażowania i w sporej mierze poświęcenia swojego prywatnego życia, ale Nathaniel był gotów na to poświęcenie. Ba. Z miłą chęcią dokładał sobie coraz więcej obowiązków, by w ten sposób nie mieć czasu na czcze myślenie. Tą samą technikę starał się wprowadzać u problematycznych uczniów. By wrzuceni w wir dodatkowych zajęć nie mieli już czasu i energii na stwarzanie problemów.
Usuń– Powiedz proszę, że przynajmniej tym razem nikt nie ucierpiał. – Pozostawił chłopaka ze wspomnieniem swojego przenikliwego spojrzenia, by jeszcze raz, tym razem nieco uważniej przyjrzeć się papierom na jego biurku w poszukiwaniu jakiejkolwiek informacji o jego przewinieniu, pozostawionego przez któregoś z nauczycieli.
Obiecywał sobie, że będzie inny. Że nie dopuści się takich zaniedbań, jakie obserwował lata temu. Nie dopuści do tego, by młodzi, zagubieni ludzie byli pozostawieni sami sobie, szukali pocieszenia w czarnej magii czy przemocy. Zbyt dobrze wiedział, jak krótka była od tego droga do tragedii. Poza tym, zajmowanie się cudzymi problemami, zdecydowanie pomagało mu nie myśleć o swoich.
Nath, który nadal próbuje!
Victor zwykle, gdy komuś pomagał, wykazywał się zupełną bezinteresownością. Nigdy nie oczekiwał niczego w zamian, a oferowane przez niego wsparcie, sprawiało mu po prostu pewnego rodzaju przyjemność. Wiele osób z pewnością, by mu się dziwiło, że zamiast zepchnąć przeciwnika z miotły, ten wyciągnął ku niemu pomocną dłoń. Krukon posiadał bardzo odmienne i niezwykle dojrzałe wartości, które wyróżniały go spośród całej reszty siódmoklasistów. Po skończonych zajęciach nie miał większych planów, poza chwilą dla siebie. Ostatni rok szkolny pochłaniał go cholernie mocno w porównaniu do poprzednich lat nauki, przez co często zapominał o śnie, czy różnych przyjemnościach. Na pierwszym miejscu od zawsze stawiał naukę. Zwolnił nieco kroku, gdy usłyszał głos Stansella, który chwilę później z łatwością go dogonił. Uśmiechnął się delikatnie, gdy ten położył mu dłoń na ramieniu, będąc szczerze wdzięcznym za udzieloną pomoc. Victor również miał nadzieję, że profesor nie zorientuje się, że oddana przez Gryfona praca, tak naprawdę należała do Warda.
OdpowiedzUsuń— Będziesz mi mógł dziękować dopiero, gdy profesor sprawdzi pracę — stwierdził słusznie brunet. — Oboje musimy się liczyć z tym, że może być różnie, choć uważam, że gorzej już nie będzie i ryzyko było lepszym wyjściem z sytuacji niż nie robienie tak naprawdę nic — dodał Krukon, wzruszając przy tym delikatnie ramionami. Najwyżej oboje dostaną jakąś karę, co nie było pierwszą ani ostatnią taką sytuacją. Victor wyjął z torby paczuszkę, w której znajdowały się rogaliki z nadzieniem czekoladowym prosto z cukierni rodziców jego dziewczyny. Stale coś od nich dostawał, a jego kufer powoli przestawał się zamykać z powodu ilości nagromadzonych w nich słodyczy. Poczęstował swojego towarzysza i skinął głową w stronę wyjścia na błonia. Była ładna, słoneczna pogoda, chyba pierwsza tak zadowalająca w tym roku, z czego chciał jak najbardziej skorzystać. Z cichym westchnieniem na ustach usiadł na wyschniętej trawie i na moment przymknął powieki, cały czas pałaszując przy tym słodkiego rogalika.
— Nie możesz się już więcej razy narazić dyrektorowi, ani tym bardziej żadnemu nauczycielowi, zdajesz sobie sprawę z tego, prawda? Teraz może i udało ci się wywinąć, ale tylko czekać, aż znowu zasypią nas milionem prac pisemnych, których termin oddania będzie śmiesznie krótki — powiedział Victor z uniesioną brwią ku górze i chwycił kolejnego rogalika z paczuszki, którą ułożył pomiędzy nimi, aby Gryfon również swobodnie mógł się częstować. — Nie mogę ci odstępować swoich prac ciągle, dlatego liczę, że do końca roku znajdziesz nieco mobilizacji, aby uchronić się przed utratą pozycji w drużynie.
Victor
[Dziękuję Ci bardzo za ten komentarz pod moją notką! Aż mi się zrobiło ciepło na sercu. :) W planach mam, oczywiście, dalsze części, bo pokochałam relację dziewczyn od pierwszego zdania, które napisałam; druga notka właśnie się pisze!
OdpowiedzUsuń+ Jeśli masz ochotę poznać którąś z dziewczyn bliżej, zapraszam do Lucy lub Gail, która pojawi się niedługo!]
