Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ailean. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ailean. Pokaż wszystkie posty

Żywiołem naszym jest wieczysta niedojrzałość.

Charles Dante Gounelle
ur. 17 IX 1990 — szlama — wychowanek Ravenclawuzdrowicielpół Europy zwiedzone i jeszcze więcej szpitali po drodze — prywatne badania nad stworzeniem leku na likantropię — patronus: kameleon — bogin: czekoladowa żaba gigantycznych rozmiarów — różdżka: głóg, włos z ogona testrala, 10 cali, odpowiednio giętka
Urodziłem się we Włoszech, połowę życia spędziłem we Francji, skończyłem w Wielkiej Brytanii. Matka wariatka – bo innym słowem natury tej kobiety określić się nie da – uparła się, żeby na drugie imię dać mi Dante; no wiecie, niby w ramach upamiętnienia miejsca urodzin, na cześć tego sławnego poety, który stworzył utwór o wędrówce po dziewięciu kręgach piekła. No a ojcem moim przecież Francuz był, przepuścić tego mimochodem nie mógł. Więc zgodził się jedynie pod warunkiem, że na pierwsze będzie Charles. Baudleaire, jak się później okazało. Do kompletu brakowało jeszcze William'a – bo rodzicielka Brytyjką jest – ale tego postanowili mi już oszczędzić. Charles William Dante. Albo William Charles Dante? Wyobrażacie sobie? Ja nie.
Jak na syna mugoli przystało, znaczną część swojego dzieciństwa spędziłem istnie po... no właśnie, mugolsku. Zwyczajnie, to znaczy. Bez żadnej magii, latających mioteł czy groźnie bulgoczących w kociołkach wywarów. Wyobrażacie sobie moje zdziwienie, kiedy na kilka miesięcy przed jedenastymi urodzinami otrzymałem tajemniczo opieczętowany list z nieznajomym mi do tej pory herbem widniejącym na przedzie staromodnej koperty? Intrygujące to było, nie powiem. I przerażające przede wszystkim, bo rzecz miała miejsce podczas wakacji; byliśmy daleko od domu, a list zaadresowany był tylko do mnie. Dzień był niesamowicie ulewny, a ja do dziś pamiętam tę biedną sowę, która szukała schronienia przed deszczem wewnątrz naszego domku letniskowego. No, nieważne. "Mamy zaszczyt ogłosić, że został pan przyjęty do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie" – tak brzmiały pierwsze słowa, fantazyjną czcionką zapisane na szorstkim pergamine. Mnie pierwsze w oczy rzuciły się słowa magii i czarodziejstwa. Mojej matce – och, ironio – przyjęty. Normalny człowiek za żadne cuda świata by nie uwierzył. Uznał za żart, zaśmiał się pod nosem, podarł na małe kawałeczki, wrzucił do trzaskającego ogniem kominka. Ale nie ona. Mon fils sera un grand socier! – takimi słowami żegnała się z ludźmi, wsiadając do pociągu powrotnego ze Szwajcarii. Nikt jej nie wierzył, rzecz jasna; w czoła się pukali, omijali szerokim łukiem. Wariatka.
Jedni żyją bardziej z sensem, inni żyją bez sensu, a ja mam wrażenie, że żyję trochę z sensem i trochę bez niego. Zauważyliście już, że lubię sporo gadać, co nie? Jeżeli tutaj dotarliście, to chyba nie mieliście innego wyboru. No właśnie. Ale nie zawsze tak było. Tak dla porównania na przykład, przez całe siedem lat mojej edukacji w tej samej szkole, do której zostałem tak zaszczytnie bez pytania przyjęty, nie było osoby, z którą zaprzyjaźniłbym się na tyle, że swobodnie mógłbym wymieniać z nią tyle zdań, co dzisiaj i tutaj z Wami. Wtedy wolałem się trzymać na uboczu, odgrywać rolę największego kujona w całej szkole, a buszowanie dniami i nocami pomiędzy alejkami biblioteki wydawało mi się jakieś takie... bardziej zachęcające, niż zawiązywanie jakichkolwiek znajomości. Nie pytajcie dlaczego. Sam nie wiem, być może nawet już nie pamiętam. Resztką wspomnień coś mi tylko świta, że określenia typu szlama obcokrajowiec! mogły się do tego w jakimś stopniu przyczynić. Ale nieważne już. Było, minęło. Po zakończeniu Hogwartu wyemigrowałem z kraju, zniknąłem, słuch po mnie zaginął – nie, żeby ktoś za mną tęsknił, oczywiście. Wróciłem z powrotem do Francji. Tam zdobyłem wszystkie uzdrowicielskie kwalifikacje i tam zaangażowałem się w magiczną medycynę na tyle, że nawet ucieczka w utęskniony, mugolski świat po latach nie zdążyła mnie już odciągnąć. Nie wytrzymałem więcej niż dwa lata, wróciłem.
Wcale nie podobało mi się, że z wszystkich możliwych miejsc na świecie postanowiono wysłać mnie akurat z powrotem do Hogwartu. Wierzcie lub nie, (choć przypuszczam, że zdążyliście już wywnioskować) ale do moich ulubionych to wielkie, zimne zamczysko nigdy nie należało. Jeżeli wydało się wam po tym krótkim podsumowaniu, że właśnie się nad sobą użalam, to... gratulacje, macie trochę racji. Ale tylko trochę. Tak zupełnie poza tym, to w wykonywanym przeze mnie zawodzie miejsca na żale nie ma, a ja wciąż jestem tutaj z własnego wyboru. A więc porzucać wszelkiej nadziei, wy, którzy tu [do Skrzydła Szpitalnego] wchodzicie, nie musicie. Wasze połamane kości, poobijane ciała czy bolące brzuchy i głowy będą ze mną bezpieczne. Witajcie.


