you stand here on your own

Jasper Rosier
DOM WĘŻA • VI ROK • KAPITAN / ŚCIGAJĄCY • KLUB ZAKLĘĆ
cis, włókno ze smoczego serca, 12 i ¾ cala • wilk • martwa siostra
Zaskakujące jak niewiele potrzeba by wyczerpać i tak wątłe pokłady resztek cierpliwości, które z trudem w sobie odnajduje. Na próżno w tym przypadku snuć bujdy o arystokratycznych przymiotach wyniosłości i opanowania – obie te cechy najwyraźniej w pełni zagarnęła dla siebie Josephine, zostawiając bratu nędzne ochłapy. I jak to potem nieelegancko wygląda, gdy ktoś z takim nazwiskiem ciska gromy nad stołem Ślizgonów, irytując się ileż można jeść śniadanie, podczas gdy trening czeka. Nasłuchał się w swym niespełna siedemnastoletnim życiu zarówno o cieniach, jak i blaskach rodzinnej spuścizny, coraz częściej dochodząc do wniosku, że żadna ze stron nawet nie ociera się o prawdę. Ledwo powstrzymuje ostentacyjne ziewanie, gdy pamiętający czasy chwały dziadek snuje o wspaniałych zasługach Rosierów i ogromnej stracie, jaką musieli ponieść podczas wielkiej wojny. Tylko w tym jednym przypadku wie, kiedy należy ugryźć się w język – ale w końcu po kimś odziedziczył wybuchowy charakterek. Myliłby się jednak ten, który naiwnie założy, że rezyduje w lochach wyłącznie dlatego, bo kilka lat wcześniej Tiara Przydziału odruchowo kazała mu przywdziać zielono-szary krawat (zresztą i tak regularnie pozostawiany na nocnej szafce w dormitorium). Ambitna z niego bestia, a i determinacji odmówić mu nie sposób, choć wciąż nie na pewności dokąd go to zaprowadzi po opuszczeniu murów Hogwartu. Wszelkie plany na to, co zdarzyć się może potem, skrzętnie zachowuje dla siebie, od niechcenia tylko czasem rzucając bezwstydną uwagą o plądrowaniu grobów zasłużonych magów z odległych wieków. Teoretycznie nie jest to wcale wykluczone, bo przecież szkoda byłoby marnować talent do zaklęć na przywoływanie ulubionej pary rękawic do quidditcha. Na razie jednak z czystym sumieniem odkłada na bok poważne rozważania o przyszłości – doba już i tak powoli robi się zbyt krótka, gdy wolny czas dzieli między cotygodniowe spotkania klubu zaklęć, a pastwienie się nad kolegami i koleżankami z drużyny, organizując katorżnicze treningi. Odżałować nie może przegranych (w dodatku w fatalnym stylu i to dwóch pod rząd!) Pucharów Domu, a jeszcze czasem dla świętego spokoju musi przejść się na spotkanie Klubu Ślimaka, tylko po to by chwilowo uciszyć natrętne głosy krewnych. Wąskie grono bliskich przyjaciół zdążyło się przekonać, że choć niewątpliwie wyjątkowo porywczy choleryk z niego, to w gruncie rzeczy – zwłaszcza jak na Ślizgona – wcale nie tak trudno z nim wytrzymać. Nigdy nie miał uprzedzeń przed utrzymywaniem dobrych relacji z wychowankami innych domów, a i do kwestii czystości krwi zdaje się podchodzić co najmniej obojętnie. Z pewnym zaskoczeniem odkrywa jednak od jakiegoś czasu, że nawet jemu zdarza się powielać pewne stereotypy, o które wcześniej by się nie posądzał. Byłby jednak skończonym głupcem próbując walczyć z płynącą w krwi odrobiną sławetnego francuskiego romantyzmu...