Lucy Weasley
W jakiś nieokreślony, cudowny sposób nie spóźniła się dzisiaj na zajęcia i nawet udało jej się wyglądać jak przykładna uczennica, którą z pewnością nie była. Co prawda nie podnosiła ręki, aby odpowiedzieć na pytania, ale przynajmniej nie zasnęła z twarzą w książce na Transmutacji, jak to miała w zwyczaju. Wciąż dziwiła się, że zdawała z każdego przedmiotu, mimo że z niektórych na pewno będzie musiała podciągnąć się nieco na koniec roku, jeśli nie chciała, aby Angelina wyrządziła jej w domu piekło. George Weasley raczej nie przejmował się ocenami swoich dzieci — sam twierdził, że z pomysłowością i młodzieńczą werwą Roxanne i Fred mogli osiągnąć, co im się rzewnie podobało. Przecież nie mieli w planach zostania Aurorami, a ze swoimi umiejętnościami na miotle raczej oboje mieli dość duże szanse na stanie się gwiazdami Quidditcha. Roxanne nie była pewna, czy chciała sławy, jednak zostanie kapitanem damskiej drużyny lub, jeszcze lepiej, pierwszym damskim graczem w męskich rozgrywkach, było jej skrytym marzeniem. Już nie raz udowadniała, że dwa razy więksi od niej faceci nie potrafili zbić jej z miotły, nie ważne jak mocno przywalili w tłuczka. Była zwinna i miała oczy dookoła głowy, co zawsze ratowało ją z sytuacji. Do tego dochodził jej wysoki próg bólu, jako że po złamaniu już prawie wszystkich możliwych kości, niewiele ją ruszało.
OdpowiedzUsuńSiedzenie na szkolnym korytarzu i plotkowanie po zajęciach raczej nie było w jej zwyczaju, jednak Alice i Morwenna uparły się, że musiały opowiedzieć jej historię o tym, jak to jedna z nich próbowała poderwać Chrisa Zabiniego, a że jej brat był jego najlepszym przyjacielem, zapewne chciały wyciągnąć z niej potrzebne sobie informacje. Westchnęła cicho, słuchając, jak obie nie wiedzą, co mają zrobić, bo Zabini znowu poszedł do jakiejś innej, kiedy był pijany, co w sumie w ogóle jej nie obchodziło.
— Ja nie chcę burzyć waszych marzeń, ale ja naprawdę nie znam go tak dobrze — mruknęła, przecierając powiekę. — Nie wiem…
Zerknęła kątem oka na Nimbusa opartego o jej kolano, który niemalże wołał ją i krzyczał, że muszą uciec na zewnątrz i ćwiczyć. To, że jeszcze nie była w drużynie, nie znaczyło, że miejsca nie mogły się zwolnić. Nikomu nie przyznałaby się do faktu, że potajemnie życzyła komuś poważnego upadku z miotły, aby mogła zająć należną sobie pozycję. Siedziała jak na szpilkach, patrząc na Alice, której łzy zaczęły kręcić się w oczach, jakby wydarzała się jej jakaś niesamowita krzywda.
Już miała schować twarz w dłonie i wydać z siebie niemy okrzyk zawodu, bo chyba była skazana na słuchanie tej niesamowicie poruszającej historii miłosnej do końca dnia, jednak tuż przed nią pojawiła się para nóg, która, po spojrzeniu w górę, okazała się Ulyssesem Stansellem. Popatrzyła na niego, próbując ukryć uśmiech, jakby telepatycznie mówiąc mu, jak bardzo jest wdzięczna za wyratowanie jej z tej sytuacji.
Nawet nie słuchała tego, co powiedział niemalże płaczącej już Alice, kiedy pociągnął ją za rękę, zmuszając ją do wstania. Musiała być to przekonująca opowieść, bo Gryfonki pokiwały jedynie głową i pomachały Roxanne bez słowa, gdy ta chwyciła za swoją miotłę i oddaliła się razem z kapitanem domowej drużyny.
— Merlinie, myślałam, że będę słuchała tego melodramatu do końca dnia… — Odetchnęła z ulgą, poklepując przyjaciela po ramieniu. — Nie wszyscy superbohaterowie noszą pelerynę, czy coś. — Zaśmiała się.
Roxanne
[Cześć!
OdpowiedzUsuńDziękuje za przywitanie i za propozycję, z której w sumie z chęcią skorzystam. Muszę zaznaczyć jednak, że dawno nie pisałam na Hogwarcie i potrzebuje czasu, żeby ponownie się wdrożyć.]
Sorcha Ellem
[Dzięki, Stansell, może wreszcie dotrę jakoś do piątej klasy! O długu wdzięczności jeszcze pogadamy. Podziękuj mamie! Co do Nokii – bardzo dobrze, że nie działa, listy od rodziców idą dłużej, niż smsy…
OdpowiedzUsuńNa wątek zawsze mam ochotę, a co. Powiedz tylko, marzy Ci się jakaś szczególna relacja?]
Gail Rivers
Uśmiechnęła się lekko, czując jego palce zaciskające się na jej dłoni. Między Roxanne a Ulyssesem zawsze drgała dziwna energia, nić porozumienia, przez którą oboje czuli się komfortowo w swoim towarzystwie. Może był to fakt, że dzielili tę samą pasję, a może nietypowe zgranie, nie tylko na boisku, ale i w przyjaźni. W końcu nawet, gdy nie mieli na jakiś temat tej samej opinii, potrafili po prostu ruszyć dalej i nie oglądać się na małe sprzeczki czy kłótnie. Normalnie Weasleyówna była znacznie bardziej temperamentna, jednak przy Stansellu nie czuła potrzeby denerwowania się. Słyszała już nieliczne plotki na ich temat, głównie roznoszone przez gryfońskie dziewczęta dopisujące do ich relacji niestworzone historie. Bawiły ją one, a czasami nawet sama nakręcała niektóre plotkujące papużki nierozłączki, udając, że coś jej się wymsknęło, i tym samym wzbudzając całe burze pytań, z których zwykle umywała się bez słowa.
OdpowiedzUsuń— Zabronili mi latać po korytarzach, rozumiesz to?! — Popukała się w czoło, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. — To co, mam czekać, jak schody mi się łaskawie zmienią?
Wzmianka o odlatywaniu na miotle przypomniała jej fakt, że znowu zabrała Gryffindorowi kilkadziesiąt punktów przez swoje spóźnialstwo, z tym, że teraz dostała ostateczne ostrzeżenie, grożące jej zarekwirowaniem ukochanego Nimbusa. Pokręciła głową z dezaprobatą, dając mu kuksańca w bok.
