Arthur Black
Ravenclaw ◦ VII ◦ Czystokrwisty ◦ Prefekt Naczelny ◦ Klub Ślimaka ◦ Koło Astronomów
W wielu przypadkach pójście do Hogwartu zmienia ludzi na lepsze. W Twoim przypadku było wręcz odwrotnie. Gdybyś wiedział, że w wieku jedenastu lat światopogląd, który dotychczas udało Ci się stworzyć, runie i niepowtarzalnie się zmieni, pewnie wolałbyś się w ogóle nie urodzić.
Miałeś być w Slytherinie, wylądowałeś w Ravenclawie i to było pierwszym bodźcem, który zaczął całą lawinę kolejnych wydarzeń. Rodzice zastanawiali się dlaczego i obawiali się, że to nie tylko przez Twoją mądrość ale cechę, która u Krukonów jest cenna jak złoto; akceptacja innych. Wartość, która według innych byłaby zdecydowanie pozytywna, dla Ciebie stała się piętnem. Przecież jako czystokrwisty, chodzący ideał, pochodzący z wielopokoleniowej rodziny dumnych czarodziejów, nie mogłeś przyznać się do tego, że masz również siostrę, która jest charłakiem - skazą ostatnich Blacków; drzazgą wbitą tak mocno, że nie sposób się jej pozbyć. Rodzice tak bardzo chcieli uniknąć błędu, z jakim pozostawił ich dziadek, który został wydziedziczony, że zapomnieli czym tak naprawdę jest ludzka egzystencja. Awersja w stosunku do własnej córki osiągnęła taki poziom, że stała się dla nich tlenem, bez którego nie potrafili przeżyć. To wszystko skrupulatnie przekazywali Tobie, aż abominacja zaślepiła Ci czystość obrazu i zrobiła pranie mózgu. Ze szczęśliwego, niewinnego chłopca, kochającego swoich bliskich, stałeś się zgorzkniałym, antypatycznym manekinem, któremu większość boi spojrzeć się w oczy; pełne pogardy i wrogości wobec całego, otaczającego Cię świata. Nauka pomaga Tobie utrzymać jakąkolwiek, żałosną równowagę chociaż to i tak zbyt mało abyś na powrót mógł być normalny.
Zepsuty, gnijesz od środka, z każdym kolejnym dniem czując do siebie coraz większy wstręt. Jednak kimże innym mogłeś się stać skoro rodzina wpoiła Ci nienawiść do własnej siostry?
Cześć i czołem! Od razu może sprostuję, że dostałam pozwolenie na małe zagięcie rzeczywistości - uznajmy więc, że Alfard Black miał dzieci i dzięki temu mógł powstać wnuczek Arthur. :v Kartę sponsoruje Soap&Skin oraz Finn Cole.
Kontakt: raven.vaux@gmail.com
Cześć i czołem! Od razu może sprostuję, że dostałam pozwolenie na małe zagięcie rzeczywistości - uznajmy więc, że Alfard Black miał dzieci i dzięki temu mógł powstać wnuczek Arthur. :v Kartę sponsoruje Soap&Skin oraz Finn Cole.
Kontakt: raven.vaux@gmail.com
[ Śliczny mój, chodź do tatusia ;> ]
OdpowiedzUsuńTwój Quebo
[Hejka! Podoba mi się wybór domu u Arthura. Fajny ten chłopiec, podglądałam go w roboczych. Nie będę tym razem nic proponować, aby nie zajmować limitu. Za Soap&Skin to masz u mnie ♥, bo tę piosenkę znam z Dark. Baw się z nim dobrze! c:]
OdpowiedzUsuńArsellus Langhorne/Deucent Faradyne
[ Nie wiem co mają w sobie te Twoje postacie, ale zarówno po przeczytaniu karty Arthura, jak i Kennetha jakoś tak piszczę w duchu, że chcę wątek. Z Kennethem się nie udało (nadal rozpaczam!), ale jakbyś była chętna dać mi wątek z Arthurem to wpadaj! ]
OdpowiedzUsuńOlivia | Julia
[Serce tu zostawiam, bo na punkcie Peaky Blinders mam obsesję, więc wystarczyłby mi sam wizerunek, a tu do tego kreacja Arthura taka ciekawa. Tabby chyba nie łapie się na żadne poszukiwane powiązanie, ale i tak zgłaszamy gotowość o wspólnego pisania, bo mogłoby wyjść interesująco.]
OdpowiedzUsuńTabitha Blythe
[ Wpadaj na gg :) ]
OdpowiedzUsuńOlivia
[Nie wiem czy tak wolno, ale ja to bym mogła go podenerwować. Swoim uśmiechem i myślę, że wiedzą ne jego temat. Może Beatrice dowiedziałaby się o jego siostrze? I oczywiście nie jest na tyle zła, aby komuś o tym mówić, ale może zacznie podejrzewać, że Krukon nie jest taki straszny?
OdpowiedzUsuńMyślę, że podczas kolacji ich rodzin. Blackowie zaprosiliby Tenerbsiów, a Beatrice przeszłaby się po domu Twojego pana.
I bardzo mi się podoba ten Arthur, i jest taki nieoczywisty :>]
Beatrice Tenebris
[Aj, że też ostatnio jestem tak z doskoku i tylko paczę :c
OdpowiedzUsuńChętnie bym go też zagarnęła, ale w takim razie... yolo, walnijmy sobie dwa wątki i dwa powiązania, co nam szkodzi! Pisz mi tutaj, co byś chciała z tym powiązaniem: radioactive.edge@gmail.com :3]
[Keneth fajny, taki Puchon <3 no ale pozostałabym przy tym, może jak skończy się tu to zacznie się tam?
OdpowiedzUsuńNie wiem za bardzo jak siostra Arthura by się w domu poruszała, ale jeśli byłaby gdzieś ukryta, bo pewnie Blackowie nie chcieliby, aby widział ją ktoś z równie arystokrackiego rodu. Beatrice by sobie weszła na pięterko, może Arthur by ją przyłapał na rozmowie z jego siostrą? Pewnie by mu to nie pasowało. A Beatrice oczywiście tłumaczyłaby się słowami - szukałam toalety.]
[No jasne, tak byłoby najprościej. Beatrice szybko by się połapała, i pewnie będzie wściekła, bo na początku uważała, że jest tylko pomocą domową, a nie członkiem rodziny. Myślę jednak, że siostra raczej nie dałaby powiedzieć na Arthura złego słowa, więc Beatrice zrezygnowałaby z prawienia mu morałów.
OdpowiedzUsuńKto powinien zacząć?]
[Żaden problem, dziś powinnam się za to zabrać]
OdpowiedzUsuńRodzina Tenebris mieszkała tuż obok rodziny Black. Chyba tak już po prostu było, że arystokracja trzymała się razem. A czystokrwiści czarodzieje mogli wpadać tylko do tych, których krew jest równie nieskalana. Dla Beatrice Tenebris były to dyrdymały, choć jej rodzina podchodziła do tego tematu zupełnie inaczej.
OdpowiedzUsuńDla nich było to całkowicie naturalne, że nie zaproszą do swej posiadłości żadnego mugolaka i żadnego innego przyjaciela ich córki, którego krew nie jest dość czysta. Beatrice naśmiewała się za każdym razem, gdy rodzice wybierali coraz to wymyślniejsze szaty. I wcale nie po to, aby zadowolić samych siebie. Naciągali na siebie najdroższe i najwykwintniejsze stroje tylko po to, aby każdy to zauważył. Aby każdy widział na co mogą sobie pozwolić. Beatrice daleka była od oceniania ludzi po grubości ich sakiewki. Według niej to nie szata zdobiła człowieka, a dobro, którym dzieli się z innymi.
Wieczorem, gdy Tenebrisowie przygotowywali się do kolacji u Blacków, było dokładnie tak jak zawsze. Ubrani byli tak jakby odwiedzali co najmniej Ministra Magii. Sama Puchonka założyła zwykłą koszulę i czarne spodnie. Nie zamierzała zwracać na siebie uwagi. Sprawdziła tylko czy rękawy koszuli zasłaniają te parę nowych siniaków i gotowa była do wyjścia.
Isaac poprawiał właśnie swoje blond włosy, a ojciec z dumą mu się przypatrywał, a potem zobaczył Beatrice. Minę miał zupełnie inną. Tak jakby ujrzał coś nieprzyjemnego i wstrętnego, pewnie tak sobie też pomyślał na widok swojego dziecka. Posłał córce wyniosłe spojrzenie, a ona już wiedziała, że tego wieczoru będzie na ostrzu noża. Pod czujnym okiem ojca. Razem wyszli z domu, tak jakby cała ich rodzina była zdjęta z obrazka, no może poza oddaloną od nich Beatrice, ale to nikomu nie przeszkadzało. Bez niej wyglądali idealnie, Isaac i Zachary trzymający Jud pod ramię. Mieli zadowolone miny.
— Tylko, zachowuj się — Beatrice usłyszała nad sobą. Na dźwięk głosu ojca napięła wszystkie swoje mięśnie. Jeśli tak mówił to znaczyło, że miała uważać. — Wystarczy, że musimy znosić hańbę.
Isaac wydawał się zgodny z ojcem. Szkoda tylko, że gdy zostaną już sami on znów będzie przepraszał, że nie ma dość odwagi, aby postawić się Zachary'emu.
Zatrzymali się zaraz pod drzwiami Blacków, w ich domu pozapalane były światła, a więc musieli już czekać. Myśl o spotkaniu z Arthur'em była nie najprzyjemniejsza. Beatrice od zawsze uważała, że jest Bufonem i nie ma za grosz uczuć. Zwykle był jej zdaniem bez emocji, wypruty, pusty. Wielu obawiało się go, ale nie Beatrice. Nigdy się kogoś takiego nie lękała. Był co prawda wrogo nastawiony i nieprzyjemny, ale Puchonka nie była z tych którzy drżą na samą myśl, aby przejść obok niego korytarzem.
— Uśmiechnij się na Merlina! — to był Isaac, a zaraz matka wyciągnęła pięść i zapukała. Trzy razy. Drzwi otworzyła drobna blondynka. Beatrice już ją widziała wcześniej. Była najpewniej pomocą domową, pewnie pełniła rolę skrzata domowego.
Dziewczyna nic nie powiedziała i spuściła wzrok. Rodzice i Isaac nie okazali jej żadnego szacunku, przepchnęli się zaraz obok niej i wparowali do salonu. Ojciec podał panu domu jakieś wino, a matka witała się z panią domu serdecznym uściskiem, jak gdyby wcale nie obgadywała jej wczorajszego ranka. Isaac podszedł do Arthur'a, a Beatrice skupiła się na dziewczynie. Po raz pierwszy dostrzegła jej smutne oczy. Była bardzo przygnębiona i wyglądała na zmęczoną, a może na przestraszoną.
— Hej! Jestem Beatrice — podała rękę dziewczynie, która długo się w nią wpatrywała jakby nie wiedziała co powinna z nią zrobić. — Potrząśnij, zwykle tak to robią. — uśmiechnęła się do niej pocieszająco, ale dziewczyna wciąż nic nie robiła. Odwróciła się i spojrzała na państwo Black. Potem Puchonka nawiązała kontakt wzrokowy z Arthur'em.
— Siadaj! — ryknął Zachary, a zaraz się uspokoił: — Usiądź, skarbie. Pani Black już nakryła do stołu.
UsuńI Beatrice posłusznie usiadła wciąż nie odrywając spojrzenia od drobnej blondynki, która wyglądała na zdruzgotaną. Coś tu było nie w porządku, i Beatrice to czuła. Chciała jak najszybciej wstać z miejsca i odszukać teraz już odchodzącą dziewczynę.— Wybitne jest to danie, ziemniaczki wyszły Ci wprost idealnie
— Tak to z nowego przepisu
Puchonka grzebała w swoim talerzu, ale gdy nie dostrzegła tam nic ciekawego nadszedł czas, aby uraczyć innych swym spojrzeniem.
Obecny tydzień w szkolnym życiu Vincenta przebiegał według zasady "Jeśli coś ma się spieprzyć, to spieprzy się wszystko". Najpierw nie dotarła do niego bardzo ważna przesyłka: wyciąg ze śluzu rzadkiego ślimaka zamieszkującego tylko konkretne tereny Finlandii, na który wydał swoje miesięczne kieszonkowe. Chciał w wolnej chwili, z pomocą zarówno magii, jak i swoich osobliwych umiejętności sprawdzić jak substancja będzie się sprawdzała w lakierowaniu drzewca do różdżek. Od tego czasu zaprzątał sobie głowę i czekał tylko na wezwanie na przesłuchanie do Departamentu Transportu Magicznego w Ministerstwie. Teoretycznie siostra zawsze kryła jego plecy, ale kto ją tam wie... A propo siostry, w gąszcz kolejnych niefortunnych zdarzeń pokroju kilku złych ocen (zebranych przez zarywanie nocek na eksperymentach) musiała się i wcisnąć starsza Greed. Przy czwartkowym śniadaniu rodzinna sowa przyniosła mu list od matki oznajmiający, że w przyszłym roku szkolnym jego siostrzenica zacznie naukę w Hogwarcie. Krukon miał się więc stać jej aniołem stróżem - nie miał jednak pojęcia JAK miałby nim być, skoro: a) nie był w stanie ogarnąć sam siebie, a co dopiero kolejnej osoby, b) różnica wieku między pierwszą, a ostatnią klasą była jednak dość potężna i wykluczająca snucie się za gówniakiem jak cień, szczególnie, jeśli trafi do innego domu. Poza tym... Po co informowali go o tym teraz, listownie? Przecież to nie tak, że dopiero dowiedział się o jej istnieniu! Chociaż, fakt, nie pamiętał nawet ile mała miała lat. Cofnął więc jedną swoją irytację z puli dziesiątek innych, bo to akurat ze strony jego rodziny było mądre.
OdpowiedzUsuńPiątek zapowiadał się nieźle, gdyby tylko brunet odpuścił już wszystkie skumulowane negatywne emocje i przestał chodzić jak na szpilkach, dając sobie chwilę oddechu. Podczas powrotu z sowiarni musiał oczywiście wdać się w słowny zatarg z kilkoma siedmiorocznymi Ślizgonami, którzy należeli do gatunku tych średniomyślących, dodatkowo częściowo bezkarnych przez świadomość ich rychłego końca edukacji. Wraz z końcem ripost musieli zmienić taktykę, z pomocą zaklęcia spuszczając na Krukona żyrandol na świece dotąd lewitujący pod sufitem. Jasne, że Vincent mógł łatwo zatrzymać wpływ grawitacji z pomocą kolejnego zaklęcia. Stał jednak jak kołek z twarzą zwróconą w górę, obserwując w zwolnionym tempie ze zmęczonym wyrazem twarzy jak kupa żelastwa zmierza w jego stronę. Uderzenie i wylądowanie na ziemi z raną na czole potraktował chyba jako masochistyczny rytuał, w którym wszechświat wrzeszczy do niego "Ogarnij się, człowieku!", który... średnio zadziałał. Wyraz na twarzy miał tak samo wkurzony i gburowaty, jak przed wypadkiem, z różnicą czerwonego zabarwienia skóry i koszuli.
- AAARHGHHHRRR - odbiło się echem od kamiennych ścian i posadzki męskiej łazienki na szóstym piętrze, kiedy młody Greed po kilku minutach bezczynnego siedzenia na ziemi pod ścianą zacisnął boleśnie palce na kosmykach ciemnej czupryny i postanowił dać upust swojej skumulowanej frustracji. Wejście pod prysznic i obmycie się z krwi, którą umorusana była jego twarz musiało poczekać na koniec nastoletniego kryzysu i nienawiści do wszystkiego wokół. Po omacku (jedną powiekę mając sklejoną zakrzepniętą krwią z rany na czole) rozwiązał krawat i szybkim ruchem dłoni ściągnął go, po chwili sycząc przez własną głupotę - tym razem czerwony ślad na karku spowodowany gwałtownością tego zabiegu. Przez myśl przemknęło mu tylko, że jedyną pozytywną rzeczą było ominięcie łazienki na parterze. Gdyby natknął się tam na Irytka... Cóż, chyba zapisałby się w historii jako pierwszy czarodziej, który zamordował ducha.
[Królu Arturze, twój Lancelot przybył!]
Vincent Greed
Gdyby spojrzenie mogło zabijać, to... Arthur miałby się bardzo dobry, bo wzrok dwóch czarnych węgielków można było porównać raczej do zmarniałego, bezdomnego kundla któremu nie powiodło się buszowanie po śmietnikach. Vincent doskonale wiedział, że nie wygląda to groźnie, dlatego zakomunikował swój bunt przez odrzucenie niemej propozycji pomocy. Nie spojrzał nawet na wyciągniętą dłoń, z pretensjonalną miną wpatrując się w twarz Blacka.
OdpowiedzUsuńCzując zimno na sklejonej powiece syknął, przejmując rolę przytrzymywania papierowego ręcznika.
- Nie wiem jakie masz oczekiwania wobec mojej sylwetki, ale pozbawienie mnie okrycia nie sprawi, że będę wyglądał mniej żałośnie. To działa na odwrót.
Gwałtownie odsunął się po posadzce do tyłu. Mimo nieprzyjemnego uczucia przesunął papierową ciapę w górę, przez brew i czoło, by odgarniając nią włosy dotrzeć do źródła całego zamieszania, czyli urazu na samej linii włosów.
- W skrócie: mój nabyty pacyfizm nie zdał egzaminu. Plus grawitacja wygrała walkę z refleksem. A nie, sorry, sam postanowiłem, żeby uderzył mnie żyrandol - tu Vincent nie skłamał - Wiesz, taka metafora kopa w dupę. Podziałało - tego, że to akurat był blef, nie trzeba by nawet zaznaczać, biorąc pod uwagę grymas, który zrobił Greed. Przechylił bowiem głowę i spojrzał na Arthura najbardziej zrezygnowanym spojrzeniem, które miał w zanadrzu. Z drugiej strony, niektórzy, znając go, stwierdziliby, że to jego normalna twarz.
Po dłuższej chwili odsunął prowizoryczny opatrunek od czoła, po intensywności czerwieni na nim starając się ocenić, czy jego głowa postanowiła przestać krwawić. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie próbował wyjść przy okazji na mądrego.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że za pół godziny mamy historię magii? Nie zdążysz wyschn... - urwał na moment. Głowa, dotąd spuszczona i obserwująca z żalem mokrą, papierową kulkę w jego dłoni podniosła się dynamicznie do góry, co spowodowało nową strużkę krwi spływającą z czoła, dla odmiany brudzącą spodnie Krukona. Jego oczy szeroko otworzyły się (choć lewe wyraźnie mniej, ze względu na kawałek skrzepu którego nie udało mu się zetrzeć jednym ruchem) - Za pół godziny mamy historię magii - tak, Vincent, to prawda. Powtórzenie tego faktu na głos po raz drugi nie sprawi, że w twoim mózgu zmaterializuje się plan i treść referatu, który masz wygłosić.
Vincent, aka Gapcio krasnoludek
Odkąd Vinny zdał sobie sprawę o rychłej porażce, jego ruchliwość znacznie się zwiększyła i zamiast siedzieć dalej na kafelkach jak ostatnia ofiara, wstał i pochylił się nad umywalką oglądając skalę zniszczeń swojej twarzy w lustrze.
OdpowiedzUsuń- Czuję się urażony faktem, że uwierzyłeś z buta w powód mojego wypadku. Miałem nadzieję, że choć trochę lepiej o mnie myślisz i przynajmniej powiesz "No chyba żartujesz", czy coś - burknął, nie siląc się na obrócenie w głowy w bok, uciskając ranę i starając się przypomnieć cokolwiek, co jego ojciec mógł kiedykolwiek wspominać o krwawieniu zranień głowy.
Motywacją do zwrócenia wzroku na Arthura stało się dopiero powtórzone kolejny raz słowo. Vincent wykonał obrót, kiedy jego duma nakazała mu zaprzestanie dłubania w czole i oparł się dłońmi o kamienne obicie umywalki.
- Uważaj, co mówisz. Co, jeśli mam ukrytą depresję, a ty, gadający o mojej beznadziejności, będziesz moim gwoździem do trumny? Wstydziłbyś się, Black - sytuacja nie dała czasu na zastanowienie się na tym, czy Greed był w tym zwróceniu uwagi poważny, bo czas mijał, a pustka w głowie Krukona dotycząca jego własnego referatu ani trochę się nie zapełniała.
Usłyszawszy późniejsze nawoływanie Arthura, Vincent będący po szybkim prysznicu spędzonym na powtarzaniu na głos słów referatu, które wymyślał na bieżąco, przyciskając zwinięty w rulon krawat do czoła, z butami w dłoni i niezapiętej, pokrwawionej koszuli wypadł z łazienki. Gwałtownym ruchem (co spowodowało rozerwanie się skrzepu, który już zdążył się zrobić na powierzchni rozcięcia) głowy spojrzał na przyjaciela, i - o dziwo - wzrokiem zdeterminowanym, a nie przestraszonym jak kwadrans temu, i poprosił:
- Graj na zwłokę.
Nie miał pojęcia, czy Black faktycznie go posłuchał, czy to jakieś losowe zdarzenie spowodowane przez uczniów (jeśli już, to najprawdopodobniej Ślizgonów, z którymi Kruki akurat dzieliły te zajęcia) spowodowało, że lekcja, wbrew zwyczajowej punktualności profesor Blackwall, rozpoczęła się trzy minuty po czasie. Vincent wpadł do klasy jako jeden z ostatnich (ale nie ostatni, ha!) i tak szybko, jak przekroczył jej próg, przybrał spokojny wyraz twarzy i wyprostowaną postawę, jak nigdy gdyby nic z pergaminem pod pachą zmierzając w stronę biurka nauczyciela i tablicy.
- Pani profesor - skinął głową, mając szczerą nadzieję, że ruch ten nie spowoduje, że na szybko przytwierdzona do czoła gaza odpadnie i przyozdobi blat, na którym nauczycielka trzymała swoje papiery. Na szczęście, udało się - Rozumiem, że mogę wygłosić mój referat o wybranej magicznej rewolucji?
Nie, nie musisz. Mamy dużo materiału, tak w zasadzie to zadałam ci go tylko po to żeby zobaczyć, czy cokolwiek przygotujesz. Siadaj, przechodzimy do lekcji bo Ministerstwo nie da mi spokoju jak nie nadrobię tematów.
To miał nadzieję usłyszeć. Jednak, jak wszyscy wiedzieli, był beznadziejny.
- Oh, jasne, jestem bardzo ciekawa jak zinterpretowałeś temat. To było dość duże pole do wyboru, więc mam nadzieję, że nas wszystkich zaskoczysz.
I zaskoczył. Vincent podczas dwudziestu minut swojego monologu zdołał przeredagować kilka historii, które... w dzieciństwie przed snem opowiadała mu rodzinna skrzatka domowa, Knotka, która mimo bardzo sędziwego wieku wciąż z pasją służyła w domu Greedów. Fragmenty, które wybrał dotyczyły akurat punktu widzenia skrzatów na odważną decyzję Helgi Hufflepuff, która zatrudniła je w Hogwarcie. By zwiększyć swoją wiarygodność, nie posługiwał się oczywiście konkretnymi datami, a pompatycznie brzmiącymi stuleciami, przedstawiając jak wyglądały w tamtej czasie opozycje do tego pomysłu w skrzackiej społeczności. Przywołał również przykład pojedynczych skrzatów pracujących od lat jako pomocnicy w Świętym Mungu. Gdzieś w połowie wystąpienia zorientował się, że oczy uczniów zwrócone na jego osobę stały się jakoś bardziej uważne i był święcie przekonany, że dotknął akurat momentu tematu, który wszystkich zainteresował - dlatego kontynuował z jeszcze większą pasją i przekonaniem. Biedny Vinny jednak nie miał dostępu do lustra i nie mógł wiedzieć, że spojrzenia te raczej są spowodowane idealnie symetryczną strużką krwi, zaschniętą idealnie na środku wzdłuż drogi, którą rysował się jego nos. Pani Blackwall patrzyła nieco na ten widok z politowaniem, mając ochotę powiedzieć biedakowi o co chodzi, ale był tak zafascynowany tym, co mówi, że nie miała serca mu przerywać. Szansę na swoje oświecenie zyskał dopiero, gdy skończył, podsumowując wszystkie swoje spostrzeżenia dotyczące tego, jaką wielką rewolucją było zatrudnienie skrzatów w magicznej szkole i jak bardzo wpłynęło to na najróżniejsze ruchy politycznopodobne w ich społeczności.
Usuń- Temat skrzatów zazwyczaj skrzętnie pomija się w literaturze, jestem bardzo zaintrygowana tym, że dotarłeś do tak szczegółowych informacji. Powyżej oczekiwań, siadaj.
- I kto jest teraz beznadziejny? KTO? - entuzjastycznie, choć szeptem, zapytał Arthura gdy zszedł z podestu i zajął swoje miejsce obok Krukona. Był tak z siebie zadowolony, że nie zwracał nawet uwagi na głupkowate spojrzenia Ślizgonów, którzy zawsze mieli do tego jakiś powód - nie potrzeba było do tego wcale krwawiacego czoła (o którym Vincent wciąż nie wiedział). Rytmicznie zastukał kilka razy dłońmi w blat biurka w wyrazie triumfu, i charakterystycznie w swoim stylu zagryzł dolną wargę z uśmiechem rozglądając się jak dumny kogut po klasie.
mów mi Einstein
- Dzięki, mamo - nie wiadomo, czy powiedział to w reakcji za zaoferowanie ekskluzywnej chusteczki z prywatnej linii Blacków, czy na potwierdzenie o jego beznadziejności. Vincent jedną dłonią podniósł włosy do góry, żeby przytknąć miękki materiał do niegroźnej (bo gdyby było inaczej, pewnie już dawno by zemdlał) rany na czole. Gdy jednak zauważył, że cała posoka najwyraźniej już zaschła wzdłuż przecięcia, bo nie pobrudziła nową krwią bawełnianej szmatki, począł pocierać nią o grzbiet swojego nosa, żeby zetrzeć ślad krwi upodabniający go do indianina.
OdpowiedzUsuńSłysząc, że to barwa wojenna spowodowała zainteresowanie klasy jego osobą, spojrzał zrezygnowany na przyjaciela. Uderzył dłonią w zamknięte na blacie przed sobą tomisko, za co szybko sam siebie skarcił robiąc głupią minę i upewniając, że profesor Blackwall nie spojrzała na niego żądnym mordu spojrzeniem. Ktoś mu kiedyś mówił, że jest bardzo miła, a to mylne wrażenie wywołane jest jedynie wyrazem jej twarzy, ale.. Jakoś nie był do tego przekonany. Mimo, że dopiero co dała mu bardzo dobrą ocenę za istny festiwal frajerstwa, to wciąż nie ufał starszym kobietom. Miał złe doświadczenie z wybuchami złości jej podobnych.
- Świetnie - burknął szeptem, rozwijając pergamin i notując na nim zagadnienia, które czarownica podawała im do eseju. Jako, że mieli już zapowiedziany na przyszły tydzień test, nie zamierzała na dzisiejszej lekcji wprowadzać nowego materiału by nie mącić młodym magikom w głowach - Teraz czuję się tak beznadziejnie, jak stara Granger z tym całym jej WESZ. Moja siostra jej nienawidzi - prawdą było, że odkąd sławna mugolaczka stała się ministrem magii, jego siostra poważnie zastanawiała się nad zmianą pracy. W końcu, przez intrygę matki, wychowana była w całkiem innej atmosferze, niemal jako rasowa Ślizgonka. Wciąż dziwnie mu było myśleć o tym, że mimo tak wielkich różnic między sobą rodzeństwo dzieli ze sobą krew. To nie tak, że nigdy nie próbował się dogadać... Po prostu różnica wieku i awersja Rosie do jego osoby nie zachęcały go do tego w żadnym stopniu.
Vincent swoim przełomowym referatem zabrał większą część lekcji, nic więc dziwnego, że reszta przeznaczonego na naukę historii czasu minęła jak z bicza strzelił. Kiedy przestronną salę wypełnił odgłos pakowania się uczniów i szurania krzeseł, Greed wtórował chowając swoje manatki do skórzanej torby. Gdy jednak powstał, zamiast wyjść i popędzić po pomoc medyczną, obszedł ławkę żeby położyć dłonie na blacie i pochylić się nad Arthurem.
- Nie idziemy do Skrzydła - pokręcił głową z uśmiechem, powodując jeszcze większy bałagan czupryny, niż miał dotychczas. Black co prawda jeszcze nie zaproponował takiej wycieczki, ale Vinny wiedział, że był to bardzo prawdopodobny obrót spraw - Krew mi już nie leci, a tak to będę miał bliznę. Laski lubią facetów z bliznami - oni dwoje wiedzieli dobrze, jakie podejście do randkowania miał brunet. Bianca dotąd była jedyną kobietą w jego życiu (dobra, mamo, ty też, tylko mnie nie bij) i nic nie zapowiadało, żeby to miało szybko się zmienić.
- I ty, mój drogi, pamiętaj, że wisisz mi kolejkę.
let's get wasted Vinny
Bardziej niż groźbą przejął się tym, że próbując dotrzymać Arthurowi kroku ucieknie mu anegdotka, którą pragnął się podzielić.
OdpowiedzUsuń- Dasz wiarę, ze Potter podobno poprawiał bliznę kredką do ust? - biorąc pod uwagę jego obeznanie w sprawach makijażowych wolał nawet nie zastanawiać się, czy taki przedmiot w ogóle istnieje - Siostra mi mówiła, że jakiś jej kolega kiedyś widział to w toalecie.
Vincent bardzo lubił przytaczać przy przyjacielu anegdotki dotyczące tego, co usłyszał od członków swojej rodziny. Nie, żeby nie był sam wyjątkowo barwną postacią, by nie posiadać własnych! Kiedyś jednak, gdy napomknął o historii zasłyszanej u mamy, dotyczącej słynnego krewnego Blacków, która przedstawiała wizję Syriusza nakładającego sobie sałatkę na twarz podczas posiłku w Wielkiej Sali, wyraźnie zauważył, że tematyka tej części drzewa genealogicznego średnio odpowiada Krukonowi. Po tej sytuacji trochę się opamiętał ze swoim cytującym gadulstwem, ale była to cecha, której nie dało się łatwo wyplewić z jego charakteru.
- Zobaczymy - przyjął wyzwanie, wychodząc z założenia, że skoro muzykowanie idzie mu nawet lepiej w stanie nietrzeźwym, to z funkcjami motorycznymi powinno być podobnie. Rzecz jasna, wstawiony umysł nie pamiętał rzeczywistości otaczającego go w takich momentach, dlatego był święcie przekonany, że on nigdy nie miewał problemów z równowagą. Zacierał już ręce na kolejny grupowy zakład, podczas którego miał zaproponować bardziej ambitną karę od sponsorowania przyszłej porcji alkoholu. Przed oczami miał już wizję Arthura, wystrojonego jak stróż w Boże Ciało, zmuszonego pójść tak na jakieś ważne zajęcia.
Przechodząc przez pokój wspólny, energicznie pomachał z serdecznym uśmiechem do koleżanki z chóru. Była dwa lata młodsza, ale wystarczająco obeznana w relacjach między Krukonami żeby wiedzieć, że tej dwójce w piątkowy wieczór nie zawraca się czterech liter. Będąc w dormitorium zostawił niepotrzebne manatki w nieładzie rozrzucone na łóżku (czego pożałuje pewnie kilka godzin później, a raczej kolejnego poranka, gdy spostrzeże, że wszystkie jego notatki pogniotły się pod ciężarem jego śpiącej sylwetki nie kwapiącej się w sprzątanie tego burdelu) i szybko rzucił okiem na Biancę stojącą w kącie. Widząc jednak minę Blacka wyrażającą więcej niż tysiąc słów westchnął tylko ciężko, burknął "No dobra" i zostawił ukochaną towarzyszkę samą. Zanim zamknął drzwi zatrzymał się jednak na chwilę, marszcząc brwi jakby o czymś zapomniał. Szybko jednak zdrowe zmysły powróciły, bo Vincent szybkim ruchem dłoni zerwał krawat ze swojej szyi i poczynił to samo z tym elementem garderoby przyjaciela, choć o wiele delikatniej, kwapiąc się o rozwiązanie supła, nie chciał bowiem konfrontacji gdyby cokolwiek stało się z materiałem. Oba elementy charakterystyczne mundurka Kruków rzucił na komodę, dopełniając rytuału mającego miejsce przed każdą taką wyprawą. Jak już mieli alkoholizować się na nielegalu, polegając na znajomościach Arthura i jego przywileju do wykręcania się z kłopotów z racji bycia Prefektem, to przynajmniej pozbywali się części stroju przypisującej ich do ułożonego i szanowanego domu.
Droga do Hogsmeade nigdy nie była cicha, nie jeśli odbywała się w towarzystwie młodego Greeda. Z kilku dziwnych tematów, które zarzucił, jeden wyróżniał się jednak szczególnie.
- W przyszłym tygodniu idę atakować bijącą wierzbę - w jego głosie nie było ani tonu humoru czy niepewności. Był przekonany, że to genialny plan - Czytałem ostatnio o wpływie magicznych odmian drzew na efekty końcowe w różdżkach, ale... Z podobną tej naszej wierzbą nikt jeszcze nie spróbował. No, albo może spróbował, ale nie przeżył. Ja będę pierwszy - byli już zbyt blisko miasteczka, by przyjaciel dał radę wybić mu to z głowy. Głowy, która dopiero co dziś krwawiła, tym pomysłem najwyraźniej prosząc się o kolejny uraz.
dżolero
- Bardziej niż moim zdrowiem martwię się tym, czy różdżka zrobiona z wierzby nie wypełźnie mi z kieszeni - zakończył podróż do Trzech Mioteł, drapiąc się po głowie. Wchodząc do środka przymknął oczy i wciągnął do nosa charakterystyczny zapach barowych przekąsek połączony z słodkim aromatem piwa kremowego. Odkąd jednak w zeszłe wakacje odwiedził mugolską spelunę, w Trzech Miotłach przeszkadzał mu zatrważający brak muzyki. Rozmowy zgromadzonych tam czarodziejów były wystarczające, by nie zostawić lokal w przejmującej ciszy, ale wciąż... Vincent z wielką chęcią widziałby w środku kilka mocnych głośników. Albo scenę! Słyszał o wieczorach z otwartą sceną w niektórych nie-magicznych miejscach i jako największy cel zbliżającej się corocznej przerwy ustanowił sobie spędzenie w nich najmożliwiej najwięcej czasu. Co z jego nieznajomością mugolskiej kultury, mogło cóż.. Skończyć się różnie.
OdpowiedzUsuńWywrócił oczami słysząc głupotę, jaką wypowiedział Arthur. Postanowił, że wystarczającą ripostę będzie nieskomentowanie jej w żaden sposób - powinno to być wystarczająco jednoznaczne, biorąc pod uwagę jego zwyczajowe gadulstwo, i zostawiając czarną, jeansową kurtkę na oparciu krzesła, które sobie przywłaszczył udał się do baru.
Chyba zapomniał, że to Black dzisiaj miał stawiać, bo wrócił do blatu stołu stawiając na nim dwie wypełnione ognistą szklanki. Usiadł, jednak przypominając sobie o deklaracji przyjaciela sprzed ledwie kilku minut, uniósł palec do góry w teatralnym geście.
- A no tak! Zapomniałem, że twój żołądek dalej reperuje się po ostatniej porażce - i bez zaakcentowania ostatniego słowa było ono wystarczające, by wjechać Arthurowi na ego. Zgodnie ze swoimi słowami, przysunął oba szkła do siebie gestem, jakby zagarniał nimi całą górę monet. Uniósł jedno z nich na poziom twarzy i uśmiechnął się szeroko w typowym sobie grymasie, ze względu na mimikę jego twarzy praktycznie zamykając oczy. Pociągnął łapczywy łyk skutkujący lekkim skrzywieniem się z powodu drażniącego ciepła rozchodzącego się po przełyku, tak typowym dla chłopców w ich wieku, rozpoczynających dopiero życiorys pełen zapijania smutków procentami.
- Chyba pojadę do RPA - rzucił, opierając łokieć na stole, a gładki policzek przyciskając do zimnej od trunku szklanki. Wzrokiem błądził po barze, zatrzymując się raz po raz na ciekawszych rozmowach i ich uczestnikach - Moja mama będzie tam w lipcu załatwiać jakieś uprawnienia, bo przepisy dotyczące bezpieczeństwa mioteł są o wiele luźniejsze niż w Europie. Mówiła, że może mnie to rozproszyć od zastanowieniem się co chcę w zasadzie zdawać na owutemach, ale oprócz Zaklęć to ja nie mam pojęcia. Bo po co mi to wszystko? - mimo gapiostwa i braku jakiejkolwiek dyscypliny w nauce, jeśli chodzi o młodego Greeda, wciąż nie można mu było odmówić posiadania dobrych stopni. Większość z nich zyskiwał z pomocą sytuacji podobnych dzisiejszemu referatowi - raz na jakiś czas jednak potrafił przysiąść i porządnie przyuczyć się nawet do czegoś, co niespecjalnie go interesowało. Powodem jego ambiwalentnego podejścia do spraw szkolnych nie do końca było samo lenistwo, a raczej fakt, że nie wiedział co chce na poważnie robić w życiu. Wszyscy wokół marzyli o zostaniu aurorami, a on... Czasami siedział i patrzył się w ścianę, zastanawiając się jaki jest w ogóle sens jego jestestwa i do czego ma dążyć.
teraz aż mi smutno
Wieczorne popijawy w lochach stały się normą już dawno temu, a bez nich i potajemnie zebranego towarzystwa, tak jakby byli zgrają złodziejaszków, którzy w każdej chwili mogli zostać przyłapani na gorącym uczynku. Ten stan niepokoju i nieco sztywniejszej atmosfery trwał do wychylenia zawartości jednej szklanki do połowy wypełnionej trunkiem. Gdy procentowy napój rozpalił na moment gardło, a później rozgrzewał ciało, wyswobadzając młodociane umysły od poważnych myśli i wszelkich zmartwień, pojawiało się miejsce na najdziwniejsze rozmowy, niekoniecznie składne i sensowne rozważania, a także głupkowate pomysły. Aleister czuł się nieswojo, gdy imprezy zawisały w przerwie przez konieczność skołowania alkoholu lub przez natłok szkolnych zajęć.
OdpowiedzUsuńWciąż planował zaciekle, by zabrać na jedną z nich sztywną Ślizgonkę, która wpadła mu w oko, ale nie doszedł jeszcze do tego etapu, że tego typu randka może nie być zupełnie w jej stylu, a rozluźnienie alkoholowe pokaże mu jej zupełnie inne oblicze. Nie, żeby to jakoś przeszkadzało Sheehanowi czy zwracał uwagę na takie drobiazgi, jakby nie spojrzeć Puchom zdawał się nie brać tego na rozważanie za i przeciw. Wprawdzie przemknęło mu to przez myśl. Tyle że na krótko. Zbyt krótko, by to zapamiętał na dłużej. Niestety umysł Aleistera nie znajdował się teraz w całkowitej sprawności, bardziej świadome myśli zdawały się wirować do takiego stopnia, że nie mógł ich swobodnie dosięgnąć… jednak wcale mu to nie przeszkadzało. Wyszczerz na twarzy Puchona wywołany poniekąd niedawnym, nie do końca adekwatnym do wieku nastolatków, pomysłem, by w zamku pobawić się w chowanego, sprawiała mu niemal tak dziecinną radość, że nie byłby w stanie odmówić. Kiedy Aiden zaczął liczyć, gdy tylko wynurzyli się z opuszczonej sali, która służyła im tego wieczoru za miejsce spotkań przy bimbrze produkcji ślizgońskiej, poczuł mimo alkoholowego rozluźnienia, przypływ adrenaliny. Niedługo potem wszyscy rozpierzchli się — jedni w głąb lochów, drudzy zaś skierowali się w kierunku przeciwnym ku wyjściu z lochów. Młodemu Sheehanowi przyświecał zatem tylko jeden cel — musiał się ukryć. Przemknął po schodach, odrobinę się chwiejąc, ale się nie przewrócił. Nagle w jego umyśle pojawiła się lampka — biblioteka była strzałem w dziesiątkę, bo zanim Aiden się tam przyczłapie, to minie jakiś czas. Aleister wślizgując się do biblioteki, próbował znaleźć jakąś odpowiednią kryjówkę i zarazem przypomnieć sobie co takiego miał wygrać ostatni znaleziony, przez co wpadł na krzesło, mącąc błogą ciszę, obijając się tym samym o nie bokiem, co następnego dnia zostanie mu nagrodzone porządnym siniakiem, ale nie odczuł jakiegoś szczególnego bólu, gdy ostrożnie właził pod stół. Aleisterowi w tej chwili nie wydawało się to dziwne, gdyby został przyłapany, po prostu uznał to za przegenialną kryjówkę. Do tego w całkowitej ciemności, co było mu w końcu na rękę.
Słyszał kroki, majaczące światło, sprawiające, że cienie w bibliotece tańczące po regałach i wokoło zdawały się jeszcze większe. Kiedy światło gwałtownie skonfrontowało się z jego przyzwyczajonymi do mroku oczami, obronnie zakrył się ramieniem. Serce waliło mu jak młotem, gdy zdał sobie sprawę, że został nakryty. Cholerny Aaron, pewnie podglądał albo co gorsza — przestał liczyć, śledząc go niemal od początku. Już miał zakrzyknąć pobite gary, informując niechcący cały zamek o złamaniu zasad, a i może kręcącego się gdzieś woźnego, ale to nie był głos Aarona. Powoli odsunął ramię, patrząc na młodego Blacka ze zmarszczonymi brwiami. Nie spodziewał się jednak Arthura, a szukającego w niewinnej zabawie w chowanego.
— Co ja tutaj robię? No, przecież siedzę, nie widzisz? — rzucił z niezadowoleniem Puchon, kręcąc głową na to, że musi tłumaczyć takie proste rzeczy wychowankowi domu Roweny Ravneclaw. Złapał przy tym lekką dezorientację, która wymalowała mu się na twarzy. — A co ty tutaj robisz Arthurze? W bibliotece się w nocy nie siedzi. Jesteś prefektem i tego nie wiesz? A zresztą… Nie stój tak, właź pod ten stół. — Ciemnowłosy nie oczekiwał jednak uzyskanie jakiejkolwiek odpowiedzi ze strony Krukona, bo chwycił go, mocniej niż pierwotnie zamierzał, za poły ubrania włącznie z krawatem, wciągając go pod drewniany blat, czyniąc go partnerem w łamaniu regulaminu. — I zakończ zaklęcie. Nie zamierzam przegrać przez to, że nie znasz żadnych reguł. Poza tym nie pamiętam, abyś się z nami bawił… Dziwne. To chyba też nie jest zgodne z zasadami. — Aleister powoli rozluźniając uścisk na ubraniu prefekta, rozpoczął rozważania wypowiadanie szeptem, adekwatnie do jego lekkiego stanu nietrzeźwości. A może Arthur wcale się z nimi nie bawił? Sheehanowi przemknęła całkiem trzeźwa myśl o prawdopodobieństwie czegoś takiego, ale ryzyko było zbyt wielkie.