Długim, szkolnym korytarzem przechodzi on, Dante, znów gdzieś głowę ma w chmurach, a może nawet ponad chmurami. Ciężko stwierdzić co mu po tej głowie chodzi, kiedy spotyka się go poza Skrzydłem Szpitalnym. W Skrzydle czasem też, jeśli akurat dobrze się trafi. Wtedy, tak zwyczajnie – po ludzku – nie wygląda wcale na osobę, która zajmuje się tym, czym zajmuje się w rzeczy samej; a tym bardziej, że już się zajmując, zajmuje się cholernie dobrze. Gęba się mu nie zamyka, przez co czasem potyka się o własne myśli – no to i nogi raz na jakiś czas się zdarzy. Na biurku walają się mu stosy książek; mugolskiego pochodzenia, rzecz jasna – zupełnie jak ich właściciel (ten sam, który przeklina pod nosem za każdym razem, kiedy przypomni sobie, że w murach szkoły nie może liczyć na wsparcie urządzeń elektronicznych). Od poruszających się samoistnie schodów już całkowicie odwykł, na widok miotły robi się mu słabo, a o mówiących obrazach wciąż zapomina, doznając małych zawałów serca, kiedy zamyśli się już tak totalnie. Wiecie to nie bez przypadku – jeśli kiedyś umrze z przyczyn całkowicie niemagicznych, to wińcie obrazy. Kiedyś unikał przyznawania się do swojego statusu krwi jak ognia. Dziś go wcale nie boli ta cała szlamowatość, ba!, żaden dla niego to powód do wstydu, choć nauczony doświadczeniem tej informacji akurat na lewo i prawo nie rzuca. Domyślić się jednak wcale nie trudno, wystarczy uważnie się przyjrzeć. Wtedy można zauważyć, że poza wszystkim tym, co z uzdrawianiem związane, Charles magii unika.
by emme

don't give up, i won't give up

Evelyn Elizabeth Raven — 21 XII 1990 — absolwentka Hogwartu — dom w Hogsmeadeszczęśliwa żona — opiekunka domu Salazara Slytherin herb domu węża z dziada pradziada — z pochodzenia czystej krwi — nauczycielka latania — za czasów szkolnych obrońca w drużynie Ślizgonów, kilka lat po zakończeniu edukacji, doskonalenia umiejętności w zakresie Quidditcha oraz ambitnym dążeniu do osiągnięcia reputacji w świecie sportu, obrońca drużyny Srok z Montrose — krótka, aczkolwiek owocna kariera zakończona okropnym wypadkiem, brakiem możliwości kontynuacji kariery, długotrwałym dochodzeniem do siebie oraz przejściową utratą motywacji do życia — cydr, pióro pegaza, 10 i ¾ cala, niezbyt giętka — bogin: martwy mąż— właścicielka tego czarnego sierściucha
Droga Evelyn,