— Nie ciesz tak gęby, to nie jest śmieszne! — Przecząc własnym słowom, nie mogła powstrzymać się od cichego chichotu.
Sama nie rozumiała, czemu jej krok automatycznie przyspieszał za każdym razem, gdy tylko opuszczała mury zamku, a jej oczom okazywał się majaczący w oddali stadion. Nogi dziewczyny zdawały się poruszać same z siebie, bez żadnej interwencji samej zainteresowanej — niczym w transie niemalże biegła w stronę boiska. Miała nadmiar niezużytej energii, która nie mogła zobaczyć ujścia w zimnych ścianach szkoły. Nauczyciele jednak nie przyjmowali tego jako powodu dla opuszczania lekcji, więc Roxanne postanawiała zapominać o wszystkich pracach domowych, by potem nadrabiać je na kolanie podczas przerw, co zwykle kończyło się średnimi wynikami w nauce. Po kryjomu było jej niesamowicie przykro, że zaspała na eliminacje do drużyny, jako że czasem miała wrażenie, że była to dla niej jedyna szansa na jakiekolwiek obiecujące prognozy w przyszłości. Dawno pogodziła się z faktem, że nie zostanie wielkiej klasy czarownicą i nie napisze książek, z których będą się edukować kolejne pokolenia. Widnienie na plakacie w pokoju fanów Quidditcha w zupełności jej wystarczało. Tylko musiałoby być to zdjęcie z pucharem.
Wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu, po czym dosiadła miotły. Już miała wystrzelić w górę, jednak została zatrzymana przez chłopaka. Uniosła brew ku górze, spoglądając na trzymaną przez niego rolkę pergaminu. Nie była pewna, czy nadawała się do wydawania opinii na temat strategii — zwykle zbyt dużo improwizowała, a ewentualnych planów trzymała się, cóż, luźno. Westchnęła cicho, kręcąc głową z dezaprobatą.
— Czy ja ci wyglądam na kogoś, komu płacą za wykonywanie obowiązków kapitana drużyny? — spytała, teatralnie przewracając oczami.
Rozwinęła pergamin, usiadłszy po turecku na trawie. Skierowała skupiony wzrok na plany starannie nakreślone przez Ulyssesa. Dobrze znani jej członkowie domowej drużyny byli oznaczeni krzyżykami., kropkami, gwiazdkami oraz pojedynczym kółkiem Skupiła się na kropce oznaczonej Weasley F. niebezpiecznie wysuniętym w stronie przeciwnej drużyny.
— Nie wiem, czy Fred powinien być zbyt blisko Zabiniego, będzie się popisywał od samego począt… — przerwała, spoglądając na kolejny krzyżyk, który musiał być źle podpisany — …ku… — mruknęła, dokładnie czytając każde imię wymienione na mapie boiska.
Nieważne, ile razy mrugnęła, litery przy jednym ze ścigających wyraźnie układały się w Weasley R. Przełknęła ślinę, spoglądając ku górze, by popatrzeć na wielce zadowolonego z siebie chłopaka. Przez głowę przeszła jej myśl że to przecież tylko taki psikus, a Zachary zaraz wyskoczy zza trybun i krzyknie: “Mamy cię, Roxanne!”, po czym rzuci w jej stronę Kafla, którego ta nie zdążyłaby złapać. Jednak nie chciało jej się wierzyć, że akurat Stansell wyrządziłby jej jedyny kawał niosący ze sobą poczucie małości. W końcu zwykle nie przejmowała się żadnymi żartami na jej temat.
Usuń— Prima Aprilis było miesiąc temu — powiedziała cicho, ściągając ku sobie brwi w podejrzliwym geście. — Ty tak serio? — spytała niepewnie, prostując plecy i odgarniając włosy z twarzy.
Wzruszona nowa członkini drużyny
[Ha, i to mi do Gail bardzo pasuje – ona z kolei ma same siostry, a dziewczyny są wredne…
OdpowiedzUsuńHm, to chyba nic interesującego, ona po prostu nie rozumie eliksirów… no i tak wyszło, że zapomniała się przyłożyć, wiesz, jak jest. :D Ale jeśli serio chcesz swojego pana w to jakoś wmieszać… to chyba mam pewien pomysł. c:]
Gail Rivers
Gabinet Nathaniela nie nosił zbyt wielu namacalnych śladów, które miałyby demaskować jego osobowość czy prywatne jestestwo profesora. Nie było tu oprawionych zdjęć rodziny, dzieciaków, za którymi tęsknił i marzył o powrocie do domu. Niezaprzeczalną prawdą było, że był zwyczajnie już starym kawalerem, który możliwie już przegapił swój czas na założenie prawdziwej rodziny. Matkę też odwiedzał zdecydowanie rzadziej niżby chciał i sobie obiecywał, ze względu na podeszły wiek kobiety. Nie chodziło o to, że nie był osobą na tyle sentymentalną, by nie posiadać fotografii bliskich jego sercu, jednak nie uważał za potrzebne, a wręcz niestosowne by eksponować je w miejscu pracy. Półki nie były zastawione pamiątkami z najróżniejszych podróży, nie było też żadnych trofeów czy dyplomów, które podkreślałyby kompetencje i dokonania Macmillana, by poświadczyć o jego profesjonalizmie. Jedynymi osobistymi przedmiotami zdawały się być te należące do czarnego kocura, który i tak preferował jedną z komód na miejsce swojego obecnego wypoczynku, ponad puszyste legowisko znajdujące się u jego podnóży.
OdpowiedzUsuńStarał się utrzymać wręcz idealny, pedantyczny porządek na półkach, układając wszystkie księgi według serii, którymi zostały wydane, przechowując wszystkie dokumenty posegregowane w tytułowanych folderach, jednak roboczy bałagan na biurku demaskował jego pozorną schludność, wyciągniętą jeszcze z poprzedniej pracy. Nie była to naturalna nieskazitelność, a raczej wyuczona dyscyplina i potrzeba ładu, przynajmniej zewnętrznego.