UsuńAleisterek
Te kilka dni w połowie lutego już od wielu lat było dla Liv wyjątkowe. Zaczęło się od tego, że pewnego ranka jej matka poinformowała ją, że jedzie w delegację, więc spakowała jej torbę, sięgnęła po proszek Fiuu i jak zwykle w takich sytuacjach oddała córkę pod opiekę Adalynn Zabini. Samo to było absolutnie zwyczajne i normalnie zapewne nie prowadziłoby do niczego wyjątkowego, jednak jednym z tych dni, w czasie których Liv miała znajdować się w rezydencji Zabinich, były urodziny jej najlepszego przyjaciela. W każde poprzednie urodziny była po prostu zapraszana na przyjęcie, czasem zostawała na noc, ale dopiero w tamtym roku powstała ich wyjątkowa tradycja, którą kultywowali do tej pory. I już zawsze, nawet w Hogwarcie, spotykali się w nocy 12 lutego i czekali aż nadejdzie 13 luty, a wtedy Zab miał prawo do jednego życzenia, które Liv w ramach prezentu zobowiązywała się spełnić. Dokładnie jak kilka lat temu, gdy jeszcze byli dziećmi. Później często spędzali ze sobą cały lub większość dnia, by już następnego wyjść znów razem do Hogsmeade i śmiać się z zakochanych par, które zachowywały się tak sztucznie, jakby były nie na walentynkowym miłym spotkaniu, a na pierwszej randce, gdzie trzeba się wyjątkowo popisać.
OdpowiedzUsuńW tym roku plan był dokładnie taki sam. Poza jednym szczegółem. Po śniadaniu Liv zobaczyła Arthura, również zmierzającego do wyjścia, więc zaczekała na niego, a po krótkim, może nieco pokazowym pocałunku na przywitanie chwilę porozmawiali, a wtedy zaproponował, żeby spędzili ze sobą trochę czasu. Nie miała tego czasu. Nie dla niego. I nie tego dnia. Ale nalegał, więc postanowiła spotkać się z nim przynajmniej na chwilę wieczorem, kiedy Zab i tak będzie pewnie zajęty wyrywaniem dziewcząt, a być może i chłopców na imprezie w Pokoju Wspólnym. Tak naprawdę poza krótkimi spotkaniami przez przypadek na korytarzu, w Wielkiej Sali lub gdziekolwiek, nie widzieli się od dobrych kilku dni, co tylko dowodziło twierdzeniu, że najlepiej jest im razem, kiedy nie są razem.
Wybrał spacer. Tak jakby kiedykolwiek lubili razem spacerować… Jednak Liv zgodziła się, trochę dlatego, że nie miała ochoty o tym dyskutować i zaczynać spotkania od kłótni, w którą zapewne by się to przerodziło. Chciała w końcu spędzić z nim miło czas, może w końcu udowodnić chociażby samej sobie, że jeszcze jest im dobrze razem. Przecież jakaś część niej wciąż chciała z nim być, pomimo że druga aż krzyczała, by wreszcie skończyć tę farsę. I krzyknęła jeszcze głośniej, kiedy Arthur przerwał ciszę zdaniem o pogodzie.
— Zima jest okej. — odparła, chyba jak zwykle nie zgadzając się z chłopakiem. Od jakiegoś czasu było to wyjątkowo normalne. Co dziwne, bo kiedyś wydawało się, że zgadzają się w tak wielu kwestiach…
Nie powiedziała nic więcej. Cisza chyba jednak nie była taka zła. Ale on nagle sięgnął do jej dłoni i włożył obie do swojej kieszeni. Automatycznie musiała przysunąć się bliżej, chociaż to akurat zupełnie jej nie przeszkadzało. Może dlatego, że ostatnio Liv wydawało się, że jedyne, co działa między nimi to fizyczny kontakt. To było przyjemne, mimo że również nieco puste.
— Chyba, że Ci za zimno… — mruknęła, delikatnie pocierając kciukiem jego zziębniętą dłoń i przekręciła się tak, że stanęła naprzeciwko niego.
Olivia
[Witam serdecznie! Też widzę podobieństwo między Arthurem i Alem, ale to dobrze, bo jeszcze nie mam obsadzonej roli ucznia, który irytowałby profesora Winrose'a swoim sposobem bycia. Jeśli jesteś zainteresowana taką posadę, to chętnie obsadzę w niej panicza Blacka. Zawsze możemy tutaj jeszcze coś wymyślić i bardziej rozbudować, nawet po głowie tli mi się pewien pomysł. ;)]
OdpowiedzUsuńAlastair Winrose
[Cześć i czołem, kluski z rosołem!
OdpowiedzUsuńNo wiesz, Finn jest trochę jak taki głupi szczeniak, który się wszystkim ekscytuje i bezmyślnie lata za ludźmi, więc i za Arthurem mógłby polatać z jakiegoś jeszcze nieznanego mi powodu.]
Finley Darcy
- Zuch chłopak - wyszczerzył się szeroko widząc, jak Arthur przemógł się i nie odrzucił propozycji picia. Jego uśmiech trwał jeszcze chwilę po tym, jak przyjaciel łapczywie wziął kilka łyków trunku. Vincent podniósł dłoń i poklepał go po ramieniu, jednocześnie podnosząc się z siedzenia i podwijając rękawy (jeszcze) śnieżnobiałej koszuli.
OdpowiedzUsuń- A teraz, skoro dołączyłeś do mnie w spędzeniu wieczoru jak mężczyzna - poruszył zabawnie brwiami, czekając na kolejne, oburzone spojrzenie ze strony drugiego Krukona, którym miał zostać obdarzony - To powrócę do mojego pierwotnego planu, skoro nie muszę męczyć obu tych szklanek - chwycił w dłoń jedną z nich, puszczając do Arthura oczko i, w czasie drogi sącząc swoją ukrytą w szkle towarzyszkę o imieniu Ognista, udał się wgłąb lokalu, pozostawiając anegdotkę o ich nauczycielce chwilowo nieskomentowaną.
Młody Greed wrócił z pustym już naczyniem, stawiając je z powrotem na blacie, tyle, że w towarzystwie nieoetykietowanej butelki. Wyjaśnił dopiero, gdy znowu usiadł, nie kwapiąc się w bycie szczególnie cichym przy tym manewrze. Przechylił otwarty trunek i nalał go z pełnym skupieniem. Był... zielony.
- To samogon barmana - jego głupi wyraz twarzy nie współpracował z ideą zagrożenia, jakie mogło ze sobą nieść spożywanie tej nielicencjonowanej cieczy - Moje różdżkarstwo ma jednak grono wiernych fanów, których mogę naciągać na przysługi!
Mimo, że Vinny wiedział, że jego przyjaciel jest obdarzony większą ilością rozsądku, to jednocześnie zdawał sobie sprawę z faktu, że oboje obdarzeni są dużą dozą szczeniackiej chęci rywalizacji. Nie inaczej miało być i dziś.
- Jest ciepło, ładnie i inaczej. Wersja ministerstwa tam podobno jest bardzo skorumpowana. Nie wiem, byłem zbyt zajęty żarciem wszystkiego, co popadnie - brunet oparł łokieć na blacie, poruszając dłonią tak, by obserwować jak zielona ambrozja obija się o ściany szklanki. Pociągnął łyk, który poczuł, że mógłby być mniejszy - biorąc pod uwagę smak tego alkoholu chyba jednak każda ilość smakowała tak samo paskudnie - Normalnie świrowałbym, że nasza nauczycielka to teoretycznie - nie, praktycznie też - poprawił się szybko - twoja kuzynka. Ale moja siostra mogłaby być moją matką, więc...
Kolejny łyk, po którym postanowił już zwolnić, spowodował odkaszlnięcie kilka razy, co ze względu na hałas w lokalu zostało tak czy siak niezauważone przez otoczenie. Vincent przeciągnął się leniwie na krześle, czując jak strzela mu nieprzyzwyczajony do takiego zakresu ruchów kręgosłup. Wywrócił ciemnymi oczami.
- Czegokolwiek nie zdasz, jestem pewien, że tak czy siak załatwią ci jakąś robotę w Ministerstwie.
that's your boy
- Nie - zaprzeczył, energicznie kręcąc głową. Uśmiechnął się w łobuzerski na swój sposób stylu - My mamy zamiar to wypić - i choć Arthur skwitował jego słowa typowym swoim wyrazem twarzy, to Vincent był gotów poczekać to dłużące się 15 minut, po upływie których przyjaciel w końcu miał się przekonać do jego wątpliwej propozycji na urozmaicenie dzisiejszego wieczoru. Wywrócił oczami, choć było to niesprawiedliwe biorąc pod uwagę fakt, że sam nie miał bladego pojęcia co chce w życiu robić. Westchnął i położył dłoń na ramieniu Arthura - Mój drogi - zaczął - Nie chcę nas martwić, ale mamy jakieś ostatnie kilka miesięcy na wbicie ostatniego gwoździa do trumny naszej przyszłości.
OdpowiedzUsuńFaktycznie, samogon musiał być potraktowany jakąś substancją (albo zaklęciem), która powodowała, że ciężko było przestać go pić. Sam Vincent tego nie zauważył, będąc zbyt podniecony faktem, że kolejny raz bezkrajnie pije alkohol, ale autorka ma szczerą nadzieję, ze barman nie był mimo wszystko na tyle parszywy, by niemożność oderwania się od tego trunku była długofalowa. W zasadzie, brzmiało to jak dobry, niemoralny sposób na biznes.
- Ja po szkole chcę zrobić sobie gap year - kolejny raz napełnił zieloną cieczą szklankę nie czując kompletnie, że ten wieczór powoli wymyka się spod kontroli - Pojadę gdzieś za granicę i poszukam szczęścia. Chciałem zrobić porządny research w sprawie moich różdżek - przeciągnął się leniwie, a na jego twarz na krótką chwilę wstąpiła panika, bo odchylił się tak mocno, że prawie się wywrócił. Kiedy już przywrócił się do porządku, kontynuował - Możesz jechać ze mną, nie wiadomo co...
W ułamku sekundy (a przynajmniej tak wyglądało to we wspomnieniu Greeda, który był święcie przekonany, że manewr, który wykonał był szczytem możliwości jeśli chodzi o zwrot akcji), Arthur został gwałtownym ruchem ręki przyjaciela zerwany z krzesła i... wrzucony pod stół, gdzie Vincent przytrzymał go nogami upewniając się, że opieszale nie wyskoczy z kryjówki.
Na powierzchni zarazem, jak nigdy gdyby nic, ciemnowłosy Krukon schował butelkę samogonu między swoje uda i przysunął do siebie obie szklanki zdobiące blat stolika. Łokcie oparł na nim, a na dłoniach swój podbródek, firmowym uśmiechem numer cztery obdarzając... profesor Serenę Blackwall.
- Dzień dobry, pani profesor! - wypalił wskazując gestem ręki na wolne krzesło naprzeciw niego, mając jednak wewnętrzną nadzieję, że kobieta nie skorzysta z zaproszenia. Tak jednak się stało, bo wciskając jej kit o nielegalnej randce, która bądź co bądź go bezczelnie wystawiła, co spowodowało sięgnięcie po jeden średnio dozwolony dla uczniów trunków. Cała sytuacja trwała zbyt długo, bo chłopak mimo, że dziękował światu za to, że Arthur nie był w ogóle ruchliwy w swojej podstołowej kryjówce, to z drugiej strony martwił się, czy Black tam w ogóle dalej żyje. Opiekunka Gryffindoru opuściła lokal po dobrych dziesięciu minutach dyskusji z szóstorocznym - co ona w ogóle tu robiła?! - pozostawiając go z małym zawałem serca, zaplanowanym szlabanem i urazem psychicznym. Gdy tylko upewnił się, że czarownica zniknęła za horyzontem ograniczonym przez widok z okna, bezceremonialnie wyciągnął blondyna za fraki na powierzchnię. Chyba brakowało mu szóstej klepki, bo mimo tego traumatycznego przeżycia chwilę wcześniej, postawił flaszkę praktycznie od razu znowu na stole. Teraz nie patyczkował się i pociągnął łyk z gwinta czując, jak musi zapić swój szok i wizję całego życia przed oczami.
- Nie ma, kurna, za co, panie Prefekcie - wypalił, przecierając wierzchem dłoni usta i prostując rękę dzierżącą butelkę w stronę tego, który uniknął sprawiedliwości - Wisisz mi piwo. Nie, wisisz mi o wiele więcej. Co najmniej wagon. Różowych narkotyków.
Musiał przyznać, że samogon wszedł... dziwnie. Ostatnie słowa, jakie przyszły mu na język nie miały głębszego sensu, i były co najmniej dziwnym epitetem.
słoneczny patrol
- No nie wiem, kurwa, uratowanie cię od utraty odznaki i wyjebania z domu po tym, jak twoja krewna zobaczyłaby cię nagrzanego w trzy dupy podczas roku szkolnego? - wypluł z siebie kolejne słowa jednym ciągiem, a w jego głosie zabarwionym teraz alkoholową chrypką czuć było wyraźny wyrzut. Chryste panie, to, że przez większość czasu zachowywał się jak debil nie oznaczało, że brak mu było piątej klepki! A to, jak zareagował na nagłe pojawienie się nauczycielki w lokalu było jedynym słusznym w tym sytuacji wyjściem, i był prawie pewien, że tak samo sądziłby również na trzeźwo. Co innego w końcu mógł wymyślić w sytuacji, która zaskoczyła ich tak nagle, szczególnie biorąc pod uwagę stan, w jakim byli?
OdpowiedzUsuńWciśnięcie Arthura pod stół było, kurna, bardzo mądre.
Przez pierwsze kilka chwil miał zamiar przesiedzieć wizytę Blacka w kiblu i być przy tym wmurowanym w swoje krzesło. To, że przyjaciel na niego nakrzyczał poważnie uraziło jego dumę, bo naprawdę nie był w stanie pojąć tego, co zrobił nie tak. Skrzyżował ręce na piersi z naburmuszonym wyrazem twarzy obserwował, jak Arthur oddala się w stronę toalety. Kolejny kwadrans spędził na zmienianiu zdania na ten temat średnio trzy razy na minutę, ale w efekcie nie podniósł się ani razu, obracając tylko krzesło bokiem do sąsiadującego okna i huśtając na meblu w przód i w tył, kiedy nie był w stanie ogarnąć plątających się po jego głowie myśli. Nie miał pojęcia, że chodziło o klaustrofobię przyjaciela - zresztą skąd miał wiedzieć, skoro Arthur nigdy, do cholery, przenigdy mu nic nie mówił? Mimo, że dziwne tematy proponowane zazwyczaj przez Greeda nierzadko wywoływały reakcje słowne u drugiego Krukona, to najczęściej polegały one na krytycznym spojrzeniu na jego kreatywne pomysły i ewentualne, w sarkastycznym stylu, sprowadzenie go na ziemię. Choć Vinny nigdy by tego nie przyznał na głos, strasznie wkurzał go fakt tego, że miał nieprzerwane wrażenie, że Arthur często jest z nim cholernie nieszczery. Rozumiał, że każdy człowiek ma swoje sprawy, którymi nie chce się dzielić szerzej - po tylu latach przyjaźni jednak, i wspólnego wyciągania się z kłopotów (dobra, głównie to Greed był tym wyciąganym z kłopotów) bardzo miło by mu było, gdyby epizody, podczas których Arthur otwierał się i mówił co tak naprawdę mu na duszy leży zdarzały się trochę częściej.
Chciał czuć, że jego przyjaciel jest naprawdę jego przyjacielem. Nie osobą, która czuje się zobowiązana do utrzymywania z nim relacji ze względu na pojedyncze, acz ważne sekrety, o których wiedział. Przykro robiło mu się w momentach, w których ten złowieszczy głos z tyłu głowy, który odwiedzał go o wiele częściej niż mogło na to wskazywać jego pozornie pełne energii zachowanie, szeptał że jego najlepszy kumpel nie uważa go za wartościową osobę, a jest przywiązany do tej sytuacji tylko przez lęk, że tajemnica dotycząca Adary wyjdzie na jaw. Vincent naprawdę szczerze chciałby, żeby ten głos przestał mówić. Przestał podsuwać te wnioski w kolejnej sytuacji, w której coś zepsuł.
Wnętrze dłoni bolało go przez zaciskanie z całej siły pięści mimo tego, że paznokcie zawsze miał starannie spiłowane by nie haczyły o struny w gitarze.
On wiedział, że był beznadziejny.
tu nie będzie zabawnego podpisu
Zaprowadzić do dormitorium? Co też ten Black miał w głowie… Aleister nie po to wyszedł z dormitorium, przednio się bawiąc w gronie znajomych, żeby ten bezczelniacko go tam odprowadził, jak matka wpychająca nieodpowiednio zachowujące się dziecko do kąta, gdzie mieściła się poduszka z karnym jeżykiem. No, na Merlina, Arthur nie był jego rodzicielką! Co też on sobie wyobrażał? Na całe szczęście nie rzucał w Aleistera Black nie był ani odrobinę podobny do jego matki-wariatki, przez jej zachowania Sheehan był co najmniej uodporniony na wszystkie akty agresji czy wrzaski. Zapewne przez to wychowanie nawet gdyby się paliło i waliło, a wszyscy dokoła biegaliby w panice, wymachując rękoma, to on spokojnie, by sobie siedział i popijał herbatę, jak gdyby nigdy nic ze zdezorientowaniem wypisanym na twarzy.
OdpowiedzUsuń— Hm? — mruknął niemrawo Puchon, zerkając na ciemne zarysy sylwetki kolegi-prefekta, jakby powiedział do niego coś w zupełnie obcym języku. Jego oczy jeszcze nie przyzwyczaiły się do panującego mroku, a spożyty alkohol spowalniał jego zdolności poznawcze. Zachichotał mimo wszystko pod nosem ubawiony tym, że poważny Arthur Black siedział z nim teraz pod stołem nocą w bibliotece. — Nie mogę ci powiedzieć co robimy. Masz siedzieć teraz cicho, bo nas nakryją, a wtedy przez ciebie przegram, więc nie mów do mnie teraz, Arthurze. To nie czas na pogawędki — pouczył go po jakiejś dobrej minucie, gdy w końcu dotarły do niego słowa chłopaka. Nic więcej nie dodał, gdyż drzwi biblioteki otworzyły się, jakby na potwierdzenie jego wcześniejszej wypowiedzi.
Aleister poczuł jak adrenalina rozpływa się po jego ciele, bicie serca i tętno przyspieszają, a on mimowolnie wstrzymuje oddech. Napięcie związane z tym, że mogli zostać odnalezieni przez szukającego budziła w nim niemałą ekscytację. W tym stanie nawet nie przemknęło mu przez myśl, że Black raczyłby go sprzedać. Może to i lepiej. Nic więc dziwnego, że kiedy im się upiekło i mogli wreszcie wychylić się ze swojej kryjówki — Sheehan cieszył jak głupi do sera. Otrzepał spodnie i szatę, poprawił swój puchoński krawat, by niedługo potem wbić zaniepokojone spojrzenie w młodego Blacka.
— Nie uderzyłeś się przypadkiem w głowę, wychodząc spod stołu, Arthurze? — zapytał całkiem poważnie, ba!, nawet ze zmartwieniem. Na twarzy nadal widniała wesołość z blednącym uśmiechem na czele. Chwilę potem nieoczekiwanie, czmychnął w jedną ze znajdujących się najbliżej alejek. — Zdrajco, nie weźmiesz mnie żywcem! Nie wracam tam, zabawa jeszcze się nie skończyła! Możesz sam siebie odprowadzić do dormitorium, pa!
Ucieczka osoby nietrzeźwej w porównaniu z trzeźwą, w dodatku w ciemności nie należała do zadań łatwych, ale co to dla Sheehana, nie takie przygody już miewał! W tym stanie nie wątpił w swoje możliwości, nie dysponował żadnym planem B. Gorzej jak go Black jednak złapie i zechce wyciągnął z tego tytułu nieprzyjemne konsekwencje dla jego puchońskiej skóry, a to był jednak całkiem prawdopodobny scenariusz przy niepełnej sprawności ruchowej i ocenie sytuacji.
Aleisterek
Vincent był przekonany, że ten dłużący mu się kwadrans wcale nie trwał jak długo, a to, że minuty mijały w opasłym tempie było wynikiem jedynie jego nudy, spowodowanej byciem pozostawionym samym sobie. Przez kilka chwil w dłoni trzymał butelkę z błyszczącym, zielonym samogonem, jednak nie w celu dalszego jej opróżniania, a traktując obijającą się o grube szkło ciecz jako jakiekolwiek zajęcie dla swoich, niemogących skupić się na czymkolwiek innym, oczu.
OdpowiedzUsuńMęską decyzją postanowił, że nie będzie czekać jak porzucony kundel w nieskończoność. Pula czasu na szybkie, poalkoholowe siusiu minęła z upłynięciem pierwszych pięciu minut, dlatego Greed, jako dobry przyjaciel (choć w tej chwili powątpiewający, czy powinien w ogóle nim być) postanowił, czy u Arthura wszystko gra.
W drzwiach do męskiej toalety minął się z dwoma Ślizgonami, których znał aż za dobrze. Wężę zazwyczaj dla niego miały z zasady bardzo parszywe twarze, ale ekspresja tych konkretnych, dwóch osobników mówiła coś więcej. Vinny nie miał czasu by zapytać, czemu wyglądają jak po przejściu huraganu, ani dlaczego tak wymownie - trochę ze złością, trochę pogardą - na niego się patrzą. Jego podchmielona głowa jeszcze nie połączyła elementów układanki i nie dopasowała ich do postaci Blacka. Nie, dopóki nie wszedł do toalety i nie zobaczył na własne oczy.
Jak autorka już kilkukrotnie podkreślała: Greed bardzo często zachowywał się jak debil, ale nie był jednym z nich. Widząc Arthura na podłodze, krew spływającą z jego rozwalonego nosa przez wargi, podbródek, kark i chowającą się gdzieś pod dotąd śnieżnobiałą, wyprasowaną koszulą, wyciągnął kilka wniosków dotyczących powiązania dwóch oślizgłych typków z tą sprawą.
I, choć lubił o sobie mówić, że był pacyfistą, był wściekły. Zaciskając szczękę tak, że poczuł aż to z tyłu głowy, zdeterminowanym krokiem podszedł do Krukona i kucnął przy nim na ziemi. Jego uwadze nie umknęła nienadająca się do niczego różdżka, którą Black uparcie trzymał, najwyraźniej jej stanem załamany, w dłoniach, ale krwotok z twarzy w jego tabeli wartości (mimo wielkiej miłości do magicznego rzemiosła, którym sam się trudził) zajmował pierwsze miejsce. Arthur był jego przyjacielem, i to, co mu się stało było ważniejsze od głupiego, czarodziejskiego badyla, który z łatwością można było wymienić na nowszy model.
Wiedział, że zasypanie rannego chłopaka lawiną pytań nie polepszy jego stanu ani nie sprawi, że to, co się stało, nagle jak za sprawą zmieniacza czasu, zniknie. Dlatego siedział cicho, dobierając się do kilku papierowych ręczników oferowanych przez przytwierdzony do ściany dyspozytor, i - nie wiedząc, czemu, do cholery, przyszedł tutaj w ręce trzymając tę cholerną flaszkę, ale był pijany, więc nie szukał uzasadnienia - trzymając je w dłoni ułożył ją tuż pod nosem Arthura. Przechylił butelkę, pozwalając by mocny alkohol spłynął, wsiąkając w papier między jego palcami i oczyszczając choć trochę widok na powagę zranienia. Nie chciał myśleć o tym, jak nieprzyjemna musiała być dla blondyna to czynność - ale, na Merlina, Vincent nie miał bladego pojęcia co kiedykolwiek walało się w tym kiblu, dlatego nie ryzykował jakiejkolwiek szansy na wdanie się zakażenia.
Zanim młody Greed postanowił, że to tworzenie różdżek jest jego życiowym hobby i ambicją, do której żywił jakiekolwiek pozytywne emocje, rodzice rzecz jasna proponowali mu inne aktywności mając nadzieję, że upodobania do niektórych dziedzin magii mógł odziedziczyć w krwi. Stąd posiadał podstawowe, uzdrowicielskie wyszkolenie otrzymane od ojca, który mimo swojego wieku wciąż z czystą pasją oddawał się swojemu zawodowi w Świętym Mungu.
Brunet zmrużył nieco oczy, próbując w wątpliwym oświetleniu wykafelkowanego pomieszczenia wyostrzyć sobie obraz i dobrać dobre zaklęcie odpowiednio do szkód, jakimi pragnął się zająć. Wciąż nic nie mówił, ten jeden jedyny raz trzymając język za zębami.
Po namyśle, który w oczach Arthura, ze względu na promieniujący ból pewnie dłużył się niesamowicie, Greed wyciągnął swoją główną, odziedziczoną po dziadku różdżkę, która kilkukrotnie była kąskiem dla Śmierciożerców w zeszłym stuleciu i postanowił, że użyje połączenia wariacji zaklęcia Brakhiam Emendo (które naprawiało kości, do cholery, nie powodowało, że znikają - to Gilderoy Lockhart dał mu taką bezużyteczną renomę) i delikatniejszej, bardziej skoncentrowanej na mniejszym obszarze ciała niż zazwyczaj, podwójnej inkantacji Vulnera Sanentur. Zaklęcia, które - o czym nie wiedział - przed latami rozpoczęło znajomość jego rodziców, bo jego matka w swojej młodości zdarzyła się być nie mniejszą sierotą niż on obecnie, trafiając do Skrzydła Szpitalnego średnio raz w tygodniu.
UsuńNos został naprawiony, choć jakość swojej operacji Greed mógł odpowiadać dopiero kolejnego dnia, po wytrzeźwieniu obu chłopców. Najważniejsze, że kość była cała, krew nie sączyła się już wcale, a Arthur - mimo dolegliwości związanych z lekką opuchlizną, która potrzebowała czasu, a nie magii by zniknąć - mógł normalnie oddychać bez krzywienia się przy tym niemiłosiernie z bólu.
Vincent, używając do tego części ręczników, która ostała się będąc nasączoną jedynie alkoholem, a nie krwią którą z ich pomocą zmył, ruchem palców o chirurgicznej niemal precyzji - dokładność rzemieślnika, której nabrał przez lata izolowania magicznych rdzeni własnymi rękoma, czy delikatnego obchodzenia się z struganym przez niego drewnem - zaczął powoli, delikatnie wycierać ostatnie smugi czerwonej posoki, które ostały się na twarzy przyjaciela. Przetarł papierem jego policzki, usta (mógł sobie wyobrazić, że metaliczny posmak spoczywający na wargach przez zaschniętą na nich krew nie mógł być niczym przyjemny), a ostatnie kilka finalnych ruchów przeciągnął przez podbródek aż do zaznaczonej strużkami krwi szyi.
Dopiero teraz przyszedł czas na różdżkę, której szczątki wyciągnął z dłoni Arthura, rozchylając jego palce swoimi własnymi. Zamiast dalej klęczeć, usiadł po turecku na noszącej ślady bójki ziemi i przyjrzał się zniszczonemu przedmiotowi dokładnie. Była to jego pierwsza taka okazja, bo Black, od dawien dawna wiedząc o pasji Vincenta i tym, że najchętniej do niej eksplorowania użyłby wszystkiego, co jest z drewna, ma rdzeń i rzuca czary, bez względu na to czyje to było, nie dawał pasjonatowi możliwości chociaż dokładnego rzucenia okiem na jego własną broń, chyba w obawie, że ten wywinie mu jakiś głupi kawał związany z jej niespodziewaną modyfikacją, lub wręcz przeciwnie - poczyni to szczerze, ale przez kaprys losu narobi więcej szkód, niż pożytku.
- Rdzeń jest cały - odezwał się w końcu, postanawiając, że Krukon chciałby usłyszeć diagnozę - Można łatwo spoiwem go zabezpieczyć, żeby nie rozerwał się przez ewentualne naruszenia, których na pierwszy rzut oka nie widzę - kontynuował, wstając w międzyczasie i pobierając z dyspozytora jeszcze dwa listki papieru, by usiąść znowu i bardzo ostrożnie wyciągnąć spomiędzy popękanego drewna magiczne włókno. Z należytym dla surowca szacunkiem zabezpieczył go, używając do tego powierzchni zgiętego w pół ręcznika - Cis albo świerk - podniósł wzrok ciemnych oczu na Arthura mając nadzieję, że ten upewni go w słuszności jednego z podejrzeń. Podniósł drzewiec do... nosa - Ale lakierowany żywicą chyba z topoli, ma charakterystyczny, kwaskowaty zapach. Mam trzy żywice w dormitorium. Możliwe, że tę z topoli też, a jeśli nie to na pewno znajdzie coś się w mojej pracowni w domu.
Nie pytał, czy wszystko było dobrze.
Vincent
[Nie wiem, po co się tak rozpisałam, chyba żeby dać Ci więcej powodów do zachwytu nad tą sierotą.]
OdpowiedzUsuńChyba każdego – każdego poza Finnem, rzecz jasna, przejawiającym pewnego rodzaju masochizm – już dawno rozdrażniłoby nonszalanckie zachowanie Blacka i jego kąśliwe uwagi, których nikt nie potrzebował. Nie rozzłościło go nawet okrutne wytknięcie mu jego wzrostu, który był jednym z jego wielu kompleksów (niezupełnie zasadnym zresztą, bo sam bez zastanowienia mógł wymienić co najmniej trzech uczniów w swoim wieku, którzy byli od niego niżsi); zwyczajnie zrobiło mu się przykro, że Arthur podpuszczał go w tak prostacki sposób, jakby wątpił w jego dobrą wolę i musiał posuwać się do psychomanipulacji. Finn bowiem i bez tego był w stanie zrobić dla niego niemal wszystko – zarówno w tym znaczeniu, że potrafił załatwić rzeczy z pozoru nieosiągalne, jak i w tym, że posunąłby się naprawdę daleko, byleby go zadowolić. Starsi Puchoni dokuczali mu w żartach, że zachowuje się tak, jak gdyby zakochał się w Blacku, ale dzielnie znosił te absurdalne oskarżenia, choć czasem sprawiały, że robiło mu się gorąco i bolał go brzuch.
Zabrakło mu odwagi, by zatrzymać Krukona, na którego cenny czas przecież nie zasługiwał; zresztą, dyskusja z nim nie miała sensu. Wyciągnął zza swetra skrawek pergaminu, wciąż słysząc irytujące bicie własnego serca, które załomotało, kiedy Arthur się do niego zbliżył, i zacisnął go w dłoni – jednym z licznych dziwactw Finna było kolekcjonowanie rzeczy należących do ludzi, na których w jakiś sposób mu zależało, nawet jeśli te rzeczy nie przedstawiały żadnej wartości. Od razu zidentyfikował listę składników jako skład eliksiru spokoju; przez chwilę rozważał załatwienie gotowego wywaru, ale zrezygnował, doszedłszy do wniosku, że Black może faktycznie potrzebuje jedynie poszczególnych elementów, więc lepiej nie być nadgorliwym.
Na przestrzeni lat Finn wykreował w oczach ludzi obraz samego siebie jako nieszkodliwego Puchona o czystym serduszku, skorym do pomocy i naiwnym. W dużej mierze pokrywało się to z faktycznym stanem rzeczy, jednak tak naprawdę wcale nie był zawsze szlachetny, uczciwy i grzeczny, a to, że inni myśleli inaczej, tylko ułatwiało mu wszelkiej maści grzeszki. Nikt nigdy go o nic nie podejrzewał – tę niezdarę stroniącą od kłopotów? – co niejednokrotnie wykorzystywał.
Papierosy skreślił w myślach z listy od razu, choć były stosunkowo łatwe od zdobycia; uznał, że w swojej trosce o Krukona nie powinien ułatwiać mu dostępu do tej używki, nawet jeśli to zwiększało ryzyko jego niezadowolenia. Jako że miał niewiele czasu, a chciał udowodnić mu, że jest niezastąpiony i jego rosnące wymagania nie robią na nim wrażenia, podczas lekcji eliksirów po prostu zwędził sproszkowany kamień księżycowy, tak jak niegdyś w mugolskim świecie kradł słodycze. Syrop z ciemiernika przygotował sam tuż po lekcjach, kolców jak zwykle miał pod dostatkiem; na liście został jedynie ten nieszczęsny róg jednorożca, który – jako stosunkowo drogi składnik eliksirów – okazał się nieosiągalny w murach Hogwartu.
Przez godzinę Finn rozważał, co powinien zrobić: poddać się i stać się w oczach Arthura nikim czy zaryzykować i udać się samotnie do Zakazanego Lasu. Doszedł jednak do wniosku, że w drugim przypadku ma jeszcze jakieś szanse na wyjście z sytuacji obronną ręką, co najwyżej wróci w kawałkach albo zostanie nakryty i Puchoni stracą przez niego punkty, a pierwszej opcji by po prostu nie przeżył. Był w tym jakiś głupi dziecięcy upór, którego sam do końca nie rozumiał.
Wydawało mu się, że wycieczka do Zakazanego Lasu będzie szybka, bezproblemowa i bezbolesna – oczywiście bał się, ale pragnienie zaimponowania Arthurowi było silniejsze od strachu. Był przekonany, że w miejscu, do którego prawie nikt się nie zapuszczał, zrzuconych rogów będzie pod dostatkiem, i wcale mocno się nie pomylił. Jego głupie szczęście skończyło się jednak na błyskawicznym znalezieniu poszukiwanego składniku – idąc i podziwiając wciąż intensywnie srebrny róg, skrzący cudownie nawet w ciemności, przez własną nieuwagę wpadł w siedlisko jadowitych tentakul.
Po kilkuminutowej szamotaninie udało mu się uwolnić przy użyciu Diffindo; jego pierwsze aż tak bliskie spotkanie z rośliną skończyło się na kilku głębokich ugryzieniach w udo i łydkę i rozharatanej ręce. Co gorsza, kiedy dostatecznie się oddalił, z przerażeniem zauważył tkwiący w przedramieniu kolec, który wyciągnął, mając nadzieję, że dawka trucizny była zbyt mała.
UsuńZmierzając po schodach w umówione miejsce, pomyślał o spróbowaniu podleczenia ran zaklęciem, które ostatnio ćwiczył, żeby nie wyglądać na spotkaniu z Arthurem jak obraz nędzy i rozpaczy, i właśnie wtedy zorientował się, że nie ma przy sobie różdżki – musiał zgubić ją w drodze powrotnej. Miał szczęście w nieszczęściu, że nie spotkał żadnego magicznego stworzenia i dotarł do zamku jedynie pokąsany.
Zobaczywszy Arthura, poczuł się lepiej – trwało to jednak dosłownie chwilę.
– Cześć – wydyszał zmachany. – Niestety nie mam fajek. Nie dlatego, że nie mogłem ich załatwić albo nie miałem czasu, po prostu uważam, że nie powinieneś palić – wyjaśnił nieco rozedrganym głosem, powstrzymując łzy cisnące mu się do oczu; ból w miejscu ugryzień nasilał się i kręciło mu się w głowie. Z jakichś przyczyn uznał, że wytłumaczenie Arthurowi, dlaczego nie przyniósł papierosów, jest ważniejsze od całej reszty.
Przekazał mu przybrudzony krwią woreczek ze zdobytymi w pocie czoła składnikami i przez chwilę bez powodzenia próbował skupić wzrok na jego twarzy. Nie mógł mu pokazać, że coś jest nie tak. Nie mógł mu pokazać słabości.
– Róg, co prawda, nie jest sproszkowany, ale – zamilkł, nagle zupełnie zapominając, co właściwie chciał powiedzieć. Pobladł gwałtownie; odruchowo odgarnął włosy z twarzy, machnąwszy poszarpanym rękawem tuż przed nosem Arthura, i zostawił na swoim czole ślad krwi. – Pogadamy później, dobrze? Muszę iść znaleźć moją różdżkę.
Cofnął się o krok, ledwo utrzymując równowagę, bo znowu zakręciło mu się w głowie. Nie miał już wątpliwości, że w jego żyłach krążył jad tentakuli. O dziwo, zamiast panikować, czuł spokój, a nawet senność. Przejdzie drogę powrotną jeszcze raz, znajdzie różdżkę, podleczy rany i przygotuje antidotum. To przecież nic trudnego. Poradzi sobie.
Łudził się, że Krukon niczego nie zauważył, że odpuści mu brak papierosów i pozwoli odejść. W końcu do tej pory nigdy nie wykazywał nim szczególnego zainteresowania, wykraczającego poza interesy.
Finley, który zrobiłby dla Arthura wszystko
Kiwnął głową słysząc, że jeden jego strzał dotyczący typa drzewca użytego w - teraz już niestety, martwej - różdżce Arthura był trafny. Wypowiedzenie przez chłopaka tego pojedynczego, krótkiego słowa jakby zachęciło go do powolnego, stopniowego przerwania tej przytłaczającej i obijającej się o środek jego głowy ciszy. Nie wiedział jeszcze, jakie oprócz początkowego gniewu, emocje nim targają i jaki ma stosunek do tej sytuacji. Po pierwsze musiał dowiedzieć się o tym, co w ogóle zaszło w wykafelkowanych czterech ścianach toalety, zanim postawiłby jakikolwiek osąd. Ten, jednak, bez względu na wszystkie okoliczności, o których mógł w przyszłości usłyszeć, z założenia stawiał Ślizgonów na, przegranej w jego piramidzie moralnej, pozycji.
OdpowiedzUsuń- Dobrze, że nie kipnąłeś, bo chowając cię z tymi szczątkami wyrosłoby piękne drzewo. Ekolodzy byliby wniebowzięci, ale co do zarządu cmentarza już nie jestem taki pewien - chłopak wstał, po wyprostowaniu się otrzepując ręce o nogawki spodni. Przez ten gwałtowny manewr poczuł, zarówno przez unoszący się zapach krwi, jak i własny, fizyczny uraz którego doznał wcześniej tego samego dnia - to, że zakrzepnięta rana była ukryta pod kosmykami na czole nie oznaczało wcale, że jak za odjęciem magicznej różdżki zapomniał o niej w tej chwili, w której przestała się sączyć - poczuł, jak kręci mu się w głowie, dlatego podparł się moment o skromny w ilości rząd umywalek i wziął głęboki wdech.
Bardzo nie lubił widoku, zapachu, dotyku krwi, jeśli nie była jego własna. Ale wiedział dobrze, że zwymiotowanie z tego powodu - prawdopodobnie w kabinie, której drzwi zmasakrowane zostały przez gniew Arthura - nie było najlepszym zwieńczeniem tego, beznadziejnego tak czy siak, wieczoru. Opłukał pod bieżącą wodą dłonie, starając się pozbyć czerwonej cieczy (która w jego odczuciu boleśnie wżerała się w skórę) na tyle dobrze, na ile pozwalał mu fakt brakującego w przybytku mydła. W planie miał doprowadzenie siebie do porządku, zaproponowanie by Arthur zrobił to samo, już samodzielnie - wychodził z założenia, że przyniańczenie go od początku do końca nie pomoże mu wcale w przerwaniu poszokowego letargu - i w końcu opuszczenie baru, by prawdopodobnie kolejnego poranka wypuścić wszystkie tłumione w nim pytania na światło dzienne.
Bo co, się kurwa, odjebało?!
Słysząc jednak pojedyncze słowo, które wypowiedział drugi Krukon, obrócił się w jego stronę i już po sekundzie ponownie siedział przed nim, na ziemi.
- Za co mnie przepraszasz? To nie ja dostałem wpierdol - mruknął pod nosem, jednak nie po to, by naprawdę skarcić przyjaciela, a żeby wypełnić ciszę, która poharatała jego głowę wystarczająco już podczas tych kilku minut, gdy składał roztrzaskany nos Blacka z powrotem do kupy. To, co słownie wypluł z siebie teraz blondyn sprowokowało jego kolejne akcje - przybliżył się, by dwoma palcami rozchylić jego prawą powiekę i zobaczyć, w jakim stanie znajdują się źrenice. Szukał oznak, którymi mogła skutkować bójka, a nie wypity przez nich wcześniej, wątpliwej jakości, alkohol.
Moment później wplótł palce we włosy Arthura po to, by przechylić jego głowę w tył, i odgarniając kolejne, za krótkie by dało to jakikolwiek wgląd kosmyki, w poszukiwaniu jakiegoś urazu głowy, czy najzwyklejszego guza. Był, przecież, beznadziejny, i w pierwszym odruchu po pojawieniu się w toalecie nie sprawdził, czy powodem urazu poszkodowanego Krukona nie było przypadkiem jakieś uderzenie mogące skutkować również wstrząsem mózgu, czy czymkolwiek innym, co mogło poważnie przeszkodzić mu w próbach wyprowadzenia Arthura na świeże powietrze. Widząc, jak chłopak zaciska szczękę, chwycił go dłonią stanowczo pod jej linią i przejechał kilkoma długimi ruchami kciuka wzdłuż linii podbródka, szukając pod swoim dotykiem jakichkolwiek oznak pęknięcia, czy złamania.
- Jedyne, za co możesz mnie przepraszać to to, że teraz muszę skończyć tę flaszkę sam. Albo nie, nie przepraszaj, najwyżej narzygam ci na łóżko.
dr Greed
Czekaj? Na co miał czekać? Czas gonił, a Black przecież dostał to, czego chciał. Zauważył, że coś jest nie tak, czy znowu czegoś chciał, wiecznie nienasycony, rzucający mu nowe wyzwania? Co za różnica. Finn i tak nie mógł sobie pozwolić na pogaduszki. Nie potrafił się jednak skupić i nadać swoim myślom formy słów; otworzył usta, żeby zaprotestować, ale zaraz je zamknął, poczuwszy się, jakby zapłonęły mu skronie.
OdpowiedzUsuńPrzez chwilę w ogóle nie docierało do niego, co się działo – przecież miał się wycofać i zniknąć Arthurowi z oczu, tymczasem znalazł się bliżej niego niż kiedykolwiek wcześniej, za co w innych okolicznościach może i podziękowałby losowi, jednak w tej sytuacji poczuł jedynie złość.
– Przecież nic nie muszę, zapomniałeś? – burknął, nagle czując wobec Arthura wrogość; spróbował go nawet odepchnąć, ale zabrakło mu siły, więc jedynie uderzył go w ramię i nadal tkwił tuż obok, z przewieszoną przez niego ręką, zostawiwszy na jego szacie ślad krwi. Nie miał ani ochoty, ani czasu na szarpaninę i tłumaczenie się mu. Musiał znaleźć swoją różdżkę i przepis na antidotum, w skład którego najprawdopodobniej wchodził ten cholerny róg jednorożca, będący już własnością Blacka. – Nic mi nie jest – zapewnił, chociaż zdawał sobie sprawę, że nie brzmiało to wiarygodnie, biorąc pod uwagę jego stan, i znowu poczuł łzy napływające mu do oczu. Sam już nie wiedział, czy chciało mu się płakać z bólu, czy z frustracji, ale jednego był pewien: nie mógł się rozpłakać przed Krukonem.
Chociaż naprawdę lubił Arthura – mimo że ten nie dawał mu ku temu żadnych powodów – i przez większość czasu był naiwny niczym dziecko, tym razem nie uwierzył w jego dobre intencje. Nie sądził, by Blacka ruszyło sumieniem i że faktycznie przejął się jego stanem. Chodziło tylko o to, żeby nikt się nie dowiedział, Finn nie miał co do tego złudzeń i tym bardziej czuł się upokorzony, ale nie był na niego zły, sam bowiem uważał, że Arthur nie miał powodów, żeby siebie obwiniać. Nie zmusił go przecież do tej lekkomyślnej wyprawy, nawet mu jej nie zasugerował, a gdyby się o niej dowiedział, pewnie wybiłby mu ją z głowy. Również nie z jego winy Finn był nieuważny i nieostrożny, za co spotkała go – jak mu się wydawało – zasłużona kara.