Nigdy nie przestawaj być tą samą kobietą, która satysfakcję z życia potrafiła odnaleźć w zwykłej codzienności – w czarnym, spasionym kocie, który każdego wieczoru o tej samej porze donośnym miauczeniem przypominał Ci, że właśnie zbliża się dziewiętnasta, a wraz z nią jego regularna dawka pieszczot, poprzedzona porą karmienia; w ledwo co zakończonym treningu, który ponownie okazał się być efektywniejszym od tego poprzedniego; w porannym uśmiechu męża, który kolejną noc z rzędu po powrocie z pracy musiał zanosić Cię z salonowej kanapy do łóżka, bo znów obiecałaś sobie, że tym razem nie zaśniesz aż do jego powrotu i znów nie dałaś rady. Życie lubi zaskakiwać, płatać figle, rzucać kłody pod nogi i wystawiać na przeróżne próby; sama jesteś tego najlepszym przykładem. Wciąż dobrze pamiętasz ten dzień, w którym po raz pierwszy zwątpiłaś w jego sprawiedliwość. Już nigdy więcej nie możesz pozwolić mu na to, żeby po raz kolejny na tak długi okres zmyło uśmiech z Twojej promiennej twarzy. Masz tylko jedno życie, Evelyn. Uśmiechaj się, śmiej i żartuj, nie trać pogody ducha. Tylko szeroki uśmiech może pomóc Ci wyjść zwycięsko w pozbawionym sprawiedliwości starciu z przewrotnym losem.
Nigdy nie wahaj się okazywać swoich uczuć. Łzy są oznaką słabości, ale słabość przecież nigdy nie była czymś, czego należałoby się wstydzić. Słabość wskazuje największe wady i daje najrzetelniejszy pretekst do tego, żeby móc nad nimi pracować; uwydatnia człowieczeństwo, przypomina, że nie ma na świecie ludzi, którzy są niepokonani. Nie bój się okazywać łez, Evelyn – w nich odnajdziesz prawdziwą ulgę. Krzyk jest oznaką bezsilności, ale bezsilność przecież nigdy nie była czymś, czego należałoby się wstydzić. Bezsilność to stan okropnej burzy, jest pozbawiony nadziei na lepsze jutro, ale nie ma takiej burzy, po której nie pojawia się tęcza. Nie bój się krzyczeć, Evelyn – w krzyku odnajdziesz prawdziwe ukojenie. Sprzeciw jest oznaką buntu, ale bunt przecież nigdy nie był czymś, przed czym należałoby się wahać. Bunt to walka i wyrażanie własnego zdania, a o nie w dzisiejszym świecie jest bardzo trudno. Nie bój się buntować, Evelyn – w buncie odnajdziesz prawdziwą siebie. Masz tylko jedno życie. Płacz, kiedy czujesz się słaba; krzycz, kiedy czujesz taką potrzebę i buntuj się, kiedy z czymś się nie zgadzasz.
Nigdy nie przestawaj walczyć. Walcz o siebie, o swoją przyszłość, o teraźniejszość i walcz tym wszystkim, co ostatnimi czasy tak często próbuje wracać do Ciebie pod postacią tych okropnych koszmarów. Pozostań tą samą kobietą, która nie zważając na okoliczności, zawsze dążyła do swoich marzeń. Już raz udowodniłaś, że nie straszna jest Ci ciężka praca nad sobą, a determinacją potrafisz przewyższyć niejednego czarodzieja. Nadszedł czas, żeby dokonać tego po raz drugi. Nie będzie łatwo, Evelyn. Przed Tobą długa droga i chociaż już nigdy nie będzie tak samo jak kiedyś, to nie zapominaj – wiele nowych możliwości wciąż stoi przed Tobą otworem. Masz tylko jedno życie, Evelyn. Nie poddawaj się, walcz.
Nie przestawaj kochać i nie zapominaj o tych, którzy kochają Ciebie. Zawsze potrafiłaś docenić potęgę miłości – nigdy nie pozwól sobie w nią zwątpić, nigdy jej nie lekceważ. Dbaj o James'a, takie skarby zdarzają się bardzo rzadko, wiem o czym mówię! Masz kochającą rodzinę, która zawsze będzie Cię wspierać. Niebawem nadejdzie czas, kiedy i Ty znów będziesz musiała być dla nich dużym oparciem, jakim byłaś przez tak długi czas. Zaopiekuj się swoim rodzeństwem i ojcem, kiedy mnie już dla was zabraknie, Evelyn. Masz tylko jedno życie. Kochaj i pozwól być kochaną.
Ostatnimi czasy wiele wycierpiałaś, córeczko. Kto inny jak nie Ty właśnie zdążył się przekonać, że żyje się raz? Dlatego baw się, tańcz, śpiewaj, płacz, kochaj, krzycz, buntuj, żyj. Nie zmarnuj tego, co zostało Ci dane.