urodzony mroźnej zimowej nocy 27 grudnia 2005 r. w szpitalu świętego Munga w Londynie • wychowany w Dorset, gdzie od wieków znajduje się rodowa siedziba, chroniona zaklęciami zarówno przed mugolami, jak i czarodziejami • czarodziej czystej krwi, członek niechlubnie wsławionego na kartach magicznej historii rodu Rosier, należącego do Nienaruszalnej Dwudziestki Ósemki • biegle posługujący się językiem francuskim zarówno w mowie, jak i w piśmie • starszy o dwanaście minut brat dla Josephine, również wychowanki Domu Węża • krótko po rozpoczęciu czwartego roku nauki przywdział zielono-srebrne szaty domowej drużyny quidditcha, od tego czasu nieprzerwanie grając na pozycji ścigającego • w wakacje przed szóstym rokiem otrzymał odznakę Kapitana drużyny • w Hogwarcie towarzyszy mu wyjątkowo wyrośnięty kot – pomimo dotychczasowych w pełni uzasadnionych podejrzeń, nie udało się ustalić czy jest on w jakiejś częśći kugucharem

Najwyraźniej mam skłonność do ciemnowłosych, niepokornych panów, cóż poradzę...

5 komentarzy:

  1. Ten sobotni mecz... dlaczego od początku miała wrażenie, że coś pójdzie nie tak? Obudziła się już o świcie, w dodatku z okropnym bólem głowy. Wydawało jej się również, że miała jakiś dziwny sen… ale oczywiście nie zapamiętała żadnych konkretnych szczegółów. Może poza jednym. Spoglądając na ciemnozielony baldachim nad głową czuła, że nad dzisiejszą, długo wyczekiwaną rozgrywką, pomiędzy Gryfonami a Ślizgonami, gromadzą się ciemne chmury… Niestety, nie umiała ubrać myśli w słowa. Nie umiała nawet stwierdzić o co jej chodzi, skąd te bezpodstawne obawy… więc ostatecznie wyzbyła się tych głupich skojarzeń i po prostu wstała z łóżka. Zanim uda się na stadion miała do zrobienia parę innych rzeczy. Wśród nich zaległe wypracowanie na poniedziałkowe zajęcia z Transmutacji. Wiedziała, że po meczu nie będzie miała ani czasu, ani ochoty siedzieć nad pracą domową. Dlatego musiała uwinąć się ze wszystkim do godziny piętnastej. Obiecała Jasperowi, że nie odpuści sobie tego meczu. I obietnicy zamierzała dotrzymać. Zresztą, znając życie, i tak nie potrafiłaby się na niczym skupić, wiedząc że ciemnowłosy Ślizgon właśnie wywija brawurowe pętle na miotle. On mógł uważać, że jak zwykle nic mu nie będzie i wszystko ma pod kontrolą, jednak Penelope osobiście nie miała za grosz zaufania do mioteł. Jej zdaniem potrafiły być złośliwe. A tym bardziej przeciwnicy, którzy ich dosiadają… Tak czy inaczej, plan był prosty – ogarnąć się, zjeść coś, pozbyć się bólu głowy, a na końcu przysiąść do wypracowania. Panna Parkinson potrzebowała paru godzin, aby być zadowoloną ze swojego dzieła. Nie lubiła robić niczego po łebkach. Niestety, aby wyrobić się przed meczem musiała odpuścić sobie obiad, a więc nie udało jej się złapać Jaspera przed jego wyjściem na murawę… Miała nadzieję, że się za to nie pogniewa. Pewnie i tak myślał już tylko i wyłącznie o strategii na dzisiejsze spotkanie, a więc panna Parkinson nie musiała się tym długo zamartwiać. Kwadrans przed piętnastą opuściła mury szkoły. Wysokie wieże stadionu majaczyły w oddali, a na ścieżce pełno było uczniów, którzy tak jak ona nie zamierzali odpuścić sobie podziwiania zaciętej walki pomiędzy Gryfonami a Ślizgonami. Jej znajomi zajęli jej całkiem dobre miejsce, z którego mogła swobodnie obserwować całe spotkanie. Nim się jeszcze zaczęło znów przypomniała sobie o tym głupim przeczuciu z rana… Na szczęście po pojawieniu się na murawie wszystkich zawodników mogła skupić się na czymś innym…