– To tylko kilka ugryzień tentakuli. Poradzę sobie, Arthurze – wymamrotał, powoli tracąc ochotę i siły na opieranie się mu, jednak głupia duma kazała mu odrzucać jego pomoc do samego końca. Celowo przemilczał swoje podejrzenie co do zatrucia jadem rośliny; był pewien, że Krukon i tak się domyśli. Zgodnie z jego słowami próbował na niego patrzeć, ale jego twarz była tak niewyraźna, że prędzej porównałby ją do plamy niż czyjegoś oblicza, a oczy same mu się zamykały. Chciał zasnąć i niczym się nie martwić. – Naprawdę nie musisz... To przecież nie twoja wina.
Finley
( Zazdrość sprawia, że ludzie zachowują się głupio a to czasem prowadzi do śmiesznych sytuacji :D No i też mimo wszystko przez wspólne powiązanie z Vincentem na pewno sami jakoś tam się znali... Pytanie na ile mogłoby to dać podłoże do jakiegoś wspólnego wątku? Grace generalnie jest uosobieniem "to comprehend but not understand" jeśli chodzi o czystość krwi i toczone o nią wojny w świecie magicznym, więc na pewno ciężko jest jest w pełni Arta zrozumieć...
OdpowiedzUsuńTak czy inaczej, Ciebie też dobrze widzieć i wierzę, że fajnie się to wszystko jakoś z czasem rozwinie :D )
Grace O'Malley
- O aranżację przy twoim nagrobku się nie martw, jeszcze uda mi się wszystko naprawić i w zaświatach podziękujesz mi, że przy twoich zwłokach rośnie drzewo a nie chwasty - stwierdził, a na jego twarz stopniowo powracał zwyczaj grymasu okupionego charakterystycznym, nieco głupkowatym w swoim wyrazie, łobuzerskim uśmiechem. Odsunął dłonie od twarzy Arthura, mając teraz potwierdzenie o stabilności jego stanu wynikające zarówno z dokładnych oględzin, jak i usłyszanych słów. Vincent podniósł się, i w jednej dłoni trzymając rzeczoną flaszkę, z pomocą drugiej otrzepał spodnie w ciemnym odcieniu, których materiał wprost uwielbiał łapać wszelkie paprochy i zabrudzenia z otoczenia.
OdpowiedzUsuń- Zazdroszczę, że sam alkohol ci pomaga - rzucił niby od niechcenia, traktując to jak kolejną anegdotkę? Nie, nawet nie anegdotkę, bo nie tłumaczył ani jej znaczenia, ani kontekstu dotyczącego własnej osoby. Było to po prostu zdanie, być może odnoszące się do niego, być może nie, mające tylko wypełnić krótką chwilę ciszy. Szczególnie, że takowa w obecnym ich położeniu podkreślana była przez otaczające ich, odbijające wszystkie wrażenia kafelki - Vincent ucieszył się z tego, że opuszczają już to miejsce. Gdzieś z tyłu głowy przebiegła mu nadzieja na to, że zaskakujące wydarzenia dzisiejszego wieczoru nie spaczą ich innych, przyjemnych wspomnień związanych z tym miejscem i nie spowodują, że chłopcy zaprzestaną przychodzenia tutaj. Gdzie w końcu lepiej zakładało się o pijackie pieniądze i wyzywało na robienie najgłupszych rzeczy, jeśli nie w Trzech Miotłach?
- Martwisz mnie, Arthur - choć mogło zabrzmieć to humorystycznie, gdzieś mimowolnie było prawdą. Fakt, że Black nie zdradzał mu niektórych ważnych szczegółów dotyczących jego szkolnego życia może nie tyle irytował Vinniego, bo był wścibski, co ograniczał możliwości ewentualnej pomocy. Przecież nie był tak beznadziejny, jak wydawało się na pierwszy rzut oka, i było kilka rzeczy na tym świecie w których był dobry. Jedną z nich było bycie dobrym przyjacielem. I choć czasami przez naiwne gesty, które doceniłaby każda osoba na świecie, oprócz Arthura, miał wrażenie, że tylko jeszcze bardziej irytuje Krukona, to nie zamierzał ich zaprzestawać. Tak robi dobry przyjaciel.
Może i Arthur chciał przez część swoich problemów przejść sam. Vincent jednak nie zamierzał odpuszczać w kroczeniu przy nim tak długo, aż nie usłyszy jasno, że ma się wynosić.
A to, że takie słowa nigdy nie padły jeszcze przez ich sześć lat spędzonych razem, utwierdzało go w przekonaniu, że robił jedną rzecz w życiu dobrze.
- Przed nami długa noc - powtórzył po nim, z uśmiechem i swoim dziecięcym zapałem, którego nie zdołały zgasić wszystkie przeciwieństwa wszechświata, położył rękę na ramieniu Arthura i podążył na nim w slalomie prowadzonym przez sam środek lokalu. Wszyscy patrzyli się na nich, ale Vinny nie przejmował się zbytnio opinią tuzina pijaków - Dobrze, że mamy naszą półlitrową koleżankę.
Po wyjściu na uliczkę w Hogsmeade zgodnie stwierdzili, że powrót do dormitorium o tak wczesnej porze nie wchodzi w grę. Postanowili, że udadzą się boczną drogą, szukając wzdłuż niej jakiegokolwiek miejsca, w którym na szczerej ziemi w nocnej atmosferze nie odmarzną im tyłki. A nawet, jeśli miałyby odmarznąć - mieli jeszcze alkohol, który znany był wszystkim ze swoich cudownych właściwości znieczulających.
Mijając wyrwę stworzoną z odległości między dwoma budynkami, obrócili w tamtą stronę głowy zwabione w tym odruchu odgłosem dwójki ludzi. Mężczyzna i kobieta - chyba nie uczniowie, chociaż kto to mógł wiedzieć, skoro młodociani z Hogwartu posuwali się do różnych rozwiązań w przeinaczaniu swojego wyglądu (bardziej skomplikowanych od zwykłego pozbycia się krawatów), połączeni w miłosnej, choć subtelnej pozie szeptali sobie coś do ucha, chichocząc, widocznie zakochani.
Vincent zmarszczył brwi, idąc dalej, a do ust przytknął ujście szyjki butelki. Pociągnął łyk większy niż powinien, czując jak ma problem z przełknięciem tak łapczywej porcji płynu.
Kaszlnął.
- Nie rozumiem tego - zaczął, pozwalając by butelka kołysała się w jego delikatnym chwycie, choć nie na tyle beztrosko by miała z niego wypaść. Drugą dłonią odgarnął ciemne włosy do tyłu, na moment przytrzymując je w tym ułożeniu nim znowu opadły na czoło - Dalej się gryzę w język za to, co odjebałem z Grace w piątej klasie. Głupio mi - podążając znaną ich nogom ścieżką obrócił głowę w górę, w stronę niezasłoniętego tej nocy przez chmury księżyca, pozwalając by nienachalne światło oświetliło jego policzki i ciemne oczy - Ale nie za to, bo speszyłam się waszym gadaniem, że jest moją laską, że ubiegliście moje próby zapytania jej się o to, czy nią będzie - pamiętał dokładnie śmiechy i chichy chłopców ledwie dwa lata temu, kiedy przez kilka poważnych przerw w Wielkiej Sali na językach było to, że Vinny przyjaźnił się z dziewczyną. Wtedy, pod koniec czwartej klasy, najlepszym rozwiązaniem wydawało mu się nie ignorowanie tych głupich pomówień, a... zerwanie z biedną Puchonką, zdezorientowaną jego niewytłumaczoną podczas jakiejkolwiek rozmowy, decyzją. Za każdym razem, kiedy ją widział i nie mógł streścić ostatniego tygodnia, zapytać się jej o opinię czy podzielić swoimi spostrzeżeniami czuł, jak skręca mu się żołądek - Tylko za to, że nic do niej nie czułem. A nie powinienem? Jest - potrząsnął głową, poprawiając się szybko - Była jedyną osobą, która mnie tak rozumiała - pociągnął jeszcze jeden łyk samogonu, zanim przekazał butelkę w niepisanej kolejce Arthurowi. Przetarł wierzchem dłoni usta i westchnął ciężko. Naprawdę nie wiedział, co z nim nie tak.
Usuń- Albo na zeszłym balu bożonarodzeniowym, jak zaprosiła go na mnie ta Amy z Gryffindoru. Chciałem uciec do łazienki, żeby nie musieć obserwować tego, z jaką nadzieją na jakiekolwiek uczucia z mojej strony patrzy. Dobrze, że udało mi się wpieprzyć na scenę mimo, że nie miałem wtedy chóralnego występu - alkohol sam nasuwał mu usta na język, oraz reakcje, na które zazwyczaj by się nie zdobył. Jedną z nich było wściekłe kopnięcie leżącego na jego drodze kamienia w momencie, kiedy przy wyjściu z wioski minęła ich kolejna para.
- Co jest ze mną nie tak - warknął pod nosem, chowając dłonie w kieszeniach spodni i znowu patrząc na księżyc, jakby oczekiwał od niego udzielenia odpowiedzi. Musieli jednak chyba dokończyć tę cholerną flaszkę, by być w stanie wystarczającym do tego, by ciała astralne zaczęły do nich przemawiać. Westchnął, słuchając jak rozmowa mijających ich zakochanych cichnie w miarę oddalania się od Krukonów.
- Wise men say - zaczął nucić, lekko zachrypniętym głosem - Only fools rush in - obrócił głowę w stronę Arthura, uśmiechając się głupio. Zazwyczaj jego rzępolenie i wycie irytowało przyjaciela, ale podczas okoliczności innych, zabarwionych tym, że robił to tylko po to by go wkurzyć i przeszkodzić w codziennych obowiązkach. Teraz jego głos, choć nieco styrany dzisiejszym dniem, był czysty. Jeśli się skupił, potrafił śpiewać wyjątkowo ładnie. Opiekun chóru podzielał to zdanie, niejednokrotnie proponując mu repertuar ambitniejszy od Beatlesów - But I can't help falling in love with you
Piosenka, choć powinna mu się kojarzyć z niezręcznym momentem powolnego tańca, do którego zmusiły go okoliczności zeszłego balu, nie wzbudzała swoim powolnym rytmem żadnych negatywnych emocji. Elvis był zbyt szanowany w jego piramidzie muzycznych wartości, by zostać zbrukanym przez jedno nieprzyjemne doświadczenie.
Shall I stay?
Would it be a sin
If I can't help falling in love with you?
Wydawało się, że świerszcze i inne miarowe odgłosy dochodzące z niedalekiej połaci terenu i lasu sprawiały, że nie potrzebował akompaniamentu Bianci. Niektórzy nawet by przyznali, że gitara, choć zadbana przez troskę jakby była co najmniej jego oczkiem w głowie, zagłuszała prawdziwą barwę jego głosu. Idąc wciąż do przodu w ciemność, miarowo kiwał się w rytm nieobecnej muzyki.
Like a river flows surely to the sea
Darling so it goes
Some things are meant to be
Take my hand, take my whole life too
For I can't help falling in love with you
To już powoli stawało się tradycją. Nie, poprawka, to było tradycją, że w pierwszym miesiącu nauki, każdego roku, Oliver musiał nawywijać tak, że wrąbał się w szlaban. Tym razem facet od Starożytnych Runów był tym, który stracił swoją świętą cierpliwość. Oliver nawet nie chodził na te zajęcia, ale nauczyciel pojawił się zza zakrętu korytarza nie wiedzieć kiedy, a Johnson po prostu za wolno uciekał z miejsca zbrodni. Tym razem, spec od mugolskiej popkultury, przyszły Twórca Zaklęć, wykorzystujący swój potencjał w zupełnie nie tym kierunku w którym powinien, rozciągnął w poprzek korytarza zaklęcie, które uruchamiało się, kiedy ofiara przechodziła obok, dorabiając jej z automatu zbroję Iron Mana. Pech chciał, że trafiło na Silversa, który chociaż nie grzeszył brakiem poczucia humoru, tym razem okazał się być wyjątkowo nie w sosie. Podobno dziś miała być Rada Pedagogiczna, każdy byłby nie w sosie, przed spędzeniem kilku godzin na twardym krześle i omawianiu spraw szkoły.
OdpowiedzUsuńDziś, był też piątek, weekendu początek. Każdy normalny uczeń bez szlabanu po popołudniowych zajęciach i obiedzie wybędzie do Hogsmeade. Oliver nie mógł przeżyć faktu, że miałby kisić się w zamku, zamiast spędzać czas ze znajomymi w wiosce. Opiekun Krukonów jednak wydawał się być nieprzejednany w swoim postanowieniu zatrzymania młodego Johnsona w swoim gabinecie. Szlag!
Oliver musiał coś zrobić z tą patową dla siebie sytuacją, a jedyne słuszne rozwiązanie, nazywało się Arthur Black. Prefekt Krukonów przyjaźnił się z Vincentem, stąd siłą rzeczy się znali, lecz Arthur chyba szczerze go nie znosił. Nie znosiłby go pewnie jeszcze bardziej, gdyby nie fakt, że Oliver zna jego mroczny sekret. Pan perfekcyjny palił niczym samobieżna lokomotywa i to Johnson był tym, który dostarczał Blackowi tą grzeszną przyjemność. Decucent jak zwykle nie mógł ugryźć się w język, dając Blackowi namiary na swojego szmuglera. Anyway! Jeśli ktokolwiek miał odpowiednie gadane i pozycję, by zakręcić się koło Silversa tak, by skutecznie wstawić się za Oliverem u profesora i spróbować zniwelować skutki jego wybryku, to był to Black.
I tak miał się z nim spotkać, co wnioskowała pospieszna notka wciśnięta mu w dłoń w porannym tłumie uczniów zmierzających na śniadanie. Black tak intensywnie karmił swojego raka płuc, że potrzebował nowej dostawy mugolskich fajek, których Oliver był jednym z nielicznych dystrybutorów. Przynajmniej nie zdarzyło mu się nigdy wpaść, jak innym mugolakom jego pokroju, którzy też zajmowali się tym procederem, od którego Serena pewnie dostałaby przyspieszonego siwienia włosów.
Jeśli chciał zdążyć załatwić całą tą bolącą go sprawę jeszcze przed obiadem, musiał się spieszyć. Trwała popołudniowa przerwa w zajęciach, uczniowie wylegli na Błonia, korzystając z ciepłych promieni jesiennego słońca. Ktoś krzyknął, wołając go do stojącej nieopodal grupki, lecz on tylko niecierpliwie machnął ręką, już dala dostrzegając prefekta Krukonów w otoczeniu innych uczniów. Arthur najwyraźniej też go dostrzegł, bo mówiąc coś do kumpli, odłączył się od grupy, jakby nigdy nic, samotnie zmierzając w stronę zacisznych szklarni. Oliver podążył za nim, w plecaku dzierżąc swoją kartę przetargową w tym co chciał uzyskać.
Przywitali się milczącym, krótkim uściskiem dłoni, rozglądając się upewniająco dookoła. Żadne niepożądane uszy i oczy nie kręciły się w pobliżu. Oliver zsunął więc plecak z ramienia i otworzył, wyciągając spomiędzy pomiętych pergaminów, ołówków i szkicownika, dwie paczki papierosów, które natychmiast zniknęły w przepastnych kieszeniach szkolnych szat Blacka.
dealer level hard
Aleister wyczuł podstęp, gdy tylko prefekt niebieskich raczył wypowiedzieć słowo: dormitorium, to niemal z automatu nakazywało jego spowolnionego alkoholem umysłowi uciekać. Czym prędzej, gdzie popadnie, tyle że bez żadnego sensownego planu na realizację tego, na zupełnym spontanie. Trzeźwemu prefektowi nie było jednak trudno go dogonić i doprawdy nie był to zaskakujący wynik, ale Sheehana i tak wprawiło to w dziwną konsternację i myśli pod szyldem: jak on to zrobił? Może dlatego przystanął i nie podjął się dalszej ucieczki. Ech, Aleister, ty pijany debilu.
OdpowiedzUsuńPuchon skrzyżował ramiona, choć gest ten najpewniej nie został zauważony przez mrok dokoła. Wsłuchiwał się w relaksujący głos i próbę przemówienia do rozsądku chłopaka przez Arthura, którego ten miał od zawsze za swojego kumpla, niekiedy podbijając do niego tylko po to, aby podjeść coś, co ten miał na talerzu i zagadnąć go o jakieś głupoty dla niepoznaki. Gdy Aleister znajdował się pod wpływem, zazwyczaj zdawał się wyglądać jak mugolski telefon komórkowy, który właśnie wjechał do tunelu, zrywając wszystkie połączenia ze światem zewnętrznym, niemal tak samo kontaktowanie Sheehana zmniejszało się diametralnie. Jednak do tej pory milczał, co pozostawiało nadzieje na to, że słucha i to uważnie. Tak naprawdę coś tam słuchał, ale gibał się w jedną stronę i drugą, jak leciutka trzcina cukrowa kołysana przez wiatr. Problem polegał na tym, że wiatru w pomieszczeniu uraczyć się nie dało. Ech, na Merlina, te złudne wrażenia pozostawiane przez ten diabelski alkohol, a niech to!
— Ależ Blaczku-Potworniaczku — zaczął lekkim tonem, patrząc na zarys jego sylwetki w ciemnościach, otulających bibliotekę o tej skandalicznej porze. Przy chwilowym zaburzeniu orientacji i koordynacji wsparł się na ramieniu kolegi z domu Roweny Ravenclaw, to, że ten był niższy o parę centymetrów, nie miało w tej chwili najmniejszego znaczenia, naprawdę. — Mam się trzymać blisko ciebie? No dobra, ale pamiętaj tylko, że to nie jest randka, Arthurze, a ja nie jestem twoją Candy. — rzucił z rozbawieniem Puchon, tak jakby krukoński prefekt właśnie wyznał mu jakieś uczucie albo rzeczywiście zaprosił go na romantyczny spacer po Hogsmeade. Przez chwilę milczał, bo te, jakoby pokryte melasą trybiki w jego umyśle, potrzebowały dłuższego momentu, by to przetrawić. — Mam rozumieć, że teraz chcesz się bawić ze mną w chowanego? Wiesz, coś czułem, że ta zabawa ci się spodoba. Widzisz, jednak nie masz takiego kija w tyłku jak inni mówią, fajny z ciebie kolega, Blaczku-Potworniaczku… — dodał z wyraźną satysfakcją w głosie, tak jakby potwierdziła się właśnie teza życia Aleistera Sheehana, a on poświęcił na to lata badań w swoim jakże kruchym, nietrzeźwym jestestwie. — I co teraz będziemy robić? — dopowiedział z jeszcze większym entuzjazmem i być może lepiej dla samego Arthura, że nie mógł zobaczyć, jaki wyszczerz od ucha do ucha zawitał na zadowolonym licu jego puchońskiego kolegi.
Aleisterek
[Myślę, że Blue by się powiesił jakby usłyszał, że retrogradacja planet wewnętrznych to wspaniałe zjawisko, ale uznajmy, że nie słyszał. A Love, Simon nie widziałam, ale mam wrażenie, że popełniłam jakieś faux pas przy wyborze imienia.
OdpowiedzUsuńChętnie się czegoś podejmiemy, tym bardziej że panowie są na tym samym roku, w tym samym domu, choć widzę, że masz zapchany limit. Ale jakbyś chciała nas wcisnąć to nie pogardzimy.]
Blue Ross
[Mogę, ale pod warunkiem, że upieczesz ją ze mną :D]
OdpowiedzUsuńSzarlotka
- Nie czuję strachu przed pójściem na bal z dziewczyną - powtórzył po nim oburzonym tonem, z miną męczennika wspinając się na to cholerne wzgórze. Całkowicie niepotrzebnie, bo widok rozpościerający się zarówno na bezchmurne niebo, jak i ukochany zamek w oddali wynagrodził wszystkie krople pijanego potu na jego czole.
OdpowiedzUsuń- Tańczę tak dobrze, że to raczej dziewczyny powinny się bać tego, że w wolnym ze mną będą wyglądać jak mokre kłody - usiadł ze zmęczonym westchnięciem na trawniku, oplatając nogi rękoma, ale prędko zrezygnował z tej pozycji kładąc się plackiem na wilgotnym od nocnej rosy trawniku. Podłożył sobie dłonie pod głowę i nie do końca przytomnym wzrokiem zlokalizował między gwiazdozbiorami pas Oriona. Astronom był z niego żaden, ale akurat te świecące jasno trojaczki były ulubionym elementem jego mamy, który zwykła mu pokazywać gdy był dzieckiem, podczas ich podróży w obłoki na jednej z jej nowych mioteł.
Mógłby przywołać w swojej spaczonej na punkcie muzyki wyobraźni milion utworów opiewających zarówno gwiazdy na ciemnym niebie, jak i błogi - lub niebezpieczny - wpływ na ciało ludzkie alkoholu, ale rytmicznym cytowaniem Elvisa przez ostatnie dwie minuty za bardzo się zmęczył. Dzisiejszy wieczór na wzgórzu był jedynym z tych niewielu momentów w jego życiu podczas których cenił sobie ciszę. Zazwyczaj unikał jej jak ognia, w domu puszczając z mugolskich nośników muzykę, a w roku szkolnym bez przerwy zawodząc coś pod nosem. Nikomu tego nigdy nie przyznał, ale cisza go przerażała. Miał wrażenie, że uwydatniała wszystkie te myśli w jego głowie których istnienia za nic w świecie nie chciał przed sobą przyznać.
Wyrwał butelkę z jego dłoni, wcale nie egoistycznie wypijając jedynie łykiem połowę tej skromnej ilości, która została na dnie szkła. To był błąd, bo słysząc kolejne pytanie się popluł.
Podniósł się nagle do siadu, pokasłując trochę ze względu na to, co dotarło do jego uszu, a trochę przez palące uczucie w gardle wywołane procentami samogonu.
- Co? Nie-Nie wiem - odpowiedział prędko, marszcząc brwi jednak nie do Arthura, bo na niego nie spojrzał, wbijając wzrok węgielków w krajobraz nakreślony przed nimi. Kształty, zarówno te bliższe jak i dalsze trochę falowały, czym wcale nie pomagały w skupieniu się na zagwozdce zajmującej teraz jego umysł.
Bo Vincent... nie wiedział. Nie sądził, żeby był gejem. Nie sądził też, by był całkowicie normalny - zauważał to przecież od pierwszych chwil, kiedy dorastający w jego otoczeniu chłopcy dawali ponieść się hormonom zarówno przez pierwsze, nieudolne czyny nimi spowodowane, jak i niewybredne komentarze skierowane w stronę osób, którymi byli jakkolwiek zainteresowani. Było mu strasznie głupio, ale nawet w takich - zazwyczaj humorystycznych - rozmowach nie potrafił udawać, że cokolwiek z tego go kręciło. Stawał się wtedy strasznie speszony i zazwyczaj milczał, nie używając do odpierania kolejnych zarzutów nawet swojego wrodzonego sarkazmu. Kiedy ktoś znajomy - z roku na rok z coraz większą częstotliwością - komentował powiększające się biodra jakiejś koleżanki z roku, czy dorabiał teorie na temat życia seksualnego jednej z nauczycielek, on nie czuł nic. Dotyczyło to obu płci - ludzkie ciało widział jako ciało, powłokę skrywającą charakter i duszę danej osoby i odpowiednio modyfikowaną staraniami by zewnętrznie ją wyrazić. Nie był w stanie wyobrazić sobie siebie w dwuznacznej sytuacji z kimkolwiek, ale jednocześnie wcale tego nie łaknął. Kiedy nie czuł się tym zażenowany - jak podczas słynnych bożonarodzeniowych balów, gdy często uciekał od kolejnego tańca ze swoją partnerką pod pretekstem tego, że to co się wyrabiało na scenie było porażką i potrzebowało jego pomocy - w jego głowie kręciła się swoista ulga spowodowana tym stanem rzeczy. Czuł, że jego umysł jest czysty, a dzięki temu mógł się skupić na rzeczach i aktywnościach które faktycznie mogły go rozwinąć w kierunku bycia lepszą wersją siebie. A chciał być lepszą wersją siebie, bo w końcu był beznadziejny.
W końcu odezwał się.
- ...co masz na myśli?
Vinny
Vincent odruchu przechylił twarz nieco w bok, kiedy jego podchmielony umysł skojarzył ten typ dotyku z momentami, w których ciągle chorował na jakieś okropne przeziębienia, a jego majakalne z powodu wysokiej gorączki noce spędzała z nim mama. Wysłuchiwała z cierpliwością każdego "mamo, ściany się ruszają", "mamusiu, chyba mamy w domu smoka bo śmierdzi spalenizną" i "czy ty naprawdę jesteś moją matką?"
OdpowiedzUsuńPrzymknął ozdobione ciemnymi rzęsami powieki, oddając się zarówno szumieniu nie tylko z tyłu głowy, a na całej jej powierzchni, jak i miękkiemu dotykowi z boku swojej twarzy. Krzywizna jego szczęki jakby idealnie pasowała do kształtu, w których trwały palce.
Vincent nie odczuwał żadnego napięcia związanego z cudzym dotykiem, dotyczącym i negatywnych, i pozytywnych wrażeń. Czasami się stresował - podczas wspomnianych już wcześniej bożonarodzeniowych imprez - ale to ze względu na to, że miał wrażenie, że wszyscy wtedy na niego patrzyli. Cała ta krępacja znikała chociażby podczas muzycznych wieczorków u Krukonów, kiedy nie miał najmniejszych oporów przed tańcem zarówno z koleżankami, jak i chociażby dzikim wywijaniem z Johnsonem, na przykład jak podczas tej jednej, zeszłorocznej imprezy, kiedy podpalił sobie... rękę.
Dotyk z kimkolwiek innym, czy chodziło o zaczepienie na korytarzu, czy oddanie się muzyce podczas kolejnej imprezy nie był dla niego sposobem na rozładowanie jakiegokolwiek napięcia, a raczej drogą do wyrażenia zamiarów i emocji. Był to kolejny powód, dlaczego nie rozumiał zamieszania związanego z buzującą burzą hormonów u swoich zarówno bliższych, jak i dalszych kolegów.
- Może pomoże - stwierdził, mając ochotę wzruszyć ramionami, ale w końcu nie robiąc tego. Sam w końcu nie był pewien, czego oczekiwał, a co ważniejsze: czego chciał. Jakiś dziwny głos w głowie podpowiadał mu, że najlepiej będzie jeśli nigdy w życiu niczego nie poczuje, bo to sprawi, że będzie lepszy. Będzie miał umysł czysty, niezmącony przez jakiekolwiek poważniejsze, mogące narobić szkód relacje międzyludzkie i dzięki temu będzie w stanie dokonać wielkich rzeczy. Nie lubił myśli zahaczających o narcyzm, bo pojawiały się na tyle rzadko, że dawały mu tylko jeszcze większe poczucie przewagi tych negatywnych spostrzeżeń na swój temat. Ale gdzieś w głębi ducha naprawdę chciał być podziwiany za coś innego niż swoje wycie do księżyca.
Uchylił oczy i podniósł na niego wzrok odbijających księżyc węgielków.
Vinny
Starał się nie patrzeć na Arthura, przygnębiony myślą, że go rozczarował, próbując dokonać czegoś dokładnie odwrotnego. Samego siebie też rozczarował, nie pierwszy i nie ostatni raz zresztą. Dopiero teraz, kiedy powoli odzyskiwał trzeźwość umysłu, uderzyło go – na dodatek wyjątkowo boleśnie – że znowu coś spieprzył. Wiedział, że czasem wybierał nieodpowiednie sposoby, by zaimponować niewłaściwym osobom, i liczył się z ryzykiem, ale dosłownie nic nigdy mu nie wychodziło. Nie wierzył w pecha czy złośliwy los, za wszelkie niepowodzenia obwiniał własną beznadziejność.
OdpowiedzUsuńZ trudem podniósł się do siadu, zaciskając zęby, by nie syknąć z bólu – nie chciał pokazać Arthurowi, że wciąż czuje się co najmniej źle – i milczał przez chwilę, zastanawiając się, jak wiarygodnie wyjaśnić zaistniałą sytuację. W dalszym ciągu nie mógł się skupić; nie miał jednak pustki w głowie, wręcz przeciwnie, kłębiło się w niej tyle myśli, że nie potrafił ich uporządkować.
— Jeszcze nie wiem — burknął, nerwowo skubiąc sprawną dłonią bandaż na tej drugiej. Rany musiały być głębsze, niż myślał, skoro zdecydowano się na opatrunek. — Zresztą, jakie to ma znaczenie? O tobie nawet nie wspomnę i tylko to powinno cię interesować. Powiem, że szukałem jakiejś rośliny, o której usłyszałem ostatnio na kole zielarskim... albo coś.
Zerknął na Arthura i dostrzegł na jego szacie ślady własnej krwi; odruchowo sięgnął po różdżkę, by pozbyć się plam przy pomocy zaklęcia, i znowu przypomniał sobie o jej braku. Nie wiedział, czy za wciąż trwające otępienie odpowiadał jego ogólny stan zdrowia, czy podany mu eliksir, ale był pewien, że gdyby nie to dziwaczne odrętwienie i brak koncentracji, właśnie musiałby hamować łzy. Prawdopodobnie otarł się o śmierć, zapewne nie odzyska już swojej różdżki, a na dodatek będzie musiał tłumaczyć się przed opiekunem domu albo i samym dyrektorem. No i jeszcze ten cholerny Black...
Podciągnął nogi i oparł czoło o kolana, żeby nie musieć na niego patrzeć.
— A może rzeczywiście poszedłem do Zakazanego Lasu, bo po prostu chciałem tam pójść, a twój głupi róg jednorożca był tylko pretekstem, żeby to zrobić? — wymamrotał. Nie chciał, żeby Arthur o cokolwiek się obwiniał, choć zdrowy rozsądek mówił mu, że nie powinien usprawiedliwiać go w jego własnych oczach, a nawet więcej, że Black wręcz powinien się zadręczać. Nie dlatego, że faktycznie był czemukolwiek winny – Finn świadomie i zgodnie z prawdą brał całą winę za zajście na siebie – ale dlatego, że go wykorzystywał.
Finn nie łudził się, że ktokolwiek spoza nielicznego grona Puchonów, z którymi trzymał się na co dzień, naprawdę chciał się z nim zadawać. Już dawno pogodził się z tym, że ludzie trzymali go blisko siebie, bo bywał im potrzebny. Nawet nie był, a jedynie bywał.
— Idź już sobie. — Próbował włożyć w te słowa stanowczość, ale głos mu się łamał.
Finley
Nie od dzisiaj nosił miano hogwarckiego szmuglera fajek wszelakich i nie od dzisiaj Arthur Black znajdował się na liście jego stałych klientów. Doskonale wiedział, że to, co przyniósł, nie do końca spodoba się Krukonowi, jednak n a p r a w d ę nie miał w tej chwili niczego innego, poza tym jagodowym badziewiem, którego sam szczerze nie był w stanie wziąć do ust. Z drugiej strony, inni nałogowcy nie narzekali, gdyż mugolskie papierosy stanowiły w ciągu roku szkolnego towar deficytowy, a jego źródło towaru w postaci Sidney, jednej ze starszych sióstr, okazało się wyjątkowo wredne, tłumacząc się tym, że takie dzieciaki jak oni nie nadają się do p r a w d z i w y c h papierosów. To, że jego siostra w ogóle zgodziła się uczestniczyć w tym procederze, doskonale zdając sobie sprawę, że przy okazji zapewnia własnemu, nieletniemu bratu dostęp do prostej drogi w wyhodowaniu sobie raka płuc, zakrawał na cud. Oliver miał jednak swoje sposoby, poza tym Sidney doskonale zdawała sobie sprawę, że jej jedyny brat mógł wpaść w inny, znacznie gorszy i bardziej szkodliwy nałóg, co przy jego wrodzonym ADHD, nie wróżyłoby niczego dobrego ani magicznemu, ani mugolskiemu światu.
OdpowiedzUsuń— Merlinie, Black... nie jojcz, błagam, tylko pal jak musisz i ciesz się, że dostałeś chociaż to, bo inni nie dostali w tym tygodniu niczego — Oliver przysiadł na murku i... z braku lepszej alternatywy, również sięgnął po własną j a g o d o w ą fajkę.
Był równie beznadziejny w swoim uzależnieniu co Krukon stojący obok, który zdawał się dosłownie wciągać na raz całego papierosa. Johnson przyglądał mu się przez chwilę, zanim wymamrotał zaklęcie i własną różdżką przypalił końcówkę fajki. Arthur w jego oczach zawsze był nieco nerwowy i szorstki, żeby nie określić tego dobitniej, bo jeśli chodziło o jego skromną osobę, Black zdawał się dostawać przynajmniej kurwicy z powikłaniami. Dzisiaj jednak sprawiał wrażenie, jakby ten stan przybrał na sile przynajmniej dziesięciokrotnie. Johnson wzruszył jednak ramionami — nie moja sprawa.
Wracając do tematu wynagrodzenia za fatygę i szmuglerkę, zastanowił się chwilę nad tym, w jakie słowa ubrać swoją prośbę. Silvers był w końcu opiekunem Krukonów, Arthur jako prefekt m u s i a ł mieć u niego jakieś chody, prawda?
— Wasz opiekun wlepił mi szlaban na wieczór. Jak wiesz, w Hogsmeade szykuje się impreza. Wolałbym spożytkować ten czas z przyjaciółmi, zamiast odwalać jakąś głupią karę. Poza tym... gdybyś widział dzisiaj Silversa... — Grygfon uśmiechnął się pod nosem, naprawdę nie potrafiąc się opanować, kiedy w jego wyobraźni pojawił się obraz nauczyciela w zbroi Iron Mana. To był doprawdy przedni żart. — Więc gdybyś mógł zrobić coś dla mnie w tej sprawie... Nie wiem, powiedz, że zajmiesz się tym jako prefekt, czy coś. To ty masz gadane, będziesz wiedział jak to załatwić.
Zakończył swój wywód, oczekując w zamian jakiegoś protestu, czy choćby słów, żeby sam spijał piwo, którego nawarzył, bo on nie ma zamiaru załatwiać cudzych spraw, nawet za cenę fajek, a tym bardziej jagodowych. Kiedy jednak po dłuższej chwili jedynym co słyszał Oliver wciąż była cisza, spojrzał znów na prefekta Krukonów, który w zamyśleniu spalał już niemal filtr papierosa.
— Wszystko w porządku, Black? — Oliver nie miał zwyczaju pytać go o samopoczucie, dlatego też nie miał zielonego pojęcia, dlaczego tym razem zrobił wyjątek.
Oliver
Miał nadzieję, że Arthur w każdej chwili się rozmyśli, stwierdzi, że to nonsens i odsunie się jak oparzony, śmiejąc pod nosem z głupoty całego tego pomysłu.
OdpowiedzUsuńMiał nadzieję, że on sam po prostu odskoczy, stwierdzając zarówno przed przyjacielem, jak i samym sobą, że wie kim jest i nie musi czynami komukolwiek tego udowadniać.
Zamiast tego siedział potulnie jak mysz pod miotłą, oddychając całkowicie miarowo i zwracając uwagę bardziej na dłoń przylegającą do jego twarzy niż to, co tak właściwie się działo i miało się stać.
Nie miał być to jego pierwszy pocałunek, bo - jeśli nie licząc, rzecz jasna, opiekuńczych całusów swojej mamy - na balu w piątej klasie całował się już z rok starszą koleżanką z chóru, którą zaprosił na potańcówkę mimo tego że doskonale wiedział, że większość zabawy spędzi na scenie. Szperając teraz w swojej pamięci trafnie stwierdził, ze była to chyba jedyna dziewczyna w jego karierze, która nie miała mu tego kompletnie za złe - ba, w pewnym momencie, mimo, że nie trwał wtedy jej chóralny dyżur, wskoczyła na podest i dorwała się do mikrofonu sama. Po balu przez chwilę całowali się w ubocznej części dziedzińca, nie mówiąc nic, a kolejnego dnia puszczając to całe doświadczenie w niepamięć i rozmawiając jakby nic się nigdy nie stało.
Tego jeszcze nie wiedział, ale podobne podejście jego ciało - i słowa - miały okazać już chociażby jutro.
Mimowolnie, bo tak podpowiadało ciało, wysunął podbródek do przodu powodując, że ich usta złączyły się szybciej niż najprawdopodobniej planował to Arthur.
Musnął jego wargi własnymi, które nie były wysuszone mimo zarówno panującej od kilku godzin na dworze, wieczornej temperatury jak i faktu spożycia tak dużej ilości trującego, mocnego alkoholu. Vincent miał czasami mają obsesję na punkcie swoich warg, w zimie maltretując je dziesiątkami warstw malinowego kremu, by nie dopuścić do nawet najmniejszego pęknięcia na ich powierzchni. Raz, w drugiej klasie, musiał czekać tydzień na przesyłkę od rodziców i doprowadził do powstania kilku, spowodowanych zimnem, strupków. Kolejną próbę chóru wspominał jako najgorszą w swoim życiu - nie ze względu na ból, a na to, że nie mógł drzeć się tak intensywnie, jak zazwyczaj.
Przesunął dłoń po trawie, przysuwając się bliżej i pozwalając, by jego język delikatnie, nienachalnie rozchylił wargi Arthura i wdarł się na kilka - zbyt długich - momentów do środka.
Ku wewnętrznemu rozczarowaniu, a uciesze swojego naukowego ego - nie poczuł nic.
Serce przyspieszyło może na początku na trzy szybkie odbicia, ale później wróciło do standardowego, miarowego rytmu. Nie zrobiło mu się ciepło, bo na jego ramionach dalej trwała gęsia skórka spowodowana nocnym powietrzem i tym, jak przewiewny był materiał białej koszuli. Szumienie w głowie i ucisk w okolicach potylicy spowodowany był wypitym alkoholem, a nie bliskością między nimi.
A przynajmniej tak myślał.
Nie urwał pocałunku od razu, jakby chcąc się upewnić i trzy razy potwierdzić tezy dotyczące wszystkich jego odczuć. Dopiero po chwili się odsunął, ale nie odskoczył i nie zaczął żartować, jakby można się było spodziewać po jego osobie - po prostu uchylił czarne jak noc pomiędzy nimi oczy, wciąż czując wzajemnie mieszające się oddechy. Westchnął cicho, spuszczając wzrok na jego usta i zastanawiając się co nie zadziałało.
- Chyba jestem popsuty - stwierdził cicho, przez bliskość ich twarzy jeszcze podczas tych słów na ułamek sekundy muskając wargi Arthura i w końcu odsunął się do siadu tylko po to, by spleść za głową dłonią i opaść na wilgotny trawnik. Wzdrygnął się lekko, czując na plecach zimno i przyklejający się do zmarzniętej skóry materiał koszuli. Z jednej strony był na siebie zły - przecież bycie z kimkolwiek nie brzmiało wcale tak źle, i niekoniecznie musiało oznaczać ograniczenie swobody, co nieodłącznie podpowiadała mu własna, chora ambicja i chęć samowystarczalności - z drugiej szczęśliwy, że jego ego miało racje. Tak często się mylił, że momenty, w których jego przypuszczenia się potwierdzały - niezależnie od tego, jak bolesnego faktu mogły dotyczyć - sprawiały, że na krótką chwilę zapominał o tym, jak bardzo był beznadziejny.
Usuń- Dasz mi papierosa?
Vincent
Arthur Black miał bezapelacyjnie rację, nawet gdyby Aleister był trzeźwy, to by się tym jego niezadowoleniem czy niedowierzaniem typowym dla prefekta naczelnego nawet nie przejął, tak jakby był ponad zasięgiem jego gniewu. Tak naprawdę Sheehan znajdował się poza każdym zasięgiem, jakby przez całe życie wjeżdżał do tunelu i słuch o nim ginął. Do czasu aż nie wpadał na Blacka albo pędzle jego matki nie trafiały go w tył głowy. Puchon nie przejmował się takimi drobnostkami, które wypływały z ust Arthura w akcie niezadowolenia, nie miał przecież na to czasu, był bowiem bardzo, ale to bardzo zajętym — zabawą — człowiekiem. Nie rozumiał zatem oburzenia na określenie Blaczku-Potworniaczku, przecież brzmiało świetnie. W obecnym stanie naprawdę mu to nie robiło różnicy. Doszedł nawet do wniosku, że Arthur również powinien się czegoś napić, aby nauczyć się czym jest wyluzowanie.
OdpowiedzUsuń— Zastanowię się nad tym, Blaczku-Potworniaczku — odparł w odpowiedzi z nagłym rozbawieniem i zduszonym śmiechem w ramieniu naczelnego prefekta. Niby mogło wynikać to ze względu na niesprzyjające im w żadnym razie nocne okoliczności, ale jakby nie spojrzeć poza zabawą w chowanego i chęciami uniknięcia nakrycia ze strony szukającego, a także widma przegranej wiszącej nad jego głową jak chmura burzowa, to natknięcie się na jakiegoś belfra wydawało się mało istotne. — Nie powiem kto tak mówi. Oszalałeś? Masz mnie za sprzedawczyka? Arthie, ty żartownisiu. — Poklepał kolegę niezdarnie po plecach, gdy tylko się odwrócił.
Utworzenie pociągu z Aleisterem nie należało do zadań najtrudniejszych, ten przy swoim stanie nietrzeźwości nawet nie byłby w stanie, stworzyć jakiegoś szczególnego, a już tym bardziej przekonującego oporu. Fakt, Puchon mógł zmienić zdanie i to nie raz, dlatego Black musiał wykazać się szybkością i wykorzystać na swoją korzyść trzeźwość własnego umysłu. Początkowo Sheehan nie odpowiedział, jakby zastanawiał się, co też ten Arthur ma na myśli, mówiąc Pokój Życzeń. Dziwniejsze hasło niż duch Gryffindoru z nieuciętą do końca głową. To chyba pochłonęło jego myśli na dłużej ku zadowoleniu Arthura, dając mu chwilę upragnionej ciszy, przez co Aleister pozwolił się poprowadzić przez korytarz bez najmniejszych problemów.
— Co to jest Pokój Życzeń? — Zagadnął nagle z zainteresowaniem młody Sheehan, uwieszając się bardziej niż początkowo zamierzał na prefekcie naczelnym, mącąc trochę ciszę dokoła. Na szczęście nie mówił aż tak głośno, by Black go zganił. Chyba. Nie obudził przecież żadnego chrapiącego obrazu, to byłoby raczej najbardziej wartościowym dowodem! — To takie miejsce, w którym, gdy jak coś ci tam powiem, to wtedy to zrobisz? To byłaby fajna zabawa. — Zaśmiał się głośno na samą myśl o tym, jakie zadanie mógłby dla Arthura wymyślić jego nietrzeźwy umysł i sprawił, że w pierwszej kolejności Black spojrzałby na niego z niedowierzaniem, ale możliwe, że wykonałby to z równym zaangażowaniem, co ukrywanie się pod stołem. Przez tę podróż w stronę nieznanego mógł się wykazać niemałą kreatywnością, a przynajmniej do czasu aż Arthur nie zepsuje jego wyobrażeń na temat wspomnianego już Pokoju Życzeń.
Aleisterek
[Sgfkhjkdfhgjd, JAKI PIĘKNY.]
OdpowiedzUsuń— I tak ciągle się przy nim jąkam, nie zauważyłby różnicy — burknął.
Faktycznie, wśród całej kadry nauczycielskiej była chyba tylko jedna osoba, której Finn nie bał się w ogóle, a była nią profesor Blackwall; cała reszta mniej lub bardziej, zależnie od okoliczności, wzbudzała w nim lęk, który wydawał mu się irracjonalny, choć dobrze znał jego powody, co owocowało sporadycznym jąkaniem się. Opiekun Puchonów właściwie w tym przodował – był głośny, przytłaczający i zupełnie nieprzewidywalny, na dodatek celowo straszył Finna, a przynajmniej tak wydawało się chłopakowi. Spędzanie czasu w jego obecności było dla niego istną katorgą; nauczyciel mimo to nie obrzydził mu zielarstwa, które zostało jego ulubionym przedmiotem, bo od zawsze miał rękę do roślin. Jako dziecko nie mógł mieć zwierzątka – jego matka uważała je za zbyt niebezpieczne – więc w ramach substytutu otaczał się zielskiem wszelkiej maści, o które dbał lepiej niż o siebie samego, co zresztą zostało mu do dziś.
