Charles Dante Gounelle


Urodziłem się we Włoszech, połowę życia spędziłem we Francji, skończyłem w Wielkiej Brytanii. Matka wariatka – bo innym słowem natury tej kobiety określić się nie da – uparła się, żeby na drugie imię dać mi Dante; no wiecie, niby w ramach upamiętnienia miejsca urodzin, na cześć tego sławnego poety, który stworzył utwór o wędrówce po dziewięciu kręgach piekła. No a ojcem moim przecież Francuz był, przepuścić tego mimochodem nie mógł. Więc zgodził się jedynie pod warunkiem, że na pierwsze będzie Charles. Baudleaire, jak się później okazało. Do kompletu brakowało jeszcze William'a – bo rodzicielka Brytyjką jest – ale tego postanowili mi już oszczędzić. Charles William Dante. Albo William Charles Dante? Wyobrażacie sobie? Ja nie.
Jak na syna mugoli przystało, znaczną część swojego dzieciństwa spędziłem istnie po... no właśnie, mugolsku. Zwyczajnie, to znaczy. Bez żadnej magii, latających mioteł czy groźnie bulgoczących w kociołkach wywarów. Wyobrażacie sobie moje zdziwienie, kiedy na kilka miesięcy przed jedenastymi urodzinami otrzymałem tajemniczo opieczętowany list z nieznajomym mi do tej pory herbem widniejącym na przedzie staromodnej koperty? Intrygujące to było, nie powiem. I przerażające przede wszystkim, bo rzecz miała miejsce podczas wakacji; byliśmy daleko od domu, a list zaadresowany był tylko do mnie. Dzień był niesamowicie ulewny, a ja do dziś pamiętam tę biedną sowę, która szukała schronienia przed deszczem wewnątrz naszego domku letniskowego. No, nieważne. "Mamy zaszczyt ogłosić, że został pan przyjęty do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie" – tak brzmiały pierwsze słowa, fantazyjną czcionką zapisane na szorstkim pergamine. Mnie pierwsze w oczy rzuciły się słowa magii i czarodziejstwa. Mojej matce – och, ironio – przyjęty. Normalny człowiek za żadne cuda świata by nie uwierzył. Uznał za żart, zaśmiał się pod nosem, podarł na małe kawałeczki, wrzucił do trzaskającego ogniem kominka. Ale nie ona. Mon fils sera un grand socier! – takimi słowami żegnała się z ludźmi, wsiadając do pociągu powrotnego ze Szwajcarii. Nikt jej nie wierzył, rzecz jasna; w czoła się pukali, omijali szerokim łukiem. Wariatka.
Jedni żyją bardziej z sensem, inni żyją bez sensu, a ja mam wrażenie, że żyję trochę z sensem i trochę bez niego. Zauważyliście już, że lubię sporo gadać, co nie? Jeżeli tutaj dotarliście, to chyba nie mieliście innego wyboru. No właśnie. Ale nie zawsze tak było. Tak dla porównania na przykład, przez całe siedem lat mojej edukacji w tej samej szkole, do której zostałem tak zaszczytnie bez pytania przyjęty, nie było osoby, z którą zaprzyjaźniłbym się na tyle, że swobodnie mógłbym wymieniać z nią tyle zdań, co dzisiaj i tutaj z Wami. Wtedy wolałem się trzymać na uboczu, odgrywać rolę największego kujona w całej szkole, a buszowanie dniami i nocami pomiędzy alejkami biblioteki wydawało mi się jakieś takie... bardziej zachęcające, niż zawiązywanie jakichkolwiek znajomości. Nie pytajcie dlaczego. Sam nie wiem, być może nawet już nie pamiętam. Resztką wspomnień coś mi tylko świta, że określenia typu szlama obcokrajowiec! mogły się do tego w jakimś stopniu przyczynić. Ale nieważne już. Było, minęło. Po zakończeniu Hogwartu wyemigrowałem z kraju, zniknąłem, słuch po mnie zaginął – nie, żeby ktoś za mną tęsknił, oczywiście. Wróciłem z powrotem do Francji. Tam zdobyłem wszystkie uzdrowicielskie kwalifikacje i tam zaangażowałem się w magiczną medycynę na tyle, że nawet ucieczka w utęskniony, mugolski świat po latach nie zdążyła mnie już odciągnąć. Nie wytrzymałem więcej niż dwa lata, wróciłem.