– Nie przypominam sobie, żebyś zdobył ostatnio autorytet do wyznaczania komukolwiek nauczki. – Nie to, żeby prefektom pozwalano na takie zachowania. Ci z resztą byli wybierani z pośród osób na tyle rozsądnych by nie sięgać po tego typu niewerbalne metody, do których Stansell najwyraźniej nie należał. Może gdyby Nathaniel był dwadzieścia-parę lat młodszy, nieco mniej doświadczony przez życie i nie znajdował się w pozycji mentorskiej, sam chętnie by z Ulyssesem egzekwował sprawiedliwość prawem pięści czy różdżki. Szczególnie wobec ślizgonów, którymi zdecydowanie pogardzał za szkolnych lat. Teraz jednak, jako profesor, musiał włożyć swoje uprzedzenia na moment go kieszeni i starać się traktować wszystkich uczniów, przynajmniej z grubsza na równi. Nie potrafił się jednak powstrzymywać od chociażby nieco krzywych spojrzeń, gdy z początkiem roku słyszał kolejne nazwiska, które znał doskonale jeszcze z kartotek w Biurze Aurorów. Nawet jeżeli same dzieciaki były tu bogu ducha winne, choć rzadko zdarzały się takie przypadki, to zwyczajnie, w jego oczach, ich rodzice nie zasługiwali na coś takiego jak szczęśliwe zakończenie, rodzinę i wpajanie tych samych, zepsutych ideałów kolejnemu pokoleniu.
Teraz też musiał odłożyć swoje prywatne poglądy na później, by powiedzieć to co należało powiedzieć. W obecnym stanie wolał uważać na słowa i dawał sobie spokojnie odpowiednią ilość czasu na przemyślenie wypowiedzi, by nie uraczyć Stansella czymś, co mogłoby pochwalić jego zachowanie.
– Doskonale zdajesz sobie sprawę z tego, że nie w taki sposób należy załatwiać takie sytuacje, a pojedynki mogą się odbywać tylko w Klubie Pojedynków, jak sama nazwa wskazuje. – Westchnął ciężko i oparł się plecami na krześle. Przecież Ulysses doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że takim zachowaniem łamie szkolny regulamin, jednak najwyraźniej nie zdawał się odczuwać z tego powodu palących wyrzutów sumienia, a wręcz przeciwnie. Chłopakiem należało potrząsnąć, otrzeźwić, w brutalny sposób zderzyć z najgorszymi możliwymi konsekwencjami... ale Nathaniel dziś naprawdę nie miał siły głowić się nad sposobem by przemówić do chłopaka. Wygonić też go nie potrafił, mimo największych chęci, by choć raz być samolubnym dziadem i na pięć minut nie przejmować się problemami uczniów. Jedyne co mógł zrobić, to co chwila spoglądać na zegar, który nieubłaganie zbliżał się do wybicia godziny dwunastej.
– Nie. – Odparł szorstko na jego prośbę, zerkając na moment również na półkę z książkami. – Nie uczę tak zaawansowanych zaklęć osób, które nie potrafią zapanować nawet nad własnym temperamentem. – Spojrzał na niego chłodnym wzrokiem, nawet nie licząc szczególnie, że uda mu się go ograć tak trywialną taktyką, jednak skoro Stansell zachowywał się momentami jak dziecko, może należało traktować go jak dziecko. – To dla tych, którzy planują szkolić się na aurorów i uzdrowicieli. – Nathaniel osobiście i bardzo selektywnie wybierał uczniów, którzy mogli sobie pozwolić na wykraczanie poza podstawę programową; tych, którzy zrobią z nabytej wiedzy dobry użytek, gdy zaczną stawiać nieco ułatwione, pierwsze kroki w wybranej przez nich karierze.
UsuńJeszcze raz jego wzrok powędrował automatycznie w stronę zegara, gdy jedno z cyknięć wydało mu się głośniejsze od poprzedniego. Jeżeli chciałby zdążyć, powinien już powoli zbierać się do wyjścia, jednak miał przed sobą blokadę w postaci gryfona. Robił się powoli nerwowy. Nie mógł się spóźnić. Postukiwanie serdecznym palcem o blat biurka mogło świadczyć jedynie o irytacji niezapowiedzianym gościem, jednak maska pozbawiona emocji na twarzy Macmillana zaczęła stopniowo być coraz mniej przekonywująca.
– Skoro jesteś prawie dorosły, może sam sobie powinieneś wyznaczyć szlaban? – Zapytał go podrywając się z miejsca, wspierając ręce na blacie. Przez moment mogło to nawet wyglądać, jakby chciał naskoczyć, albo zastraszyć chłopaka patrząc na niego z góry. Może należało poczekać moment ze wstaniem, ale nie potrafił już usiedzieć ani chwili i zaraz ruszył po swój czarny płaszcz.
Macmillan
Wynn bywała czasem naprawdę cierpliwa. Szczególnie w sytuacjach, gdzie cierpliwość popłacała i przynosiła efekty. Zielarstwo samo w sobie wymagało cierpliwości i dobrej ręki, więc Burkes właśnie w hogwarckich cieplarniach po prostu się wyłączała, jakby coś w jej głowie przeskakiwało, gdy przekraczała próg jednej z szklarni, i zazwyczaj głośna, chaotyczna Wynn Burkes stawała się pokorna w towarzystwie magicznych roślin i grzybów.