— On ciągle coś papla. Nie martw się, poradzę sobie z nim — zapewnił Arthura, choć sam w to do końca nie wierzył. Żołądek podchodził mu do gardła na myśl o konieczności wytłumaczenia się profesorowi Contantinescu z powodów i przebiegu wypadku, jednak musiał się z tym zmierzyć sam. Nie tylko dlatego, że nie chciał w to wciągać Blacka; po prostu traktował to jako pewnego rodzaju test.
Zerknął niepewnie na Arthura, nie bardzo wiedząc, czy powinien wybić mu z głowy pomysł samodzielnych poszukiwań jego różdżki, czy podziękować za ten gest poświęcenia. Naprawdę zaskoczyły go jego słowa – spodziewał się, że zmyje się zadowolony, kiedy tylko upewni się, że Finn nie puści pary z ust, a sam też nie oczekiwał od niego żadnej pomocy.
— Myślisz, że jesteś w stanie ją znaleźć? — W tym pytaniu bez wątpienia wybrzmiała kpina, której od razu pożałował, jednak jak zwykle ugryzł się w język dopiero po fakcie. Powinien być wdzięczny chłopakowi, a nie silić się na złośliwości. — Przepraszam, ja — westchnął głośno, wracając do nerwowego skubania bandażu palcami — słabo wszystko pamiętam. Ona może być właściwie wszędzie.
Może i pozował na optymistę, ale w rzeczywistości na ogół kierował się zdrowym rozsądkiem. Nie wierzył, że Krukonowi uda się odnaleźć jego różdżkę – przynajmniej nie dzisiaj – choć bardzo chciał, żeby było inaczej, bo miałby wtedy mniej powodów do zmartwień.
Wzdrygnął się nerwowo, poczuwszy dłoń Blacka na swoim ramieniu. Nie znosił, kiedy inni go dotykali, choć jednocześnie myślał o tym nadzwyczaj często. Nie i już. Zwłaszcza po tym wszystkim, co się stało, trudno mu było zmusić się do uśmiechu i udawania, że wszystko jest w porządku.
— Nie rób tak więcej — rzucił, sugestywnie poruszając barkiem.
Finley
- Świadczy - westchnął cicho, podnosząc się do siadu przez to, jak mocno przykleiła mu się do pleców z powodu rosy koszula. Nie było to uczucie ani praktyczne, ani przyjemne. Nieco opieszale podniósł paczkę papierosów z trawnika, z rozżaleniem odkrywając, że zarówno przez obecną aurę pogodą - jak i na pewno wszystkie wydarzenia tego wieczora - nieco przemokła, przez co tytoń wydawał dziwne dźwięki podczas prób podpalenia go płomieniem pochodzącym z różdżki. Choć Vincent nie odczuwał głodu nikotyny - w uzależnieniu daleko było mu do dorównania Arthurowi, czy chociażby Oliverowi, prowodyrowi tego całego papierosowego zamieszania - to pierwsza salwa dymu drażniąca i drapiąca jego płuca dała mu chwilowe ukojenie. Chwilowe, bo moment później, po cierpliwym wysłuchaniu wszystkiego, co miał do powiedzenia o tej problematyce Black, Eden odezwała się w jego biednej, skonfundowanej całym wieczorem głowie.
OdpowiedzUsuńPrzecież tego nie potrzebujesz i nigdy nie będziesz potrzebował. Nie rozpraszaj swojej głowy i skup się na celu, Vincent.
Choć zazwyczaj skutecznie ignorował paplanie starego, przesączonego śmiercią badyla i z nikim się nim nie dzielił - w końcu istniało prawdopodobieństwo, że istniało ono tylko w jego głowie, okazjonalnie pojawiając się by wypełnić chwile wewnętrznej samotności - to teraz musiał starej poczciwej przyznać rację i jej posłuchać.
Takie wytłumaczenie i taki plan był najłatwiejszym do osiągnięcia w tej sytuacji, skutecznie odciążając jego umysł z kwitnących po kolei, jak okropną lawiną, wątpliwości i zażaleń pod własnym adresem. W ciągu kolejnych miesięcy, a nawet lat życia, miał jeszcze poroztrząsać to wystarczająco intensywnie by teraz dać sobie chwilę wytchnienia.
- Może ja się po prostu nie nadaję dla nikogo - resztę papierosa wypalił w ciszy, strzepując po kolei pojawiający się popiół na wilgotną trawę i słysząc, jak woda na jej źdźbłach pod wpływem temperatury miarowo syczy. Wbijając węgielki w sylwetkę zamku przed nimi, obrócił wzrok na Arthura dopiero gdy ten zaproponował powrót. Wzruszył ramionami, podnosząc się z cichym westchnięciem na nogi.
- Rano powinniśmy iść do skrzydła. Ty, żeby upewnić się że na pewno nic ci nie jest, a ja z tą moją głową. Zaczyna znowu mnie boleć - odgarnął ciemne kosmyki z czoła, przejeżdżając delikatnie opuszkiem po strupie i posyłając Arthurowi jakby przepraszający uśmiech. W końcu, gdyby nie wpadł pod ten cholerny żyrandol i nie chciał zapić frustracji wynikającej z tego faktu, najpewniej zostaliby z resztą kolegów w dormitorium i nic psującego nastrój dzisiejszego dnia by się nie wydarzyło.
Vincent poczekał jeszcze moment, by po omacku, w ciemku wzrokiem postarać się określić najmądrzejszą drogę do zejścia z wilgotnego wzgórza. Koniec końców postanowił iść śladem wytyczonym przez przyjaciela, doganiając go dopiero na samym dole. Westchnął głośno, kiedy na jego biedną, wymęczoną i schorowaną głowę spadła kolejna zagwozdka. Jakby tych w ostatnim czasie było.
- Jeśli czysto hipotetycznie organizowałbym w przyszłym roku musical... przyszedłbyś go obejrzeć? Mam taki jeden głupi pomysł, nie wiem czy ktokolwiek będzie chciał w nim wziąć udział, ale jeśli...
Vinny
Oliver nawet nie zdążył opowiedzieć Arthurowi co było z opiekunem Krukonów, gdyż pan perfekcyjny s a m, beż żadnego nagabywania, przymusu, dodatkowej prośby i groźby, zgodził się porozmawiać z Silversem.
OdpowiedzUsuńTo był pierwszy sygnał, który powinien odezwać się wyjącym alarmem w głowie Gryfona. Arthur Black n i g d y nie zgadzał się na załatwianie spraw dla Olivera bez całej litanii marudzenia, jojczenia, ubliżania i odgrażania się, że to ostatni raz i że następnym on sam wlepi mu wszystkie ujemne punkty świata. Z drugiej strony wcale nie tak często Johnson zadzierał z Silversem, bo z tym człowiekiem naprawdę trudno było to robić. Odznaczał się anielską cierpliwością i wyrozumiałością, ale najwyraźniej tym razem wychowanek Sereny przebrał miarę.
Athur chodził. W tę i z powrotem, zanurzony we własnych myślach, wciągając fajkę jak powietrze, zadeptując na śmierć, wciąż jeszcze zieloną o tej porze roku trawę. O ile Oliverowi było wiadomo, to on i Greed odznaczali się nieustającym ADHD, a Black wykazywał się raczej stoickim spokojem, chociaż nawet wtedy potrafił być wkurwiający do granic możliwości.
To powinno zawyć w jego głowie drugim sygnałem alarmowym i natychmiast dać do myślenia, jednak obserwowanie Krukona w takim stanie było na tyle fascynujące, że przyczyna stała się nieistotna. Na razie.
Wodził spojrzeniem za sylwetką prefekta, aż w końcu nie wytrzymał i zadał pytanie. Pytanie, które podziałało jak hamulec. Prawdopodobnie też jak czerwona płachta na byka, bo Oliver odruchowo spodziewał się: Spierdalaj, to nie twoja sprawa, Johnson. Ja się nie wpieprzam w twoje nudne życie.
Nie doczekał się niczego, poza zwykłym: co Na razie, bo to był przecież Arthur Black. Który z pewnością powinien zachować się inaczej aniżeli wepchnąć dłonie w kieszenie spodni, kopnąć kamień i wbić spojrzenie w ziemię. Arthur Black, którego znał, zdecydowanie zachowałby się zupełnie inaczej, a to oznaczało tylko jedno.
Nic nie jest w porządku.
Tego się spodziewał. Nie, właściwie to nie tego, bo przecież temu perfekcyjnemu idiocie wszystko wychodziło w życiu idealnie, ostatnio nawet został naczelnym, bo czemu by nie uprzykrzać innym życia jeszcze bardziej? Tak przynajmniej myślał Ollie. Bo jak inaczej mogło się układać życie czystokrwistego, bogatego, przystojnego, chłopaka, z wielopokoleniowego, znanego rodu, jeżeli nie p e r f e k c y j n i e?
Tak naprawdę Oliver Johnson miał blade pojęcie o życiu Arthura Blacka, jedyne informacje otrzymując od Greed’a, albo Faradyne’a, kiedy akurat złożyła się okazja. A okazja składała się rzadko, no i niby czemu miałby interesować się życiem Blacka? Póki dostarczał mu fajki i miał z tego swoje małe korzyści, nic więcej go nie interesowało. Aż dotąd.
— No dobra, to akurat widzę sam — nie wierzył, naprawdę nie wierzył, że właśnie usiłuje zacząć taką rozmowę, pchany jakimś dziwnym impulsem, może tym nieobecnym spojrzeniem, a może po prostu żal mu było kamienia, który niepotrzebnie oberwał od chłopaka. — Co się stało? — zapytał, prostując się, rzucając niedopałek na ziemię i wyrastając przed Arthurem znikąd.
To chyba nie było dobrym pomysłem, pomyślał po chwili, świadom, że zamiast kamienia, może oberwać teraz on sam.
Oliver
[Niepotrzebnie się rozpisałam, wybacz bzdury i emostwo Finna.
OdpowiedzUsuńArthur wciąż może (ale nie musi) przynieść mu różdżkę w zębach. ♥ ]
To głupie, ewidentnie odruchowo rzucone wybacz, które nie niosło za sobą żadnej głębszej treści, sprawiło, że nagle zapragnął, by Black znowu dotknął jego ramienia, a on sam tym razem powstrzymałby się przed komentarzem, bo poczuł, że ugodził nim w jego dumę, co nie było jego intencją. Wydawało mu się, że niektórzy nie przepadali – delikatnie rzecz ujmując – za Arthurem właśnie z powodu jego arogancji i poczucia własnej godności, za które Finn z kolei w jakiś chory sposób go podziwiał. Czasami chciałby taki być jak on, ale wiedział, że nigdy nie będzie potrafił się tak zachowywać. Co prawda, nie wierzył, by chłopak był do końca właśnie taki, jednak sam nie miał okazji odczuć tego na własnej skórze – może nie licząc tego dziwnego momentu, kiedy go dotknął – dlatego ta myśl pozostawała w sferze fantazji i domysłów. Mógł mieć rację i mógł się mylić.
Przez chwilę rozważał przeproszenie Arthura za swoją reakcję. Nie lubił ulegać emocjom i wychodzić z roli roześmianego dzieciaka; czuł wtedy, że robił coś źle. Ostatecznie nie odezwał się, doszedłszy do wniosku, że pewnie znowu coś sobie uroił i zostanie wyśmiany za próbę przeproszenia go, bo Black wcale nie przejął się tym, jak zareagował na jego gest. Dlaczego by miał?
— Uważaj na siebie! — rzucił do jego oddalających się pleców, zaciskając palce na obandażowanej dłoni, choć sprawiało mu to ból. Serce biło mu niespokojnie, jak gdyby Arthur wybierał się na jakąś niebezpieczną misję. Chyba się o niego martwił, zupełnie bezpodstawnie. — Nie chcę cię zobaczyć na łóżku obok...
Przeżył rozmowę z profesorem Contantinescu; czuł się tak, jak gdyby otarł się o śmierć, i to poczucie wydawało mu się dużo realniejsze niż po szamotaninie z tentakulą, gdy półprzytomny patrzył na płynącą krew. Choć podczas przesłuchania – bo tak odebrał ich spotkanie – był bliski omdlenia z nerwów i emocji, udało mu się zapanować nad sobą na tyle, by odegrać zaplanowaną naprędce rolę ciekawskiego i ambitnego ucznia, skłonnego do ryzyka i poświęceń w imię pasji. Contantinescu był raczej kiepskim pedagogiem w tej sferze, bo jego myśli wędrowały dziwnymi torami i zmieniał temat tak często, że nawet nie uraczył go żadną pouczającą gadką, posnuł jedynie swoje kuriozalne opowieści o wszystkim i o niczym, okraszone nieśmiesznymi żartami, a na koniec stwierdził, że jeszcze zastanowi się nad tym, jakie wyciągnąć konsekwencje. Finn liczył na to, że po prostu o tym zapomni, tak jak o wielu innych rzeczach, i zostanie to ich słodką tajemnicą – ich i Arthura – a jego bezmyślna wycieczka ujdzie mu na sucho. Nie chciał, by Puchoni stracili przez niego punkty, nie wybaczałby sobie tego do końca życia.
Już po godzinie od wyjścia opiekuna zapragnął wyrwać się ze skrzydła szpitalnego, na co niestety jego stan wciąż mu nie pozwalał. Przywykł do swojego własnego towarzystwa – do czego zmusiło go życie, nie oferując mu alternatywy – jednak nie lubił być sam, a nie mając pod ręką żadnej książki, w świecie której mógłby zatracić się choćby na chwilę, nudził się przeokropnie. W pewnym momencie pomyślał nawet, że wolałby przytłaczającą i nieprzyjemną obecność profesora Contantinescu niż zdychanie z nudów w samotności, a obecność Blacka, która wcześniej sprawiała mu dyskomfort i którą wzgardził, teraz przyniosłaby mu przyjemność.
Sam nie rozumiał, dlaczego po przebudzeniu się tak usilnie próbował się go pozbyć. Chyba po prostu nie chciał, żeby oglądał go w takim stanie i uważał go za słabego. Może był też na niego odrobinę zły, ale przecież nie miał prawa się na niego gniewać. Sam wpadł na ten idiotyczny pomysł i sam wręcz prosił się o kłopoty, nie zachowując wystarczającej ostrożności w Zakazanym Lesie. Nienawidził w sobie tej bzdurnej i żałosnej potrzeby zaimponowania komuś, przez którą robił różne głupie rzeczy. Powinien wreszcie przestać uganiać się za Arthurem, Aramisem i resztą, bo i tak nigdy nie zwrócą na niego uwagi, a nawet jeśli... co z tego?
Chciał, żeby ktoś go wreszcie docenił, szaleńczo pragnął czyjejś uwagi i aprobaty, ale dręczyło go wstrętne poczucie, że nawet jeśli je dostanie, nic nie zmienią, bo nie dostanie ich od właściwej osoby.
UsuńW ciągu dnia odwiedzili go jego koledzy Puchoni i choć umilili mu – zgodnie z regulaminem – kwadrans, swoją wizytą wcale nie podnieśli go na duchu. Zamiast podziwiać go za odwagę, czego się spodziewał, kazali mu na siebie bardziej uważać i chyba uznali go za szalonego, bo zrobił coś tak nieodpowiedzialnego z tak błahej przyczyny; rozzłościło go, że profesor w ogóle im o tym powiedział, choć gdyby tego nie zrobił, dalej byłby skazany na własne towarzystwo. Kiedy opuścili skrzydło szpitalne, pewnie nawet więcej o nim już nie pomyśleli, zajęci swoimi sprawami.
Nie doczekał się pojawienia się Arthura. Zasypiał rozczarowany i smutny, odpychając wizje, że coś mu się stało. Wiedział, że przyczyna była inna. Po prostu nie znalazł różdżki. Albo miał ważniejsze rzeczy do zrobienia. Albo o nim zapomniał. Wszystkie te możliwości były bolesne, ale wciąż wolał, aby to jedna z nich była prawdą, nie ta, o której pomyślał najpierw i która nie pozwalała mu zasnąć.
Próbował pocieszyć się myślą, że następnego dnia – co mu obiecano – opuści skrzydło szpitalne i sam poszuka swojej różdżki. Przyrzekł też sobie, że już nigdy więcej nie zachowa się tak lekkomyślnie z powodu Arthura, ale głęboko w środku wiedział, że zmieni zdanie, kiedy tylko Black znowu go o coś poprosi.
Finley
[Nie jestem pewna, czy ten sierota zasługuje na to, żeby się nad nim rozpływać, ale strasznie mi miło. A tasiemiec przepiękny. ♥]
OdpowiedzUsuńSpał krótko i źle, dręczony koszmarami o wypadających zębach; podejrzewał, że gdyby nie kolejna dawka leków, którą wmuszono w niego przed snem, nie zasnąłby w ogóle, co w obliczu wspomnianych koszmarów wcale nie wydawało mu się gorszą opcją. Niecierpliwie odliczał czas do wschodu słońca, a potem – do południa, powoli godząc się z myślą, że będzie musiał poszukać swojej różdżki własnoręcznie, bo na innych najwyraźniej nie mógł liczyć, choć on sam bez zastanowienia zrobiłby dla nich wszystko. Humor wciąż miał kiepski – kto by nie miał, czekając na wyrok, ranny i pozbawiony różdżki – jednak udało mu się skierować myśli na inne, nieco milsze tory; zaczął myśleć o tych wszystkich słodyczach, które niebawem zje, żeby odreagować ostatnie wydarzenia, a to był zdecydowanie dobry znak.
Zobaczywszy zbliżającą się sylwetkę Blacka, którego nie spodziewał się już ujrzeć, w pierwszym momencie wydawało mu się, że śni; podniósł się gwałtownie do siadu, zbyt podekscytowany i szczęśliwy, by przejmować się ewentualnym bólem. Niestety, miejsce radości zaraz zajęło paskudne poczucie winy, łamiące mu serce i miażdżące barki.
Arthur wyglądał wprost beznadziejnie – oczywiście beznadziejnie w takim sensie, że był brudny, zmachany i poturbowany, bo poza tym wciąż był tym przystojnym młodym człowiekiem, na którym Finn czasem zatrzymywał wzrok dłużej, niż wypadało. Nie zapomniał o nim. Naprawdę poszedł poszukać jego różdżki i najwyraźniej nie spoczął, dopóki nie zrobił wszystkiego, by ją odzyskać, a on podejrzewał go nie tylko o to, że o nim zapomniał, ale że wręcz celowo go olał. Zrobiło mu się strasznie głupio, że w myślach posądził Arthura o takie świństwo.
Nie zdążył go przeprosić – Black i tak pewnie nie zrozumiałby, dlaczego go przeprasza, więc chyba nie miało to żadnego znaczenia – bowiem zobaczył swoją różdżkę, a raczej to, co z niej zostało. Poczuł się tak, jakby jego serce na moment się zatrzymało, niezdolne dalej pracować w obliczu tej tragedii. Do tej pory był pewien, że jego różdżka wróci do niego w jednym kawałku albo nie zostanie znaleziona wcale; tej opcji nie wziął pod uwagę.
— Dziękuję — wykrztusił oszołomiony; w końcu wypadało podziękować. Nawet nie wyciągnął ręki w stronę Blacka, by odebrać swoją własność. Nie było po co.
Zacisnął na chwilę powieki i zęby, próbując powstrzymać łzy. Musiał zająć myśli czymś innym, skupić się na czymś lub na kimś, a w głowie miał tylko swoją różdżkę. Gdy otworzył oczy, wziął głęboki, uspokajający oddech, prosząc samego siebie w duchu, by zapanował nad emocjami; przez ostatnią dobę napatrzył się na wszystko wokoło dostatecznie długo, by mu obrzydło, dlatego utkwił wzrok w Arthurze.
— Jesteś ranny! — nieomal wykrzyknął i aż sam się wzdrygnął, uświadomiwszy sobie, że podniósł głos, kiedy wszyscy wokoło jeszcze spali. Chcąc rzucić zaklęcie, którego niedawno się nauczył i które powinno poradzić sobie z raną na policzku Blacka, znowu odruchowo sięgnął po różdżkę, choć jej szczątki wciąż spoczywały w dłoniach Krukona, i na moment zamarł w bezruchu, jakby zbity z tropu. To była tylko różdżka, a czuł się tak, jakby amputowano mu rękę, zraniony i całkowicie bezbronny.
Nie chciał, żeby Arthur widział, jak płacze, ani tym bardziej nie chciał stawiać go w tej niekomfortowej sytuacji – większość ludzi w podobnych okolicznościach czuła przymus pocieszenia drugiej osoby, czego wolałby mu oszczędzić – jednak nagle coś w nim pękło i po prostu się rozkleił.
Beksa
Czekał. Czekał, bo coś w Arthurze mówiło mu, że powinien, że jeśli teraz tak po prostu machnie ręką, odwróci się na pięcie i wróci do bycia Oliverem Johnsonem, jakiego znał cały Hogwart, Black prawdopodobnie znienawidzi go jeszcze mocniej, przeklnie na miejscu, a jako wisienka na tym torcie desperacji, Krukon zrobi coś tak głupiego, jak rzucenie się z Wieży Astronomicznej.
OdpowiedzUsuń— Masz problem — powtórzył głośno słowa chłopaka. — Z Vincentem... — zawiesił głos na dłuższą chwilę, przyglądając się Arthurowi badawczo.
Niemożliwe. To było zupełnie niemożliwe. Przecież widział go miliony razy z Greengrass uwieszoną jego szyi, z jego ramionami wokół jej talii, kiedy przymilała się do niego, znacznie przekraczając wszystkie granice przyzwoitości. Jednak nigdy nie był świadkiem przekraczania żadnych granic przez Arthura. Nigdy.
Westchnął, pocierając palcem wskazującym i kciukiem, wewnętrzne kąciki oczu, kiedy na moment odpuścił Blackowi swoje własne spojrzenie. Temat był więcej niż delikatny, a fakt, że Krukon zdecydował się zacząć go właśnie z Oliverem, świadczył o akcie najwyższej desperacji, bo niby skąd Black miał wiedzieć, że kilkanaście długich miesięcy temu Johnson był w zupełnie takiej samej sytuacji?
Odwrócił się na pięcie i zdejmując swoją gryfońską szatę, którą nieczęsto zdarzało mu się mieć na sobie, rzucił ją na pobliski murek, na którym chwilę później usiadł, krzyżując na nim długie nogi w czarnych spodniach i równie czarnych trampkach. Wciąż milcząc, podwinął rękawy białej koszuli i wyciągnął kolejnego papierosa z paczki, zapalając go.
Mimo popołudniowej przerwy, zwiastującej kolejne zajęcia, zaraz po niej, miał przeczucie, że nie wróci dzisiaj na lekcje. Miał wrażenie, że tematu, który Black wyciągnął na światło dzienne, nie dało omówić się tak szybko, jak przekazania dwóch paczek fajek, a skoro już on został w to wciągnięty, musiała to być naprawdę poważna sprawa. Musiała, bo inaczej przecież ten cholernie perfekcyjny Krukon nie palnąłby czegoś ot tak, do niego, prawda Prawda?
— Masz problem z Vincentem, czy ze sobą, Black? Chodzi mi o to, czy masz problem z faktem, że to konkretnie jest Vincent, czy raczej z tym, co ty sam czujesz? — Oliver zniknął na chwilę za chmurą siwego dymu, a kiedy rozpłynęła się ona w powietrzu, uważne spojrzenie znów dopadło Krukona, sugerując, że jeśli już zaczął, to niech dokończy i nawet niech nie myśli o urywaniu tematu w takim momencie.
Nie z ciekawości. Chociaż niektórzy złośliwi mogli twierdzić, że Ollie jest plotkarzem, ale nie był nim. Nie w takich sprawach. I przede wszystkim Black wyglądał jak kupka nieszczęścia, co nie zdarzało się... właściwie nigdy nie zdarzyło się na oczach Olivera.
Poza tym Oliver też przecież miał kogoś, kto dawno przestał działać na niego jako tylko przyjaciel. Z tym że Johnson miał świadomość własnych preferencji i poza faktem, że wreszcie musiał przyznać się przed swoim najlepszym przyjacielem, że chciałby od niego czegoś więcej, nie musiał mierzyć się z innymi rozterkami z tym związanymi. I właśnie tego chciał się dowiedzieć. Czy Blacka niepokoją jego własne preferencje, czy po prostu Vinny znów odwalił coś takiego, co wszystkich wokół wyprowadziło z równowagi, na czele z Blackiem?
Poradnia emocjonalno-psychologiczna Johnson & Co.
Różnica między panem prefektem naczelnym, a w stanie wątpliwej trzeźwości Puchonem polegała na tym, że Aleister naprawdę nie miał powodu do stresu. Teoretycznie. A nawet bardzo teoretycznie. Gdyby nie alkohol płynący w jego żyłach i wyłączający mu skutecznie instynkt samozachowawczy, to na pewno nie byłoby mu tak wszystko jedno. Jednak kiedy Arthur Black — jak przystało na posiadacza tego nazwiska, hehe — miał głowę wypełnioną czarnymi myślami, dla samego Sheehana było to beztroską formą zabawy, która przyprawiała go jeszcze lepszy humor i szeroki uśmiech. Krukon nawet nie zdawał sobie sprawy jaką radość mu tą nieoczekiwaną wycieczką sprawił, ponieważ przybliżało go to do zwycięstwa w chowanego, bo znajomi nigdy go nie znajdą. Pokój Życzeń jako kryjówka, która spełnia życzenia to idealne miejsce na ukrytą imprezkę, ale może to i lepiej, że Arthur nie do końca zdawał sobie sprawę jakie pomysły zapalił w zamglonym umyśle Puchona.
OdpowiedzUsuń— Nie, skąd miałbym o tym wiedzieć? — odpowiedział rozbawiony z zabójczą wręcz szczerością. O dziwo, Aleister nigdy tam nie trafił, może to i lepiej, bo nigdy mu się nie zniknęło na czas nieokreślony, a szkoła nie spoczęła poszukiwań zaginionego ucznia, a gdyby tam wszedł, to przy swoim nieogarnięciu życiowym i przy założeniu, że byłby pod wpływem, to nie ulegało wątpliwości, że po prostu, by się zgubił jak pijane dziecko we mgle. Cóż, w jego przypadku to określenie nabrałoby zupełnie nowego (trój)wymiaru. Może to i lepiej, że Kenny dzielił z nim swoje łóżko, a nie aż tak tajne sekrety pokroju Pokoju Życzeń, to mogłoby się za dobrze nie skończyć.
Zachichotał parokrotnie na własne myśli, uwieszony na Arthurze w najlepsze. Najwyraźniej nie zamierzał się dzielić tym nad czym tak intensywnie pomyśli, korzystając z porady prefekta naczelnego. Na zgryźliwą uwagę rodem w stylu starego dziadka roześmiał się niemal do ucha Arthura Blacka.
— Szkoda, że nikt nie nauczył cię haseł do tajemnych przejść, nie musiałbyś mnie ciągnąć wzdłuż schodów. — mruknął całkiem poważnie niby do niego, ale może bardziej do siebie, Aleister. — Nie ciągnij mnie tak zapalczywie po schodach w górę, bo nie nadążam za tobą, Blaczku-Potworniaczku. — Zaraz potem poskarżył się cicho, zwalając winę na Arthura, który narzucał mu jakieś ekspresowe tempo, wykraczające poza koordynację młodego Sheehan, będącego pod znacznym wpływem.
Zmusił prefekta naczelnego do przystanięcia, by mógł iść wdrapać się na stopień tuż obok niego. Chwycił go za rękę, ale nie do końca był przekonany, czy to jest dobry pomysł, bo w półmroku marszczył brwi. To mógł nie być zbyt trafiony pomysł, zważywszy na to, że chwał się lekko w każdą stronę, zdławiony głos rozsądku coś podobnego mu podpowiadał, ale on wcale tego przekazu nie rozumiał.
— Teraz prowadź, ale tak, żebym się nie zgubił i nie wywalił, bo nie wiem jak mnie podniesiesz z podłogi. Jesteś teraz za mnie odpowiedzialny, pamiętaj o tym. — powiedział ściszonym głosem, dusząc się śmiechem, tylko dlatego, że wciąż pamiętał, że Krukon nie pozwalał mu hałasować.
Aleisterek
Pierwszy raz widział Arthura takiego: nieidealnego, ludzkiego, nieporadnie serdecznego – choć wydawało mu się to kuriozalne, a nawet nierealne – i mówiącego do niego jak do osoby równej sobie, nie do głupiego, młodszego ucznia, którego mógł protekcjonalnie traktować i wykorzystywać. Finn sam nie wiedział, co o tym myśleć, wciąż oszołomiony ciężarem wieści, które Black mu przyniósł. Przywykł do jego lekceważącego zachowania i drobnych złośliwości, ale w tym konkretnym momencie potrzebował właśnie tego. Jakiegoś pocieszenia.
OdpowiedzUsuńBył mu wdzięczny za to, że go nie dotknął, co większość ludzi w podobnej sytuacji zrobiłaby odruchowo; czuł, że wbrew intencjom doprowadziłoby go to do histerii, a bez tego gestu skończyło się jedynie na łzach, które nieudolnie starał się powstrzymać, słuchając go roztrzęsiony i jednocześnie otępiały, choć te dwa stany zdawały się wzajemnie wykluczać.
Nie docierało do niego, co do niego mówił; słyszał jego spokojny głos i wychwytywał słowa, ale razem nie miały dla niego żadnego sensu ani wartości. W nim samym była jakaś mieszanina złości i rozpaczy, która nie pozwalała mu się cieszyć na myśl o nowej różdżce. Wpatrywał się w szczątki tej starej i nie panował nad drżeniem ramion.
Jak się czuł? A jak mógł się czuć w takiej sytuacji? Chciał warknąć na Blacka i uraczyć go jakąś złośliwością, ale głos uwiązł mu w gardle.
Czuł się wprost beznadziejnie. To była tylko i wyłącznie jego wina. Wina jego głupich, żałosnych uczuć, których nawet nie rozumiał, i irracjonalnej chęci zaimponowania Krukonowi.
— Wszystko mi jedno — mruknął, od niechcenia odwiązując bandaż zaciśnięty wokół zranionej dłoni. Choć mogło to zabrzmieć niegrzecznie, była w tym jakaś straszliwa beznadziejność i rezygnacja. Domyślał się, że Arthur pytał go o samopoczucie w związku z jego stanem zdrowia i pobytem w skrzydle szpitalnym, nie z utratą różdżki, ale sam nie potrafił skupić myśli na niczym innym. — Może wcale nie powinienem być czarodziejem — dodał z wyczuwalnym zgorzknieniem.
Potrzebował jej. Świadomość, że jej nie ma, sprawiała, że czuł tę samą obrzydliwą bezradność co wiele lat temu; jej utrata wiązała się też z innymi, bardziej prozaicznymi rzeczami. Był pewien, że znajdą się nauczyciele, którzy nie dadzą mu żyć, dopóki nie zdobędzie nowej różdżki. Ponadto przez jej brak tracił również jedyny sposób, by postawić się Gryfonce, która od jakiegoś czasu go dręczyła. Na myśl o tym znowu zachciało mu się płakać, ale udało mu się zapanować nad tą żałosną chęcią.
Musiał się uspokoić. Nie mógł pozwolić przygnieść się tym obawom, nawet jeśli były zasadne.
— Powiedziano mi, że mogę stąd wyjść dzisiaj przed południem. — Niedbale otarł łzy z rozpalonych policzków, nie patrząc na Arthura. Czuł, że Krukon nie oceniał jego gwałtownej reakcji, a nawet ją rozumiał, ale i tak było mu wstyd; w myślach obiecał sobie, że to się nigdy więcej nie powtórzy.
Wziął głęboki wdech i wreszcie odważył się na niego spojrzeć.
— Arthurze — zaczął, znowu nie panując nad głosem, przez co wściekł się na siebie i na chwilę boleśnie zagryzł wargę, jakby chcąc się w ten sposób ukarać.
Ignorując gwałtowny ból mięśni – wypity przed snem eliksir najwyraźniej przestał już działać – przechylił się w stronę chłopaka, by spróbować zetrzeć palcami zaschniętą krew z jego policzka.
— Mam nadzieję, że nie robisz tego, bo czujesz się winny. Właściwie to chyba ja powinienem cię przeprosić. Chciałem dobrze, a wyszło jak zwykle.
Finley
Choć Vincent w dużej mierze wolał sobie nie komplikować życia (no, przynajmniej myślał, że taką jego zachowanie głosi ideologię - to, że wszystko zawsze wychodziło inaczej było już inną kwestią), to jeśli skomplikowanie jego codziennej rutyny miało choć małą szansę skomplikować złożony i bardzo jędzowaty charakter pani Black... był w stanie poświęcić swoje wielkie pragnienie świętego spokoju na świecie.
OdpowiedzUsuńSprawa nie była błaha, bo chodziło o różdżkę - to słowo w kontekście osoby Greeda było wystarczającym zaznaczeniem, że dana rozmowa nie może czekać ani przez chwilę zwłoki - a, co lepsze, różdżkę, która należała do Arthura.
Frustrację związaną z tym, że matka ze względu na jego ciągłe problemy w szkole nie zabrała go na jedną ze swoich wakacyjnych podróży biznesowych (choć Vinny nie powinien się przesadnie martwić biorąc pod uwagę fakt, że Chi prędzej czy później zmięknie i na pewno odwiedzi z nim kilka egzotycznych miejsc w ciągu dwóch wakacyjnych miesięcy) postanowił wyładować na zgliszczach cisowej różdżki, która zmarła śmiercią tragiczną w obskurnych czterech ścianach Trzech Mioteł. Minął ledwie tydzień - nie trzy dni, które zazwyczaj były czasem wymaganym dla Vinniego do ukończenia swojego dzieła - a on już chodził po rezydencji Greedów napuszony jak paw, powodując rozbawione spojrzenie u swojej skrzatki domowej, która została z najmłodszym dziedzicem domu podczas nieobecności rodziców Vincenta. Knotka zachwycała się oczywiście nowym i pięknym Sterium, ale jej uwagi dotyczące wyglądu różdżki nie łechtały wystarczająco jego ego. Vinny miał ochotę poprzeprowadzać odpowiednie testy przez całe wakacje, oddając nową zabawkę przyjacielowi dopiero jakoś przed ich końcem, kiedy rychłe zbliżanie się terminu ich ostatniego pociągu do Hogwartu wymusiłoby posiadanie jakiejkolwiek magicznej broni. Jednak równie bardzo miał ochotę usłyszeć pochwałę od kogoś, kto może nie tyle docenia i rozumie jego rzemiosło, co po prostu - chcąc nie chcąc, podczas codziennego życia w dormitorium i na zajęciach - wie, ile jego nowe dziecko dla niego znaczy.
- PPPPSSSSSSTTTT - szyszka odbiła się od okna, którego szyba może nie była na tyle gruba, co na pewno zabezpieczona odpowiednimi zaklęciami obronnymi ze strony Josephine. Chi darła z nią koty odkąd Vincent tylko pamiętał, co zapoczątkowało niemałą przepychankę zaklęciową, która mogłaby śmiało być określoną mianem londyńskiej, czarodziejskiej wojny domowej.
Vincent nie wiedział, jakie czary mogły chronić szklaną, przejrzystą i dającą wgląd w pokój Arthura powierzchnię, ale za to był ekspertem od obchodzenia zabezpieczeń strzegących płot dzielący obie posesje. Swoją rodzicielkę widywał przy cotygodniowym rytuale mającym uspokoić choć trochę jej wyniesioną z lat życia pod przykrywką paranoję, a pani Black... Cóż, nie wiedział, czy to za sprawą jego intelektu, czy jej wielkiej przewidywalności, ale zazwyczaj bezbłędnie trafiał kontrzaklęciami zakładając nałożone z jej strony najpaskudniejsze i najczarniejsze klątwy. Dzisiejszego wieczoru było nie inaczej, choć w pewnym momencie rozproszył go biegający po ogrodzie gnom, którego próbował zneutralizować, wchodząc bez przygotowania w nieściągnięty element niewidzialnej bariery i haratając sobie przez to policzek, czego - rzecz jasna - nie zauważył.
UsuńNie miał bladego pojęcia o tym, czy Blackowie byli w domu, czy też urządzili sobie możliwe jedne ze swoich wystawnych wakacji. Miał tylko nadzieję, że Arthur nie zmył się z dnia na dzień na wczasy nic mu nie mówiąc - choć od kilku miesięcy wyczuwał dziwne napięcie w kontaktach ze strony przyjaciela, i chociaż o Arthurze różni ludzie mówili różne rzeczy, to Vinny był pewien, że jemu powiedziałby o ewentualnym wyjeździe. To nie podlegało jego żadnej wątpliwości.
Cała, pełna minuta w jego umyśle trwała jak wieczność - szczególnie, że jego ramiona pozbawione okrycia innego niż koszulka z Beatlesów, którą nosił do spania, nie przewidziały tego, że mimo wysokich temperatur latem wieczorne powietrze tak czy siak może dać nieźle w kość. Marszcząc brwi z lekkim zdenerwowaniem potraktował zamkniętą szybę jeszcze jedną szyszką - z celnością taką, że nic dziwnego, że jego matka była udaną pałkarką - i, nie mając nic lepszego do roboty, zaczął wyć. Jeśli jego słowiczy, acz zmarznięty ton nie zbudziłby Arthura, to może przynajmniej wykurzy zakurzoną Josephine z posiadłości i Greed będzie miał zajęcie jednakowo udane co zaprezentowanie swojego nowego dzieła: zaprezentowanie swojego nowego dzieła w starciu z matką jego posiadacza.
- I'm outside your window, I'm outside your door,
You've never been this lonely
Well I've never been this down before
Vinny
[Nie wiem, po co ta pusta ściana tekstu, nie krzycz.]
OdpowiedzUsuńWiedział, że nawet jeśli zgodnie z poleceniem Blacka nigdy więcej nie powie tego na głos, pomyśli o tym jeszcze wielokrotnie. Od samego początku czuł się w tym świecie obcy i bardzo szybko przekonał się na własnej skórze, że tak właśnie było, oczywiście za sprawą kilku wrednych Ślizgonów. Nawet wśród innych mugolaków nie opuszczało go to paskudne, przygnębiające wrażenie – większość z nich przynajmniej miała rodziców, którzy ich wspierali, a on miał tylko siebie. Pomimo zacięcia, bezustannych starań i setek godzin spędzonych nad książkami nie wyróżniał się na tle reszty uczniów. Był nikim, po prostu nikim. Bez rodziny, talentu, pomysłu na siebie. Bez różdżki.
Nie oczekiwał od Blacka przeprosin. Zmusił się, by odwzajemnić jego nieporadny uśmiech, który w tamtym momencie znaczył dla niego więcej, niż mogły jakiekolwiek słowa. Co prawda, nie odczuł, by Arthur się przed nim odkrywał, przynajmniej nie w takim sensie, w jakim nie robiłby tego przed innymi, ale i tak było mu miło; wydawało mu się, że po prostu wreszcie przełamali pewną barierę.
Przez chwilę patrzył na niego oszołomiony, nie mogąc uwierzyć, że nawet w tak beznadziejnym stanie panował nad sytuacją – przynajmniej pozornie – i wciąż wyglądał piekielnie dobrze. Pragnął być taki jak on: odważny, mądry, opanowany. Idealny. Czasem wydawało mu się, że ten podziw graniczył z uwielbieniem, z jakimś niezdrowym, gorącym uczuciem, jednak zaraz przywoływał się do porządku.
Na słowa pocieszenia nerwowo zacisnął zęby. Wypadki się zdarzają. Wypadki może i zdarzały się normalnym ludziom, ale Finn – prędzej czy później – psuł wszystko, czego się dotknął, potykał się o własne nogi i przewracał się na prostej drodze, bo wiecznie chodził z głową w chmurach, nie licząc sytuacji, kiedy szukał wzrokiem profesor Blackwall albo innego chwilowego obiektu swoich westchnień, co zmuszało go do koncentracji. Teraz też do niczego by nie doszło, gdyby tylko wykazał się większą ostrożnością. Owszem, wycieczka do Zakazanego Lasu sama w siebie była głupim pomysłem, jednak mógł z niej wrócić cały i zdrowy. To nie był wypadek. Zawinił jego brak uwagi. Był na siebie zły jak chyba jeszcze nigdy.
— Gdyby jednak nie udało się jej odratować... Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie przy tworzeniu różdżki — odezwał się niepewnie, nagle przygnieciony przykrą świadomością, jak niewiele wiedział — ale możesz powiedzieć swojemu przyjacielowi, że chcę zostać uzdrowicielem.
Właściwie wciąż nie był pewien, co zrobi po skończeniu szkoły, bo zbyt często nachodziły go wątpliwości, czy w ogóle nadaje się do tak odpowiedzialnego zawodu, a w żadnej innej roli się nie widział, ale uznał, że jeśli jego różdżka zostałaby spersonalizowana pod tym kątem, niejako zmusiłoby go to do wyboru właśnie tego zawodu.
Odprowadził Blacka wzrokiem, wciąż nie dowierzając, że Krukon zamierza – może niekoniecznie chce, ale z całą pewnością zamierza – coś dla niego zrobić. Choć nagle znowu zachciało mu się beczeć, bo został sam – bez różdżki i bez Arthura – powstrzymał łzy i jeszcze raz zmusił się do uśmiechu.
Finn potrafił – i wprost uwielbiał – pocieszać innych, ale sam na ogół zadręczał się wątpliwościami, rozważając najczarniejsze scenariusze. W nocy po raz kolejny nie mógł zasnąć i zaczął zastanawiać się, czy Black przypadkiem go po prostu nie zbył, zaraz jednak zrobiło mu się głupio, że w ogóle tak pomyślał. Co prawda, podejrzewał, że zaangażował się w pomoc mu tylko ze względu na poczucie winy i fakt, że był współodpowiedzialny – w innej sytuacji najpewniej nawet nie kiwnąłby palcem – ale i tak był mu ogromnie wdzięczny. Sam nie potrafiłby sobie z tym wszystkim poradzić i musiałby poinformować o stanie swojej różdżki któregoś z nauczycieli.
Przed śniadaniem z powodu obezwładniającego go stresu zjadł tyle słodyczy pozbieranych od swoich kolegów Puchonów, że odpuścił sobie zarówno śniadanie, jak i zajęcia.
Był pilnym uczniem i nie chciał robić sobie kolejnych zaległości, ale czuł się okropnie i wiedział, że nie będzie potrafił się skupić, a część lekcji i tak wymagała posiadania różdżki, dlatego poprosił Claudiusa, by go krył, i spędził dzień w skrzydle szpitalnym, przeszkadzając mu w obowiązkach, podekscytowany i strasznie wszystkim zainteresowany. Nie marnował jednak czasu; postanowił zrobić coś dla Blacka. Rozsądek podpowiadał mu, że nie powinien, bo Arthur wcale nie zasłużył sobie na jego wdzięczność, jeśli wzięło się pod uwagę jego domniemane pobudki, jednak sam nie potrafił być tak wyrachowany.
UsuńDopiero późnym popołudniem, kiedy zaczęło się powoli ściemniać, zorientował się nagle, która godzina, a przecież Black zarządził, że zobaczą się po zajęciach. Pożegnawszy się z Claudiusem, który i tak pewnie miał go już dosyć, w pośpiechu opuścił skrzydło szpitalne i pognał korytarzami bez celu, przeklinając w myślach swoje cholerne gapiostwo i skłonność do zapominania o całym świecie poza tu i teraz.