Wcale nie podobało mi się, że z wszystkich możliwych miejsc na świecie postanowiono wysłać mnie akurat z powrotem do Hogwartu. Wierzcie lub nie, (choć przypuszczam, że zdążyliście już wywnioskować) ale do moich ulubionych to wielkie, zimne zamczysko nigdy nie należało. Jeżeli wydało się wam po tym krótkim podsumowaniu, że właśnie się nad sobą użalam, to... gratulacje, macie trochę racji. Ale tylko trochę. Tak zupełnie poza tym, to w wykonywanym przeze mnie zawodzie miejsca na żale nie ma, a ja wciąż jestem tutaj z własnego wyboru. A więc porzucać wszelkiej nadziei, wy, którzy tu [do Skrzydła Szpitalnego] wchodzicie, nie musicie. Wasze połamane kości, poobijane ciała czy bolące brzuchy i głowy będą ze mną bezpieczne. Witajcie.
Długim, szkolnym korytarzem przechodzi on, Dante, znów gdzieś głowę ma w chmurach, a może nawet ponad chmurami. Ciężko stwierdzić co mu po tej głowie chodzi, kiedy spotyka się go poza Skrzydłem Szpitalnym. W Skrzydle czasem też, jeśli akurat dobrze się trafi. Wtedy, tak zwyczajnie – po ludzku – nie wygląda wcale na osobę, która zajmuje się tym, czym zajmuje się w rzeczy samej; a tym bardziej, że już się zajmując, zajmuje się cholernie dobrze. Gęba się mu nie zamyka, przez co czasem potyka się o własne myśli – no to i nogi raz na jakiś czas się zdarzy. Na biurku walają się mu stosy książek; mugolskiego pochodzenia, rzecz jasna – zupełnie jak ich właściciel (ten sam, który przeklina pod nosem za każdym razem, kiedy przypomni sobie, że w murach szkoły nie może liczyć na wsparcie urządzeń elektronicznych). Od poruszających się samoistnie schodów już całkowicie odwykł, na widok miotły robi się mu słabo, a o mówiących obrazach wciąż zapomina, doznając małych zawałów serca, kiedy zamyśli się już tak totalnie. Wiecie to nie bez przypadku – jeśli kiedyś umrze z przyczyn całkowicie niemagicznych, to wińcie obrazy. Kiedyś unikał przyznawania się do swojego statusu krwi jak ognia. Dziś go wcale nie boli ta cała szlamowatość, ba!, żaden dla niego to powód do wstydu, choć nauczony doświadczeniem tej informacji akurat na lewo i prawo nie rzuca. Domyślić się jednak wcale nie trudno, wystarczy uważnie się przyjrzeć. Wtedy można zauważyć, że poza wszystkim tym, co z uzdrawianiem związane, Charles magii unika.
Jak na syna mugoli przystało, znaczną część swojego dzieciństwa spędziłem istnie po... no właśnie, mugolsku. Zwyczajnie, to znaczy. Bez żadnej magii, latających mioteł czy groźnie bulgoczących w kociołkach wywarów. Wyobrażacie sobie moje zdziwienie, kiedy na kilka miesięcy przed jedenastymi urodzinami otrzymałem tajemniczo opieczętowany list z nieznajomym mi do tej pory herbem widniejącym na przedzie staromodnej koperty? Intrygujące to było, nie powiem. I przerażające przede wszystkim, bo rzecz miała miejsce podczas wakacji; byliśmy daleko od domu, a list zaadresowany był tylko do mnie. Dzień był niesamowicie ulewny, a ja do dziś pamiętam tę biedną sowę, która szukała schronienia przed deszczem wewnątrz naszego domku letniskowego. No, nieważne. "Mamy zaszczyt ogłosić, że został pan przyjęty do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie" – tak brzmiały pierwsze słowa, fantazyjną czcionką zapisane na szorstkim pergamine. Mnie pierwsze w oczy rzuciły się słowa magii i czarodziejstwa. Mojej matce – och, ironio – przyjęty. Normalny człowiek za żadne cuda świata by nie uwierzył. Uznał za żart, zaśmiał się pod nosem, podarł na małe kawałeczki, wrzucił do trzaskającego ogniem kominka. Ale nie ona. Mon fils sera un grand socier! – takimi słowami żegnała się z ludźmi, wsiadając do pociągu powrotnego ze Szwajcarii. Nikt jej nie wierzył, rzecz jasna; w czoła się pukali, omijali szerokim łukiem. Wariatka.