OdpowiedzUsuńOd ponad trzech miesięcy próbowała wyhodować w doniczce bardzo rzadki kwiat, który miał być użyty do eliksiru pozwalającego zmiękczyć kości tak, że przy upadku z jakiejkolwiek wysokości nie doszłoby do żadnych złamań. Wynn chciała znów podjąć próbę polubienia się ze swoją miotłą i w końcu nauczyć się porządnie latać, ale nie weźmie się za to szybciej niż nie uwarzy tego przeklętego eliksiru. Złapanie miotły w tym momencie równe było ze złamaniem sobie karku, więc Wynn wolała nie ryzykować.
Zakradła się nawet ostatnio do działu Ksiąg Zakazanych, żeby poszukać czegoś o tym niezwykle rzadkim, jakże upartym kwiatku, który nie chciał rosnąć pod jej okiem, więc właśnie targała za sobą torbę z wyrwanymi kartkami z księgi Magiczne kwiaty i nie tylko, i dużą paczką najlepszej ziemi do trudnych roślin. Nie wiedziała już, co tak naprawdę mogłaby więcej zrobić, ale z reguły Wynn Burkes nie poddawała się tak łatwo.
Przekroczyła próg z zaciętą miną i bojowym nastawieniem, licząc, że dzisiaj uda jej się przesadzić kwiat do większej doniczki. Może mogłaby powiedzieć do niego kilka miłych słów, a wtedy on zacząłby w końcu rosnąć?
Zatrzymała się w miejscu, widząc kogoś przy doniczkach. Ten ktoś grzebał łapami w jej roślinach, nie obawiając się niczego, jakby to, że sobie tutaj siedział i zaglądał do doniczek, było czymś tak normalnym jak oddychanie. Odłożyła z impetem torbę i uniosła brwi, czekając aż intruz odwróci się do niej przez ramię, a kiedy to zrobił, poznała go — Ulysses Stansell, starszy od niej o rok Gryfon, kapitan drużyny Quidditcha, a także chłopak, w którego kiedyś wleciała, kiedy uczyła się wsiadać na miotłę. Niefortunnie w niego wpadła, prawie obejmując go w pasie, żeby się zatrzymać, ale ten upadł i Wynn pognała dalej. I pewnie leciałaby dalej przez szkołę, gdyby nie interwencja nauczycielki. Burkes miała jednak nadzieję, że Stansell tego nie pamiętał.
— Co Ty wyprawiasz? — Zbliżyła się do niego i popatrzyła po doniczkach, chcąc sprawdzić, czy niczego nie popsuł. — Ty w ogóle wiesz, co robisz? Siedzę nad tym od trzech miesięcy… — rzuciła ostrzegawczo, sugerując, że jeśli cokolwiek popsuł, wbije mu różdżkę w oko.
Burkes
[ Właściwie nie miałabym nic przeciwko temu, by to Ulysses objął posadę kumpla, bo sądząc po opisie z karty — świetnie nadawałby się na Huncwota. Propozycja obejmowała "kilka dobrych lat", bo tak sobie myślę, że na pierwszym roku ta dwójka mogła jeszcze ze sobą rywalizować i dopiero gdzieś tak w połowie drugiej klasy odkryli, że o wiele lepiej im się współpracuje niż chwyta za łby... Wtedy mogła narodzić się sympatia. Z tego, co widziałam, Stansell obraca się też chyba w towarzystwie Weasley'ówny, która jest kuzynką Jamie'go, co świetnie by do tego ich kumplowania pasowało. ;) Tak samo z drużyną Quidditcha, bo Twój pan objął stanowisko kapitana akurat wtedy, gdy Potter z członkostwa w drużynie zrezygnował. Może był kapitanem w czwartej i piątej klasie, a Ulysses przejął po nim pałeczkę? Jim na pewno miałby mniejsze wyrzuty sumienia, gdyby zostawił drużynę w rękach kumpla. Nie zrezygnował jednak z treningów i tak sobie myślę, że od czasu do czasu wpada jeszcze na boisko żeby z nimi pograć (choćby tylko w ramach ćwiczeń, skoro już dba o formę). Co o tym myślisz? Mam też kilka innych, takich drobnych pomysłów, które składałyby się na ich relację. Daj mi znać czy coś takiego Ci pasuje... ;) ]
OdpowiedzUsuńJ. S. P. II
[Dzień dobry. Ano, faktycznie, dużo mamy Ślizgonów, ale zawsze najlepiej mi się ich prowadziło, więc wolę przy tym pozostać.
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo za komentarz i również życzę wielu ciekawych wątków.]
Felix White
Nevell Milsent nie baczył o to, co ktoś mówił na temat jego wieloletniej przyjaźni z Ulyssesem Stansellem; czyjaś opinia w tym temacie nie miała dla niego większego znaczenia, a już tym bardziej przełożenia na jego znajomość. Zresztą chłodne spojrzenie Ślizgona musiało okazywać się dostatecznie wymowne, skoro takowe zdania nie padały lub uwiązywały się w czyichś gardłach w efekcie jego wycofanej, opanowanej postawy. Milsent nigdy nie wykazywał zainteresowania Quidditchem, który przyprawiał wielu uczniów o wypieki na twarzy, a na mimikę chociażby Stansella przywoływał zacięcie i ogólną mobilizację przy ściągnięciu brwi. Nie wypadało zatem ani oczekiwać, ani tym bardziej liczyć na to, iż wychowanek Salazara Slytherina postawi nogę na trybunach, co z miejsca w przypadku ich przyjaźni skreślało bezcelowe sprzeczki dotyczące rozgrywki z udziałem brutalnych tłuczków i szybkiego, złotego znicza błyszczącego pięknie w promieniach słońca. Nevell Milsent wykazywał o wiele większe zainteresowanie wobec poruszania się ciał niebieskich i wszystkiego, co było z nimi związane, a co stanowiło całkowite przeciwieństwo punktu odniesienia właśnie dla Ulyssesa.