Na szczęście wszyscy kojarzyli Blacka, idealnego prefekta naczelnego, więc znalezienie go zajęło mu ledwie kwadrans.
— Przep... — urwał nagle, przypomniawszy sobie, że miał więcej go nie przepraszać; podejrzewał, że chodziło tylko o tamtą jednostkową sytuację, ale wolał dmuchać na zimne. — Mam nadzieję, że mnie nie szukałeś. To znaczy... że nie zmarnowałeś zbyt wiele czasu na szukanie mnie i że nie jesteś zły, bo ogólnie to mam nadzieję, że jednak próbowałeś mnie znaleźć — zaśmiał się nerwowo.
Postanowił udawać, że czuje się już lepiej i wcale się nie przejmuje, jednak okazało się to trudniejsze, niż myślał.
— Mam coś dla ciebie — obwieścił z przesadnym entuzjazmem, jakby temat jego różdżki mógł poczekać i wcale nie spędzał mu snu z powiek, po czym wyciągnął fiolkę białego jak śnieg eliksiru. Podał ją Blackowi. — Nie poszedłem na lekcje, nudziłem się i jakoś tak... Warzyłem go pod okiem Claudiusa, więc chyba cię nie zabije.
Pierwszy raz od kilku dni szczerze się uśmiechnął, za czym stało nagłe rozbawienie tą głupią uwagą, jak i zadowolenie z samego siebie. Zaraz jednak spoważniał i rzucił wyraźnie przygnębiony:
— Co z moją różdżką?
Wydawało mu się, że serce stanęło mu w miejscu, kiedy wreszcie odważył się zadać to pytanie, ale nie mógł już dłużej zwlekać. Czym prędzej pozna prawdę, tym lepiej.
Finley
[Marudzisz!]
OdpowiedzUsuńWiedział, że nie musiał. Ba! Nawet nie powinien. Ale chciał. Chciał sprawić mu przyjemność i zrehabilitować się w jego oczach; czuł, że podpadł mu tą wycieczką do Zakazanego Lasu i o ile wcześniej Black mógł uważać go za irytującego dzieciaka, o tyle teraz z pewnością miał go za nieodpowiedzialnego, a może nawet i głupiego. Zdanie innych nie zawsze obchodziło Finna – przywykł do łatki dziwaka i niezdary – jednak Arthur był kimś więcej niż przypadkowym szydercą i zależało mu na jego pozytywnej opinii, na którą obecnie nie mógł liczyć, z własnej winy zresztą.
Gdy znaleźli się w dormitorium, na moment zupełnie zapomniał o swojej różdżce, która w obliczu tego miejsca stała się nieważna. Oszołomiony rozglądał się wokoło, próbując dostrzec i zapamiętać jak najwięcej szczegółów; do porządku przywołały go słowa Vincenta, które powinny być druzgoczące, a nie zrobiły na nim żadnego wrażenia.
Właściwie spodziewał się usłyszeć coś podobnego i był niejako pogodzony ze stratą różdżki. Przez chwilę nie czuł zupełnie nic. Znowu było mu wszystko jedno – inni uczniowie grali w qudditcha, hodowali nowe gatunki roślin, nawet tworzyli różdżki, a on nic nie potrafił. Z obojętną miną obserwował, jak Vincent grzebie w kufrze, i dopiero kiedy Safira spoczęła w jego dłoniach, coś w nim pękło.
Z jednej strony poczuł spokój ducha, z drugiej – zrobiło mu się jakoś nieswojo. Posiadanie jakiejkolwiek różdżki było lepsze od nieposiadania żadnej, ale to nie była jego różdżka. Przyglądał jej się z gardłem ściśniętym z nerwów, przytłoczony nagłą obawą, że sobie z nią nie poradzi – jak zwykle wątpił w swoje naturalne magiczne zdolności – aż Black szarpnął go za szatę. Nawet nie zdążył podziękować Vincentowi.
Nie zaprotestował – trochę z wyuczonej uległości wobec innych, a trochę z powodu przeżywanego właśnie szoku. Kiedy znaleźli się na schodach, pierwsze emocje wcale nie opadły, wręcz przeciwnie – z przejęcia zaczęły drżeć mu dłonie i aż zaschło mu w ustach. Korciło go, żeby przetestować swoją tymczasową różdżkę, jednak lęk przed tym, że jej nie okiełzna, a Black stanie się świadkiem jego porażki, skutecznie go przed tym powstrzymywał, dlatego po prostu ją schował.
Powoli docierało do niego, że powinien być szczęśliwy. Że był szczęśliwy. Wziął głęboki oddech i gwałtownie się zatrzymał.
Bez zastanowienia, z typową dla siebie lekkomyślnością w takich sprawach, przytulił Arthura, jednak odsunął się od niego jeszcze szybciej, niż go objął, zupełnie jakby został oparzony, bowiem nagle uświadomił sobie, jaką gafę popełnił. Zrobiło mu się głupio i potwornie gorąco ze wstydu. Gdyby ktoś ich teraz zobaczył, Black chyba by go zabił. Nie, nie chyba. Na pewno.
— Przepraszam, nie powinienem — rzucił zakłopotany Finn, czując irytujące ciepło na policzkach. — Po prostu... dzięki za wszystko. Nigdy więcej nie zrobię podobnego głupstwa. To znaczy... może i zrobię, ale to już nie będzie twoja sprawa, więc możesz spać spokojnie i nie martwić się o swoją posadę prefekta. — Zmusił się do uśmiechu i puścił mu oczko, nie chcąc, żeby ten komentarz został odebrany jako złośliwość.
Nie powinien tego mówić i wcale nie chciał być uszczypliwy – naprawdę był Arthurowi wdzięczny – jednak okropna potrzeba usłyszenia, że i tak będzie się martwił, ale wcale nie o pełnioną przez siebie funkcję, a o niego, okazała się zbyt silna. Co prawda, wiedział, że to niemożliwe, bo Arthur nie był taką osobą, jednak nie zaszkodziło spróbować.
— Pójdę już. I tak pewnie pokrzyżowałem ci sporo planów — mruknął, nagle przygnębiony myślą, że to już właściwie koniec. Black nie miał więcej powodów, żeby z nim rozmawiać – no, może za jakiś czas z poczucia obowiązku faktycznie przyniesie mu nową różdżkę, jeśli akurat nikogo do tego nie wykorzysta, i na tym wszystko się skończy. Finn szczerze wątpił, że Arthur jeszcze kiedykolwiek o cokolwiek go poprosi, mając w pamięci tę nieszczęsną sytuację.
Finley
[Wybaczam!]
OdpowiedzUsuńChoć jeszcze przed chwilą było mu gorąco ze wstydu i z emocji, słowa Arthura momentalnie zmroziły mu krew w żyłach. Celowo powstrzymał się przed przetestowaniem różdżki, by móc zrobić to w spokoju poza zasięgiem jego wzroku, ale nie potrafił zaprotestować. Godził się na cudze pomysły i ulegał innym przede wszystkim z dwóch powodów. Po pierwsze, przywykł do takiego stanu rzeczy i właściwie nie znosił samodzielnie podejmować decyzji. Po drugie, wydawało mu się, że inni nie lubili osób, które stawiały na swoim i zawsze miały coś do powiedzenia, a zależało mu na sympatii innych. Zwłaszcza na sympatii Arthura Blacka.
Biorąc pod uwagę to, jak z jaką łatwością Finn zapominał o świecie, pochłonięty myślami lub zaabsorbowany jakąś bzdurą dostrzeżoną nagle w otoczeniu, wyrobienie się w wyznaczone przez Arthura pięć minut było dla niego wyzwaniem. Popędził przez zamek niczym na złamanie karku – kiedy już któryś raz z rzędu zeskakiwał z kilku schodów, w jego głowie pojawiła się nieprzyjemna myśl, że jego tymczasowa różdżka podzieli los poprzedniej, bo zaraz oboje ulegną jakiemuś wypadkowi.
Wpadłszy do dormitorium, z dudniącym z nerwów i wysiłku sercem rzucił zaklęcie, dzięki któremu w sekundę wydobył z kufra cieplejsze ubranie, by nie tracić czasu na własnoręczne grzebanie i szukanie go i jednocześnie wypróbować różdżkę przed zobaczeniem się z Blackiem. Ku własnemu zaskoczeniu nie poczuł z jej strony oporu. Oczywiście nie uważał tego za wystarczający dowód na to, że poradzi sobie z bardziej zaawansowanymi zaklęciami, ale pozwalało mu to łudzić się, że uniknie kompletnej kompromitacji.
Kiedy dotarł na miejsce i zobaczył czekającego na niego Arthura, serce podeszło mu do gardła – był pewien, że się spóźnił, i znowu ogarnęła go panika, że na jego oczach nie zapanuje nad różdżką.
— Spóźniłem się? — zapytał zdyszany i zapewne cały czerwony – te głupie intensywne rumieńce, które pojawiały się zdecydowanie za często, były jednym z wielu jego kompleksów. Na szczęście powstrzymał się przed kolejnymi przeprosinami.
Opatulił się szalikiem, który jeszcze przed chwilą dzierżył w dłoni – nie owinął go wokół szyi, zanim wyszedł z dormitorium, uznawszy, że pośpiech i szalik to wyjątkowo kiepskie połączenie.
— Uważam, że to zły pomysł, Arthurze — zaczął z zadziwiającą jak na siebie odwagą. Nie miał jej jednak wystarczająco dużo, by spojrzeć na Krukona. — Ja... Uhh. Stresuje mnie twoja obecność.
Wiedział, że niezależnie od kontekstu nie mogło to zabrzmieć miło, a przecież wcale nie chciał urazić Arthura. Już otwierał usta, żeby mu to wytłumaczyć, gdy nagle zaburczało mu w brzuchu i uświadomił sobie, że poza tymi nieszczęsnymi słodyczami zamiast śniadania nic już dzisiaj nie zjadł. Westchnął ciężko, mając nadzieję, że Black tego nie usłyszał.
Finley
Spodziewał się ze strony Arthura innej reakcji – sam nie wiedział, jakiej dokładnie, ale z pewnością innej. Oszołomiony przez chwilę wpatrywał się w niego – zapewne z głupią miną – i dopiero jego kolejne słowa przywołały go do porządku, jednocześnie przyprawiając go o ciarki. Naiwnie łudził się, że nie usłyszy podobnego pytania i nie zostanie zmuszony do tłumaczenia się ze swoich uczuć, których sam tak właściwie nie rozumiał; odruchowo chciał odburknąć, że to nieważne, jednak postanowił zachować się dojrzale i podjąć niewygodny temat.
OdpowiedzUsuń— Bo nie chcę się przed tobą wygłupić? — zaczął cicho i z wyraźnym wahaniem, bawiąc się szalikiem, żeby zająć czymś ręce. — Lubię cię i chciałbym, żebyś ty też mnie lubił — dodał już głośniej i pewniej, sam zdziwiony zmianą w swoim głosie, i od razu poczuł nieznośną falę ciepła, która bez wątpienia przyniosła ze sobą także te okropne rumieńce. Odruchowo puścił szalik i przykrył policzki dłońmi, przeklinając w myślach swój długi język. Zawsze musiał powiedzieć o jedno słowo za dużo. Arthur nie miał żadnych powodów, żeby go lubić, po co w ogóle robił sobie nadzieję?
Kiedy Finn myślał, że już dziwniej i bardziej niezręcznie być nie może, zrobiło się jeszcze dziwniej i niezręczniej. Nie rozumiał, skąd ta nagła, nieco toporna i nieporadna troska ze strony Blacka – bo właśnie tak zaczął odbierać jego zachowanie – i czuł się z nią nieswojo, a przy tym bezpiecznie. Potrzebował kogoś, na kim mógłby polegać, lecz nie lubił narzucać się ludziom i w efekcie zawsze był sam; dzięki Arthurowi poczuł się tak, jak gdyby miał brata, choć oczywiście nie miał pojęcia, jak to jest mieć brata, więc mogło to być jedynie złudne wrażenie.
Ruszył w kierunku wskazanym przez Krukona, szurając butami, by zagłuszyć uciążliwy łomot własnego serca.
— Arthurze... Czy ty się o mnie martwisz? — W jego głosie dało się wyczuć nie tylko zdziwienie, ale także koleżeńską złośliwość. Przez chwilę szedł tyłem, z dłońmi splecionymi za plecami, i przyglądał się podążającemu za nim Blackowi, dostrzegając w tej sytuacji coś zabawnego. — Nie musisz mnie niańczyć — zapewnił, na powrót odwracając się do niego plecami, i w tym samym momencie się potknął. Cudem udało mu się zachować równowagę.
Rzucił Arthurowi zakłopotane spojrzenie zza ramienia i stanowczo powtórzył Nie musisz, zupełnie jak gdyby przed chwilą wcale się niemal nie przewrócił.
Finley
Oliverowi wystarczyło dosłownie dwa centymetry śniegu, żeby mógł bez pardonu wprowadzić się w nastrój „Holidays are coming!"z reklamy coca-coli. Potem było już tylko gorzej. Koszulki i bluzy z komiksowymi bohaterami zostały zastąpione przez coraz bardziej wymyślne swetry z mikołajami, reniferami i innymi świątecznymi motywami, a na stopach gryfona zagościły skarpety w bałwanki.
OdpowiedzUsuńPrawda była taka, że Johnson uwielbiał Boże Narodzenie i cały jego klimat, od świątecznych skarpet począwszy, na wyśpiewywaniu świątecznych piosenek skończywszy. Dzięki niemu cały rocznik Gryfonów poznał już mugolską piosenkę „Deck the Halls”, którą z uporem maniaka nucił pod nosem, z upływem dni przenosząc się na coraz głośniejsze decybele, aż w końcu jego „Fa-la-la-la” było słychać w każdym zakątku Zamku, a co drugi uczeń planował już zamach na jego osobę, który skutecznie zamknąłby mu usta.
Wielkimi krokami zbliżał się również Bal Bożonarodzeniowy, na który Oliver, ku najszczerszej rozpaczy niektórych Gryfonek, zdecydował się pójść sam, nie decydując się na zaproszenie żadnej z nich, nawet w charakterze partnerki do tańca. A tańczyć Oliver Johnson potrafił i to nie byle jak, co przez wszystkie wcześniejsze lata w tej szkolne niestety wyszło na jaw i teraz niemal wszystkie koleżanki liczyły na chociaż jeden taniec z nieoficjalnym mistrzem parkietu, jak lubił czasem o sobie myśleć, w przypływie megalomanii przed takimi imprezami.
Ktoś życzliwy doniósł mu również, że między młodszymi rocznikami krążą zakłady, dotyczące tego, w którym ze swoich obciachowych, świątecznych swetrów zdecyduje się pokazać. Oliver zbył to niedbałym machnięciem ręki, tylko po to, by w dniu Balu wkroczyć do Wielkiej Sali w doskonale skrojonym i dopasowanym do jego wysokiego ciała, czarnym garniturze. Biała koszula i czarny, wąski krawat dopełniały całości, i nadawało Gryfonowi jako takiej powagi, ten jednak nie mógł odmówić sobie zawadiackiego i jakże charakterystycznego loka nad czołem, który świadczył o tym, że Johnson na zawsze pozostanie Johnsonem.
Ukryty w tłumie gapiów, którzy podziwiali pierwszy taniec najważniejszych osobistości Hogwartu, nie mógł nie dostrzec wyróżniającej się białej marynarki, która, o ironio, należała do Blacka. Do Blacka, który tańcząc z Greengrass minię miał może i poprawną, jednak Ollie miał wrażenie, że dostrzega tam nieprzemożną chęć bycia gdzieś indziej.
Części oficjalne wreszcie dobiegły końca, dyrektor życzył miłej zabawy, po czym ci mniej odważni uczniowie rozpierzchli się na boki, niemal całkowicie opuszczając parkiet. Oliver nie miał podobnego problemu, gdyż pierwszą osobą, którą poprosił do tańca była opiekunka Gryfonów, kolejną któraś dziewczyna z szóstej klasy z jego własnego domu, a na koniec odstawili z Krosickim małą szopkę ku uciesze gawiedzi, przy czym trzeba było im oddać fakt, że obaj poruszali się w tańcu z nienagannym wyczuciem. Ollie przybił z kolegą piątkę, po czym ruszył na poszukiwania czegoś do picia, jakiegoś miejsca do siedzenia i pewnego Krukona, niekoniecznie w tej kolejności.
Udając się w ciemniejszy kąt sali, nie sądził, że znajdzie wszystko powyższe naraz. No może niekoniecznie tego Krukona miał dokładnie na myśli, ale zanim zdążył pomyśleć i cokolwiek powiedzieć, Black już wlewał coś, zapewne alkohol, którym miał zamiar raczyć się w samotności, do drugiego pucharka i podsuwał mu pod nos.
— Skoro częstujesz — Ollie rozpiął marynarkę i odsunął drugie krzesło przy stoliku, siadając z westchnieniem.
Wygłupy na parkiecie nieco odebrały mu siły, dlatego z ulgą przyjął pozycję siedzącą i puchar soku dyniowego z...
— Ognista? — zanim spróbował, przytomnie powąchał zawartość, bo być może znosili się z Blackiem nieco lepiej niż przez ostatnie lata (to pewnie sprawka Deucenta), ale to wciąż był Black. Nawet jeśli odziany w ten biały garniak, wyglądał cholernie dobrze i przystojnie, bo ani trochę niewinnie, co to to nie. Nie z tym uśmieszkiem i uniesioną brwią. — Masz zamiar spędzić cały Bal w tej dziurze, upijając się w samotności, czy może to twoja taktyka schowania się przed Greengrass? Słyszałem, jak mówiła Ślizgonkom, że jesteś znów tak czarujący, jak kiedyś — Ollie uśmiechnął się lekko, przypominając sobie dopiero co zasłyszane bzdury.
UsuńW żadnym wypadku nie potrafił sobie wyobrazić Arthura, który mógłby być czarujący w sposób, w jaki opisała to ta dziewucha. Co więcej, po tym, jak przez pewien czas, całkiem niedawno, służył temu chłopakowi jako darmowa poradnia psychologiczna wątpił, by Black mógłby kiedykolwiek jeszcze być czarujący dla jakiejkolwiek dziewczyny.
Johnson
Wszędzie dookoła w całym zamku spowitym w półmroku o tej nocnej porze panowała grobowa cisza, którą mąciły od czasu do czasu pochrapujące w najlepsze portrety bądź zagłuszone kroki wciąż słyszalne przez zamknięte drzwi mających dyżur procesorów, woźnego i przemykających prefektów. Gdy większość mieszkańców lochów już dawno złożyła głowy na poduszkach w dormitoriach lub przysnęła w Pokoju Wspólnym, Nevell Milsent dla odmiany najspokojniej w świecie przewracał karty jednej z czarnomagicznych ksiąg w Dziale Ksiąg Zakazanych, standardowo przyświecając sobie czytany tekst za pomocą światła sączącego się z samego końca jego sosnowej różdżki, która swoją drogą również zdradzała jego obecność poprzez intensywny zapach. Ślizgon znajdował się w jednej spośród alejek złożonych z wysokich, drewnianych regałów wypełnionych po brzegi, mniej lub bardziej naznaczonych duchem czasu, księgami, jakoby czekającymi tylko na odpowiednią chwilę, by ktoś miał stosowną okazję, by poznać skrywane przez nie sekrety.
OdpowiedzUsuńCzytany tekst pochłonął go na tyle mocno, iż nie zwrócił większej uwagi na cicho stawiane kroki odbijające się od opustoszałego pomieszczenia, które rozpoznałby pewnie bez większego trudu wiedziony wciąż silnym przyzwyczajeniem. Swego czasu posiadacz godła z wężem na piersi potrafiłby bez najmniejszego zawahania, wskazać od razu osobę, która w mroku bądź półmroku zbliżała się w jego stronę (zwykle w umówione uprzednio miejsce) i nie mógłby się w tym względzie w żadnym razie pomylić. Tym razem również nie popełniłby błędu, stawiając na pewnego jegomościa wywodzącego się domu Roweny Ravenclaw. Ślizgon mógł jednak pluć sobie w brodę, że poczuł się na tyle pewnie, że pozwolił sobie na utratę ostrożności. W mgnieniu oka dopadł go ciężar zestresowania i fala gorąca, które chwilę później zostały zdławione przez wstrzymany oddech i daleko posunięty racjonalizm, niepozwalający mu na wpadanie w panikę. Gdy Nevell Milsent zorientował się, że jest za późno na jakąkolwiek zapobiegawczą, a tym samym o wiele bardziej złożoną reakcję, zamknął jedynie starą księgę, którą jeszcze chwilę temu czytał z niemałym zafascynowaniem. Dopiero po wsunięciu jej lewą ręką w nieodpowiednie dla niej miejsce, prawa ręka wycelowała różdżkę przed siebie wzdłuż alejki. Światło zaklęcia zdawało się pochwycić ciemność biblioteki w nieśmiałe objęcia i początkowo Nevell dostrzegł co najwyżej dziwnie znajomą sylwetkę, a następnie spostrzegł oblicze prefekta naczelnego we własnej osobie. Szczęście w nieszczęściu, że przyszło mu trafić w takich, a nie innych okolicznościach właśnie na Arthura Blacka. Młody Milsent nie chciał nawet zastanawiać się dłużej nad tym, że mógłby zostać przyłapany na gorącym uczynku przez nauczyciela, bibliotekarkę albo co gorsza woźnego i zostać zmuszonym do wyjaśnień, ponieważ zmuszony byłby do odmowy wszelakich zeznań, zgodnie z założeniem, że mógłby własnymi ukrytymi, nieakceptowalnymi moralnie celami jedynie sobie zaszkodzić. Jedno nie ulegało natomiast żadnym większym wątpliwościom, mianowicie to, iż następnym razem nikt na niego już nie wpadnie i jako zaradny Ślizgon nie popełni tego samego błędu, co już zakodował sobie w umyśle z zawrotną prędkością z jaką przelatuje kafel przerzucony przez obręcz przez pikującego w powietrzu zawodnika.
— Arthurze... — W głosie wychowanka Salazara Slytherina bez najmniejszego trudu dosłyszeć można było mieszaninę zdziwienia, ulgi i innej, niezidentyfikowanej bliżej emocji. Niełatwej i trudnej w całej swej istocie do pojęcia dla niego samego. Chwilę później Milsenta dosięgło również uczucie niezręczności z tegoż nieoczekiwanego spotkania, lecz nie zamierzał dać tego po sobie poznać, a oschłe maskowanie uczuć szło mu nader dobrze i brak szczególnej wylewności, gdy ta nie była aż nadto konieczna. — Pełnisz dzisiaj dyżur czy przyszedłeś tu, aby napisać w spokoju któreś ze swoich wypracowań? — I młody Milsent nie byłby bowiem sobą, gdyby nie próbował za sprawą swojej bezpośredniości nie wyprowadzić natknięcia się na siebie na pozornie znośne tory.
Nevell Milsent
Oczywiście nie łudził się, że Arthur tak po prostu przytaknie i potwierdzi jego, zdawałoby się, irracjonalne przypuszczenia, jednak tak oschła – a w oczach Finna wręcz brutalna – odpowiedź ukłuła go w serce tak mocno, że niemal przebiła je na wylot. Nienawidził tej swojej głupiej lekkomyślności w relacjach z ludźmi, której powinien wyzbyć się już dawno temu, jeszcze jako dziecko skrzywdzone przez dorosłych. Czasem – na przykład właśnie teraz – było mu wstyd, że w ogóle czegokolwiek od kogoś chciał, choć te pragnienia były przecież ludzkie i naturalne, znane każdemu. Po prostu nie zasługiwał na niczyją sympatię. Nikt nigdy nie stawiał go na pierwszym miejscu i nikt nigdy się o niego nie martwił, nie licząc matki, która martwiła się aż za bardzo, co było jednak wynikiem swoistej paranoi, nie szczerej troski o jedynego syna. Dlaczego akurat Arthur by miał?
OdpowiedzUsuńFinn poczuł się beznadziejnie; miał ochotę wrócić do dormitorium i zakopać się pod kołdrą, by odciąć się od świata na dłuższą chwilę.
— No bo... może... — odezwał się cicho, ale zabrakło mu odwagi, by faktycznie ubrać swoje myśli w słowa. To i tak nie miało sensu.
Nawet nie obruszył się, kiedy Arthur klepnął go w ramię. Nie miał siły przekuć tego nagłego smutku w złość. Znowu pojawiła się przykra myśl, że Black robił to wszystko z jakichś osobistych pobudek. Gdzieś głęboko w środku czuł, że powinien być na niego zły, że powinien się zbuntować i powiedzieć mu, że nigdzie z nim nie idzie, skoro nie chodzi tu o jego dobro, ale było mu już wszystko jedno, dlatego jedynie westchnął i ruszył za nim niczym na skazanie.
Wydawało mu się, że przygnębiony nie będzie w stanie nic przełknąć i swoim brakiem apetytu zirytuje Arthura, bo ich wędrówka okaże się nadaremna, ale gdy tylko przekroczyli próg kuchni, otuleni gwałtownym ciepłem i aromatami najróżniejszych potraw, głód powrócił ze zdwojoną siłą.
Bez zastanowienia sięgnął po ciastka i dżem malinowy. Wiedział, że poprawianie sobie humoru słodyczami jest niemądre i niezdrowe, ale i tak nieustannie to robił. Jego matka miała wyjątkowo restrykcyjne podejście w tej kwestii; w efekcie podczas pierwszego roku nauki w Hogwarcie, nie musząc przejmować się jej opinią, zjadł więcej słodyczy niż przez całe swoje dotychczasowe życie.
Nie odzywał się, grzebiąc łyżką w słoiku. Przyglądał się ukradkiem Arthurowi, jakby obawiając się, że ich spojrzenia nagle się spotkają i zostanie przyłapany na gorącym uczynku, na zbrodni polegające na obserwowaniu go, i zastanawiał się, czy sam tak naprawdę go lubił i właściwie za co, czy po prostu chciał być taki jak on. Wpatrywał się w jego profil i serce znowu biło mu szybciej.
— Będzie śmiesznie, jak różdżka jednak mnie nie polubi i znowu wyląduję w skrzydle szpitalnym — mruknął; rozmowa wydała mu się najprostszym sposobem, by jakoś pozbyć się tych głupich myśli. Dopiero po chwili zorientował się, że dla Arthura to wcale nie będzie śmieszne, i kawałek ciastka na chwilę stanął mu w gardle. — Albo jak wyślę tam ciebie — dodał z wrednym uśmieszkiem, próbując w ten sposób zatuszować zakłopotanie.
Finley
[Proszę nie łatać mu serca, niech się przyzwyczaja, że ludzie są okropni.]
OdpowiedzUsuńKiedy weszli do kuchni, w pierwszym odruchu chciał przeprosić niezadowolone z ich wizyty skrzaty domowe, jednak ostatecznie nie otworzył ust, obawiając się reakcji Arthura. W przeciwieństwie do niego był dla nich wyrozumiały i nawet im współczuł – być może dlatego, że we własnym domu sam czuł się takim skrzatem, zmuszony mierzyć się z obowiązkami, które nierzadko go przerastały. Mimo to – tak jak i one – czerpał jakąś satysfakcję ze swojej niedoli, a część obowiązków wziął na siebie sam, wiedząc, że matka im nie podoła i potrzebuje jego pomocy. Właściwie skrzaty pracujące w Hogwarcie były w lepszej sytuacji niż on – podobno dostawały za to pieniądze i nikt nie patrzył im na ręce, z kolei Finn niemal codziennie wysłuchiwał, że robi coś źle, bez sensu, za wolno. Chyba właśnie przez to zaczęła podupadać jego samoocena, która wskutek dalszych doświadczeń poleciała na łeb na szyję i obecnie leżała na dnie. Z tego samego powodu nauczył się również uciekać w książkowe światy, gdzie życie było łatwiejsze i barwniejsze od jego własnego. Do teraz zdarzało mu się nosić przy sobie jakąś lekturę, by w razie czego odgrodzić się nią od świata rzeczywistego – dosłownie i w przenośni, chowając się za nią przed obcymi spojrzeniami i wpadając w wir wymyślonych przygód.
Zaskoczony słowami Arthura znowu poczuł ciepło na policzkach i we wnętrznościach, jednak było mu miło tylko przez chwilę, bowiem zaraz uznał je za złośliwość, której powodów nie rozumiał. Żywił przekonanie, że trudno było go polubić i że tak właściwie nigdy nigdzie nie pasował – nawet wśród swoich najbliższych kolegów Puchonów czuł się czasem niczym piąte koło u wozu, a na zainteresowanie ze strony dziewczyn nie śmiał liczyć. Nie podjął jednak dyskusji z Arthurem, woląc żyć w niepewności, co tak naprawdę miał na myśli, niż dowiedzieć się, że właściwie zinterpretował jego słowa. Jednocześnie nie łudził się, że Black darzył go jakąkolwiek sympatią – w końcu jeszcze niedawno traktował go jak natręta lub, w najlepszym wypadku, chłopca na posyłki.
Gdy znaleźli się na zewnątrz, Finn od razu się zatrząsł, mentalnie nieprzygotowany na falę chłodu, i oszołomiony powiódł wokoło wzrokiem; zawsze dostrzegał w nocnym niebie coś uspokajającego, a panująca o tej porze cisza była jedynym rodzajem ciszy, dzięki któremu mógł się rozluźnić. Przyzwyczaiwszy się do niskiej temperatury, zapragnął sięgnąć po trochę śniegu, uformować kulę i rzucić nią w Arthura, ale zdusił w sobie tę żałosną, dziecinną chęć. Nie wypadało trzasnąć śnieżką prefekta naczelnego. Poza tym wiedział, że w oczach wielu osób uchodził za infantylnego – choć w rzeczywistości w niejednej kwestii był od nich znacznie dojrzalszy – i nie chciał, żeby Black też tak o nim myślał.
Zsunął z twarzy szalik, czując obrzydliwą falę złości i gorąca, kiedy usłyszał o jego planie.
— Żartujesz sobie? — zapytał, nawet nieszczególnie starając się ukryć oburzenie, choć na ogół odzywał się do starszych osób – nawet jeśli dzielił ich tylko rok – grzecznie i z rozwagą. — Jakbyś zapomniał, przypominam ci, że chcę zostać uzdrowicielem. Łączysz fakty? — rzucił nieco złośliwie – co zdarzało mu się dość często albo w ramach mechanizmu obronnego, albo kiedy czuł się przy kimś swobodnie – jak gdyby fakt, że chciał zostać uzdrowicielem, był równoznaczny z tym, że uważał pojedynkowanie się za głupie i brzydził się jakąkolwiek formą przemocy.
Nagła propozycja Arthura zaskoczyła go i momentalnie zapomniał zarówno o jego głupim pomyśle, jak i wyborze zaklęcia. Nigdy nie pomyślał o tym, żeby zapalić, i do tej pory był wręcz zagorzałym przeciwnikiem palenia, ale nagle zechciał spróbować. Na złość matce. Wbrew swojej dziecięcości. I trochę po to, żeby przypodobać się Arthurowi. Matka zawsze krytycznie patrzyła na jego nieliczne znajomości z rówieśnikami, nie mówiąc już o starszych kolegach, bowiem uważała, że nabierze od nich złych nawyków, a przecież Black – mimo że palił – był dla niego wzorem do naśladowania.
Wyciągnął rękę, by sięgnąć po papierosa, ale zawahał się i jego dłoń zawisła w powietrzu obok dłoni Krukona.
Usuń— Chyba nie powinienem — odparł, chociaż Black zapytał go, czy chce, nie czy powinien lub czy może. Był niemalże pewien, że już nigdy więcej nie zobaczy się z matką – co przynosiło mu ulgę i jednocześnie okropnie go przerażało – a mimo to wyrzucenie z głowy tych wszystkich bzdur, których nawkładała mu do niej przez lata, było trudniejsze, niż mogło się wydawać.
Finley
[Finn powinien go w niedalekiej przyszłości przerosnąć!
OdpowiedzUsuńWybacz jakość, już naprawdę nie miałam siły męczyć się z tym kolejny wieczór.]
Nagle dotarło do niego to, że wreszcie stało się to, o czym nieśmiało fantazjował od dawna: spędzał czas z Arthurem. Nie wiadomo kiedy przestał być dla niego jedynie irytującym młodszym uczniem, którego można bez wyrzutów sumienia zignorować, i choć nie sądził, że zasłużył sobie na miano jego kolegi, nie potrafił powstrzymać głupiego uśmiechu. Co prawda, Black nie był jedyną osobą, za którą bezsensownie – i na ogół bezskutecznie – się uganiał, ale uwaga żadnej innej osoby nie sprawiłaby mu aż takiej przyjemności. Niestety, Finn miał mały problem z określeniem powodów swojego zachowania i wytłumaczeniem samemu sobie tych głupich obsesji na punkcie innych; nie wiedział, czy ktoś mu się podobał w takim sensie, że po prostu mu imponował, na przykład swoją wiedzą albo jakąś cechą charakteru, i sam chciał być taki jak ta osoba, czy podobał mu się, bo był atrakcyjny: interesujący i pociągający fizycznie. Teraz też bił się z myślami, przyglądając się Arthurowi, a nogi miał jak z waty i ledwo brnął przez śnieg.
Oprzytomnił go dopiero wywód Blacka. W pierwej chwili odebrał go jako swoisty atak; słuchał go zawstydzony i zdenerwowany jednocześnie – nie potrafił określić, która z tych emocji górowała w danym momencie. Z jednej strony poczuł, że Krukon naprawdę martwił się o niego i jego przyszłość, stąd ten wykład, z drugiej – mogło to być jedynie sprytną manipulacją, aby uległ mu i dobrowolnie zgodził się na pojedynek. Bez względu na faktyczną motywację Arthura, udało mu się wejść na ambicję Finna, który zechciał udowodnić mu, że jego plany na przyszłość są poważne – choć w rzeczywistości wciąż dręczyły go wątpliwości – i sprawić, by i on wreszcie zaczął go poważnie traktować.
Niestety, jednocześnie był zbyt krytyczny wobec siebie i wydawało mu się, że to i tak nie miało sensu, a kiedy dotknął różdżki, przeszedł go nieprzyjemny dreszcz.
— Czy ty próbujesz mnie nastraszyć? — mruknął. Nie był głupi, dobrze wiedział, z jakim ryzykiem wiązała się praca uzdrowiciela, ale przecież wciąż miał czas. I tak bał się zbyt wielu rzeczy, jeszcze tego mu brakowało, żeby popaść w kolejną paranoję i martwić się przyszłością. — Nie musisz mnie pouczać. Nie powinieneś.
Wstrzymał oddech, kiedy Arthur przypadkiem dotknął jego dłoni, i odruchowo ją cofnął, jakby zawstydzony nawet tak nic nieznaczącym dotykiem, choć sam pozwalał sobie na różne czułości wobec innych. Czuł się coraz gorzej; naprzemiennie było mu zimno i gorąco i pewnie miał na twarzy permanentne rumieńce. Powinien być podekscytowany, wręcz szczęśliwy, że Black najwyraźniej chce spędzać z nim czas, skoro zaproponował mu pomoc z nauką, a jednak bolała go dusza i wydawało mu się, że zaraz się rozklei, bynajmniej nie ze wzruszenia. Miał straszny mętlik w głowie.
Przez chwilę chciał zrobić dobrą minę do złej gry i zażartować, że może faktycznie nic się nie stanie, jeśli się raz zaciągnie, ale z pewnością stałoby się, gdyby zaczął palić częściej, i nie urósłby tak jak Arthur, jednak podły humor nie pozwolił mu na tę przyjacielską złośliwość.
Bez zastanowienia zaciągnął się porządnie papierosem i od razu się zakrztusił; doświadczenie było co najmniej paskudne, a mimo to zaraz zrobił to jeszcze raz, tym razem na spokojnie, i bez pośpiechu wypuścił dym z płuc, obawiając się, że to pierwsze podejście rozbawiło Arthura, więc musi spróbować raz jeszcze.
— Masz inne obowiązki — stwierdził w zamierzeniu oschle, a w rzeczywistości drżącym głosem i z wyczuwalną pretensją, za co zaraz skarcił się w myślach. — Nie proponuj mi czegoś, na co później nie znajdziesz czasu — dodał, unikając spotkania się ich spojrzeń, po czym jeszcze raz zaciągnął się nerwowo papierosem i powstrzymawszy się przed kaszlnięciem, zwrócił go Arthurowi.
Nie czuł się dobrze z tym, że tak szorstko się do niego odezwał, ale wierzył, że tak będzie lepiej dla nich obu. Co z tego, że chciał skorzystać z propozycji Blacka.
Finley
[Teraz ja wyplułam byle co, co to za spirala nieudolności???]
OdpowiedzUsuńPuścił uwagi Blacka mimo uszu, choć przez chwilę czuł wiercącą mu wnętrzności i umysł potrzebę, by jakoś mu się odgryźć. Nie było jednak sensu ciągnąć rozmowy o pracy uzdrowiciela; sam szczerze wątpił, że sobie poradzi, i właściwie uważał, że nie nadaje się do tej ani do żadnej innej poważnej pracy, ale chciał w przyszłości robić coś, co będzie miało jakieś znaczenie, a nie miał innych pomysłów. Zazdrościł uczniom, którym rodzice narzucali jakąś ścieżkę kariery, bo zdejmowali z nich odpowiedzialność. On miał spieprzyć sobie życie na własne życzenie i tylko dzięki sobie.
Tym bardziej nie podobało mu się, że Arthur próbował go pouczać. Znowu poczuł się nierówny mu, dużo młodszy i dużo głupszy od niego. Po raz pierwszy spotkało się to z jakimś wewnętrznym protestem z jego strony; do tej pory celowo wplątywał się i angażował w relacje, w których był młodszy i mniej rozgarnięty, bo odpowiadała mu rola tego nieodpowiedzialnego, potrzebującego czyjegoś mentorskiego tonu i opiekuńczych skrzydeł.
— Oczywiście, że chcę — odparł nieco obrażonym tonem; zrobiło mu się przykro, że Black pomyślał co innego, mimo że sam dał mu ku temu powody.
Gdyby tylko wiedział, w jakiej niekomfortowej sytuacji stawia go przez swoje obiekcje, pewnie siedziałby cicho – zarówno teraz, jak i wcześniej. Wcale nie chciał niczego komplikować, wręcz przeciwnie, nie znosił sprawiać ludziom problemów i unikał tego za wszelką cenę, choć raczej nieudolnie. W sytuacjach takich jak ta wygrywała jego niska samoocena i dręczące go wątpliwości, które nie pozwalały mu uwierzyć w czyjś bezinteresowny akt dobroci, zwłaszcza jeśli chodziło o kogoś pokroju Blacka.
Skrzywił się mimowolnie na groźbę wylądowania w jeziorze – całkiem niedawno zaliczył niechcianą kąpiel w jego głębinach i na samo wspomnienie przeszły go ciarki, jakby coś obślizgłego przemknęło mu po plecach. I tak miał szczęście, że spędził wakacje u Sheehanów i Aleister nauczył go wtedy pływać, bo inaczej pewnie nie byłoby go już wśród żywych. Choć nie zwykł protestować, a nawet w jakiś chory sposób lubił, kiedy inni mówili mu, co ma robić, zaczęło go irytować, że jego zdanie w ogóle nie obchodziło Arthura.
Nie był – a już na pewno nie czuł się – gotowy, by swobodnie używać dopiero co otrzymanej różdżki, a nawet gdyby był, jakie miał szanse w pojedynku z nim? Brakowało mu pewności w używaniu zaklęć; jako szkolny przedmiot były cichym utrapieniem Finna. W przypadku większości przedmiotów potrafił znaleźć analogie do mugolskiego świata i zajęć – na przykład eliksiry przypominały gotowanie i prawdopodobnie dlatego warzenie ich przychodziło mu z taką łatwością – z kolei inne, na przykład uważana na ogół za nudną historia magii, fascynowały go, bo opowiadały o świecie, od którego przez wiele lat był odcięty. Zaklęcia wymagały jednak czegoś, czego Finn we własnym przekonaniu nie miał i nigdy miał już nie mieć. Nawet to, że znał więcej zaklęć niż uczniowie w jego wieku i faktycznie potrafił je rzucać, nie zabijało tego okropnego przekonania, że w zaklęciach był po prostu słaby.
Na posunięcie Blacka odruchowo i z zadziwiającą łatwością zareagował zaklęciem tarczy. Skutecznie. Mocniej zacisnął palce na różdżce, jak gdyby obawiał się, że inaczej upuści ją przez dygotanie dłoni; Krukon stał za daleko, by ich spojrzenia faktycznie się spotkały, a mimo to Finn był pewien, że patrzy na niego krytycznie lub jakby czegoś od niego oczekiwał. Pojawiło się to głupie pragnienie – to samo, które popchnęło go do samotnej wycieczki do Zakazanego Lasu – by mu zaimponować, by udowodnić mu, że wbrew własnym wątpliwościom coś potrafi, by zasłużyć sobie na jego sympatię i uznanie.
Bez zastanowienia rzucił dwa zaklęcia – jedno za drugim – Aquamenti i Glacius, bo wydawało mu się, że to sprytna kombinacja, która przyniesie jakiś sensowny efekt, ciekawszy niż użycie jednego typowego pojedynkowego zaklęcia.
Finley
[Myślałam, że szybciej się z tym uporam. :(]
OdpowiedzUsuńFinn faktycznie nie był aż takim sierotą, na jakiego wyglądał, ale konsekwentnie grał tę żałosną rolę, przekonany, że inni właśnie tego od niego oczekują. Zresztą, wszelkie akty niezdarności na ogół owocowały zainteresowaniem ze strony otoczenia i nie dbał o to, że nie był to rodzaj uwagi pożądany przez normalnych ludzi, do których i tak się nie zaliczał, przynajmniej we własnej opinii. Bycie fajtłapą było dla niego na swój sposób wygodne.
Na złośliwość polegającą na nazwaniu go Franklinem zareagował jedynie przewróceniem oczyma. Wiedział, że Arthur próbował go w ten sposób rozzłościć, i nawet czuł, że faktycznie powinien być na niego wściekły, ale nie potrafił. Właściwie nie przypominał sobie, by kiedykolwiek w życiu czuł prawdziwy gniew, co najwyżej irytację, choć wydawało się to nieprawdopodobne. Poza tym Black wcale nie musiał go prowokować, Finn i tak zamierzał udowodnić mu, że nie potrzebuje pomocy z jego strony, mimo że mu na niej zależało, bo oznaczała wspólne spędzanie czasu, o którym jeszcze do niedawna było mu wstyd choćby fantazjować.
— Przecież — zaczął z udawanym wzburzeniem, ale nie udało mu się dokończyć.
Wzdrygnął się nerwowo – a właściwie niemal podskoczył – na dźwięk trzaskającego lodu i mimowolnie pokierował wzrok w tamtą stronę; poczuł pęd krwi i serce zabiło mu szybciej. O ile pewna nieporadność w jego działaniach była niejako wystudiowana i wymuszona, o tyle strach przed wieloma bardziej lub mniej absurdalnymi rzeczami był zupełnie autentyczny. Wybuch lodu przypominał fajerwerki i towarzyszący im huk, których niegdyś panicznie się bał; od razu ogarnął go lęk, co sprawiło, że na moment zapomniał o pojedynku i Arthurze w ogóle.
Dostrzegł kątem oka czerwony błysk i zawisł nagle w powietrzu, a panika sprzed chwili minęła, jak ręką odjął. Zaszamotał się bezradnie i westchnął zirytowany. Podejrzewał, że istniało przeciwzaklęcie, ale go nie znał.