Kocham, mama
FC: Natalie Dormer;
KONTAKT:lady.ariana4455@gmail.com
Kodzik pochodzi z kodziarni bloga American Gods, zajrzyjcie do pani od mężunia!
.

jeżeli nie masz światu nic szczególnego do zaoferowania, dziel się z nim tym, co wychodzi ci najlepiej




Jest nieprzeczytaną książką, która najczęściej sama zgadza się na to, żeby oceniano ją po okładce. Do tego stopnia, że sama w tę okładkę uwierzyła. Chowa się przed światem i ludźmi za każdym nieprzyjemnym słowem skierowanym w jej stronę i chociaż czasem bardzo by chciała, to równie ciężko jest jej się otworzyć. Zamknięta na klucz już w dzieciństwie pod wpływem oceniających wzroków kuzynów i rówieśników z podstawówki, bo nigdy nie była po prostu, a zawsze gdzieś pomiędzy dwoma światami oraz pod grubą przykrywką rodzicielskiej miłości, którzy zawsze lepiej niż ona wiedzieli, do czego się nadaje i co powinna. Krząta się pomiędzy bibliotecznymi regałami nie okazując po sobie wcale tej miażdżącej serca, a jednocześnie tajemniczo przyjemnej świadomości, że pomimo takiego nacisku nigdy nie spełni ich ambicji; ani matki, której marzeniem od zawsze było, że Christine zostanie w przyszłości znakomitą mugolską panią doktor, a dzisiaj zadowoliłaby się chociaż karierą uzdrowicielki; ani ojca, mocno wierzącego, że jego jedyna córka nigdy nie zmarnuje swojego potencjału tak jak niegdyś on, kiedy głupi zakochał się w mugolskiej kobiecie. A ona nie chciała nigdy leczyć ludzi, nie chciała nigdy zostać wielką czarownicą i w sumie nigdy to nie zdążyła się sama przekonać kim chciałaby być. Dlatego po prostu zajęła się tym, co od zawsze wychodziło jej najlepiej. Siedzeniem w bibliotece i nie wychylaniem nosa spoza niej.
Godzina punkt siódma, kiedy otwiera drzwi biblioteki; godzina punkt dwunasta, kiedy siada przy swoim perfekcyjnie czystym biurku, bo czas na drugą, południową kawę; punkt dziewiętnasta, kiedy wybiera się na swój rutynowy przegląd biblioteki. Chodzący zegarek. Głowa pełna wiedzy o medycynie mugolskiej, którą matka szprycowała ją za dzieciaka. Głowa generalnie pełna różnorakiej wiedzy, którą już bardziej dobrowolnie przyswajała do swojej głowy, bo tylko takim sposobem jej dziecięcy umysł był w stanie poradzić sobie z dźwiękami kłótni rodziców, które dzień w dzień z kuchni docierały do jej malutkiego pokoju. A później uczenie się już po prostu weszło jej w błogi nawyk. Chodząca po świecie czysta teoria.
Postura do przesady wyprostowana, serdeczny uśmiech i miłe słówka za każdym razem, kiedy na swojej drodze napotka jakiegoś mniej lub bardziej zabłąkanego ucznia. Postura szczupła, prawie wychudzona, słaba jakaś i niewysportowana; tylko nie wiadomo skąd nabierająca siły wtedy, kiedy trzeba przenieść z jednego końca biblioteki kilka ciężkich woluminów na raz. W sercu jakaś taka coraz większa pustka, kiedy z każdym dniem zdaje sobie sprawę, że samotność nie jest już taka przyjemna jak wydawało się jej to za czasów szkolnych; że takie pasywne działanie sprowadza ją do przykrego poczucia, że w ogóle nie jest zadowolona z tego, jaka jest. Cicha, taktowna i kulturalna; tylko w razie wyjątku upominająco skarci Cię wzrokiem, kiedy naruszysz harmonię tego wspaniałego miejsca, który jest jej jedynym prawdziwym domem. Pomoże, doradzi, wesprze. Dotrzyma tajemnicy. Bo taka właśnie jest. Cicha, spokojna, godna zaufania. Typowa pani z biblioteki, może jedynie troszkę łagodniejsza w obyciu niż jej poprzedniczka. Tylko w głębi chce więcej, chce mocniej, chce bardziej. I wierzyć tylko, że kiedyś się otworzy i przypomni każdemu po kolei, a zwłaszcza sobie samej, że książek nigdy nie należy oceniać po okładce.


CHRISTINE BUXTON



urodzona trzeciego lipca 1990r. w jakimś małym miasteczku w Wielkiej Brytanii  z pochodzenia półkrwi ❌ ojciec czarodziej, matka mugolka  była wychowanka domu Roweny Ravenclaw  niedoszła uzdrowicielka, obecnie bibliotekarka ❌ patronusem sowa  różdżka z drzewa różanego, ½ cala, włos z głowy wili, niezbyt giętka 





Witajcie kochani!
Trochę czasu minęło od mojego ostatniego blogowania. Trzeba nadrobić zaległości! Christine to troszkę taka nudna, milutka pani z biblioteki, ale w przyszłości planujemy odkryć jej drugą stronę, dlatego dla naszej cichej panny poszukujemy wątków, które pozwolą odkryć tę drugą naturę. Zapraszamy!
Buźka: Margot Robbie
Kontakt: lady,ariana4455@gmail.com