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Całe spotkanie było niezwykle wyrównane. Penelope nie należała do wielkich znawczyń quidditcha, jednak po paru miesiącach regularnego chodzenia na prawie wszystkie mecze, wiedziała już co nieco o przebiegu gry. Po dwóch i pół godzinie nadal nie było jasnego rozstrzygnięcia. Obie drużyny walczyły zajadle… co chyba nikogo szczególnie nie dziwiło. Zwłaszcza biorąc pod uwagę historię odwiecznej rywalizacji pomiędzy domem Lwa a Węża. Dopiero tuż przed godziną osiemnastą, gdy słońce zniżało się coraz mocniej ku horyzontowi, szukający Ślizgonów pochwycił złoty znicz. Stadion zalała ogłuszająca fala krzyków, oklasków… i jęków. Penelope, tak jak wszyscy pozostali Ślizgoni, zerwała się z miejsca i zaczęła głośno klaskać i skandować. Kto by pomyślał, że jeszcze do nie dawna quidditch wcale jej nie interesował… Teraz doskonale czuła, jak schodzi z niej całe poranne napięcie. Pozostała sama radość i całkiem sporo ulgi… wiedziała, że gdyby to Gryfoni wygrali, parę następnych dni byłoby wyjątkowo ciężkich i markotnych. A nie lubiła, gdy Jasper niepotrzebnie się zadręczał. Ślizgoni zdobyli upragnione zwycięstwo. A więc Penelope miała rację – po meczu nie miałaby czasu na odrabianie lekcji. W ich pokoju wspólnym szykowała się głośna i prawdopodobnie długa noc, pełna radości oraz zasłużonego świętowania… Nagle jedna z koleżanek pociągnęła ją za rękaw płaszcza. Właśnie zmierzała do wyjścia, tak jak pozostali jej znajomi. Panna Parkinson posłała ostatnie spojrzenie w stronę cieszących się na murawie graczy i z lekkim uśmiechem na ustach ruszyła za koleżanką. Dopiero w drodze do zamku poczuła, że jednak trochę przemarzła. Adrenalina związana z meczem zaczęła powoli odpuszczać. Schowała więc chłodne dłonie do głębokich kieszeni i przyśpieszyła kroku. Większość Ślizgonów pewnie była już w pokoju wspólnym, ponieważ opuścili stadion trochę wcześniej. Chcieli przygotować się na powitanie zwycięskiej drużyny. Panna Parkinson i reszta jej znajomych dotarli na miejsce jako jedni z ostatnich. Dzięki temu mogli podziwiać pięknie udekorowany pokój wspólny. Największe wrażenie robiły migotliwe, zielone światełka przyklejone do wysokiego sklepienia… Wszędzie było mnóstwo ludzi, a pod ścianami wszystkie wolne stoły i stoliczki zapełnione były przekąskami oraz piciem… Przechodząc obok jednego z nich Penelope dostrzegła, że pomiędzy butelkami soków dyniowych przewijały się również inne… hm, napoje. Gwar przybrał na sile w momencie, gdy do pokoju wspólnego wkroczyła zwycięska siódemka. Znów zrobiło się niemal tak głośno, jak na stadionie. Penelope przystanęła pod jednym z wysokich filarów – szczęśliwie udało jej się znaleźć miejsce na schodku, inaczej mogłaby mieć małe trudności, aby w całym tym falującym i podskakującym tłumie dostrzec Jaspera… Znalazł się w samym centrum zainteresowania, a jakże… wszyscy chcieli go wyściskać i mu pogratulować. Podobnie jak szukającemu, który ostatecznie przechylił szalę zwycięstwa na ich stronę. Penelope obserwowała to wszystko ze swojego miejsca na niewielkim podwyższeniu i uśmiechała się widząc rozpromienione oblicze kapitana drużyny. A uśmiechnęła się jeszcze szerzej i jeszcze cieplej, gdy w końcu ich spojrzenia się spotkały…