— Masz mnie — oznajmił, mając nadzieję, że Black znowu zacznie mu prawić jakieś morały, a on – zły na siebie, że sam opuścił gardę – będzie mógł wykorzystać chwilę jego nieuwagi.
Łudząc się, że samo wytrącenie mu z rąk różdżki poskutkuje przerwaniem działania zaklęcia, które na niego rzucił, wykonał staranny ruch ręką i tym samym nie dał Krukonowi dojść do słowa.
— Expelliarmus!
Ku własnemu rozczarowaniu nadal wisiał w powietrzu – co było niekomfortowe, a na swój sposób także przerażające – ale przynajmniej różdżka Blacka znalazła się ze trzy metry dalej i zniknęła w śniegu. Nie potrafił myśleć w kategoriach pojedynkowych i pod tym kątem przeanalizować sytuacji; zresztą, nie miał na to czasu. Postanowił uniemożliwić Arthurowi sięgnięcie po różdżkę. Co prawda uważał, że pojedynek będzie należy uznać za nierozstrzygnięty, bo Black skończy pozbawiony dostępu do różdżki, a on sam – wisząc głową w dół, jednak cieszyło go to bardziej, niż ucieszyłoby go zwycięstwo, bowiem oznaczało to konieczność powtórzenia pojedynku w niedalekiej przyszłości, a zatem kolejne spotkanie.
W ogóle zapomniał o tym, że ledwo co otrzymał tę różdżkę i wciąż powinien być ostrożny – być może dlatego, że do tej pory, o dziwo, współpracowała z nim bez problemu – i bez zastanowienia zamachnął się, by wykorzystać roztrzaskany wcześniej przez Blacka lód i przesunąć go tak, aby jego fragmenty otoczyły i skryły jego różdżkę. Rzucanie zaklęć do góry nogami nie było jednak łatwe i nawet nie zdążył wypowiedzieć formułki, a z Safiry wystrzeliła wiązka niebieskiego światła – choć nie powinna żadna – która niespodziewanie odbiła się od lodu.
Finley
[Mimowolne zagapienie się. ♥]
OdpowiedzUsuńPrzez chwilę wydawało mu się, że serce stanęło mu w miejscu już na zawsze i ostatnią rzeczą, jaką zobaczy, będzie przerażenie na twarzy Blacka – nigdy dotąd przez niego niewidziane – i intensywnie błękitny błysk, którego mocy nie mógł przewidzieć ani nawet sobie wyobrazić; zdążył założyć, że to nie wybryk jego tymczasowej różdżki, a efekt jego nieudolności. Wszystko trwało kilka, może kilkanaście sekund i działo się tak szybko, że nie zdołał zarejestrować, jak, kiedy i dlaczego znaleźli się nagle na śniegu, jeden na drugim. Pomimo gwałtownego bólu pleców, z pewnością obitych przy upadku, ogarnął go dziwny stan pomiędzy szokiem a ulgą, którym towarzyszyło niedowierzanie.
Czując ciężar i przyjemne ciepło ciała Arthura na swoim, miał ochotę bezwstydnie zarzucić mu ramiona na szyję i uściskać go w ramach pozasłownego podziękowania, a jednocześnie odepchnąć go gwałtownie i z obrzydzeniem, skrępowany niechcianą bliskością. Gdy jednak w ciszy zmąconej jedynie ich przyśpieszonymi oddechami wpatrywał się w jego twarz, nagle uświadomił sobie, że wcale nie chciał, żeby Arthur się odsunął, wręcz przeciwnie, pragnął i potrzebował go jeszcze bliżej. Roztrzęsiony nie potrafił zapanować nad drżeniem żuchwy i ramion; nie wiedział, co mówić i czy w ogóle coś mówić, a kiedy już jakieś słowa – chaotyczne i wcale nieoddające tego, co myślał – zakiełkowały w jego umyśle, nie były w stanie przejść mu przez gardło. Zirytowawszy się na samego siebie, pokierował wzrok na niebo i poczuł ukłucie w oku, a po chwili łzę spływającą mu wzdłuż policzka; miał nadzieję, że wirujące w powietrzu płatki śniegu ją zatuszowały.
Nie chciał zastanawiać się, dlaczego Arthur to zrobił, i łudzić się, że miało to jakieś większe znaczenie. Oczywiście nie widział w tym też wyrachowania; ostatecznie uznał to po prostu za naturalny odruch, choć nie był pewien, czy na jego miejscu byłby w stanie zrobić to samo. Prawdopodobnie nie. Strach by go sparaliżował.
Nie odpowiedział na zadane mu pytanie. Czerwień na jego twarzy zrobiła się jeszcze intensywniejsza i wyrzucił z siebie jakby jednym tchem:
— Czy mi nic nie jest? Chyba czy tobie nic nie jest!
Zauważył, z jakim trudem dźwignął się Black, na dodatek używając do tego tylko jednej ręki, i wydało mu się to niepokojące, jednak nie powiedział tego na głos.
Przez chwilę unikał jego spojrzenia, jak gdyby zawstydzony tym, że na niego nakrzyczał, zwłaszcza że Arthur prawdopodobnie właśnie uratował mu życie. Powinien mu podziękować. Tylko jak?
— Złaź — burknął w końcu i nieudolnie spróbował go odepchnąć; zirytowany kolejnym niepowodzeniem przywołał jego różdżkę. Zrobił to z dudniącym sercem i bolącym z nerwów żołądkiem, bowiem obawiał się nieoczekiwanych skutków ponownego użycia Safiry, ale czuł, że z jakiegoś powodu jest to ważne i powinien to zrobić.
Podał Arthurowi różdżkę, która chwilę wcześniej bez problemu znalazła się w jego własnej dłoni, i wzdrygnął się nagle.
— Twoje ramię — zauważył z przerażeniem. — Mogę zobaczyć...?
Czuł się winny – mrugał intensywnie, żeby pohamować łzy, choć mogłyby przynieść mu chwilową ulgę – a jednocześnie otulało go jakieś obrzydliwe, upajające poczucie tryumfu i satysfakcji. To on bez zastanowienia – może wręcz bezmyślnie – i niewprawnie rzucił zaklęcie, ale to Black zmusił go do tego głupiego pojedynku i to głównie po jego stronie leżała wina za to, co się wydarzyło. Do tej pory Finn nigdy nie obwiniał innych i z niemal męczeńskim zacięciem brał na siebie odpowiedzialność za wszelkie przykre sytuacje, jednak w świetle wydarzeń z ostatnich kilku dni to naprawdę byłoby za dużo, a w jego przekonaniu Arthur był wystarczająco silny, by choć jeden raz odegrać rolę kozła ofiarnego.
Finley
Kiedy leżał na śniegu przygnieciony ciałem Blacka, jego bliskość, ku jego własnemu zaskoczeniu, sprawiała mu przyjemność, ale także i pewien dyskomfort – może nawet większy od wspomnianej przyjemności – jednak nie potrafił określić, czy wynikał on z tego, że się jej nie spodziewał, z jego dotychczasowych doświadczeń, czy z jeszcze innego, nieznanego mu powodu. Mimo to był to chyba pierwszy raz, kiedy nie przeszkadzał mu tak bliski, niezainicjowany przez niego kontakt z drugą osobą; do tej pory nawet na przypadkowe dotknięcia reagował stanowczym protestem. Oczywiście awersja do bliskości nie wzięła się znikąd, lecz nie sądził, że kiedykolwiek komukolwiek o tym opowie.
OdpowiedzUsuńChoć Arthur wyglądał naprawdę kiepsko i z pewnością czuł się jeszcze gorzej, gdy postanowił użyć teleportacji, Finn cały czas przyglądał mu się z zachwytem; o dziwo nie ogarnął go strach na myśl o tym sposobie transportu, zupełnie jakby ufał Blackowi w stu procentach i nie miał żadnych wątpliwości co do jego umiejętności i podejmowanych przez niego decyzji. Czym więcej czasu spędzali razem, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że Black wcale nie był taki, jak próbowali wmówić mu zatroskani koledzy. Ba! Black nawet nie był taki, jak wyobrażał sobie Finn. Paradoksalnie, czyniło go to w jego oczach jeszcze ciekawszym i bardziej atrakcyjnym, a odkrywanie kolejnych niewidocznych na pierwszy rzut oka szczegółów ekscytowało Finna.
Istnienie Pokoju Życzeń nie zdziwiło go – kilka dni wcześniej pokazał mu go Wolfgang – jednak to miejsce nadal robiło na nim wrażenie, zwłaszcza że sam pomimo starań nie mógł z niego skorzystać.
Kiedy weszli do środka, w mgnieniu oka zrobił się czerwony ze złości.
— Nie powinieneś był tego robić! — nakrzyczał na Arthura, mając na myśli rzucenie się mu na ratunek, i bez zastanowienia uderzył go w ramię. Akurat w to ramię. — O rany, przepraszam, to ja nie powinienem — speszył się od razu, odruchowo cofając obie ręce.
Zawstydzony zagryzł wargę i nerwowo rozejrzał się po pomieszczeniu, jednak zaraz spuścił wzrok, uznawszy rozglądanie się za niegrzeczne i nie na miejscu. Wolfgang zabrał go do Pokoju Życzeń z własnej woli, co dało mu przyzwolenie na dokładne obejrzenie wszystkiego, z kolei Arthura zmusiła do tego sytuacja i Finn poczuł się niechcianym gościem, kimś, kto nie powinien się tutaj znaleźć.
— Znajdę tu coś, co mogłoby ci pomóc? Choćby tylko doraźnie?
Wolał samemu nie grzebać w rzeczach Arthura – nie tylko z szacunku do niego, ale również dlatego, że obawiał się, iż nie będzie w stanie powstrzymać chęci przywłaszczenia sobie czegoś. W jego dziwacznej i nieco niepokojącej kolekcji przedmiotów niegdyś należących do znanych mu osób – kolekcji, której sam się wstydził i którą ukrywał w pudełku schowanym w kufrze pod łóżkiem – znajdowało się tylko kilka nic niewartych zapisków Blacka, którym trudno było przypisać choćby wartość sentymentalną. Potrzebował czegoś więcej.
W głowie zakołatała mu nieprzyjemna myśl, że powinni od razu udać się do skrzydła szpitalnego zamiast tracić czas, i nie rozumiał, dlaczego Black ściągnął ich akurat tutaj, ale nie potrafił mu się postawić i podważyć zasadności jego decyzji. Co prawda, dużo czytał i spędzał znaczną część czasu wolnego właśnie w skrzydle szpitalnym, męcząc Claudiusa kolejnymi pytaniami, jednak nigdy nie miał okazji zająć się raną poważniejszą niż zadrapania na własnym ciele, będące skutkiem jego niezdarności w cieplarni. Zresztą, rana na ramieniu Blacka i tak wydawała mu się jedynie wierzchołkiem góry lodowej; problem z pewnością był bardziej złożony i zdecydowanie poważniejszy.
— Pokaż mi ramię. — Finn zaczął ostrożnie zsuwać z jego ramion szatę, nie bacząc na ewentualny protest z jego strony – Arthur i tak wyglądał na niezdolnego do protestu – i momentalnie się zaczerwienił, uświadomiwszy sobie, że patrzenie na jego barki i dotykanie ich sprawia mu przyjemność, i że Krukon mu się podoba. Skarcił się za to w myślach, czując nieprzyjemne ciepło w całym ciele. Nie powinien o tym myśleć w ogóle, a już na pewno nie w tym momencie.
Finley
Przez chwilę rozważał nieco okrutne zażartowanie sobie na głos, że dobicie go byłoby opcją przyjemniejszą dla nich obu, ale powstrzymał się, nie potrafiąc przewidzieć jego reakcji.
OdpowiedzUsuń— Nie, nie powinieneś — zaprzeczył stanowczo, choć fakt, że Arthur wziął winę za całą zaistniałą sytuację na siebie, sprawił mu pewną przyjemność; do tej pory się to nie zdarzało, a on sam wciąż był na niego trochę zły za zmuszenie go do pojedynku. — Gdyby stało ci się coś naprawdę poważnego... Masz rodzinę, Arturze. Kolegów. Jesteś prefektem naczelnym i bez wątpienia jeszcze wiele osiągniesz. Wiesz, co oni wszyscy by czuli? Poza tym na pewno by mnie obwiniali. A gdyby to mi... — głos mu się nagle załamał. — Za mną nikt by nie płakał — podsumował gorzko, z uczuciem tryumfu powstrzymawszy łzy cisnące mu się do oczu. I tak zbyt często pozwalał sobie na okazywanie słabości w towarzystwie Blacka. Co prawda, nie uważał uzewnętrzniania uczuć za coś złego, jednak nie chciał, żeby na podstawie kilku ekstremalnych przypadków został uznany przez niego za beksę.
Znalezienie się kiedykolwiek w jego pokoju było czymś, o czym nawet nie śmiał fantazjować, więc pomimo jego oficjalnego przyzwolenia nadal czuł się nieco skrępowany i jeszcze przez chwilę gapił się w podłogę. Zresztą, Black najwyraźniej też odczuwał dyskomfort z powodu przebywania tutaj, a Finn nie chciał potęgować tego uczucia. Zgodnie z jego słowami skierował się w stronę biurka.
Otworzył szufladę, by wyciągnąć z niej pudełko, a gdy je podniósł, jego wzrok spoczął na znajdującej się pod nim fotografii, bez wątpienia przedstawiającej Arthura – choć dużo młodszego – i jasnowłosą dziewczynkę. W pierwszej chwili chciał go o nie zapytać, ale wyjątkowo zdążył ugryźć się w język. Ani stan Krukona, ani sytuacja sama w sobie nie sprzyjały rozmowom na takie tematy; uznał, że zapyta go innym razem albo przynajmniej trochę później, zakładając, że w ogóle uda mu się doprowadzić go do porządku. Nie potrafił jednak tak po prostu zamknąć szuflady. Sięgnął po zdjęcie i pośpiesznie wcisnął je do kieszeni szaty, mając wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi, bo Black go na tym przyłapie. Na szczęście nie zauważył.
Choć fakt, że Arthur nazwał go Finnem, powinien uczynić jego intencje jasnymi, Finn i tak dostrzegł w jego słowach ukrytą złośliwość.
— Na pewno poradzę sobie lepiej, niż gdybym musiał używać tylko i wyłącznie mugolskich metod — zapewnił go, sprawdzając zawartość pudełka. — Są bardziej skomplikowane i nie zdążyłem ich zgłębić, choć matka chciała, żebym został lekarzem. Konkretnie chirurgiem. To zabawne... a może okrutne... bo sprawiła również, że bardzo długo bałem się widoku krwi — zamilkł nagle; jak zwykle najpierw mówił, a potem myślał i od razu żałował tego, co właśnie powiedział.
Finn rzadko kiedy wspominał o tym, że w ogóle ma – czy też miał, bo zwykł opowiadać o niej w czasie przeszłym – matkę. Zresztą, mało kto interesował się nim na tyle, by wypytywać go o rodzinę, a jeśli już do tego doszło, na ogół twierdził, że był sierotą – przede wszystkim dlatego, by oszczędzić sobie konieczności opowiadania o matce, ale również dlatego, że spotykał się wtedy ze współczuciem ze strony innych; nie dbał o to, czy było szczere. Zrobiło mu się głupio, bo obawiał się, że Blackowi obiło się kiedyś o uszy, że nie miał żadnej rodziny, i tym samym wyszedł na kłamczucha.
Nagle to zażenowanie ustąpiło jednak innemu, bardziej złożonemu uczuciu: obrzydzeniu do samego siebie i gwałtownej, palącej potrzebie buntu. Do tej pory ani razu nie wziął tego pod uwagę, ale jak grom z jasnego nieba spadło na niego okropne podejrzenie, że ubzdurał sobie siebie w roli uzdrowiciela właśnie dlatego, że matka oczekiwała od niego, że zostanie lekarzem. Może powinien porzucić to głupie marzenie – skoro nie mogło być jego własnym – i zostać chociażby nauczycielem?
Z mętlikiem w głowie i drżącymi dłońmi odwrócił się w stronę Arthura i gwałtownie wciągnął powietrze przez usta, znowu czując nieprzyjemne ciepło na policzkach, wiążące się z pojawieniem się na nich rumieńców.
Widywał swoich kolegów bez koszulek – zdarzyło mu się nawet na nich wtedy zagapić – ale nigdy wcześniej nie poczuł się tak jak w momencie, kiedy zobaczył nagi tors Blacka.
UsuńWgramolił się na łóżko, próbując ułożyć w głowie jakiś sensowny plan działania, w czym oczywiście przeszkadzało mu to nagłe paskudne podniecenie. Otworzywszy znowu pudełko, postanowił, że obejrzy ranę, oczyści ją i spróbuje zasklepić ją przy pomocy zaklęcia.
— Wiem, że nie boli — odezwał się, trochę nabijając się z tego, jak bardzo Arthur próbował udawać twardego — ale czujesz cokolwiek? Albo przeciwnie: może nic nie czujesz?
Zerknął na ranę, z której wciąż sączyła się krew; wyglądała dużo gorzej, niż podejrzewał, przez co na moment go zmroziło. Skóra i tkanki nie były po prostu rozcięte czy uszkodzone. Okaleczenie wyglądało tak, jak gdyby niewielki fragment ciała został wręcz wyrwany, i Finn momentalnie zwątpił we własne umiejętności, ale postanowił spróbować mimo to. Przecież nie mógł zawieść Arthura.
Finley
Sposób, w jaki Black skomentował podniesienie przez niego tematu rodziny, wydał mu się naprawdę dziwny i raczej nie świadczył o zażyłych stosunkach między jej członkami; od razu przypomniał sobie o zdjęciu ciążącym mu w kieszeni i zrobiło mu się gorąco ze stresu. Uznał, że faktycznie będzie lepiej nie poruszać tej kwestii w tym konkretnym momencie.
OdpowiedzUsuń— Owszem, mam kolegów — przyznał z goryczą; w jego tonie było też coś bojowego. — Nie lubię być sam, więc znalazłem grupę ludzi, którzy mnie akceptują. Ale chyba żaden z nich nie traktuje mnie poważnie — ciągnął z narastającym rozżaleniem. — Często zarzucają mi, że jestem dziecinny. Niby w żartach. Wiem, że taki bywam, jednak bywam też naprawdę dojrzały. Dojrzalszy od nich. Przez większość czasu odnoszę wrażenie, że mnie nie rozumieją... że nawet nie chcą zrozumieć.
Nie był szczególnie wygadany, jeśli nie czuł się przy kimś swobodnie, i jego słowotok sprzed chwili nagle uświadomił mu, że rozmawiał z Arthurem z dużo większą swobodą niż z własnymi kolegami, mimo że jednocześnie znacznie bardziej bał się zostać ocenionym przez niego niż przez nich. Nie oczekiwał od niego, że przyzna, iż uroniłby łzę z jego powodu, a mimo to zrobiło mu się przykro.
Zerknął na przesądzoną krwią koszulę, którą po wszystkim najchętniej zabrałby ze sobą, by uświetniła jego kolekcję, i westchnął sfrustrowany, bowiem z wielu przyczyn było to niemożliwe.
— Jak każdy zadufany w sobie młody czarodziej czystej krwi — skomentował złośliwie słowa Arthura dotyczące mogolskich metod leczenia, ugodzony nimi do żywego, choć z pewnością nie było to jego intencją. Był wrażliwy – może nawet odrobinę przewrażliwiony – na punkcie swojego pochodzenia i uważał je za swoiste przekleństwo, ale w chwilach takich jak ta wcale się go nie wstydził, bowiem bycie ograniczonym wydawało mu się znacznie gorsze od niemagicznego podchodzenia. — Właściwie niemal wszystko, co robią mugole, jest dużo bardziej skomplikowane, ale pewnie całe życie słyszałeś co innego i nigdy nie zadałeś sobie trudu, żeby to zweryfikować.
Już po chwili – co było dla niego typowe – pożałował swoich słów. Nie powinien być dla Arthura taki wredny, zwłaszcza zważywszy na jego beznadziejny stan, i nie powinien oceniać go tak surowo z powodu jego czystej krwi, bo było to równie niesprawiedliwie co cudze uprzedzenia względem uczniów z niemagicznych rodzin.
Odsunął się odruchowo, kiedy Black przechylił się w jego stronę, i przez chwilę zastanawiał się, co mu powiedzieć; w końcu uznał, że prawda będzie najlepszym rozwiązaniem.
— Wygląda źle. Bardzo źle — ocenił, darując mu bardziej obrazowe opisy. — Wręcz koszmarnie. Nikt ci nie uwierzy, że spadłeś z miotły — westchnął zrezygnowany.
Mógłby użyć zaklęcia, by oczyścić ranę i przy okazji pozbyć się przyschniętej już krwi z łopatki Arthura, ale zrobienie tego własnoręcznie było świetnym pretekstem do dotknięcia go.
Przemywając okaleczenie z nadzwyczajną wręcz ostrożnością, odezwał się, by podzielić się swoją niepokojącą refleksją:
— Przypomina efekt jakiejś klątwy, ale żeby rzucić tego rodzaju zaklęcie, trzeba mieć naprawdę złe zamiary wobec kogoś, a ja przecież... — zamilkł na moment. — Wierzysz mi? Że nie chciałem cię skrzywdzić?
Finley
[Wymęczyłam takie brzydactwo, ale przynajmniej się udało.]
OdpowiedzUsuńGdyby znalezienie innych kolegów było tak łatwe, jak najwyraźniej wydawało się Blackowi, Finn już dawno by to zrobił. Co prawda, lubił swoich obecnych towarzyszy i wcale nie uważał się za lepszego od nich, ale zbyt często nie potrafili się ze sobą dogadać, za co obwiniał głównie siebie i swoje dziwactwo, a nie ich ewidentny brak chęci zrozumienia go. Akceptowali go i chyba nawet w jakiś sposób lubili – nie śmiał oczekiwać od nich więcej. Wystarczyło, że znosili jego irytujące nawyki, takie jak niegrzeczne wyłączanie się z rozmowy i ucieczki w świat fantazji lub chowanie się za książką, kiedy akurat mijała go ładna dziewczyna, która przecież i tak nie obdarzyłaby go choćby przelotnym spojrzeniem. Inni nie potrafili nawet tego.
Nie spodziewał się, że Arthur potraktuje jego luźno rzuconą sugestię aż tak serio i wyciągnie właśnie takie – przykre dla niego – wnioski; słuchał go wściekły i jednocześnie przerażony, czując się tak, jak gdyby krew stopniowo zamarzała mu w żyłach. To prawda, miał powody, żeby go znienawidzić, ale jego wewnętrzny masochizm chyba okazał się silniejszy, bowiem ani razu nie przyszło mu nawet do głowy, żeby zaniechać znajomości, a co dopiero go jakoś ukarać.
— Tak, Arthurze, jestem pewien, że nie chciałem cię skrzywdzić, bo nie jestem taki — obwieścił z całą stanowczością, na jaką było go stać w tamtym momencie, jednak nie powiedział tego z czystym sumieniem. Jeszcze przed rozpoczęciem nauki w Hogwarcie często fantazjował o tym, żeby postawić się matce i ją skrzywdzić, a później, kiedy zainteresował się zielarstwem i eliksirami, zrobił coś, o czym nie powinien był nawet pomyśleć. I choć potrafił usprawiedliwić się sam przed sobą, nagle poczuł się obrzydliwie, jak gdyby naprawdę był okropny, zdolny do takich paskudnych uczuć i czynów. Tamte sytuacje nie musiały jednak wcale o niczym świadczyć – przecież Arthur nie był ani jak jego matka, ani jak sąsiadka. Finn wątpił, żeby to, jak Krukon go traktował i do czego doprowadził, mogło stać się przyczyną wybuchu nieuświadomionej nienawiści do niego. Nie mógł w to uwierzyć. Nie chciał.
Onieśmielony spuścił wzrok; czuł na twarzy oddech Arthura, a w skroniach ogień.
— Nawet sobie nie wyobrażasz, jaki byłem szczęśliwy, że zwróciłeś na mnie uwagę — zaczął cicho, wgapiając się w blizny na własnych dłoniach, pamiątki po spotkaniu z tentakulą. — I teraz... że spędzamy razem czas, chociaż podejrzewam... chyba słusznie... że robisz to z poczucia obowiązku. — Zmusił się do uśmiechu, obawiając się, że zaraz znowu się rozklei. Zaczynało go męczyć, że tak często chciało mu się beczeć akurat w obecności Blacka, jakby niezdarność nie była wystarczająco żałosna i musiał się przed nim ośmieszyć w inny sposób. — Mówiłem ci już, Arthurze... Lubię cię. Może nawet bardziej, niż powinienem. Ja bym nigdy... Nigdy. Jak mogłeś tak pomyśleć...?
Podniósł na niego wzrok, w którym nie było już śladu zmartwienia i żałości sprzed chwili – zostały zmiażdżone przez rosnącą irytację, że Black znajdował się aż tak blisko, co skutkowało dyskomfortem tak silnym, że kręciło mu się w głowie. W zasadzie Finn był w stanie znieść bliskość drugiej osoby, dopóki czuł, że miał kontrolę nad sytuacją, a dana osoba zwróci mu jego przestrzeń osobistą, jeśli o to poprosi. W tym przypadku nie mógł być tego pewien, wręcz przeciwnie – czuł, że Krukon próbował go w ten sposób osaczyć.
— Odsuń się — zażądał z nasilającym się rumieńcem na twarzy. Oczywiście sam również mógł się odsunąć, ale chciał przekonać się, że może zaufać Arthurowi w tej kwestii i że chłopak chociaż raz policzy się z jego zdaniem. — Muszę zająć się twoją raną — dodał jakby na usprawiedliwienie swojego żądania.
Finley
[Bardzo się cieszę, że jednak przekonałaś się do wizerunku Maddie! Starałam się z tymi gifami, bo według mnie wprowadzają taki fajny klimat. Niemniej, mam nadzieję, że zabawię tu jak najdłużej i będę się wspaniale bawić w Waszym gronie.
OdpowiedzUsuńI może miałabyś ochotę nagiąć swój limit? Bo przyznam, że bardzo chętnie bym coś napisała z Blackiem, który wyszedł Ci bardzo ciekawy. Przyznam, że postać jego siostry jest mi wyjątkowo bliska, bo sama kiedyś pisywałam wątki charłaczką. c:]
Rose Weasley
[Przyznam, że skrycie mam słabość do zepsutych teorią czystości krwi panów, którzy w gruncie rzeczy mają dobre serduszka (tylko rodzinki im je popsuły!). Ale serduszko mi się kraja na myśl o jego biednej siostrzyczce. Magiczni arystokraci jednak potrafią być naprawdę bezduszni...
OdpowiedzUsuńChętnie damy porwać się na wątek z tym (pozornie!) okropnym Blackiem ^^ Masz może jakiś zarys czy próbujemy zrobić jakąś burzę mózgów? A może masz jakieś tajne marzenie, które mogłybyśmy z moją panią spełnić?]
I. I. Finnigan
[Koniecznie powinnaś kiedyś spróbować, bo to bardzo ciekawa postać, szczególnie jeśli ma taką, a nie inną historię rodzinną. Tak czy inaczej, polecam ♥
OdpowiedzUsuńW sumie nie wiem czy to dobry pomysł, ale pomyślałam, że może Rose znałaby się z Adarą? Mogłyby się poznać, kiedy przykładowo ta byłaby z rodzicami w Hogsmeade i robiła za ich tragarza? Dziewczyny by się zaprzyjaźniły, a siostra Arthura wyznałaby Rosie jak jest traktowana w domu, co wstrząsnęłoby rudowłosą... I może próbowałaby jakoś dotrzeć do Blacka, że powinien lepiej traktować siostrę i że to, że jest charłakiem nie zmienia faktu, jaką jest dobrą osobą itd? Czy myślimy nad czymś zupełnie innym?]
Rose Weasley
Uniesienie różdżki i chwilowe oślepienie intruza w Dziale Ksiąg Zakazanych było w wykonaniu Milsenta działaniem iście taktycznym, co by to uniknąć przyłapania na gorącym uczynku i ściągnięcia na siebie większych kłopotów, niż na tym etapie miał już zagwarantowane. Zaoszczędził sobie w ten jakże skromny, jakby nie spojrzeć, czas, co swoją drogą mogło skutecznie uratować mu skórę przed przykrymi konsekwencjami. Nigdy nie miał żadnej gwarancji, że natrafi tej nocy na kogoś, kto będzie przychylnie nastawiony do takowych wędrówek, a co dopiero będzie skłonny do przymknięcia na nie oka. Wychowanek Salazara Slytherina nie miał jednak wobec tego jakichś szczególnych nadziei; racjonalność i realistyczne, podejście do życia robiły w tym względzie swoje. Arthur Black zdecydowanie nie zaliczał się do osób, na które chciał natrafić tej nocy, ani tym bardziej każdej następnej. Lepiej było tak, jak było. Nevell uważał za zbyteczne rozdrapywanie ran i wracanie do przeszłości, którą tak zupełnie nieoczekiwanie się dla siebie stali. Młody Milsent aż nader dobrze zdawał sobie sprawę ze swojej winy w tejże materii, odsunięciu się, gdy żałoba stępiła mu zmysły i wepchnęła w ramiona tomiszczy. Preferował się bowiem czymś zająć, nawet jeśli był to koszt jego pierwszej, miłosnej relacji, która pod naporem czasu pękła jak sucha gałązka po nadepnięciu na nią. Uczucia stopniowo wyparowały ze Ślizgona, włącznie z pierwszymi etapami żałoby i smutku po stracie ukochanej matki, lecz to co było przed tym między nim a Arthurem nie miało już prawa bytu. Tym bardziej wpadnięcie na siebie wiązało się z niezręcznością niebywałego kalibru i przypomnienie o sobie nawzajem.
OdpowiedzUsuńNie dzieliła ich znacząca odległość, choć pochwyciła ich początkowo niezręczna cisza i byli zdecydowanie bliżej siebie w obecnej chwili, aniżeli na przestrzeni ostatnich miesięcy. Dodatkowo Nevell Milsent po nawiązaniu kontaktu wzrokowego z Blackiem, szybko poczuł jak robi mu się gorąco. To wcale nie okazywało się tak proste, jakby tego w zasadzie oczekiwał. Wspólne wspomnienia szybko wynurzyły się z jego pamięci, jakby do tej pory potrzebowały tylko zachęty, by wynurzyć się z cienia, dryfując w umyśle i odciągając zasłaniające je długie pajęczyny. Wychowanek Salazara Slytherina oparł się o gładką, drewnianą powierzchnię regału, tą samą, którą przed chwilą wsunął zakazany tomiszcz na swoje prawowite miejsce. Nic dziwnego, że w obliczu takich okoliczności Milsent starał się wyglądać na jak najbardziej wyluzowanego. Poziom niezręczności zyskał nowe punkty procentowe w skali dzisiejszego wieczora.
— Nic istotnego — odparł zupełnie spokojnie, choć zdawał sobie sprawę, że nie takiej odpowiedzi oczekiwał Arthur Black. Ślizgon zamierzał jednak iść w zaparte, że znalazł się w złym miejscu, o nieodpowiedniej do tego porze z czystej ciekawości. Nie zamierzał nikogo wtajemniczać w swoje zainteresowania czarną dziedziną magii, zwłaszcza, że przy zgłębianiu jej nie przyświecał mu żaden szczytny cel, a co dopiero zwykłe zainteresowanie. Czynił to w ściśle określonym, tylko sobie znanym celu i nie mógł doprowadzić do tego, by wyszło to na jaw. — Przyłapałeś mnie tylko w Dziale Ksiąg Zakazanych na staniu przy regale. Chyba wiesz, że nie zamierzam migać się od kary ani ujemnych punktów. Sam zdajesz sobie sprawę z tego, że te drugie nadrobię podczas przypadkowych zajęć, nawet niezbyt się starając. Jeśli musisz to zgłosić, to zrób to i miejmy to za sobą. Tylko nie zdziw się, jak dostanę jakiś szlaban, który będziesz musiał dopilnować kosztem swojego wolnego czasu. — Przekrzywił przy ostatnim zdaniu głowę w bok, a minę miał poważną. Wcale nie żartował, a już bardziej nie zamierzał prosić Krukona o to, by puścił mu to płazem, o nie, to byłoby poniżej jego godności osobistej i na to nie mógłby sobie pozwolić. Zdecydowanie te tematy były wygodniejsze niż poruszanie tych wrażliwszych, które dotyczyły bezpośrednio ich. Dziwnym zjawiskiem okazywało się to jak swego czasu potrafili być ze sobą blisko, a później zatracić to bezpowrotnie.
Nevell Milsent
[Podziwiam i tak, ja bym nie dała rady wymęczyć na telefonie.
OdpowiedzUsuńI PROSZĘ SIĘ ZNOWU NIE ROZCZULAĆ.]
Odetchnął z ulgą i już otwierał usta z zamiarem podziękowania Blackowi za to, że się odsunął – bo faktycznie był mu za to wdzięczny – jednak słowa Krukona sprawiły, że tego nie zrobił. Właściwie ludzie rzadko mówili Finnowi wprost, że jest dziwny, za to niemal nieustannie dawali mu odczuć, że właśnie taki był. Zawsze taki był: najpierw małomówne dziwadło, które podskakiwało na każdy głośniejszy dźwięk, nie mogło jeść słodyczy ani wychodzić zbyt często na dwór, później niepasujący do swoich kolegów z magicznych rodzin dziwak, który wiecznie siedzi z nosem w książkach, za głośno się śmieje i za mocno czuje, a teraz chodzący z głową w chmurach odmieniec, który chyba bujał się w kimś, kogo najprawdopodobniej nie miał prawa nazwać kolegą. Nie dostrzegał nic dobrego w tej niegroźnej inności.
— Powiedz mi coś, czego nie wiem — mruknął, sięgając po różdżkę; chciał nadać tym słowom żartobliwy ton, ale ewidentnym było, że zrobiło mu się przykro, że Arthur tak o nim myśli. Był w stanie znieść docinki Ślizgonów, dziwne spojrzenia osób, które go nie znały, i krytykę ze strony kolegów, jednak akurat w oczach Blacka pragnął uchodzić za kogoś więcej niż dziwaka. Przez chwilę nawet się łudził, że Arthur nie zauważa – lub nie chce – zauważać jego dziwactwa. Niestety, najwyraźniej się pomylił; był głupi i naiwny, że uwierzył, iż mogło być inaczej.
Westchnął głęboko i wyciągnął Safirę.
— Przecież się śpieszę, to ty mi przeszkadzasz — rzucił urażony.
Wciąż miał opory przed korzystaniem ze swojej tymczasowej różdżki, obawiając się kolejnego niewyjaśnionego wybuchu i wszelkiej innej formy buntu, jednak nie miał wyboru, jeśli chciał choć trochę ulżyć Blackowi, i musiał przełamać swój lęk. Co prawda, nie opanował zaklęcia do perfekcji, a nawet miewał z nim sporo problemów, za co winę zrzucał na swój rzekomy antytalent w dziedzinie zaklęć i młody wiek, z którego wynikało niewielkie doświadczenie, lecz i w tym wypadku brak alternatywy zmuszał go do wzięcia się w garść i spróbowania.
Zerknął znowu na ranę i zacisnął zęby na jej widok. Nadal krwawiła i wyglądała tak okropnie, że miał wrażenie, iż jego samego boli ramię od patrzenia na nią; po raz kolejny poczuł podziw dla Blacka, który tak dzielnie znosił ból.
Przymknął powieki, próbując oczyścić umysł ze strachu i zmartwień i skupić się na zaklęciu, o którym dużo czytał i którego Claudius czasem używał, kiedy był tego świadkiem, dotychczasowo używanym przez niego samego tylko na samym sobie. Nawet nie otworzył oczu, przesuwając różdżkę, ale kiedy po raz kolejny spojrzał na ranę, krwotok faktycznie ustał, przez co uśmiechnął się pod nosem. Przez chwilę wydawało mu się, że nie był taki beznadziejny, jak myślał.
Niestety, schody zaczęły się przy drugim rzuceniu zaklęcia, mającym częściowo zaleczyć ranę. Pomimo prób efekty nie były takie, jak się spodziewał, a Safira z każdą sekundą stawiała coraz większy opór, aż rozgrzała się do tego stopnia, że Finn upuścił ją z cichym syknięciem; kiedy spróbował ją podnieść, w tej samej chwili z powrotem odruchowo ją upuścił.
— Nie mogę zrobić nic więcej — poinformował Arthura, czując, że zaraz spali się ze wstydu. Jeszcze raz spróbował sięgnąć po Safirę, ale znowu go poparzyła; wyjątkowo boleśnie zatęsknił za swoją różdżką. Zrezygnowany przysunął bliżej pudełko i zajął się opatrunkiem, choć dłonie drżały mu z nerwów i ze zmęczenia. — Potrzebujesz fachowej pomocy. Jak pójdziesz do skrzydła szpitalnego... sprawdź, czy jest Claudius. Chyba mnie lubi, więc jeśli mu powiesz, że jestem w to zamieszany, nikogo o tym nie powiadomi.
W skupienia i z nadzwyczajną ostrożnością owinął opatrunek bandażem, wstrzymując oddech za każdym razem, kiedy przypadkiem dotknął Blacka, jakby robił coś, co było zakazane, albo nawet dokonywał świętokradztwa, a gdy skończył, zwlókł się z łóżka.
— Pójdę już — oznajmił, chociaż wcale nie miał ochoty się nigdzie ruszać.
Owszem, był zmęczony i czuł, jak powieki opadały mu wbrew jego woli, ale martwił się o Arthura i chciał zostać przy nim, by mieć pewność, że wszystko jest w porządku. — Zostajesz tutaj czy mam na ciebie poczekać i cię odprowadzić? — Wsunął dłoń do kieszeni i nagle głośno przełknął ślinę, poczuwszy pod palcami fakturę zdjęcia, o którym zdążył już zapomnieć.
UsuńPostanowił, że po powrocie do dormitorium wepchnie je pod poduszkę.
Maślana bułka
Finn przywykł do docinków, które słyszał niemal od zawsze, aż za bardzo, przez co doszukiwał się złośliwości i chęci zranienia go nawet tam, gdzie wcale ich nie było; Black mógłby powiedzieć mu wprost, co o nim myśli, a on i tak najprawdopodobniej uznałby to za mało śmieszny żart, jakąś próbę zakpienia sobie z niego – nie dlatego, że uważał go za podłego, ale ze względu na swoją własną opinię o samym sobie, zbudowaną na podstawie tego, jak beznadziejnie traktowali go inni.
OdpowiedzUsuńUniósł brew, usłyszawszy o pieprzyku, i uśmiechnął się mimowolnie, choć uderzyło go, jak niewiele wiedzieli o sobie nawzajem. Sam – wbrew pozorom – nie był zbyt wygadany i rzadko dzielił się z innymi informacjami na swój temat, głównie z obawy przed tym, co ludzie sobie o nim pomyślą i czy przypadkiem nie wykorzystają tego przeciw niemu; zauważył u Arthura jeszcze większą powściągliwość w tej materii, dlatego nie naciskał. Zresztą, nie sądził, by kiedykolwiek mieli być ze sobą bliżej niż tej nocy, więc wcale nie musieli wiedzieć o sobie więcej; jednocześnie nie mógł przestać o tym fantazjować. Czym więcej czasu spędzali razem, tym bardziej przekonywał się, że jego głupia słabość do Krukona nie jest aż tak głupia, jak wcześniej myślał.
Poczuł, jak na policzki wstępują mu rumieńce, kiedy Arthur złapał go nagle za rękę i poprosił, żeby został. Spanie w jego pokoju – w jego łóżku – było czymś, co nigdy nie przyszłoby mu nawet do głowy. Serce od razu zabiło mu szybciej i momentalnie zrobiło mu się gorąco; patrzył na Blacka i nie potrafił mu odmówić, widząc, w jakim był stanie – coraz bledszy, rozpalony, odklejony od rzeczywistości.
Podniósł różdżkę, która zdążyła się już uspokoić, i odłożył ją na szafkę.
— No dobrze — zgodził się wyraźnie zmieszany, zrzucając z ramion wciąż wilgotną szatę.
Niepewnie otworzył szafę i z przesadną ostrożnością wyciągnął z niej jedną z koszulek, starając się nie narobić bałaganu – Black uchodził za pedantycznego, a wszystko wokoło tylko utwierdziło Finna w przekonaniu, że rzeczywiście taki był. Upewniwszy się, że chłopak na niego nie patrzy – chyba nawet zmorzył go sen, co w jakiś głupi sposób go rozczuliło – przebrał się i przysiadł na krańcu łóżka. Przez chwilę miętosił palcami materiał koszulki, nie dowierzając, że ma ją na sobie. Oczywiście od razu pojawiła się chęć, by ją sobie przywłaszczyć, ale nagle uświadomił sobie, że właściwie nie wiedział, czy wyniesienie jakiegoś przedmiotu z Pokoju Życzeń było w ogóle możliwe; zabolała go ta wątpliwość, bo już wyobraził sobie, że zatrzyma koszulkę, lecz zamiast dołączyć ją do swojej dziwacznej kolekcji cudzych rzeczy, będzie w niej spał, choćby miała mu nieustannie przypominać o tym beznadziejnym dniu. Beznadziejnym dniu, w którym mimo wszystko wydarzyło się kilka miłych rzeczy, które będzie mógł rozpamiętywać z uśmiechem i błogim spokojem.
Położył się na drugim krańcu materaca z przekonaniem, że nie będzie w stanie zmrużyć oka, i faktycznie przez dłuższy czas wsłuchiwał się w dudnienie własnego serca, w szaleńczym tempie pompującego krew, i płytki oddech Arthura, wpatrując się w jego plecy i czuwając, mimo że zmęczenie coraz mocniej dawało o sobie znać. Choć Black wziął całą winę na siebie, Finn czuł się współwinny i było mu strasznie wstyd, że nie poradził sobie z zaleczeniem rany, co wzmogło także jego wątpliwości co do tego, czy faktycznie nie chciał zrobić mu krzywdy. Zastanawiał się, czy zawinił jedynie fakt, że zaklęcie należało do skomplikowanych, a on nie był wystarczająco doświadczony, czy kolejny bunt jego tymczasowej różdżki, być może rozumiejącej jego uczucia lepiej niż on sam.
Choć miał Arthura tuż obok – bliżej, niż pozwalały mu chcieć demony przeszłości i onieśmielenie – pierwszy raz od dawna tak dotkliwie odczuł własną samotność. Dręczyła go, wiercąc mu dziurę w sercu, dopóki nie zasnął, przytłoczony wszystkim, co wydarzyło się tego dnia – z dłonią tkwiącą przy zranionym ramieniu Blacka.
Finley
PS Miękka klucha oczywiście może się nieświadomie przykleić do źródła ciepła.
Kiedy zasypiał, szczęśliwy z danej mu od losu szansy, by spędzić noc w pokoju Blacka, i jednocześnie przygnębiony świadomością, jak bardzo bezsensowna jest radość ze wspólnego spędzania czasu i jak bardzo jest samotny, nie spodziewał się takiej pobudki. Co prawda, nie pozwalał sobie fantazjować ani choćby spekulować, jak będzie wyglądał poranek, ale liczył na to, że to on ocknie się jako pierwszy i w ciszy będzie mógł pokontemplować urodę Arthura, na co normalnie brakowało mu odwagi, gdyż obawiał się zostania przyłapanym na gorącym uczynku.
OdpowiedzUsuń— Hmm? — mruknął sennie; pierwszym, co zobaczył po przebudzeniu, była twarz Blacka i fruwająca mu przed nosem szmata, którą Krukon machał i w której Finn po chwili rozpoznał koszulę. — Już wstaję — niemalże jęknął, nie mając najmniejszej ochoty rozstawać się z łóżkiem, choć na co dzień nie sprawiało mu to żadnych problemów.