OdpowiedzUsuńŚlizgon wydostał się na wyłożony kamieniem dziedziniec bez większych problemów, a już tym bardziej zaczepek ze strony znanych mu z widzenia lub z niezbyt konkretnych rozmów twarzy — być może także ze względu na to, że chłodne spojrzenie wbite miał przed siebie, unikając kontaktu wzrokowego, co mogło skutecznie zniechęcić do zatrzymywania go. Milsent miał wbite ręce w kieszenie czarnej szaty, gdzie w jednej znajdowała się jego sosnowa różdżka, której zapach na świeżym powietrzu nie wydawał się aż tak intensywny, jak w zamku, a na ramieniu miał przewieszoną torbę, której zawartość składała się z dwóch opasłych podręczników, atlasu gwiazd oraz rolki pergaminu wraz z niezbędnymi przyborami do notowania w trakcie zajęć — teraz miały mu się przydać przy sprawdzaniu eseju Stansella, który w przedmiocie, który Nevell po prostu z całego serca uwielbiał. W momencie, gdy rozpostarła się przed nim otwarta, zielona przestrzeń błoni, odetchnął ciesząc się zastanym widokiem, a wkrótce usiadł w pobliżu drzewa nieopodal spokojnej tafli jeziora. Zanim na miejscu pojawił się Gryfon, zdążył wydobyć ze swojej torby atlas gwiazd i przyjrzeć mu się uważniej, mimo że aktualnie nie miał najmniejszych szans na weryfikację położenia ciał niebieskich — w niczym mu to jednak nie przeszkadzało. Milsent zadarł głowę, utkwiwszy pytający wzrok w Stansellu, wyciągając przy okazji dłoń, by w smukłe palce przechwycić zdjęcie i móc mu się uważniej przyjrzeć.
— Zaskocz mnie tą pomysłowością Alanis — odpowiedział niemal wymijająco Nevell, nie siląc się nawet na strzelanie w ciemno, gdy rzucenie okiem na smoka nie przywiodło mu na myśl żadnego godnego uwagi pomysłu. Kąciki ust Ślizgona uniosły się ku górze mimowolnie, gdy usłyszał dalszą część wypowiedzi Gryfona, która znacznie bardziej rozjaśniał mu sprawę nazewnictwa. — Po tylu latach powinni przyjąć do wiadomości to, że się przyjaźnimy. Podział na domy i rywalizacje chyba jest dla niektórych silniejszy niż fakty. — Przekrzywił głowę, dzieląc się swoją cierpką uwagą w tym temacie. Milsent może i nie dbał o opinie innych, lecz zdawał sobie sprawę z tego, że dla niektórych ich bliska znajomość stanowi ogromny problem. Dla pewnych jednostek zapewne na miarę równowartości filozofii krwi, której wychowanek Salazara Slytherina nie egzekwował ani tym bardziej nie wyznawał, pozostając w obojętności na skraju negatywnego stosunku za sprawą wyjątkowych umiejętności wychowawczych własnego ojca. — Nie wątpię, nie jesteś zbytnim geniuszem z Astronomii. Muszę zadbać o to byś zmieścił się w ramach zadowalającego i żebyś nie oblał. Domyślam się, że Alanis nie wybaczyłaby mi, gdybym nie uratował twoich czterech liter przed takim wstydem. — W głosie Milsenta wybrzmiała ciut ironiczna, uszczypliwa nuta, lecz nie miała ona w żadnym razie na celu urazić kapitana drużyny Gryffindoru.
Nevell
Odkąd Gail Rivers usłyszała o bójce między Stansellem, a siódmorocznym ślizgońskim błaznem, Basilem Gravesem, zastanawiała się nieustannie: co też mu strzeliło do głowy?! Była szczęśliwa i niepocieszona jednocześnie, że tym razem nie znalazła się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej godzinie, w związku z czym bójkę, oczywiście, przegapiła, nad czym raz ubolewała, a raz zastanawiała się, co mu, właściwie, strzeliło do głowy, że zrobił coś takiego. O ile pamiętała strzępki regulaminu szkolnego, za coś podobnego groziło nawet wydalenie; niemniej, była zaskoczona, bowiem nigdy nie spodziewała się po chłopaku, którego poznała już w pierwszy dzień szkoły, czegoś na kształt agresji. Miała nadzieję, że zakochany w swoich Gryfonach dyrektor jednak spróbuje naprostować całą tę podejrzaną sprawę. Lubiła Longbottoma, choć czasem wydawało jej się, że jest zbyt pobłażliwy dla niektórych uczniów.
OdpowiedzUsuńLekko poirytowana swoją niewiedzą, poderwała się na nogi z miękkiego, wygodnego fotela, w pośpiechu łapiąc swoją torbę, ginącą pod naszywkami i przypinkami w stylu prześmiewczo-literackim, wśród których około pięćdziesiąt procent miało elementy tęczowe, a pozostałe pięćdziesiąt dzieliło się między słoneczną, złotą żółć i lśniącą czerń. Maszerując dziarskim krokiem przez korytarz, Gail wydawała się nie zauważać, że podkolanówki mocno zsunęły się w dół po jej chudych, bladych nogach, i obecnie tkwiły w okolicach kostek; koszulę nosiła wiecznie rozpiętą pod szyją, poluzowany krawat powiewał za nią, a czarna szata zsunęła się z jednego ramienia. Gail miała też specjalne upodobania co do szkolnej spódniczki – notorycznie skracała ją przy pomocy różdżki. Oczywiście większość nauczycieli bezapelacyjnie tego nie tolerowała, jednakże ta sama większość wydawała się usilnie nie zwracać na to uwagi, co kilka tygodni przypominając sobie, że powinni wlepić niesfornej uczennicy szlaban lub chociaż odjąć kilka punktów. Gail uśmiechała się promiennie i pozostawała niewzruszona.