      Penelope Parkinson

      Usuń
  2. Może nie była największą fanką quidditcha na świecie, jednak rozumiała jego fenomen – bądź co bądź, prawie wszyscy jej znajomi uwielbiali ten sport. Nawet jej zapracowany ojciec, który dzielił swój cenny czas pomiędzy pracą w szpitalu a pracę naukową, miał swoją ukochaną drużynę. Przy odrobinę luźniejszym dniu poświęcał parę wolnych chwil na zaczytywaniu się o najnowszych wynikach Zjednoczonych z Puddlemere. Zdarzało mu się nawet chodzić na ich mecze… Choć Penelope nie pamiętała, kiedy ostatnim razem miało to miejsce. Odkąd otrzymał zasłużony awans zostając jednym z najmłodszych Naczelnych Uzdrowicieli na Oddziale Urazów Pozaklęciowych większość czasu spędzał w szpitalu. No, ale tak czy inaczej pewien sentyment pozostał… Tak więc panna Parkinson wcale nie czuła zdumienia dostrzegając wokół siebie wszechogarniającą gorączkę quidditcha. Jasper kochał ten sport, doskonale to po nim widziała. Dziś wydawał się niemal dwa razy wyższy niż normalnie, tak bardzo cieszył się ze zwycięstwa… Cóż, niewątpliwie zasłużył na swoje pięć minut chwały. Dlatego Penelope nawet nie próbowała się ku niemu przepychać, kiedy w końcu pojawił się w pokoju wspólnym. Po pierwsze, i tak nie miałaby żadnych szans, aby się do niego dostać – nagle otoczyło go tak wielu Ślizgonów, że gdyby nie stała na drugim stopniu schodka zapewne w ogóle by go teraz nie widziała. Po drugie, naprawdę uważała, że powinien nacieszyć się tą chwilą. On i cała drużyna solidnie na nią zapracowali.
    Uśmiechnęła się do niego radośnie, gdy w końcu wypatrzył ją wśród pozostałych uczniów. Oczywiście, że również miała ogromną ochotę mu pogratulować, jednak postanowiła jeszcze chwilę się wstrzymać. Pomyślała, że za parę minut będzie już nieco mniej oblegany niż obecnie… Jednak najwyraźniej młody panicz Rosier miał na ten temat trochę odmienne zdanie. Na twarzy Penelope odmalowało się zupełnie szczere i niemal rozbrajające zaskoczenie, gdy ciemnowłosy Ślizgon zaczął się ku niej bezpardonowo przepychać. Z początku musiał się przy tym trochę napracować, jednak już po kilku sekundach pozostali domownicy musieli odgadnąć jego intencje i rozstąpili się przed nim na boki. Wówczas dla panny Parkinson szybko stało się jasne, że Jasper nie zamierzał się niczym (i nikim) przejmować. Wystarczyło, że dostrzegła te charakterystyczne, szelmowskie iskierki w jego jasnych oczach… W zaledwie jednej chwili znalazła się w jego silnych objęciach. Chyba lekko straciła przy tym równowagę, jednakże nie bardzo się tym przejęła – koniec końców i tak wylądowała wsparta na ciemnowłosym chłopaku, a jedyne o czym mogła teraz myśleć, to smak jego ust, którymi postanowił obdarzyć ją powitalnym pocałunkiem…
    — Jakże szlachetnie z twojej strony… — skomentowała krótko, gdy w końcu dał jej okazję do zaczerpnięcia tchu. Co i tak wcale nie było takie proste. Czuła bowiem wymowne mrowienie niemal w całym ciele oraz zdradzieckie ciepło rozlewające się delikatnymi falami po policzkach. Musiała się bardzo skupić, aby zebrać myśli. — Jak widać i tak świetnie sobie poradziłeś… Gratuluję, to był udany mecz... — uśmiechnęła się subtelnie. Zaraz jednak zerknęła dyskretnie w bok i z ogromnym trudem powstrzymała się przed wciśnięciem zarumienionego oblicza w szaty Jaspera. Dopiero teraz dostrzegła, że przygląda się im większość zebranych w pokoju wspólnym Ślizgonów. Penelope nie miała się czego wstydzić, jednak… — Chyba zasłużyłeś na coś dobrego do picia i jedzenia, co…? — zasugerowała cicho, posyłając wymowne spojrzenie w stronę stojącego pod ścianą stolika, na którym piętrzyły się butelki z napojami oraz małe przekąski. Miała nadzieję, że Jasper zrozumie o co jej chodzi i dzięki tej małej, sprytnej wymówce usunął się na chwilę w cień… Tam na pewno będą mogli swobodniej porozmawiać.