Dopiero kiedy się z niego zwlókł, do jego świadomości w pełni dotarły słowa Blacka o tym, że nie może poruszyć ręką; wydawało mu się, że serce na moment mu się zatrzymało, i poczuł autentyczne przerażenie, przekonany, że to jego wina, że źle rzucił zaklęcie i tylko pogorszył sytuację. Odruchowo chciał zacząć przepraszać Arthura, ale znał go już na tyle, żeby podejrzewać, że jego samobiczowanie się i jojczenie tylko go zirytuje, dlatego zacisnął usta w wąską linię i nie skomentował tej informacji w żaden sposób.
Pomógł mu włożyć koszulę i zaczął zapinać guziki, nie bardzo wiedząc, gdzie podziać wzrok. Dłonie mu drżały i nie miał odwagi spojrzeć na Krukona, kiedy to robił; był pewien, że sytuacja była niekomfortowa nie tylko dla niego, i obawiał się własnej reakcji, gdyby ich spojrzenia nagle się spotkały.
Wstrzymując oddech, na koniec przygładził koszulę dłońmi, co było tylko pretekstem do dotknięcia Arthura; nie powinien tego robić, dlatego zaraz skarcił się w myślach i gwałtownie się odsunął.
— Jak się czujesz? Pewnie okropnie — stwierdził, nie poczekawszy na odpowiedź. Na ogół zaczynał tak kłapać jęzorem, kiedy się denerwował, i tak właśnie było. Musiał coś mówić, żeby Black nie usłyszał, jak łomocze mu serce, bo chyba umarłby ze wstydu. — Przynajmniej świetnie wyglądasz — ocenił tonem znawcy, kontynuując bezsensowną paplaninę; wypowiedzenie tych słów sprawiło, że na jego własnej twarzy pojawił się intensywny rumieniec.
Prawdę powiedziawszy, rozczochrany, niewyspany i bez wątpienia przeziębiony Arthur wyglądał tak, jak gdyby coś go przeżuło i wypluło, a potem jeszcze rozdeptało, ale wcale nie odbierało mu to ani urody, ani uroku; wręcz przeciwnie, wydawał się Finnowi jeszcze przystojniejszy niż zwykle, a przy tym bardziej ludzki, bo jego codzienna pozorna idealność została zaburzona. Finn, co prawda, starał się nie myśleć o nim w takich kategoriach, jednak czasem to było silniejsze od niego.
— Odprowadzić cię czy nie chcesz, żeby ktoś nas razem zobaczył? — zapytał, ubierając się w pośpiechu; niby z roztargnienia nie zdjął koszulki Blacka, w której spał, tylko wciągnął na nią resztę ubrań. — Zrozumiem, jeśli nie chcesz, ludzie mogą zacząć gadać... — Przeczesał dłonią włosy, rzucając mu zakłopotane spojrzenie, i sięgnął po różdżkę, dopóki o niej pamiętał.
Nie łudził się, nie liczył na przyjaźń i był gotowy wycofać się w każdym momencie, nawet jeśli oznaczało to powrót do bezpiecznego układu sprzed jego głupiej wycieczki do Zakazanego Lasu.
Finley
Drogi adresacie! Oto treść walentynki, którą przekazał nam anonimowy nadawca:
OdpowiedzUsuńSrebrna koperta zaadresowana do ̶n̶a̶j̶p̶r̶z̶y̶s̶t̶o̶j̶n̶i̶e̶j̶s̶z̶e̶j̶ ̶o̶s̶o̶b̶y̶ ̶w̶ ̶s̶z̶k̶o̶l̶e̶ Arthura Blacka, w środku kartka z papeterii w kwiaty zapisana starannym – choć niezbyt ładnym – pismem i z przyklejonym pęczkiem zasuszonego wrotycza pospolitego:
" ̶J̶e̶s̶t̶e̶ś̶ ̶j̶a̶k̶ ̶c̶z̶e̶k̶o̶l̶a̶d̶a̶ ̶z̶ ̶c̶h̶i̶l̶i̶.̶ (skreślone, ale nie zamazane, przez co można to odczytać) Jesteś dla mnie wzorem do naśladowania i zarazem kimś, przy kim serce bije mi szybciej z powodów innych niż zdenerwowanie. Nawet gdybym był pewien swoich uczuć do ciebie, z przyczyn od nas niezależnych nie mógłbym ci o nich powiedzieć. I choć wiem, że nigdy nie będę cię mógł nazwać swoim ukochanym (zamiast angielskiego słowa zostało użyte walijskie „cariad”), cieszę się, że cię poznałem."
Pod spodem trzy koślawe serduszka i plama z atramentu.
[Udało mi się, łap cierpiącą emocjonalną łajzę.]
OdpowiedzUsuńChoć Finn prawie całe życie był sam i powinien już dawno przywyknąć do takiego stanu rzeczy, nie potrafił go w pełni zaakceptować i czuł nieznośną potrzebę posiadania bliskich sobie osób czy ludzi w ogóle, co skutkowało byciem irytującą i nachalną przylepą, a to – jak łatwo się domyślić – wcale nie przysparzało mu znajomych. Wizualnie podobali mu się najróżniejsi ludzie – niektórzy tak bardzo, że nie śmiał na nich patrzeć – ale tylko określony typ sprawiał, że serce biło mu szybciej i czuł coś, co chyba mógłby nazwać pożądaniem. Zachwycał się osobami, które były jego zupełnym przeciwieństwem: stanowczymi, uporządkowanymi, trochę aroganckimi, niemalże zimnokrwistymi. Arthur poniekąd wpasowywał się w ten typ, jednak Finn wcale nie bazował na tym swojej sympatii do niego; zresztą, dostanie od takich ludzi tego, czego chciał i potrzebował, na ogół było niemożliwe, co nie pozwalało mu na głębsze relacje z nimi. Potrzebował bowiem kogoś, kto by się nim zaopiekował i jednocześnie zniósł przesadną troskę z jego strony; kogoś, kto podejmowałby decyzje za niego lub potrafił kopnąć go w cztery litery wystarczająco mocno, by zmusić go do zrobienia tego samodzielnie. Obie te rzeczy w przeciągu kilku ostatnich dni dostał od Blacka aż w nadmiarze.
Nawet jeśli Arthur tylko wymyślił bajeczkę o tym, że nie chce, aby ktoś powiązał go z jego raną, Finnowi zrobiło się miło, bo to znaczyło, że przejmował się nim i nie chciał mu sprawić przykrości, mówiąc mu prawdę. Sam wciąż się o niego martwił, ale pognał na lekcje rozmarzony, czując błogość na myśl o tym, że ma na sobie jego koszulkę. Niestety, tego dnia już nie porozmawiali – kiedy wpadł do skrzydła szpitalnego z nadzieją, że go tam nie ujrzy, Black akurat spał. W ciągu kilku kolejnych dni również nie udało im się zamienić więcej niż kilka słów, mimo że Finn z maniakalnym wręcz uporem próbował go zaczepić. Szybko zrozumiał, że Arthur celowo go unika – kluczowe okazało się przekazanie mu nowej różdżki za pośrednictwem Vincenta – i choć bywał nachalny, odpuścił. Właściwie wcale mu się nie dziwił, że nie chce mieć z nim do czynienia, w końcu sprawił mu tyle kłopotów; uważał jednak, że chłopak zachował się nie w porządku, pozwalając mu uwierzyć, że mogą być dobrymi znajomymi. Zły na siebie – nie na niego – zaakceptował jego decyzję, przestał wodzić za nim tęsknym wzrokiem i sam zaczął go unikać, uznawszy, że takie rozwiązanie będzie dobre dla nich obu; koszulkę i zdjęcie upchnął do kufra pod łóżkiem, bo patrzenie na nie było zbyt bolesne. Nie zastanawiał się głębiej nad swoimi uczuciami do Arthura, choć czuł się przez niego tak, jak gdyby pękło mu serce – lubił go i było mu przykro, że nie było w tym wzajemności, w którą przez chwilę naiwnie wierzył.
W jednej kwestii nie poszedł mu na rękę i go nie posłuchał. Kilkukrotnie celowo zrobił sobie krzywdę, żeby móc poćwiczyć na sobie zaklęcie leczące rany. Raz nawet – jakby nienauczony doświadczeniem kusił los – wybrał się do Zakazanego Lasu, by potrenować zaklęcia pojedynkowe i popatrzeć, jak jadowite tentakule wiją się w złości, lecz zamiast skutecznie się wyżyć i wreszcie odczuć spokój, poczuł się jeszcze gorzej.
Nie mając ochoty na żadne interakcje, zaczął spędzać w dormitorium – w samotności – więcej czasu niż przedtem; pochłaniał też większą liczbę książek niż dotychczas i to właśnie ewentualny brak kolejnej lektury zmuszał go do spaceru, którego celem była biblioteka.
Był świadomy tego, jak niedoskonały jest świat – wiele z jego ułomności i niesprawiedliwości odczuł na własnej skórze – jednak nigdy nie budziło to w nim zgorzknienia ani irytacji. Aż do momentu, kiedy między lekcjami jego koledzy zaczęli rozprawiać o walentynkach i obstawiać, kto i ile ich dostanie – wtedy coś w nim pękło i poczuł autentyczną złość na to, z jaką beztroską o tym gawędzą, na szczęśliwych ludzi w ogóle i na całą sytuację z Blackiem.
Jako że Arthur ewidentnie nie chciał z nim rozmawiać – właściwie ostatnio nikt nie chciał, ale w tym wypadku była to wzajemna niechęć, bo kontakt z innymi stał się dla niego sprawą drugorzędną – postanowił anonimowo do niego napisać, by przynajmniej częściowo zdjąć przykry ciężar ze swojego serca, i tak też zrobił.
UsuńSpodziewając się docinków ze strony kolegów, że znowu zaszywa się w dormitorium, by zgrywać cierpiącego, zdecydował się spędzić dzień w bibliotece, chociaż i tam odczuł pewien ostracyzm, zobaczywszy, że nawet w takim miejscu tylko on nie miał towarzysza. Pożałował jednak swojej decyzji dopiero wtedy, kiedy okazało się, że jedna z książek, których akurat potrzebował, znajdowała się wyżej, niż sięgał – a przynajmniej tak było do tej pory. Ku własnemu zaskoczeniu odkrył, że wcale nie potrzebuje niczyjej pomocy, żeby ją zdjąć, bo już sięga, jeśli stanie na palcach – ledwo, ale jednak. Strącił książkę palcami i złapał ją w locie, robiąc krok do tyłu, przez co wpadł na kogoś.
— O rany, przepraszam. — Odwrócił się i zobaczył Arthura, przez co serce zabiło mu szybciej i od razu rozbolał go żołądek. W jego głowie pojawiła się wstrząsająca myśl, że Krukon dobrze wie, że to on wysłał mu tę głupią walentynkę, ale zaraz uświadomił sobie, że pewnie dostał znacznie więcej kartek i wszystkie potraktował równie bezlitośnie, nie zastanawiając się, kto jest autorem którejkolwiek z nich. — Cześć? — rzucił nieco pytająco, przytulił książkę do piersi i po prostu go wyminął.
Chyba naprawdę miał beznadziejny gust, skoro po tym, jak Black traktował go przez ostatnich kilka tygodni, nadal chciał mu się rzucić na szyję w celu innym niż uduszenie go.
Finley
Nie zastanawiał się dogłębnie nad potencjalnymi powodami, dla których Arthur mógłby uznać znajomość z nim za kłopotliwą czy też po prostu zbędną; z góry założył, że sam był sobie winien, i nawet nie przyszło mu do głowy, że przyczyna mogła być inna, bardziej złożona, a co dopiero mająca na uwadze jego dobro. Przywykł do brania winy na siebie i rzeczywiście czuł się winny zaistniałej sytuacji, skrupulatnie pielęgnując w sobie to paskudne uczucie, budzące w nim nie tylko odrazę do samego siebie, ale też złość na Arthura. Nie powinien oczekiwać – ani tym bardziej żądać, o czym przez chwilę myślał – wyjaśnień, skoro uważał, że wszystko już wiedział, a jednak mimo to zrobiło mu się przykro, że ich nie otrzymał.
OdpowiedzUsuńNie wiedzieć czemu poczuł się głupio, że Black zauważył, iż urósł – rozsądek podpowiadał mu, że powinno mu być miło z tego powodu, zwłaszcza że do tej pory sam nie zwrócił na to uwagi – i w pierwszym odruchu chciał odburknąć złośliwie, że to może po prostu on się skurczył. Powstrzymał się jednak i zdusił w sobie nerwowy śmiech; wtedy padło to okropne pytanie, w którym doszukał się uszczypliwości.
Zatrzymał się nagle i gwałtownie się odwrócił, jeszcze mocniej przyciskając do siebie książkę.
— Naprawdę cię to interesuje? — zareagował ostrzej, niż zamierzał; uświadomienie sobie własnej wściekłości poskutkowało pojawieniem się na jego twarzy rumieńców. Od razu spotulniał, kierując wzrok na podłogę. Może i miał prawo być zły na Blacka, ale wcale nie chciał się na niego gniewać. — Myślisz, że ktokolwiek chciałby spędzić walentynki z kimś takim jak ja? — zapytał bez cienia wcześniejszej złości w głosie, bezradnie wzruszając ramionami.
Choć zawsze był wobec siebie przesadnie krytyczny i nie lubił siebie jako osoby, wyjątkowo wcale nie miał na myśli tego, że był zbyt dziwny lub za mało interesujący, aby wydać się komuś wartym uwagi. Nie sądził, że Arthur się domyśli, ale w tym konkretnym wypadku mówił o swojej żałosnej niezdolności do bliższych kontaktów z innymi i gwałtownych reakcjach na dotyk. Wbrew pozorom nie chodziło o to, że nie chciał, aby inni go dotykali; właściwie chciał i często o tym myślał – nawet teraz bez trudu potrafił to sobie wyobrazić: dłonie Krukona na swoim ciele i usta obok ust – jednak kiedy stawało się to realne i przez tę realność tracił nad tym kontrolę, nie umiał się przełamać ani wystarczająco komuś zaufać. Właśnie dlatego uważał, że nikt nigdy go nie zechce, a on sam nie powinien nawet próbować być z kimś bliżej — nie chciał sprawić komuś przykrości swoją reakcją; do teraz miał wyrzuty sumienia, że tak szorstko potraktował Blacka w podobnych sytuacjach. Wydawało mu się, że bycie z kimś nie mogło istnieć bez fizyczności, że bycie razem polegało na bliskości w każdym aspekcie, więc musiał się pogodzić z rolą samotnego dziwaka. Nie śmiał oczekiwać od kogokolwiek aż takich pokładów cierpliwości, nie był tego warty. Nikt nie potrzebował ani nie chciał kogoś takiego: skomplikowanego, zepsutego, ze zdeptaną godnością.
Nagle znowu zaczął myśleć o tym wszystkim, co się kiedyś wydarzyło, i przypominać sobie rzeczy, o których wolałby nie pamiętać, przez co momentalnie pobladł, patrząc na Arthura nieobecnym wzrokiem. Musiał skupić się na czymś innym, zmienić temat, odzyskać kontrolę.
— A ty co tutaj robisz? — wypalił bez zastanowienia i już po chwili tego pożałował, uznawszy to pytanie za niegrzeczne. Obecność Blacka w bibliotece wydała mu się jednak dziwna i chciał poznać jej powody: według powszechnej opinii walentynki wypadało spędzić z drugą osobą, a Arthur sprawiał wrażenie kogoś, kto przejmuje się swoją reputacją; z pewnością nie miałby też problemu ze znalezieniem ewentualnego towarzystwa. Sprawa musiała być zatem poważna. — Jak ręka? — dodał Finn z wyczuwalną troską, której nagle zaczął się wstydzić. W końcu nie miał powodów, żeby się o niego martwić.
Finley
[PUCHON O BARDZO MAŁYM ROZUMKU.]
OdpowiedzUsuń— To dobrze — niemal machinalnie skomentował informację odnośnie stanu jego ręki; nie było w tym żadnych emocji, bo i sam Finn czuł jedno wielkie nic, obce i wstrętne. Nie odetchnął z ulgą ani się ucieszył – wbrew własnym przewidywaniom. Otępiały przyglądał się Arthurowi, próbując nie dać się przygnieść myśli, że to on zrobił mu krzywdę. Spędził zbyt wiele nocy, z masochistycznym zacięciem odtwarzając w pamięci tamte wydarzenia – to był jedyny sposób, by mieć przy sobie Blacka, choć tylko niedosłownie – jednak za każdym razem przypominał sobie coraz mniej szczegółów, aż sam już nie wiedział, co było prawdą, a co wytworem jego umysłu. Nie potrafił zapomnieć jedynie obrazu rozjątrzonej rany, której uleczenie go przerosło. — Nawet ci nie podziękowałem za to, co wtedy zrobiłeś. Nie wiem, czy ja bym tak potrafił. Pewnie nie. — Zamilkł na chwilę. — Dzięki.
Obawiał się, że nie zabrzmiało to szczerze, i nie rozumiał, dlaczego nie udało mu się wtłoczyć choćby odrobiny entuzjazmu w te żałosne podziękowania. Przecież naprawdę był mu wdzięczny – jak chyba nigdy nikomu – i jeszcze przed chwilą pragnął rzucić mu się na szyję, by wylewnie mu to oznajmić. Przestawał rozumieć swoje głupie emocje; momentami czuł się jak na karuzeli.
Podejrzewał, że jego słowa odnośnie samego siebie mogły zostać odebrane jako szantaż emocjonalny, i tym bardziej nie spodziewał się tego, co usłyszał; momentalnie się zaczerwienił, a serce mu załomotało. O dziwo, w pierwszym momencie wcale nie pomyślał, że Black sobie żartuje; dopiero po chwili jego słowa wydały mu się podejrzane. Skoro unikał go od miesiąca, dlaczego miałby chcieć spędzić z nim akurat walentynki? To było sprzeczne z logiką nawet przy założeniu, że Krukon gardził tym dniem i nie widział w nim nic szczególnego. Finn nie uznał jednak jego propozycji za głupi żart, a wręcz za okrutne drwiny; przez chwilę dręczyła go myśl, że zaraz znowu się przy nim rozpłacze, ale wziął głęboki oddech i się uspokoił. Doszedł nawet do wniosku, że właściwie mógłby zaryzykować – nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz stałby się ofiarą czyjegoś okropnego żartu – jednak była inna kwestia, która nie dawała mu spokoju i z którą nie potrafiłby się pogodzić, gdyby jego podejrzenia okazały się prawdą.
Bardzo chciał wierzyć, że ludzie byli z natury dobrzy, a mimo to spodziewał się po nich najgorszego i nie potrafił tak po prostu uwierzyć, że Arthur mógł go najzwyczajniej w świecie lubić – a już na pewno nie po tym, jak bezlitośnie olewał go przez ostatnie tygodnie. Poza tym Finn miał irytujący nawyk komplikowania wszystkiego – co Black niejednokrotnie odczuł zresztą na własnej skórze – i podawania w wątpliwość zasadności i celowości wszelkich dobrych rzeczy, które go spotykały. Kiedy Wolfgang narysował go kiedyś z nudów i tłumaczył to jego nietuzinkową urodą, Finn z maniakalnym uporem próbował przekonać go, że nie ma w nim niczego ciekawego ani ładnego, jakby nie mógł dopuścić do świadomości myśli, że może się komuś podobać. Teraz też zamiast zachłysnąć się wizją spędzania walentynek u boku osoby, z którą chciał je spędzić, jak zwykle węszył spisek i doszukiwał się drugiego dna, co po części mogło być skutkiem doświadczeń z przeszłości, a po części obawy przed wyjściem ze swojej strefy komfortu.
— Nigdzie z tobą nie pójdę, jeśli proponujesz mi to z litości — obwieścił, podążając za Arthurem — albo z powodu wyrzutów sumienia.
Czuł, że to swoisty autosabotaż, odbieranie sobie szansy na przeżycie kilku miłych chwil w towarzystwie osoby, na której mu zależało, jakiś cierpiętniczy manifest; jednocześnie nie miał wątpliwości, że w ten sposób ratował resztki swojej godności. To byłoby naprawdę żałosne: zgodzić się i uspokoić sumienie Arthura tylko po to, by choć przez chwilę nie czuć się samotnym.
Co prawda, użyte przez niego samego słowo litość zdawało się nie pasować do Blacka, ale Finn wielokrotnie przekonał się, że Krukon wcale nie był taki, jak twierdzili inni i jak sam zapewne próbował być postrzegany.
Wierzył, że to, co wydarzyło się tamtej nocy, było prawdziwe: jego troska o niego, zaufanie mu, dobrowolna bliskość. Może niepotrzebnie oponował i podejrzewał go o takie okropieństwa?
UsuńPodszedł do stołu, na którym zostawił wcześniej dwie inne książki i swoją różdżkę, i z rozmachem położył na nim gruby tom; nie było w tym geście żadnej złości, raczej rezygnacja. Sięgnął po różdżkę, gotowy odesłać wybrane lektury na ich miejsca, i wlepił obrażone spojrzenie w Blacka.
Finley
Słuchał Arthura w osłupieniu, z coraz szybciej bijącym sercem, a jego głupi, żałosny umysł próbował produkować kolejne paranoje, przedstawiając mu potencjalne motywy Blacka, za którymi stało jego zachowanie z ostatnich tygodni, oczywiście sprzeczne z tym, co właśnie mówił Krukon. Chyba każdemu na miejscu Finna zrobiłoby się miło, ale on poczuł się jeszcze gorzej, uświadomiwszy sobie, jak beznadziejnie potraktował kogoś, kto po prostu się nim przejmował, i że wbrew zdrowemu rozsądkowi nadal go tak traktował, wciąż podejrzewając go o inne, nieczyste pobudki. Jeśli mógłby zmienić w sobie tylko jedną rzecz – a chciałby zmienić naprawdę wiele – wybrałby właśnie to: tę duszącą, utrudniająca mu kontakty z innymi niezdolność do wiary, że ludzie mogą chcieć dla niego dobrze. Przeczuwał, że nawet gdyby Arthur nie zaczął go unikać, ich obecna relacja wcale by się znacząco nie różniła – z jego własnej winy.
OdpowiedzUsuń— Chcę — zareagował gorączkowo. — I chciałbym nawet wtedy, gdybyś robił to z litości. Po prostu — zawahał się, nie bardzo wiedząc, jak ma mu wyjaśnić coś, co dla niego samego było trudne do zrozumienia — to skomplikowane — dokończył zrezygnowany i westchnął.
Nigdy nie miał oporów przed mówieniem o większości uczuć – wręcz przeciwnie, zdarzało mu się mówić za dużo – jednak czym więcej paplał, tym silniejsze odnosił wrażenie, że ludzie coraz mniej go rozumieli. Nie winił ich za to, sam często nie potrafił sklasyfikować ani nazwać aktualnie przeżywanych emocji; czasem dochodził nawet do wniosku, że analizowanie uczuć – czegoś, co z zasady mijało się z logiką – i tak nie miało sensu. W tym konkretnym momencie również wątpił w celowość uzewnętrzniania się i nie umiał opisać tego, czego doświadczał w związku z całą tą sytuacją, ale był Arthurowi winny jakiś dialog i naprawdę doceniał jego nagłą otwartość, której nie śmiał od niego wymagać, choć mogłaby rozwiązać przynajmniej jeden problem.
— Czyli zrobiłeś to dla mojego dobra? To miłe, ale nie możesz z góry zakładać, że mnie skrzywdzisz. Przeżyłem rzeczy, których nawet nie jesteś w stanie sobie wyobrazić, i zapewniam cię, że kilka nieuprzejmych słów z ust bucowatego prefekta naczelnego w ogóle by mnie nie obeszło. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu, jakby złość i smutek raptem go opuściły, jednak zaraz znowu spoważniał. — Jestem wrażliwy, Arthurze, ale nie jestem słaby i nie życzę sobie, żebyś traktował mnie, jakbym był — niemalże zażądał — nawet jeśli wynika to z troski o mnie — dodał już mniej stanowczo, czerwieniąc się nagle, bowiem myśl, że Arthur mógł się o niego martwić, wciąż wydawała mu się absurdalna. Bynajmniej nie chodziło o to, że uważał go za niezdolnego do takich uczuć i zachowań, po prostu nie potrafił uwierzyć, że jego uczucia nie były komuś obojętne.
Nerwowo zacisnął palce na różdżce i przy pomocy zaklęcia pozbył się ze stołu książek, chcąc w ten sposób dać mu do zrozumienia, że mimo wszystko nie zamierza spędzić reszty dnia w bibliotece.
Schował różdżkę i spojrzał na Blacka, uświadamiając sobie, że różnica wzrostu między nimi faktycznie się zmniejszyła; nagle znowu zechciał bezwstydnie rzucić mu się na szyję. Wydało mu się to jednak zbyt ekspresyjne nawet jak na niego – a poza tym mogło wprawić ich obu w zakłopotanie – dlatego niespodziewanie po prostu go przytulił, nie przejmując się ewentualnymi świadkami, co sam uznał za samolubne ze swojej strony. Był to krótki i niezbyt mocny uścisk, jakby Finn sam się go wstydził.
— Tęskniłem — oznajmił, choć nie miał wątpliwości, że Arthur o tym wiedział.
Finley
Chociaż wciąż dręczyły go wątpliwości, od których we własnym przekonaniu miał się już nigdy nie uwolnić, powoli wszystko układało mu się w głowie w logiczną całość. Postanowił zaufać Arthurowi, przymknąć oko na ewentualne znaki zapytania i po prostu cieszyć się możliwością spędzenia z nim czasu, zwłaszcza w tak wyjątkowy dzień. W tamtym konkretnym momencie na niczym innym mu tak nie zależało, a jeśli przy okazji mógł również sprawić przyjemność Blackowi, był gotów odrzucić przynajmniej część obaw i zaryzykować.
OdpowiedzUsuńWpadł do dormitorium z łomoczącym sercem, podekscytowany i przerażony; bez żadnego planu, z chaosem w głowie i na głowie rozpoczął pośpieszne poszukiwania ubrań, w których wyglądałby lepiej niż zazwyczaj i jednocześnie nie odczuł niskiej temperatury. To głupie pragnienie tłumaczył sobie tym, że nie chciał przynieść Arthurowi wstydu; nie dopuszczał do siebie myśli, że w rzeczywistości zależało mu na tym, żeby mu się podobać. Krzątając się po pokoju bez celu, próbował ułożyć włosy i przeklinał w myślach drżenie własnych dłoni, skoordynowane z dudnieniem serca. Przez to strojenie się stracił poczucie czasu i pognał jak na złamanie karku, dziwiąc się, że do tej pory wylądował w skrzydle szpitalnym tylko kilka razy; wieczny pośpiech i niezdarność wydawały mu się zabójczą mieszanką, a on wciąż żył, na dodatek w jednym kawałku. Po drodze minął innego Puchona, który nieco złośliwie zapytał go, kto jest tą nieszczęśnicą – najwyraźniej zwrócił uwagę na jego uładzony wygląd – jednak Finn nawet mu się nie odgryzł, zbyt rozmarzony i zwyczajnie szczęśliwy, jak gdyby nagle odzyskał dawną swobodę i beztroskę. Cieszył się i nie zamierzał tego ukrywać.
Zaszedł Arthura od tyłu i zrobił to, o czym myślał w bibliotece – rzucił mu się na szyję, a w efekcie nieomal go przewrócił. Na szczęście udało mu się zapanować nad sytuacją; odsunąwszy się od niego, posłał mu przepraszający uśmiech.
— Pewnie zdążyłeś pomyśleć, że się rozmyśliłem — stwierdził takim tonem, jak gdyby go to bawiło, choć w rzeczywistości było mu strasznie wstyd, że kazał Arthurowi czekać. — Przepraszam — dorzucił po walijsku; konsternacja na twarzach rozmówców, kiedy wtrącał walijskie zwroty, niezmiennie go bawiła, jednak tym razem wcale nie było mu do śmiechu, bowiem uświadomił sobie, jakie głupstwo popełnił, używając w swojej walentynce konkretnych słów. W szkole nie było zbyt wielu Walijczyków, a już na pewno nie takich, którzy tak bezwstydnie jak on trajkotali z naleciałościami.
Nagle z jego twarzy zniknął uśmiech, a sam Finn pokierował wzrok na własne buty, wpychając obie dłonie do kieszeni.
— Jesteś pewien? — mruknął i nieśmiało zerknął na Blacka; serce od razu podeszło mu do gardła. — Wiesz, że to będzie dziwnie wyglądać? Że akurat ze mną...? Zwłaszcza dzisiaj.
Finley
Chciał zrobić na Arthurze wrażenie, jednak nie spodziewał się, że Krukon w ogóle zauważy, a co dopiero – że pochwali jego wygląd. Na komplement zareagował intensywnym rumieńcem i w ostatniej chwili powstrzymał się przed zakryciem policzków dłońmi, uświadomiwszy sobie, że tym ostentacyjnym gestem tylko zwróciłby jego uwagę. Odetchnął głęboko, co oczywiście nie przyniosło spektakularnych efektów; wciąż czuł się tak, jak gdyby miał gorączkę, a serce biło mu jak oszalałe.
OdpowiedzUsuń— Po walijsku — rzucił zdziwiony, że Arthur nie wiedział.
Kiedy Krukon zaczął sobie żartować, Finn momentalnie poczuł wściekłość i jednoczesną ekscytację, jak gdyby jego umysł i ciało odbierały te głupie żarty w zupełnie inny sposób. Właściwie wstydził się swoich uczuć do Blacka – zwłaszcza że sam nic z nich nie rozumiał – i dla własnego komfortu psychicznego nie zamierzał wyprowadzać go z błędu, jednak to było szczytem jego walentynkowych marzeń; pragnął, by jak najwięcej osób zobaczyło ich razem, by wiedzieli, że łączą ich na tyle zażyłe stosunki, że zdecydowali się przeżyć ten dzień razem. Prawdę powiedziawszy, nie był pewien, czy w ogóle chciał kiedykolwiek spędzić walentynki z dziewczyną. Owszem, wodził wzrokiem za dziewczętami, przeżywał w głowie nieszczęśliwe miłości i kochał się po kolei chyba we wszystkich nauczycielkach – w kwestii uczennic był bardziej wybredny – lecz w gruncie rzeczy płeć piękna odrobinę go przerażała. Darował sobie wyznanie tego Blackowi, bowiem spodziewał się niezrozumienia, a może nawet drwin, których nie mógłby mieć mu za złe, zdając sobie sprawę z tego, jak głupie mogło się to wydawać, choć sam oczywiście potrafił zracjonalizować swoje odczucia względem kobiet.
— Nie — zaprzeczył od razu, czując coraz intensywniejsze ciepło, już nie tylko na policzkach, które nagle przybrały barwę dojrzałego jabłka — ale myślałem, że tobie to przeszkadza... I dziwię się, że chcesz spędzić ten dzień ze mną, bo pewnie dostałeś wiele innych propozycji... i wyznań... Poza tym twoi rodzice chyba nie byliby zadowoleni?
Gdyby tylko wiedział, jak działa na Blacka poruszanie tematu jego rodziny, bez wątpienia darowałby sobie to pytanie. Zadał je jednak z prostej przyczyny: był ciekaw, jak mogłaby wyglądać reakcja osób, dla których czystość krwi stanowiła wartość wyjściową, na taką znajomość ich dziecka. Co prawda, fanatyków tej niesprawiedliwej w jego przekonaniu filozofii ubywało, ale Finn mimo to żywił przekonanie, że musiał się pilnować, żeby nie ulokować nieodpowiednio swoich uczuć; nie chciał, by ktoś musiał wybierać między nim a rodziną. Poza tym jako osoba, która miała rozeznanie zarówno w środowisku mugolskim, jak i czarodziejskim, oceniał czarodziejów jako bardziej konserwatywnych, a przecież nawet wśród mugoli dwaj mężczyźni razem potrafili wzbudzać skrajne emocje. To wszystko wydawało mu się strasznie skomplikowane i w pewnym sensie cieszył się, że ich nie dotyczyło.
Zdziwiony pokierował wzrok na wyciągniętą w jego kierunku dłoń i zamrugał intensywnie. Wielokrotnie prosił ludzi, żeby go nie dotykali, ale oni albo nie traktowali jego słów poważnie, albo zaraz o nich zapominali – zresztą, nie winił ich za to, bowiem dla większości pewne gesty były czymś naturalnym. Arthur najwyraźniej postanowił uszanować jego prośbę i przez chwilę Finn nie miał pojęcia, jak zareagować, nagle okropnie wzruszony, czego nie chciał dać po sobie poznać, by nie wyjść na przesadnie emocjonalnego. Był przekonany, że Black patrzył krytycznie na takie wybuchy emocji.
— Mhm, jasne, już późno — niby przytaknął, jednak było w tym coś złośliwego. — Wiem, że po prostu znowu chcesz się popisać. — Uśmiechnął się kątem ust i złapał go za rękę; kiedy mocno splótł ich palce, od razu pożałował, że ich dłonie nie będą spotykać się częściej.
Finley
Co prawda, spodziewał się, że Arthur ma właśnie takie zdanie na temat czternastego lutego, a mimo to poczuł zawód; fantazjowanie o tym, że spotkali się dzisiaj nieprzypadkowo, stało się trudniejsze i niemal zupełnie przestało go bawić. Pomyślał także, że jego żałosna walentynka, którą napisał pod wpływem chwili i emocji, nie została nawet przeczytana, co akurat rozczarowało go tylko częściowo. Uznał bowiem, że może dobrze się stało – nie musiał się martwić, że Krukon nagle się domyśli, iż to było jego dzieło. Był przekonany, że poznawszy prawdę, nie chciałby się już z nim widywać.
OdpowiedzUsuńChoć nagle przypomniał sobie o zdjęciu zabranym z Pokoju Życzeń i w końcu miał okazję o nie zapytać, postanowił nie ciągnąć tematu rodziny Blacka – dostrzegł jego dyskomfort i nie chciał go pogłębić; ciekawość mogła poczekać. Z jednej strony zgadzał się z tym, że jego rodzice wcale nie muszą wiedzieć, z kim spędza walentynki, z drugiej – gdyby faktycznie byli parą, co Arthur w żartach sam zresztą zasugerował, zdecydowanie powinni się o tym dowiedzieć, a Finn był niemalże pewien, że prędzej by go wydziedziczyli, niż pozwolili mu się spotykać z kimś takim jak on. Poczuł się przez to beznadziejnie, ale zaraz sam zadrwił w myślach ze swojej wybujałej wyobraźni i naiwności. Przecież Black i tak nigdy nie spojrzałby na niego w taki sposób.
Nawet informacja o tym, że do tej pory był przez niego brany za czarodzieja półkrwi, nie poprawiła mu humoru. Podejrzewał, że gdyby wcześniej wiedział, iż pochodzi z niemagicznej rodziny, w ogóle nie zwróciłby na niego uwagi. Albo wręcz przeciwnie, zwróciłby i wykorzystywanie go przyszłoby mu z dużo większą łatwością, ale nigdy nie znaleźliby się w tym punkcie, w którym byli dzisiaj.
— Oczywiście, że nie musisz się popisywać — mruknął. — Przed nikim. Zwłaszcza przede mną.
Cóż, podziwiał Arthura i nieszczególnie się z tym krył, jeszcze do niedawna kręcąc się w jego pobliżu z uporem prawdziwego fanboya. Nie chodziło tylko o to, kim był i co potrafił, ale również – a może nawet przede wszystkim – o to, co musiał zrobić, żeby do tego dojść, i jak wielką determinacją się wykazać. Odbierał go jako osobę o naprawdę silnym charakterze – a tacy ludzie zawsze mu imponowali – i choć z czasem, przy wnikliwej obserwacji, zauważał kolejne skazy czy ślady słabości, wciąż podziwiał go z tą samą żarliwością. Sam nie zniósłby takiej presji i tylu obowiązków.
Kiedy znaleźli się w Hogsmeade, na twarzy Finna na nowo pojawił się szczery uśmiech, z którego sam nie zdawał sobie sprawy; nieprzejęty gwarem, zamętem i ciasnotą, zachwycił się panującą wokoło atmosferą, całym tym cukrem i kiczem. Co prawda, tłumy w dalszym ciągu odrobinę go przerażały, co było efektem długotrwałego trzymania go pod kloszem przez matkę, jednak zdawał sobie sprawę z irracjonalności tego lęku i nie miał problemu z przezwyciężeniem go; poza tym starał się cieszyć w życiu z każdej bzdury, a bycie tutaj z Arthurem było przecież czymś więcej.
— Jeśli chcesz — odparł, wzruszając ramionami. Nie znosił podejmować decyzji i właściwie było mu wszystko jedno, gdzie pójdą – wystarczyło, że spędzą razem trochę czasu; równie dobrze mogli zostać w bibliotece, choć oczywiście wyprawa do Hogsmeade była znacznie bardziej ekscytująca i przypominała randkę. Poza tym i tak nie miał przy sobie złamanego knuta.
Zauważył w głosie Arthura coś, co słyszał już wcześniej, ale co wciąż brzmiało obco i zdawało się do niego nie pasować. Odruchowo mocniej zacisnął palce na jego dłoni – fakt, że żaden z nich najwyraźniej nie zamierzał puścić drugiego, tłumaczył sobie tym, że inaczej tłum mógłby ich rozdzielić – i zerknął na niego.
— Wszystko w porządku? — zapytał ze zmartwieniem, nagle przejmując inicjatywę i ciągnąc go w najbliższą alejkę. Już po chwili pożałował pytania, obawiając się, że zostanie uznane za niegrzeczne, nie za wyraz troski.
Finley
Nie do końca wierzył w wyjaśnienia Blacka, ale nie zamierzał ich kwestionować. Bardzo często nie rozumiał samego siebie i wydawało mu się, że miał problem także z rozumieniem innych, jednak w rzeczywistości nadzwyczaj dobrze odczytywał czyjeś intencje i uczucia w ogóle – przynajmniej dopóki nie dotyczyły jego samego. Bez problemu zauważał, kiedy ktoś był zmartwiony czy zdenerwowany, nawet jeśli ukrywał swoje emocje tak umiejętnie jak Black. Mimo to na ogół nie drążył i nie dociekał, nie chcąc kogoś zawstydzić; w końcu ludzie zakładali maski w konkretnych celach.
OdpowiedzUsuńWłaściwie poczuł się zawiedziony, że Arthur wreszcie puścił jego dłoń, ale wmawiał sobie, że zrobił to, bo musiał – wyglądałoby to co najmniej dziwnie, gdyby chodzili za rękę.
Gdy znaleźli się na miejscu i się rozdzieli, początkowo wodził wzrokiem za Blackiem zamiast zająć się oglądaniem przedmiotów na sprzedaż. Wiedząc, że i tak nic nie kupi, postanowił oszczędzić sobie rozczarowania i frustracji, gdyby wypatrzył coś interesującego, dlatego skupił się na oglądaniu kręcących się po pomieszczeniu ludzi; już po chwili stwierdził z rozżaleniem, że wszyscy klienci – z wyjątkiem jego i Arthura oczywiście – właśnie mieli u boku swoją drugą połówkę, i poczuł ukłucie zazdrości. Cóż, Krukon może i miał w nosie walentynki, ale Finn strasznie je przeżywał i aż go skręcało, że w gruncie rzeczy jest sam. To z kolei przynosiło wyrzuty sumienia – w końcu i tak dostał od losu więcej, niż zasługiwał i śmiał oczekiwać; powinien być wdzięczny za możliwość spędzenia tego dnia akurat z Blackiem.
Wzdrygnął się nerwowo, kiedy dłoń Arthura niespodziewanie znalazła się na jego ramieniu; odruchowo chciał poprosić go, żeby ją zabrał, ale nagle – ze zdumieniem i jednoczesnym zadowoleniem – uświadomił sobie, że wcale mu to nie przeszkadza, a nawet więcej: że prawdopodobnie nie miałby nic przeciwko, gdyby go objął. Pozwolenie mu na to pewnie byłoby błędem, za który przyszłoby mu kiedyś słono zapłacić, jednak w tamtym momencie o to nie dbał.
— A niby dlaczego miałbym uciec? — mruknął, kompletnie nie rozumiejąc wrednego uśmieszku, który pojawił się na twarzy Blacka. Choć zrobiło mu się miło, że Krukon założył, iż potrafił wyczarować patronusa, poczuł się nieco skołowany. — To pies. Basset — odparł.
Kiedy znaleźli się przed stoiskiem z breloczkami, przysunął się jak najbliżej Arthura, naiwnie licząc na to, że faktycznie go obejmie, żeby przypadkiem mu nie uciekł. Powiódł wzrokiem po napisie i nagle zrobiło mu się gorąco, tym razem ze złości, nie z powodu motylków w brzuchu.
— Masz kogoś? — wypalił bez zastanowienia, odsuwając się. Momentalnie zapomniał o pytaniu o patronusa i nie połączył faktów, zaślepiony gwałtownym gniewem, do którego nie miał nawet prawa. Przez chwilę był przekonany, że Black chciał sprawić prezent osobie, która z jakichś przyczyn nie mogła spędzić z nim tego dnia, i mimo że wcale nie przyszli tutaj jako para, poczuł się perfidnie oszukany, a może nawet wykorzystany.
Uświadomił sobie, jak beznadziejnie i dziecinnie się zachował, już po chwili, jeszcze zanim Arthur zdążył odpowiedzieć; chcąc uniknąć dalszej kompromitacji, czerwony ze wstydu zdecydował się na taktyczny odwrót i ucieczkę. Przedarł się pośpiesznie przez tłum, nie przejmując się oburzonym głosem dziewczyny, którą przez przypadek trącił łokciem, i wyszedł na zewnątrz, gdzie oparł się plecami o ścianę budynku i schował twarz w dłoniach, karząc się w myślach na sto różnych sposobów. Stojąc tam i nie panując nad drżeniem ramion, zastanawiał się, jak przeprosić Blacka – zarówno za to bezsensowne, pełne złości pytanie, jak i za tak ostentacyjne, niegrzeczne wyjście. Sprawienie mu przykrości było czymś, czego chciał za wszelką cenę uniknąć, a właśnie to zrobił, bo jak jak zwykle najpierw mówił lub robił, a dopiero potem myślał.
Puchon o bardzo małym rozumku (znowu)
Oskarżył Arthura o oszustwo w ramach żartu i żeby się przed nim usprawiedliwić, jednak czym dłużej o tym myślał, tym bardziej prawdopodobne mu się to wydawało – w końcu ludzie pokroju Blacka potrafili posunąć się naprawdę daleko, byleby wygrać, nawet jeśli jedyną nagrodą miała być satysfakcja. Odpuścił jednak, uznawszy, że i tak dotarłby na miejsce jako drugi, a ewentualna sprzeczka skończyłaby się jego kolejną porażką i w efekcie znowu poczułby się beznadziejnie.
OdpowiedzUsuń— Nie sądzisz, że spełniłem już wystarczająco dużo twoich życzeń? — mruknął, łudząc się, że tym razem się nie zarumienił. Bynajmniej nie próbował się wykręcić – od początku liczył się z tym, że mógł przegrać, i nie zamierzał oponować – po prostu skorzystał z okazji, by subtelnie wytknąć Arthurowi to, jak jeszcze do niedawna go traktował. Mimo to w jego pytaniu nie było złośliwości czy wyrzutów, jedynie żal nieumiejętnie skryty w niby obojętnym tonie. — W sumie jedno więcej nie zrobi już różnicy. — Wzruszył ramionami, jak gdyby było mu wszystko jedno.