Jedni żyją bardziej z sensem, inni żyją bez sensu, a ja mam wrażenie, że żyję trochę z sensem i trochę bez niego. Zauważyliście już, że lubię sporo gadać, co nie? Jeżeli tutaj dotarliście, to chyba nie mieliście innego wyboru. No właśnie. Ale nie zawsze tak było. Tak dla porównania na przykład, przez całe siedem lat mojej edukacji w tej samej szkole, do której zostałem tak zaszczytnie bez pytania przyjęty, nie było osoby, z którą zaprzyjaźniłbym się na tyle, że swobodnie mógłbym wymieniać z nią tyle zdań, co dzisiaj i tutaj z Wami. Wtedy wolałem się trzymać na uboczu, odgrywać rolę największego kujona w całej szkole, a buszowanie dniami i nocami pomiędzy alejkami biblioteki wydawało mi się jakieś takie... bardziej zachęcające, niż zawiązywanie jakichkolwiek znajomości. Nie pytajcie dlaczego. Sam nie wiem, być może nawet już nie pamiętam. Resztką wspomnień coś mi tylko świta, że określenia typu szlama obcokrajowiec! mogły się do tego w jakimś stopniu przyczynić. Ale nieważne już. Było, minęło. Po zakończeniu Hogwartu wyemigrowałem z kraju, zniknąłem, słuch po mnie zaginął – nie, żeby ktoś za mną tęsknił, oczywiście. Wróciłem z powrotem do Francji. Tam zdobyłem wszystkie uzdrowicielskie kwalifikacje i tam zaangażowałem się w magiczną medycynę na tyle, że nawet ucieczka w utęskniony, mugolski świat po latach nie zdążyła mnie już odciągnąć. Nie wytrzymałem więcej niż dwa lata, wróciłem.
Wcale nie podobało mi się, że z wszystkich możliwych miejsc na świecie postanowiono wysłać mnie akurat z powrotem do Hogwartu. Wierzcie lub nie, (choć przypuszczam, że zdążyliście już wywnioskować) ale do moich ulubionych to wielkie, zimne zamczysko nigdy nie należało. Jeżeli wydało się wam po tym krótkim podsumowaniu, że właśnie się nad sobą użalam, to... gratulacje, macie trochę racji. Ale tylko trochę. Tak zupełnie poza tym, to w wykonywanym przeze mnie zawodzie miejsca na żale nie ma, a ja wciąż jestem tutaj z własnego wyboru. A więc porzucać wszelkiej nadziei, wy, którzy tu [do Skrzydła Szpitalnego] wchodzicie, nie musicie. Wasze połamane kości, poobijane ciała czy bolące brzuchy i głowy będą ze mną bezpieczne. Witajcie.
Długim, szkolnym korytarzem przechodzi on, Dante, znów gdzieś głowę ma w chmurach, a może nawet ponad chmurami. Ciężko stwierdzić co mu po tej głowie chodzi, kiedy spotyka się go poza Skrzydłem Szpitalnym. W Skrzydle czasem też, jeśli akurat dobrze się trafi. Wtedy, tak zwyczajnie – po ludzku – nie wygląda wcale na osobę, która zajmuje się tym, czym zajmuje się w rzeczy samej; a tym bardziej, że już się zajmując, zajmuje się cholernie dobrze. Gęba się mu nie zamyka, przez co czasem potyka się o własne myśli – no to i nogi raz na jakiś czas się zdarzy. Na biurku walają się mu stosy książek; mugolskiego pochodzenia, rzecz jasna – zupełnie jak ich właściciel (ten sam, który przeklina pod nosem za każdym razem, kiedy przypomni sobie, że w murach szkoły nie może liczyć na wsparcie urządzeń elektronicznych). Od poruszających się samoistnie schodów już całkowicie odwykł, na widok miotły robi się mu słabo, a o mówiących obrazach wciąż zapomina, doznając małych zawałów serca, kiedy zamyśli się już tak totalnie. Wiecie to nie bez przypadku – jeśli kiedyś umrze z przyczyn całkowicie niemagicznych, to wińcie obrazy. Kiedyś unikał przyznawania się do swojego statusu krwi jak ognia. Dziś go wcale nie boli ta cała szlamowatość, ba!, żaden dla niego to powód do wstydu, choć nauczony doświadczeniem tej informacji akurat na lewo i prawo nie rzuca. Domyślić się jednak wcale nie trudno, wystarczy uważnie się przyjrzeć. Wtedy można zauważyć, że poza wszystkim tym, co z uzdrawianiem związane, Charles magii unika.