

VII rok, Hufflepuff,
pałkarz, koło ONMS, zielarskie, klub eliksirów
Silny akcent, przekleństwa rzucane tylko w języku walijskim i
nieskończone zapasy swetrów, czapek i szalików z owczej wełny.
Wesoła paplanina, plączące się nogi, zielone oczy i piegowaty
nos. Jest skłonna do uniesień – wpada w euforię z byle powodu,
melancholię, bo ma słabość do smutnej muzyki, irytację z
morderczymi skłonnościami, bo Ślizgon, którego na korytarzu
raczej by ucałowała, nieczysto faulował na boisku jej kolegę z
drużyny; biada mu. Na widok deszczu nie zmienia żadnych planów, wyjmuje
jedynie kolorowe kalosze, z których nie wyrosła od dzieciństwa,
kocha wiatr, bez którego jakoś dziwnie lekko lata jej się na
miotle, a drażni ją raczej za wysoka, niż za niska temperatura.
Dzieciństwo spędziła na walizkach, czasami nawet w nich,
obserwując pracę niegardzącego żadnymi żyjątkami ojca smokologa i już wtedy wiedziała, że
prawdopodobnie pójdzie w jego ślady, choć odkrycie Quidditcha
nieco zamąciło jej w głowie i wciąż rozważa wszystkie za i
przeciw. Matki nie
pamięta, a Dayowie, stary, walijski, czarodziejski ród, nie
wspominają o niej słowem; babka, gdyby była wierząca,
prawdopodobnie wykonywałaby znak krzyża na jakąkolwiek wzmiankę o
tej kobiecie. Eirlys nie wnika jednak, bo nieco szalony ojciec daje
jej wszystko, czego mogłaby potrzebować; zaraża śmiechem, chowa
mugolską muzykę, literaturę i czekoladę przed własną, nieco
zbyt tradycyjną rodziną, do spania czasami nadal opowiada historie,
które wydają się nieprawdopodobne nawet dziecku wychowanemu wśród
wszechobecnej magii. Choć przede wszystkim, nigdy jej nie porzucił;
nie pozwolił dziadkom na indoktrynację swojej jedynaczki, wszędzie
zabierając ją za sobą. A Eirlys uczyła się życia w otoczeniu
zwierząt i niebezpieczeństw, z których nawet nie zdawała sobie
sprawy. Może dlatego ludzie nie wydają jej się tacy straszni.
Zdjęcia się zmieniają. Oddaję wam mojego skrzata, róbcie z nią, co zapragniecie. Hej!