    Penelope Parkinson

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej! Wpadam podziękować za powitanie i przyznaję, że tworząc Tomka jako byłego kapitana również miałam w głowie zamysł na właśnie taką relację między naszymi chłopakami, nawet odpowiednio umiejscowiłam w czasie ten jego nieszczęsny wypadek (taka byłam niecna!), toteż nie będę ukrywać, że nieco rozczarowała mnie decyzja Administracji... Zwłaszcza, że z podobną postacią już się tu publikowałam.
    No, ale nie ma co! Zawsze to okazja, żeby trochę poszerzyć horyzonty, bo zgadzam się z Tobą w pełni, jeśli chodzi o Puchonów — to strasznie pomijany dom i to w dodatku niesłusznie... Cóż, biorąc pod uwagę, że w swojej blogowej karierze tworzyłam głównie wychowanków Domu Węża, a Tomek to mój pierwszy Borsuk, zgaduję, że możemy być hipokrytkami wspólnie. :D
    No i nic straconego, powiedziałabym, bo tak się składa, że wpadłam na pewien pomysł! Nie wiem co prawda na ile pasowałby on do Jaspera, ale zaproponować przecież nie zaszkodzi.
    A więc! Tak się składa, że w pokonywaniu tych niesnasek będzie Tomka wspierać Penelope, a z tego, co widzę, z Jasperem mają się ku sobie. Jest to istotne na tyle, że Thomas, jako wychowany z duchem dwóch pokoleń wstecz, jest z natury bardzo szarmancki, wręcz staroświecki w obejściu z koleżankami. W stosunku do Pen mógłby być taki z nawiązką, biorąc pod uwagę, że dziewczyna decyduje się poświęcać swój czas, żeby mu pomóc (a nie ma co ukrywać, że akurat Tomek dobrze wie, jak drogocenne bywają godziny). Nie miałby co prawda żadnych niecnych zamiarów (taki schemat zachowań mu po prosto wpojono), ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby panicz Rosier odebrał jego uprzejmość trochę inaczej. :D Jasper na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie porywczego, więc może mimo zaufania względem ukochanej zdecydowałby się jakoś subtelnie dać Tomowi znać, że nie do końca odpowiada mu sposób, w jaki traktuje Pen? Uważam, że mogłaby z takiej konfrontacji wyniknąć całkiem ciekawa rozmowa, a potem, po wyjaśnieniu całego tego nieporozumienia, być może typowo "męska" znajomość opierająca się o miłość chłopaków do Quiddicha? Jestem pewna, że Tomek, kiedy tylko może, wciąż chadza na mecze i żywo interesuje się sportowym życiem szkoły, przed jego wypadkiem panowie też z pewnością mieli ze sobą do czynienia.
    Coś takiego nam wymyśliłam, ale jest to jedynie luźna propozycja z mojej strony, więc daj znać, co o tym sądzisz. ^^