Tymczasem jednak wpadła do Skrzydła Szpitalnego jak burza, z potarganymi bardziej, niż zwykle, warkoczami, zdyszana i zaniepokojona. Skrzywiła się, widząc Stansella na śnieżnobiałym łóżku, na którego tle jeszcze wyraźniej odznaczały się wszystkie siniaki i zadrapania. Siódmorocznego Ślizgona nie zaszczyciła z kolei wzrokiem. Od razu skierowała się w stronę Ulyssesa, bezceremonialnie siadając na świeżej pościeli i nie trudząc się nawet przysuwaniem sobie krzesła.
– Co cię napadło, co?! – niemal wrzasnęła, chociaż na ogół była wyjątkowo spokojnym okazem młodej czarownicy. Tym razem jednak, czując wszechogarniający strach o dobrze znaną osobę, nie potrafiła się powstrzymać. – Co? – spytała już mniej donośnie. – Wywalają cię? – zerknęła kątem oka na krzątającą się przy Gravesie pielęgniarkę.
pechowe borsucze nieszczęście
Victor uparcie pragnął nawet w najmniejszym calu nie przypominać swojego ojca. Niestety im mocniej się starał, tym bardziej marny efekt, to przynosiło. Nie był w stanie oszukać swoich genów, ani tym bardziej tego, co odziedziczył po ojcu. Daleko było mu do matki podporządkowanej stanowczości głowy rodziny, czy równie potulnego rodzeństwa. Zawsze śmiało wyrażał własne zdanie, odważnie podnosił bunt i nie szedł ślepo za poleceniami rodziciela. Wszystko, to miało jednak swoje konsekwencje. Młody Ward został wręcz wyparty z rodzinnego otoczenia. Uznany za niewdzięcznego i po prostu głupiego, został sam, jednak nie odczuwał z tego powodu wielkiego smutku, zwłaszcza, że od dobrych czterech lat, nie spędził ani jednych świąt przy rodzinnym stole, pozostając w Hogwarcie, czy korzystając z gościnności znajomych oraz swojej dziewczyny.
OdpowiedzUsuń— Wiesz… ludzie w zwyczaju mając oceniać kogoś poprzez namiastkę tego, co pokazujemy, na co dzień. Nie wiedzą jednak, co dzieje się z nami po zajęciach, czy w domowym otoczeniu, a to właśnie wtedy człowiek jest najbardziej miarodajny pod względem swojego całokształtu — powiedział Victor i delikatnie się uśmiechnął. Wiedział coś o spostrzeganiu ludzi poprzez błędny pryzmat wartości, dlatego był w stanie idealnie zrozumieć Stansella. Był w końcu synem zastępcy Ministra Magii. Mógł mieć wszystko zaledwie za jednym poleceniem ojca, jednak o wszystko od zawsze walczył sam.
— Astronomia nie jest taka zła, jeśli wiesz, z których dokładnie ksiąg korzystać. Biblioteka jest nimi wypchana po brzegi, jednak z doświadczenia wiem, że ilość tych naprawdę przydatnych mogę policzyć na palcach u jednej ręki, nie uwzględniając nawet podręcznika, który przypomina czysty bełkot — rzucił Ward i chwyciwszy kolejnego rogalika, wzruszył delikatnie ramionami. Znał wręcz na pamięć układ zakurzonych regałów, które wręcz uginały się pod ciężarem obszernych tomiszczów. Wiedział gdzie szukać oraz miał możliwość skorzystania z pomocy zaprzyjaźnionej bibliotekarki, co niejednokrotnie ułatwiało mu konkretne poszukiwania. — Na kolacji porzucę ci tytuły ksiąg, z których możesz śmiało korzystać, ale myślę, że i tak największą motywację dla ciebie będzie stanowiła drużyna Qudditcha, dlatego i bez mojej pomocy, odnalazłbyś sposób, aby sobie poradzić i utrzymać pozycje — dodał brunet i z głośnym westchnieniem opadł na lekko zazieleniałą trawę. Przymknął powieki, gdy przyjemne promienie słońca, nieco bardziej nachalnie zaczęły muskać jego twarz. Nie mógł się już doczekać momentu, w którym zrzuci z swych barków ciężką presję, jak najlepszych wyników na końcowych egzaminach. Uwielbiał się uczyć, tworzyć różnego rodzaju prace, czy wertować kolejne strony coraz to nowszych ksiąg, jednak jak każdy również potrzebował przerwy i chwili wytchnienia, aby w pełni zregenerować siły.
Ward
— No tak… ale nie mogę doprowadzić tej rośliny do względnie dobrego stanu — powiedziała. — I to wcale nie tak, że robię to specjalnie!
OdpowiedzUsuńLubiła zielarstwo i wiedziała całkiem dużo, ale czasem chyba chciała ugrać za dużo, starała się za bardzo i wtedy nic nie wychodziło. A może po prostu trochę się przeceniła, myśląc, że będzie w stanie poradzić sobie z tym sama?
Westchnęła ciężko, patrząc po roślinie i zaczęła nerwowo gryźć dolną wargę.
— To przed nauką latania — wyznała. — W końcu uznałam, że warto nauczyć się latać, więc to genialny pomysł, żeby się nauczyć i nie zabić.
Nie wierzyła w to, żeby udało jej się trzymać miotły bez kilkudziesięciu bolesnych upadków. Ból jednak nie byłby jakiś tragiczny i pewnie próbowałaby aż nos zostałoby kilka razy złamany. Ale naprawdę obawiała się tego, że jej miotła będzie próbować ją zabić, a Wynn chciała jeszcze żyć. Nie skoczyła nawet szkoły i dopiero niedawno odhaczyła swój pierwszy pocałunek, więc nie mogą ot tak rozbić się o ziemię.