    THOMAS BLYTHE

    OdpowiedzUsuń
  4. Całe szczęście, że jak tylko zniknęli z centralnej części pokoju wspólnego, to udało im się znaleźć odrobinę więcej ciszy i spokoju. Choć cisza i spokój to chyba i tak za wiele powiedziane… Dzisiejszego wieczoru (a także i nocy) większość Ślizgonów będzie zajęta hucznym świętowaniem zamiast nauką, graniem w szachy bądź innymi prozaicznymi czynnościami. Dlatego Penelope tak bardzo zależało, aby wyrobić się ze wszystkimi obowiązkami. Wiedziała, że po wygranym meczu nie będzie miała czasu na myślenie o pracach domowych. O wiele przyjemniej było skupić się na siedzącym obok niej, ciemnowłosym Ślizgonie, który zajadał się czekoladową babeczką. Podejrzewała, że od paru dobrych godzin nic nie jadł. Zapewne gdyby go o to spytała, usłyszałaby że przecież nie miał do tego głowy, nie przed spotkaniem… Dlatego właśnie Penelope pozwoliła mu w spokoju pochłonąć swoją muffinkę zanim podjęła dalszą rozmowę.
    — Tak, napisałam już swoje wypracowanie. Mam więc wolny wieczór… — przytaknęła, odbierając od niego otwartą butelkę z kremowym piwem. Uśmiechnęła się lekko i pociągnęła ostrożny łyk. Napój był stosownie schłodzony, a ona już i tak lekko przemarzła, gdy siedziała na stadionie. Rano obudziła się z bólem głowy… i chyba w związku z tym nie powinna śpieszyć się z piciem zimnego piwa. Wolała nie ryzykować, przecież nikt nie lubił chodzić na zajęcia z katarem do pasa. — Nie wiem tylko co planujesz jeszcze dzisiaj robić… — kontynuowała, posyłając mu co najmniej przewrotne spojrzenie. — Właśnie ledwo co zszedłeś z miotły, po prawie trzech godzinach bezustannego latania i szarpania się z zawodnikami, kapryśnym wiatrem oraz śmigającymi nad głowami tłuczkami… Może nie jestem ekspertką w dziedzinie quidditcha, jednak uważam, że jeszcze pół godzinki, może godzina, i twoim jedynym marzeniem będzie ułożenie się wygodnie do snu — oznajmiła całkiem przekonywująco, unosząc wymownie jedną ciemną brew. Upiła jeszcze jeden mały łyk i odstawiła butelkę bezpiecznie na stoliku obok. Teraz tylko by jej przeszkadzała… Jasper wyciągnął ramię, a Penelope od razu skorzystała z zaproszenia, wspierając się wygodnie o bok ciemnowłosego Ślizgona. Wystarczyło parę sekund i znów zrobiło jej się cieplej…
    — Mam nadzieję, że tym razem nie przeszarżowałeś… — mruknęła nieco ciszej, bo akurat mijała ich grupka chłopców z czwartego roku, którzy z entuzjazmem zaczęli pozdrawiać swojego dzisiejszego bohatera. Penelope miała więc parę chwil, aby dostrzec że na prawym nadgarstku Jaspera widnieje całkiem pokaźny, fioletowy siniak. Zmarszczyła lekko brwi. Wczoraj jeszcze go nie było, a więc sprawa wyglądała na dość oczywistą… A jednak nie chciała nic więcej komentować. Jasper na pewno uznałby jej troskę za uroczą, aczkolwiek i tak nadal robiłby swoje. Zdążyła go już dobrze poznać. Zauważyła, że w czasie gry zapominał o całym świecie, w tym o swoim własnym bezpieczeństwie… Możliwe, że była to cecha wspólna większości zawodników quidditcha. I możliwe, że nie miała się czym martwić… Ale tak czy inaczej, wolałaby aby panicz Rosier bardziej na siebie uważał. Siniak to jeszcze nic strasznego, jednak ten sport potrafił być o wiele bardziej brutalny...

    Penelope Parkinson

    OdpowiedzUsuń