— Więc jak widzisz, to naprawdę cholernie ważne, Stansell. Każdy radzi sobie, jak możesz.
Wydawało jej się, że to naprawdę dobry plan. Przynajmniej będzie w stanie przeżyć przelot, a może okazałoby się, że naprawdę lubi latać. Może czując wiatr we włosach, poczuje się naprawdę wolna.
— Więc? Pomożesz mi, czy raczej stwierdzasz, że to głupi plan?
Tak naprawdę nie obchodzi jej to, co mógłby pomyśleć Ulysses, ale gdyby jej pomógł, byłaby jego dłużniczką. Długi sprawiały, że czuła się do kogoś przywiązana i z reguły unikała takich sytuacji, ale naprawdę jej zależało, dlatego stwierdziła, że tym razem po prostu pozwoli sobie pomóc, a potem zapyta, czego chciałby Stansell w zamian. Musiał coś chcieć. Nikt nigdy nie robił niczego bezinteresownie, nawet jeśli próbował do tego przekonać siebie i innych.
Czekała, aż coś jej odpowie, a była gotowa przyjąć odmowę i zgodę. Miała jednak nadzieję, że chłopak jej pomoże, szczególnie że chyba wiedział, jak odratować roślinę, a przecież samodzielnie jej to nie wychodziło ani trochę.
[Jak dla mnie, jak najbardziej może być!]
Burkes
Tunel wolnej przestrzeni, zawężony przez nadaną przez nich obu bliskość, nie robi mu żadnej różnicy. To tylko pewna wynikowa chwili, która zaraz zniknie. Stoi więc przy Ulyssesie z tą samą zaciętością, co chwilę temu, jasnymi tęczówkami oczu śledząc ruchy Gryfona. Usta tymczasem, w niedawno odczuwanej złości, pozostają nieznacznie rozchylone. Wypuszczają z siebie nierówny, choć cichy oddech. A on – wciąż niespokojny od zbyt szybkiej wędrówki od sowiarni do sali eliksirów, dopiero teraz zaczyna czuć tego skutki. Ciało, zatrzymane nagle po intensywnym ruchu, oddaje ciepło, a blade policzki w mało poręcznej chwili pokrywają się rumieńcem.
OdpowiedzUsuńGdyby nie był to – na Merlina – Malfoy, można by wręcz przysiąc, że coś go właśnie zawstydziło. Wrażenie to niknie jednak bezpowrotnie wraz z arogancką postawą Scorpiusa, który bardzo szybko z milczącego furiata przechodzi w prychającego gbura.
— Nie każdy uznaje parzenie zielska w kotle za szczególnie porywające... — zaczyna mało konkretnie, odrywając dłoń od kartki, którą do tej pory wciąż trzymał przy blacie. W zamian splata ręce na wysokości klatki piersiowej, marszcząc przy tym lekko brwi.
— ...ale jeśli Tobie to wychodzi, gratuluję. Może to pierwszy i ostatni z Twoich sukcesów — atak, jaki Malfoy wystosowuje w kierunku ego Stansella, to w rzeczywistości jedyna znana mu droga odpowiedzi na szyderstwo. Może nie najmądrzejsza, zważywszy na to, że prawdopodobnie Gryfon jest jedyną osobą, która może mu dziś pomóc z eliksirem, ale... Scorpius nie zawsze stoi na froncie z rozsądkiem. Szczególnie że w grę wchodzi jego duma.
Nikt nie będzie mu mówił, że czegoś nie potrafi... nawet jeśli jest to absolutna prawda.
— Normalnie bym się teraz zaśmiał, ale... niech stracę. Zaskocz mnie. Co chcesz mieć... Czego chce Ulysses Stansell?
Odchyla lekko głowę w tył, patrząc na niego z wyższością, i wcale nie dlatego, że dzieli ich prawie dziesięć centymetrów wzrostu. Większą butność w ów pozie nadaje Malfoyowi jego wrodzona próżność. Tak jakby za każdym razem, gdy wchodzi z kimś w napięty dyskurs, komunikował światu, że jest w tym wszystkim boski i nie ma na świecie niczego, z czym by sobie nie poradził. Dlatego tak łatwo mu odpowiedzieć na pytanie Stansella. I z drugiego jeszcze powodu: Scorpius nie wierzy, by Gryfon miał w ogóle jakiś plan, co do tego, o co mógłby prosić. Z jego perspektywy pytanie Lwiątka o to, co z tego będzie miał, stanowi zwykłą zaczepkę, na którą nikt nigdy nie odpowiada zgodą. Więc nikt nigdy nie przygotowuje również dalszego ciągu kwestii.
— Tylko nie wyjeżdżaj mi z jakimś „napiszesz mi eseje na najbliższy miesiąc”, bo to jest, na Merlina, daleko poniżej moich kompetencji. I liczę na większą kreatywność.
Teraz to on stawia mu wyzwanie, przyglądając mu się uważnie. Zrobiłby też krok do przodu, dla zaznaczenia swojej pozycji, gdyby miał na to miejsce. Tak się jednak składa, że już teraz niemal ociera się ramionami o klatkę piersiową kolegi, więc musi sobie ten manewr darować. Decyduje się jednak na opuszczenie podbródka w dół i pobłażliwy uśmiech. Wpełza on na jego usta w oczekiwaniu na odpowiedź Gryfona.
Scorpius H. Malfoy
Dobry wieczór, w związku z dalszą deklaracją uczestnictwa w życiu bloga pozostawioną pod ostatnią listą obecności, bardzo prosimy o zwiększenie swojej autorskiej aktywności. Zachęcamy do odnowienia rozpoczętych już wątków oraz witania nowych autorów. W razie potrzeby zgłoszenia urlopu prosimy odezwać się pod zakładką Administracji. Dziękujemy i życzymy dalszej (aktywnej) zabawy!
OdpowiedzUsuń