Gdy znaleźli się w środku, a jego wzrok napotkał znane mu z Hogwartu twarze, przeszły go ciarki. Nagle wizja tego, że ktoś zobaczy go z Arthurem – wizja, którą wcześniej snuł podekscytowany i z przyjemnością – stała się boleśnie prawdziwa, a on sam wcale nie był z tego powodu zadowolony.
— Arthurze... Skąd ta obsesyjna myśl, że ucieknę? Musiałbym być albo głupi, albo szalony — zamilkł nagle, uświadomiwszy sobie, że niektórzy faktycznie mogli go uważać zarówno za głupiego, jak i szalonego, co sprawiło, że mimowolnie się skrzywił. Nie rozumiał, dlaczego Black zafiksował się akurat na wizji jego ucieczki; osobiście uważał, że nie miał powodów, by zrezygnować z jego towarzystwa, zwłaszcza w tak brutalny sposób: opuszczając go bez słowa.
Jakby na dowód, że nigdzie nie zamierza się ruszyć, złapał jedną ręką jego rękaw.
— Nie, dziękuję — odparł niemal odruchowo, wodząc wzrokiem po asortymencie za barem.
Nie rozumiał rówieśników, którzy pili, jednak tak długo, jak ktoś był wystarczająco dojrzały – a za takiego uważał Arthura – by pić z głową, nie widział w tym nic złego. Sam nie zamierzał próbować. Mógł poczęstować się zaoferowanym mu pamiętnej nocy papierosem, bo nie niosło to za sobą żadnych konsekwencji i wiedział, że więcej tego nie zrobi, jednak sprawa z alkoholem była bardziej skomplikowana. Nie znał swoich możliwości i nie chciał zrobić jakiegoś głupstwa; uważał to za przejaw rozsądku, może nawet dojrzałości, a był przez to uważany za dziecinnego i nudnego. Mimo to konsekwentnie odmawiał – na szczęście niezbyt często słyszał podobne propozycje – i nie ulegał presji ze strony kolegów, jednak obawiał się, że kiedyś się złamie, bo stosunkowo szybko i bezproblemowo ulegał innym, zwłaszcza jeśli chciał komuś zaimponować. A Arthurowi chciał zaimponować jak jeszcze nigdy nikomu.
Przez chwilę zastanawiał się nad jego wcześniejszymi słowami dotyczącymi jego potencjalnej ucieczki, która rzekomo determinowałaby ilość alkoholu, którą Krukon zamierzał wlać sobie w gardło. W końcu zebrał się na odwagę i zapytał:
— Naprawdę wypiłbyś więcej, gdybym sobie poszedł? To głupie. I niezdrowe.
Finley
[Spoiler: z Finna zaczyna wychodzić mała łajza grająca na uczuciach innych.]
OdpowiedzUsuń— A niby co takiego strasznego mi zrobiłeś? — zapytał na wpół zdziwiony, na wpół oburzony.
Zdawał sobie sprawę z tego, że na początku ich znajomości Arthur traktował go co najmniej nie w porządku, i nawet miał do niego o to pewien żal, ale przymykał na to oko w myśl idei było, minęło; uważał, że należało wybaczać ludziom błędy, a trzymanie urazy nie prowadziło do niczego dobrego. Zresztą, nigdy nie poczuł się przez niego skrzywdzony. Wykorzystany, niedoceniony, zlekceważony – owszem, ale nie skrzywdzony.
— Poza ignorowaniem mnie przez ostatni miesiąc — dodał złośliwie. Ostatnie tygodnie przypominały koszmar, choć nie działo się zupełnie nic; za swoje podłe samopoczucie mógł winić jedynie niepewność co do ich dalszej znajomości i tęsknotę za Blackiem. — Może ja po prostu jestem szalony? Chyba ci to nie przeszkadza? — Zdjąwszy szatę, wzruszył ramionami i zajął miejsce.
Uśmiechnął się kątem ust, kiedy Arthur znowu powiedział mu coś, co – jak wydawało się Finnowi – było pewnego rodzaju tajemnicą, wiedzą niedostępną dla wszystkich. Przypomniało mu się, z jaką desperacją w głosie poprosił go, żeby został z nim na noc w Pokoju Życzeń, i postanowił, że w nigdy więcej nie da mu powodu, by pomyślał, że zostawił go z premedytacją. Koniec z rozdzielaniem się i z ucieczkami.
Niestety, nie zdążył odpowiedzieć na pytanie o różdżkę, która, swoją drogą, przeszła jego najśmielsze oczekiwania, bowiem ni stąd, ni zowąd przy ich stoliku pojawiła się Puchonka z szóstego roku, znana mu z koła zielarskiego. Jak się okazało: pojawiła się z jego powodu.
Przez chwilę nie mógł uwierzyć w to, co się działo, a w jego umyśle zapanował chaos. Chociaż wyglądał na co najwyżej skołowanego, w środku aż nim trzęsło z emocji; mimo to w milczeniu obserwował sytuację, coraz bardziej się czerwieniąc – sam już nie wiedział, czy ze wstydu, czy ze złości, czy z jeszcze innego powodu. Gdyby dostał czekoladki pocztą walentynkową, uznałby to za nieporozumienie lub mało śmieszny żart, jednak Puchonka pofatygowała się osobiście, więc nie było mowy o pomyłce – wątpił, by jego koledzy byli w stanie przekonać jakąkolwiek przedstawicielkę płci pięknej do tak okropnego zagrania w ramach dowcipu.
Zrobiło mu się naprawdę miło, a jego serce zalała obca mu fala ciepła – do tej pory nie sądził, że mógł się komukolwiek podobać – jednak irracjonalne, obcesowe zachowanie Arthura odebrało mu całą przyjemność z niespodziewanego prezentu walentynkowego.
Nagle pojawiła się nieprzyjemna, niemalże bolesna refleksja, że może jego koledzy wcale nie mylili się co do Blacka, a razem z nią przyszło brutalne otrzeźwienie. Dziewczęta miały rację: Arthur był okropny. Bez względu na to, co sam właśnie przeżywał – a o czym na dodatek nikt poza nim samym nie wiedział, co mogłoby go chociaż częściowo usprawiedliwić – nie miał prawa potraktować drugiej osoby w taki sposób. I choć Finn naprawdę go lubił – nawet więcej, niż tylko lubił – i przez tę sympatię był skłonny go idealizować, poczuł się dotknięty i rozczarowany.
Mimo to serce zabiło mu szybciej nie przez nieoczekiwane pojawienie się dziewczyny z prezentem, a właśnie przez to okropne zachowanie Arthura, które powinno go rozzłościć; uświadomienie sobie tego sprawiło, że momentalnie rozbolał go brzuch. Naprawdę był jakiś nienormalny, skoro poczuł ekscytację akurat z tego powodu. Nie rozumiał intencji ani motywacji Krukona, ale dopatrzył się w jego słowach i gestach zazdrości – choć wydawało mu się to nieprawdopodobne – i właśnie to sprawiło mu przyjemność. Przez chwilę zastanawiał się intensywnie, co z nim samym było nie tak. Co z nimi dwoma było nie tak.
Wiele rzeczy – czasem zupełnie bzdurnych – sprawiało mu dyskomfort, jednak bycie w centrum uwagi zaliczało się według niego do czołówki nieprzyjemnych doświadczeń, a odniósł wrażenie, że w jednej sekundzie oczy wszystkich skupiły się właśnie na nich.
Mógłby siedzieć cicho, udawać, że go tu nie ma, i czekać, aż Arthur się opamięta, jednak jego dobre serduszko wygrało starcie z wątpliwościami i niepewnością. Zgromił Blacka wzrokiem i w naturalnym ludzkim odruchu zerwał się z miejsca, by przeprosić obie dziewczyny i jakoś je udobruchać, choć pocieszanie innych nie było jego mocną stroną, a w tym konkretnym wypadku nie miał zielonego pojęcia, jak się za to zabrać. Robiąc krok w ich stronę, zmienił zdanie – stwierdził, że skoro Arthur nawarzył sobie piwa, powinien wypić chociaż jego część, dlatego złapał za dłoń jedynie płaczącą Puchonkę i zmusił ją ruszenia za nim, zostawiając Krukona na pastwę losu drugiej uczennicy. Odeszli na tyle, by nie być w centrum uwagi – chociaż niektóre pary oczu oczywiście powędrowały za nimi – a jednocześnie mieć w zasięgu wzroku Blacka i dziewczynę.
Usuń— Przepraszam za niego — zaczął niepewnie, z wahaniem obejmując wciąż łkającą Puchonkę — i dziękuję za prezent — dodał zawstydzony, czując nieprzyjemne ciepło jej ciała; była wręcz zachwycająco ładna – nie mógł uwierzyć, że ktoś taki jak ona zwrócił uwagę akurat na niego – i najwyraźniej całkiem odważna, skoro wręczyła mu czekoladki nie tylko własnoręcznie, ale na dodatek na oczach innych osób. Podziwiał ją za śmiałość, sam nie odważyłby się podarować Arthurowi swojej żałosnej walentynki osobiście. Nawet się pod nią nie podpisał. — Nie wiem, co w niego wstąpiło, normalnie taki nie jest.
Jego nieudolne wyjaśnienia mające na celu wybielenie Arthura raczej niezbyt obchodziły dziewczynę; nie przestając szlochać, przytuliła się do niego, jakby liczyła na dalsze pocieszenie. Poczuł jej dłoń na swoich plecach i miękkość piersi na torsie; na moment zmroziło mu krew w żyłach. Nie chciał tego, nie chciał, żeby była tak blisko.
Posłał Blackowi błagalne, rozpaczliwe spojrzenie, ale nie miał co liczyć na ratunek, dlatego niemalże w panice gwałtownie odsunął od siebie dziewczynę. Dostrzegł na jej twarzy zdziwienie przeplecione smutkiem z powodu jego gestu, co tylko go rozzłościło zamiast wzbudzić w nim współczucie.
— Będzie lepiej, jeśli ty i twoja koleżanka wyjdziecie — oznajmił i zaraz uświadomił sobie, że zabrzmiało to niegrzecznie, dlatego dodał szybko, zerknąwszy na zegar wiszący na ścianie: — Możemy się potem spotkać w pokoju wspólnym. Za dwie godziny.
Właściwie wcale nie miał ochoty, żeby się z nią później zobaczyć – czego sam nie rozumiał – ale musiał ją jakoś udobruchać, a poza tym nie sądził, że pozbędzie się jej tak łatwo bez obietnicy spotkania się w bardziej sprzyjających okolicznościach.
Bez zastanowienia pocałował ją w wilgotny od łez policzek – niby na pożegnanie – co poskutkowało pojawieniem się nikłego uśmiechu na jej twarzy. Wiedział, że nie powinien tego robić, że było to samolubne, a nawet okrutne z jego strony, bo dawał jej w ten sposób złudną nadzieję, ale chciał się przekonać, czy Arthur faktycznie mógł być o niego zazdrosny. Wydawało mu się to śmieszne, jednak nie potrafił inaczej wytłumaczyć jego zachowania – nie bez założenia, że Black jest po prostu apodyktycznym bucem, od którego, za radą kolegów, powinien się trzymać z daleka.
Kiedy zmierzał do stolika, przytulając do piersi pudełko czekoladek, odniósł wrażenie, że szeptanie znowu się nasiliło; Puchonka zgodnie z jego sugestią udała się w stronę wyjścia.
— Konflikt zażegnany? — rzucił ze sztucznym uśmiechem, a kiedy jego spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem Arthura, spuścił wzrok, czując, jak żołądek i serce podchodzą mu do gardła.
Finley
W gruncie rzeczy Nevell Milsent mógł wyminąć go, by z łatwością zniknąć w którejś z alejek, nim ten zdążyłby w porę pochwycić go za skrawek ślizgońskiej szaty — znał bowiem bibliotekę i jej układ niemalże na pamięć, niczym własną kieszeń. Udałoby mu się to, jeśli tylko by się postarał, a mimo świadomości tego nie postąpił ni jednego kroku naprzód, żeby podjąć się realizacji szybko wykiełkowanego planu, pozostawiając ipso facto wychowanka domu Roweny Ravenclaw za sobą. Nie odczuwał szczególnego lęku przed odjętymi punktami bądź koniecznością odbycia kary na szlabanie, którego zakres zostałby ściśle określony i wykonywałby go niemalże mechanicznie bez palącej potrzeby analizy. Bez wątpienia takowe rozwiązanie tej niekorzystnej sytuacji byłoby dla Ślizgona znacznie wygodniejsze niż bezpośrednia i dalsza konfrontacja ze swoim byłym tu i teraz, dla wzmocnienia swej osobistej wygody wybiegał w przyszłość, czekając na odpowiedź ze strony prefekta naczelnego. Tej jednak w wymiarze werbalnym się nie doczekał, zamiast tego wkrótce przyszło mu zarejestrować pieczenie w miejscu, gdzie chwilę temu na jego policzku znalazła się dłoń i palce Arthura Blacka.
OdpowiedzUsuńNa twarzy Milsenta odcisnął się wyraz jawnego zaskoczenia; odruchowo, niemalże instynktownie się przygarbił, a jego spojrzenie na krótki moment zawisło na ledwie widocznych fikuśnych literach tytułów na obwolutach ksiąg na najniższej półce, na której to wciąż niezmiennie się wspierał. Siarczysty policzek wymierzony mu przez Krukona sprawił, że wzdłuż kręgosłupa przemknął mu nieprzyjemny dreszcz, wchodząc w kontrast z uderzeniem gorąca. Zacisnął usta na tyle mocno, że zmieniły się w wąską linię, kiedy odruchowo dotknął mrowiącego, rezonującego ciepłem policzka. Wspomnienie, gdy poprzednim razem w wieku dwunastu lat został spoliczkowany przez znienawidzonego ojca ku przerażeniu jego ukochanej matki natychmiast zyskało intensywniejszych barw, ożywając na nowo. Palce Ślizgona mocniej zacisnęły się na sosnowej różdżce, której to zapach wciąż pozostawał równie intensywny, a światło na jej czubku zadrżało. Potrząsnął głową, chcąc się tego pozbyć i po pomyślnym zapanowaniu nad sobą, wbił ponownie wzrok w prefekta naczelnego, a spojrzenie jasnoniebieskich tęczówek było zimne, niepojednane niczym stal i nie pozostała w nich, choćby namiastka zszokowania takowym obrotem akcji. Nigdy nie posądziłby Arthura o to, że ten mógłby w przypływie jakichkolwiek emocji, posunąć się do namacalnej formy przemocy. Nevell Milsent przełknął cierpką odpowiedź kwitującą ów zajście, bardziej powstrzymany prze to z kim właśnie miał do czynienia, podskubywany stopniowo przez wynurzające się w jego umyśle sentymenty i wspomnienia, które chciał zatopić w odmętach własnej pamięci razem z dawniej odczuwanymi emocjami. Ślizgon rozchylił usta, lecz nie wydobyły się z nich żadne słowa; nie odrywał intensywnego wzroku od swego rozmówcy. Miał okazję poznać go na dostatecznie, a nawet zbyt dobrze, by teraz z łatwością odczytać wachlarz emocji i to przechyliło szalę za tym, że wzburzenie, które Milsentowi towarzyszyło raptownie zelżało na rzecz mieszanki sprzecznych sobie uczuć.
Dlaczego?, pytanie zawisło nad nimi jak ciemnoszare chmury zwiastujące nadchodzącą, zimną ulewę. Bez najcieńszego zawahania Nevell Milsent zmniejszył odległość, którą niedawno zyskał Black wycofując się zszokowany swoim wyrwanym spod jarzma kontroli zachowaniem. Opuścił odrobinę swoją sosnową różdżkę w dół, tak by wiązka światła na jej czubku omiatała łagodną poświatą jedynie kontury ich twarzy od dołu. Nie był zły, ani odrobinę, co jego samego w normatywnych warunkach zaskakiwało; Ślizgon na swoją własną zgubę zbyt trafnie pojmował, co mogło przez Krukona przemawiać, lecz chłód w spojrzeniu Milsenta nie złagodniał.
— Ulżyłeś sobie? — ściszył głos do szeptu, którego to Arthur nie mógłby w obecnych warunkach nie dosłyszeć. W tych dwóch słowach nie sposób byłoby odszukać, choćby krztyny złośliwości, wściekłości czy cynizmu. Wyjątkowo na pierwszy plan wybił się amalgamat ciekawości i ułamkowej części w charakterze zatroskania. Milsent niewiele zastanawiał się nad tym, gdy spoczywającą do tej pory dłonią na gładkiej powierzchni regału przewiesił się na szyi prefekta naczelnego, przytulając się do niego. — Przepraszam, nie mam nic na swoje usprawiedliwienie i nie powinienem się tak w stosunku do ciebie zachować. To było za dużo pieprzonych emocji, przerosło mnie to — mruknął mu wprost do ucha, zaś ciepłym oddechem drażnił wrażliwą, odkrytą skórę na szyi chłopaka. Wszystko to zdawało się tak znajome, na swój sposób aż boleśnie, choć on sam nie potrafiłby tego określenia uściślić. Tęsknił za nim, lecz do tej pory wypierał to z niemalże dziecinną łatwością ze swojego umysłu, korzystając z przywileju, jaki dawało mu unikanie Arthura Blacka.
Usuń[Wciąż niezmiernie bawi mnie fakt, że to akurat najporządniejsza i najbardziej poukładana postać spod mojej ręki dostaje po twarzy. W każdym razie kc i tak, czekam na odpisy na indywidualnych, zwłaszcza damsko-damskim.]
Nevell Milsent
— Nawet o tym nie myśl, Arthurze, zawsze mi głupio, kiedy coś od kogoś dostaję — zareagował stanowczo na pomysł kupienia mu czekoladek, jednak w rzeczywistości radość z otrzymania jakiegokolwiek prezentu zawsze przyćmiewała wspomniany przez niego wstyd.
OdpowiedzUsuńFinn starał się zachowywać rozsądnie i dojrzale – choć jednocześnie nie robił z siebie dorosłego na siłę, a nawet lubił swoją sporadyczną dziecinność – ale czasem wciąż zdarzało mu się myśleć jak dziecko i, na przykład, przesadnie ekscytował się prezentami, być może dlatego, że nie dostał ich zbyt wiele w ciągu całego życia.
Z dezaprobatą obserwował, jak Black wypija duszkiem zawartość kufla, jednak zabrakło mu odwagi, by go przed tym powstrzymać; zacisnął mocno zęby i milczał. Za zmianę jego nastroju winił głównie siebie, nie miał zatem prawa, by zwracać mu uwagę albo, o gorsza, pouczać go.
Wzdrygnął się, kiedy Black nieoczekiwanie pochylił się w jego stronę, i odruchowo nieco się odsunął, nagle przytłoczony jego bliskością. Spodziewał się zupełnie innej reakcji na swoje wyznanie.
— Bo nie było ku temu okazji? — odparł niby nieprzejęty, jednak od razu uciekł wzrokiem w bok, by nie patrzeć na Arthura, a rumieńce na jego policzkach znowu przybrały na sile. — I mógłbyś sobie tego nie życzyć — dodał; mówił szczerze i zgodnie z dręczącymi go obawami. Uwielbiał rzucać mu się na szyję, ale za każdym razem, gdy to robił, czuł coś na kształt wyrzutów sumienia, bowiem obawiał się, że przekracza barierę, której nie powinien przekraczać bez jego wyraźnej zgody. Sam na własnej skórze wyjątkowo boleśnie przekonał się, że nawet jeśli się kogoś lubi, nie zawsze chce się być przez tę osobę dotykanym.
Na widok własnej walentynki, którą, jak się okazało, Arthur cały czas miał w kieszeni, przeszedł go nieprzyjemny dreszcz i zakręciło mu się w głowie. Logika nakazywała sądzić, że była jedyną, jaką przy sobie nosił, co jeszcze bardziej zdezorientowało Finna. Przecież niemożliwym było, że dostał tylko jedną kartkę, a skoro z pewnością dostał ich znacznie więcej, dlaczego akurat tę upchnął do kieszeni?
Zagadka częściowo się rozwiązała, kiedy Black zadał mu pytanie.
Finn przytaknął skinieniem głowy i z płonącymi policzkami pośpiesznie powiódł wzrokiem po koślawym piśmie, niby chcąc zapoznać się z treścią walentynki, chociaż w rzeczywistości znał ją na pamięć. Zaczął się zastanawiać, dlaczego w ogóle zdecydował się ją wysłać; jeśli chciał po prostu poradzić sobie ze swoją tęsknotą, nie musiał posuwać się do takich wyznań.
Już od dawna miał problem ze sprecyzowaniem i nazwaniem swoich uczuć do Arthura Blacka. Bez wątpienia go podziwiał – do tego stopnia, że niemal stracił dla niego głowę i przez pewien czas nie mógł usiedzieć w miejscu ani skupić na lekcjach, ustalając w głowie trasy, którymi powinien poruszać się po zamku, by na niego wpaść. Z pewnością chciałby mieć również takiego brata jak on: kogoś, kogo mógłby postawić sobie jako wzór do naśladowania, na kogo mógłby zawsze liczyć, kogo mógłby mieć blisko bez obawy, że zostanie skrzywdzony. W tym wszystkim tkwiło jednak uczucie dużo bardziej skomplikowane i mocniejsze. Takie, którego Finn nigdy wcześniej nie czuł i którego nie potrafił nazwać, jakaś paląca mieszanina oddania, fascynacji i namiętności, które się opierał.
— W tym kontekście po prostu ukochaną osobę — oznajmił drżącym głosem, podnosząc wzrok na Arthura. Przełknął głośno ślinę i kontynuował: — Można też się tak do kogoś bezpośrednio zwrócić zamiast, na przykład, kochanie. Albo w rozmowie z kimś nazwać tak swojego chłopaka — znowu nerwowo przełknął ślinę — albo dziewczynę — dodał szybko, uświadomiwszy sobie, że samo zaczęcie od chłopaka było dziwne, nie mówiąc już o poprzestaniu na nim.
Nieporadnym gestem zrzucił z siebie szatę – bowiem zrobiło mu się gorąco – i znowu przewiesił ją przez oparcie krzesła. Oparł łokieć o stół i podparł policzek dłonią, jeszcze raz zerkając na kartkę.
— Samo słowo oznacza też po prostu miłość, głównie tę opierającą się na oddaniu i trosce — ciągnął już spokojniejszy, przynajmniej pozornie, bo serce nadal waliło mu jak oszalałe. — Jedni uważają, że można tym słowem określić każdy rodzaj miłości, ale według niektórych cariad to miłość najsilniejsza ze wszystkich.
UsuńWyraźnie onieśmielony – ale też dumny z tego, jak zgrabnie ujął to wszystko w słowa – spojrzał na Arthura i uśmiechnął się kątem ust, wciąż tkwiąc w tej samej pozie, z policzkiem podpartym dłonią.
— Czemu w ogóle pytasz? — rzucił jak gdyby nigdy nic; poczuł okropną suchość w gardle i odruchowo kaszlnął. — Przecież to tylko głupia walentynka — dodał, a na skutek gwałtownego kaszlnięcia w oczach zakręciły mu się łzy. Niedbale potarł jedną powiekę wolną dłonią.
Finley
Nie znosił w sobie tego, że tak gwałtownie reagował na czyjąś bliskość. Wiedział, że ludzie odbierali go przez to jako jeszcze dziwniejszego, a jemu samemu było głupio i nieprzyjemnie, gdy się tak zachowywał, bo mógł sprawić komuś przykrość swoją z pozoru irracjonalną reakcją. Zauważył na twarzy Arthura trwające sekundę zdziwienie i od razu pożałował, że się odsunął. Wydawało mu się, że w relacji z nim był gotowy pozbyć się barier i być z nim blisko bez obezwładniającego go poczucia wstydu i bezradności, jednak w tym konkretnym momencie poczuł, że to chyba nigdy nie będzie możliwe, co zaowocowało powędrowaniem kącików jego ust ku dołowi. Było mu przykro.
OdpowiedzUsuń— Chciałbym mieć takiego brata jak ty, ale to nie znaczy, że widzę w tobie tylko brata — sprostował z dudniącym i bolącym sercem, zaskoczony odpowiedzią Krukona. Nie uważał, by więź między nimi była czysto braterska i nigdy nie chciał, żeby taka była, choć z pewnością wiele rzeczy byłoby wtedy prostszych. Prawdę powiedziawszy, nie wiedział, jak należałoby określić ich obecną relację – rozwinęła się tak szybko i nieoczekiwanie, że chyba obaj się pogubili.
Przez chwilę rozważał przełamanie wstydu, który znowu uzewnętrznił się na jego policzkach w postaci rumieńców, i podjęcie ryzyka, czyli wyznanie Arthurowi prawdy, jednak krótka, acz intensywna analiza sytuacji kazała trzymać mu język za zębami. Miał zbyt wiele do stracenia.
Wzruszył bezradnie ramionami, zapytany, czy ma jakieś podejrzenia co do autora walentynki.
— Nie mam zielonego pojęcia. Większość Walijczyków nie używa walijskiego, bo się tego wstydzi — oznajmił, zgodnie z prawdą zresztą, próbując w ten sposób delikatnie zasugerować, że być może Arthur powinien rzucić podejrzenie właśnie na niego, bo, o czym miał okazję się przekonać, on nie stronił od walijskich wtrętów. Właściwie Finn kojarzył dwóch innych Walijczyków uczących się w Hogwarcie, ale nie zamierzał dzielić się tą informacją, skoro w rzeczywistości nie miała znaczenia; byłoby dziwnie, gdyby Black ubzdurał sobie, że to właśnie któryś z nich wysłał mu walentynkę.
Finn przyglądał się jego kolejnym poczynaniom z dezaprobatą i jednoczesnym zmartwieniem, gotowy w każdej chwili posłużyć mu swoim ramieniem, choć miał zerowe doświadczenie w obchodzeniu się z osobą po alkoholu. Bez słowa sprzeciwu ruszył za nim, zostawiając na stole to nieszczęsne pudełko czekoladek, które popsuło humor im obu.
Kiedy wyszli na zewnątrz, mróz uderzył go w twarz; wbrew przewidywaniom Finna, świeże powietrze wcale go nie pomogło mu oczyścić umysłu, za to zawładnęło jego ciałem.
— Brr, zimno tu. — Zatrząsł się, teatralnie opatulając się szatą, i przysunął się do Arthura z nadzieją, że załapie aluzję i obejmie go ramieniem. Nawet zerknął na niego, starając się dać mu to do zrozumienia, lecz zabrakło mu odwagi, by samemu się do niego przytulić.
Wepchnął obie dłonie do kieszeni i zaczął kreślić butem na świeżym śniegu niekształtne serce.
— Jak byliśmy w środku, powiedziałeś, że gdyby autor walentynki cię poznał, nie dostałbyś kolejnej — odezwał się, nie zaprzestając swojej nagłej twórczej działalności. — Dlaczego tak uważasz?
Finley
— Bo Anglicy nie znają walijskiego i uważają, że śmiesznie brzmi? — rzucił bez przekonania. — Może się mylę, ale wydaje mi się, że akurat cariad to powszechnie znane w Wielkiej Brytanii słowo i właściwie zdziwiło mnie, że taki kujon jak ty go nie zna. — Posłał Arthurowi złośliwy uśmieszek.
OdpowiedzUsuńZapytany o walentynkę wzruszył ramionami; jeszcze nie był gotowy przyznać się do bycia jej autorem, ale jednocześnie nie chciał się tego wypierać.
— Po prostu nie widzę nic złego w naleciałościach? W sumie sprawia mi satysfakcję, że znam więcej niż jeden język. — Zamilkł na chwilę. Podejrzewał, że Black operował więcej niż dwoma językami i na dodatek nauczył się ich sam, nie przez codzienne naturalne obcowanie z nimi od najmłodszych lat. — Wiesz, że Tolkien bazował na walijskim, tworząc język elfów?
Nagle zrobiło mu się głupio, bo uświadomił sobie, że Arthur pewnie nie miał zielonego pojęcia, kim był Tolkien i o czym w ogóle mówi – tamtej nocy w Pokoju Życzeń nad wyraz jasno dał mu do zrozumienia, że mugole i ich dokonania go nie interesują. Finn westchnął ciężko na samo wspomnienie jego ówczesnych słów; wyczuł w nich wtedy wyższość i pogardę, tak bardzo niepasujące do obrazu Blacka, który stał właśnie obok niego i w troskliwym geście zarzucał mu na ramiona własną szatę.
Przez chwilę przyglądał się Krukonowi kątem oka: kiedy z papierosem tkwiącym w ustach przeczesał dłonią włosy i naruszył swój idealny wizerunek, jakby nie musiał przed nim nikogo udawać, serce znowu zabiło mu szybciej. Poczuł obezwładniający go zachwyt i zazdrość – bo Black był cholernie przystojny – i gwałtowne pragnienie, by byli bliżej niż dotychczas, najbliżej, bez barier.
Podziwiając jego profil i płynące z jego ust kłęby dymu, uzmysłowił sobie, jak bardzo był szczęśliwy, że są tu razem. Pochodzili z innych światów i różnili się niemal wszystkim, ale w tym konkretnym momencie nie widział w tym przeszkody, wręcz przeciwnie, dowód na prawdziwość i siłę tego, co było między nimi, nawet jeśli żaden z nich nie potrafił tego nazwać.
Zdziwiły go słowa Arthura; uniósł brew i przekrzywił głowę. Wydawało mu się oczywiste, że nawet ci z pozoru idealni ludzie wcale tacy nie są, jednak nie spodziewał się, że jego ulubiony, pozornie idealny prefekt może mieć jakiekolwiek problemy w relacjach z innymi.
— To nie musi być twoja wina, ludzie po prostu — nie zdążył dokończyć ani głębiej zastanowić się nad jego wyznaniem sprzed chwili, bowiem Krukon nagle na niego wpadł. Nie zdążył również skomentować faktu, że zniszczył jego wątpliwej jakości dzieło; chciał to zrobić, jednak zapatrzył się na niego i momentalnie zabrakło mu języka w gębie. Byli bliżej niż dotychczas, wystarczająco blisko, a on wciąż pragnął więcej. I najwyraźniej nie był w tym pragnieniu osamotniony.
Nie spodziewał się, że Black to zrobi. Gdyby na podobny gest zdecydowałby się ktoś inny, odruchowo odepchnąłby tę osobę, ale kiedy na swoich ustach poczuł akurat jego usta, ciepłe i smakujące tytoniem, sparaliżowało go. W głowie zaświtały mu dwie sprzeczne myśli: żeby go odepchnąć, co normalnie przecież by zrobił, i żeby odwzajemnić pocałunek. Nie zrobił jednak nic – nie uderzył go w żebra, nie wplótł dłoni w jego włosy i nie pogłębił pocałunku, nawet w ogóle go nie dotknął. Po prostu pozwolił mu się pocałować i odsunął się gwałtownie, mając nadzieję, że będzie on w stanie samodzielnie utrzymać równowagę.
— Przeziębisz się — stwierdził, ściągnąwszy ze swoich ramion szatę Arthura, i nieporadnie zarzucił mu ją na plecy, a w efekcie objął go ramieniem, nie do końca przypadkiem. W przypływie odwagi przycisnął usta do jego rozpalonego policzka, by pokazać mu, że nie jest mu obojętny. — Nie powinieneś był tego robić — wymamrotał, onieśmielony wtulając twarz w jego ramię. Miał straszny mętlik w głowie.
Był niemal pewien, że kluczową rolę odegrał alkohol i że za pocałunkiem nie stało nic więcej.
Właściwie miał nadzieję, że faktycznie zawinił wypity w pośpiechu trunek, bowiem umysł podsunął mu inną, dużo gorszą możliwość: Black rozpoznał w sercu, które kreślił butem, serce z walentynki i postanowił pocałować go dla zabawy lub w celu sprawdzenia, jak zareaguje, skoro jest jej autorem.
UsuńFinn chciał być dla niego ważny, może nawet najważniejszy, ale nie był głupi i nie miał złudzeń.
Finley
Sam tylko częściowo rozumiał swoją reakcję. Wielokrotnie fantazjował nieśmiało o tym pocałunku i gdyby stało się to w innych okolicznościach, zapewne byłby szczęśliwy, przynajmniej przez chwilę – dopóki nie uświadomiłby sobie, że przecież z przyczyn od nich niezależnych nie powinni, a może nawet nie mogli być ze sobą bliżej niż dotychczas.
OdpowiedzUsuń— Bo to bez sensu — stwierdził rozżalony i zrezygnowany, jednak zaraz mimowolnie się uśmiechnął, poczuwszy oddech Arthura na swoim uchu. Przeszły go ciarki i poczuł rozkoszne ciepło w całym ciele; nagle pożałował, że nie zrobił nic, że jedynie się odsunął, ale nie potrafił inaczej. — Nie musisz mnie przepraszać, nie jestem na ciebie zły. Właściwie chciałem, żebyś to ty... jako pierwszy... Bo to był mój pierwszy pocałunek, wiesz? Musiałeś się domyślić. — Zamilkł na chwilę. To była cisza przed burzą, już po kilku sekundach z jego ust popłynął potok słów: — Ale ja nie jestem taki jak wszyscy i nie chcę się z kimś całować dla zabawy. A nie wiem, czy to było na serio. Myślę, że nie mogło być na serio, alkohol po prostu uderzył ci do głowy. Ale nawet gdyby... To bez sensu. Wiesz, że mam problem. Że nie zawsze daję się przytulić. Nie chcę, żeby ten problem był też czyimś problemem, nie chcę ci tym sprawiać przykrości... — Nagle głos mu się załamał, jakby Finn miał się zaraz rozkleić.
Przez moment wydawało mu się, że popełnił błąd i lepiej byłoby, gdyby zdecydował się milczeć, jednak przypomniał sobie, że to właśnie brak komunikacji stwarzał większość problemów między ludźmi, więc powinni porozmawiać, nawet jeśli było to bolesne dla nich obu. Mimo to czuł się źle przez swój żałosny słowotok. Dręczyło go zbyt wiele wątpliwości i obaw; nie potrafił określić, co czuł do Arthura. Może tamtej nocy nad jeziorem podświadomie naprawdę chciał go skrzywdzić? Może całując Puchonkę w policzek, chciał go rozjuszyć, sprawić mu ból? Nic już nie wiedział i nic już nie rozumiał. Pragnął spędzać z nim czas, poprawiać mu humor, dzielić się z nim swoimi tajemnicami, lecz nawet przy optymistycznym założeniu, że faktycznie czuł coś do Arthura, a Arthur do niego – co wydawało mu się niemożliwe – to wszystko nadal nie miało sensu. Z wielu różnych przyczyn, począwszy od jego trudności z dotykiem drugiej osoby, a skończywszy na rodzicach Blacka.
Wsłuchując się w przyśpieszone bicie jego serca i czując jego bliskość, ku własnemu zdziwieniu się uspokajał. Chciałby, żeby nie musieli się już nigdzie ruszać, żeby mogli spędzić resztę wieczoru w swoich objęciach; nie zamierzał się odsuwać, nie tym razem, choćby dłonie Arthura miały zawędrować na jego ciało. Niestety było coraz później i zimniej, więc w końcu musieli się od siebie odkleić, co Finn skwitował jękiem zawodu.
— Pisarzem — odparł jak gdyby nigdy nic, wziąwszy głęboki oddech. — Właściwie to był, nie jest, bo już dawno umarł, ale nawet nie próbuj udawać, że interesuje cię rozmowa o mugolskiej literaturze — dodał z wyczuwalnym zgorzknieniem. Każdy, kto choć trochę go znał, wiedział, że do szczęścia wystarczyły mu dwie rzeczy: książki i słodycze; chciałby dzielić się z innymi swoją pasją do literatury, jednak aktualne zainteresowania jego kolegów ograniczały się do quidditcha i dziewczyn, z kolei Arthur był zbyt dumny, by czytać wypociny mugoli. Co prawda, wydawało mu się, że twórczość Tolkiena była wdzięcznym tematem, bowiem autor czerpał inspirację z folkloru, który był specyficznym zbiorem doświadczeń mugoli w obcowaniu z magicznym światem, efektem ich sporadycznych spotkań, ale sam nie miał ochoty rozwodzić się nad tym akurat teraz.
Zerknął na Arthura kątem oka i z ciężkim westchnieniem wepchnął obie dłonie do kieszeni. Rozgorączkowany i rozemocjonowany przestał odczuwać ziąb aż tak dotkliwie, za to Krukonowi ewidentnie zrobiło się zimno i Finn zapragnął znowu go przytulić, przed czym powstrzymała go myśl, że to zły pomysł, zwłaszcza w obliczu tego, co niedawno powiedział.
— Myślisz, że w szkole będą o nas gadać? Przez tę akcję w Trzech Miotłach? — mruknął, kierując wzrok przed siebie. — Powiedziałem tej dziewczynie, że zobaczę się z nią później w pokoju wspólnym — wyznał — ale wcale nie chcę. W co ja się wpakowałem...
UsuńNie jestem taki jak wszyscy aka specjalny płateczek śniegu
Kiedy Arthur nagle zmusił go do zatrzymania się i stanowczo się do niego zwrócił, nogi się pod nim ugięły, co okazało się reakcją nieadekwatną do tego, co przyszło mu usłyszeć. Nie potrafił określić, czego się bardziej nie spodziewał: jakiegokolwiek zrozumienia z jego strony czy tego, że wcale nie pocałował go dla żartu. Z każdym kolejnym wypowiadanym przez niego słowem miał coraz większy mętlik w głowie, a jednocześnie czuł się coraz spokojniejszy i było mu lżej, jakby ktoś stopniowo zdejmował ciężar z jego barków. Wpatrywał się w niego z mieszaniną zakłopotania, szoku i fascynacji; Arthur okazał się naprawdę dojrzały i odrobinę bardziej idealny, niż Finn podejrzewał. Ktoś taki jak on – mugolak bez rodziny i choćby jednego talentu – nie miał mu nic do zaoferowania i to wszystko raptownie zaczęło go przerażać. Serce biło mu tak szybko i mocno, że aż zrobiło mu się słabo, a dopiero co osiągnięty spokój został momentalnie zburzony niczym domek z kart.
OdpowiedzUsuń— Nie chcę o tym rozmawiać. Nie teraz — oznajmił z zadziwiającą jak na niego stanowczością; w jego głosie dało się wyczuć wstyd i zdenerwowanie graniczące z paniką. Właściwie chciał z kimś o tym porozmawiać, po prostu wciąż nie był gotowy wrócić do tamtych bolesnych chwil. Wierzył, że kiedyś będzie w stanie się przełamać i opowiedzieć komuś o tym, co go spotkało, ale jednocześnie dręczyła go obawa, że wyrzuty sumienia zmuszą go do kontynuowania tej obrzydliwej opowieści i przyznania się do zrobienia czegoś, o czym nigdy nie powinien był nawet pomyśleć. — Naprawdę chciałbym to w sobie zmienić. Mieć cię blisko... — ciągnął już dużo spokojniejszy, wpatrując się w Arthura niemalże rozmarzonym wzrokiem, jakby tylko połowicznie przytomny. — Często o tym myślę. O nas. Na przykład o tym, że — urwał nagle i uśmiechnął się nieco zakłopotany, choć w tym wyznaniu nie było przecież żadnego powodu do wstydu.
Nie zaprotestował, kiedy dłoń Krukona znalazła się w jego kieszeni; sam o tym pomyślał, ale zabrakło mu odwagi, by zdecydować się na podobny gest. Mocniej zacisnął palce, jakby chcąc upewnić się, że to się działo naprawdę, a na jego twarzy znowu pojawił się nieśmiały uśmiech, któremu towarzyszyły te nieznośne rumieńce.
Od nadmiaru emocji powoli zaczynał boleć go żołądek; potrzebował zmienić temat, zażartować, rozluźnić atmosferę.
— Czy w związku z tym wszystkim, co mi powiedziałeś — zaczął, wahając się jeszcze przez chwilę — mogę uznać dzisiejsze spotkanie za randkę? Nieudaną, ale randkę?
Od razu zrobiło mu się głupio, że odważył się zadać to pytanie na głos. Wciąż nie był do końca pewien, czy właściwie zinterpretował deklarację Arthura. Może zagalopował się z wyciąganiem wniosków.
Zawstydzony przygryzł wargę, kierując wzrok na upstrzone gwiazdami niebo.
— Chyba — odparł z wahaniem, postanowiwszy podchwycić zmianę tematu, choć pytanie wydało mu się co najmniej dziwne, przez co uniósł jedną brew. — Właściwie do niedawna nie umiałem, bo nie miałem okazji się nauczyć. Dopiero w ostatnie wakacje Aleister mnie nauczył. W sumie czasem za tym tęsknię, ale pływak raczej ze mnie marny — wyznał nieco zmieszany, jak zwykle nie doceniając swoich umiejętności. — Do czego zmierzasz, Arthurze?
Finley
Odetchnął z ulgą, kiedy Arthur zdecydował się poczekać, aż będzie gotowy porozmawiać na ten temat; choć do ostatniej chwili trwał w niepewności, właśnie tego się po nim spodziewał. Black uchodził za mało empatycznego, a nawet za bezdusznego, jednak Finn spotkał się z takim zrozumieniem z jego strony, że zrobiło mu się ciepło na sercu i nie śmiał podejrzewać go o nieodpowiednie zachowanie, mimo że do tej pory faktycznie nie zawsze był przez niego dobrze traktowany. Czasami wydawało mu się, że przymykał oko na zbyt wiele spraw i w efekcie niesłusznie go idealizował, ale ostatecznie uznawał, że nie było w tym nic złego. Przecież zauważał jego wady.
OdpowiedzUsuń— Że dotykasz mojej twarzy albo włosów — odparł zawstydzony i od razu zrobił się czerwony niczym jabłko, jakby dzielił się z nim jakimiś strasznymi, perwersyjnymi fantazjami, a przecież chodziło o niewinne gesty. Co prawda, zdarzało mu się myśleć także o innych rzeczach – chociażby o pocałunkach – jednak postanowił zachować to dla siebie. — Wiem, że to głupie i że jestem dziecinny, nie śmiej się — jęknął błagalnie.
Ewidentnie miał problem z tym, że inni nierzadko postrzegali go jako dziecinnego czy niedojrzałego; nie chciał, by tak o nim myślano, ale jednocześnie nie robił nic, by to zmienić. Odczuwał różnicę wieku między sobą a Arthurem i z jednej strony pochlebiało mu, że Krukon odwzajemniał jakoś jego sympatię pomimo tej różnicy, a z drugiej podejrzewał, że nie będzie go przez to traktował zupełnie poważnie.
— Bo kilka elementów było nieudanych? — odpowiedział niepewnie, zapytany o randkę.
Uśmiechnął się, czując palce Blacka zaciskające się mocniej na jego dłoni; wcześniej nie sądził, że bliskość drugiej osoby może okazać się przyjemna, a co dopiero, że może go uszczęśliwić.
— Mhmm — przytaknął, nie rozumiejąc jego zdziwienia. — Spędziłem wakacje u Sheehanów. Nie mogłem wrócić do Cardiff, nie mam dokąd. Gdyby nie uprzejmość mamy Aleistera, musiałbym zostać w Hogwarcie. Nie, żeby mi to przeszkadzało, miałbym dużo czasu na czytanie...
Nie udało mu się zatuszować prawdziwych emocji, które nagle poczuł; kąciki jego ust powędrowały ku dołowi i nerwowo ścisnął dłoń Arthura. Na co dzień starał się o tym nie myśleć, ale gdzieś z tyłu głowy ciągle kołatała mu przykra myśl, że nie ma swojego miejsca na ziemi, że nigdzie nie pasuje, że nie ma nikogo ani niczego. Nie mógł wrócić do świata mugoli, z kolei perspektywa zostania tutaj – bez pieniędzy, jakiejkolwiek rodziny, wsparcia – przerażała go. Zazdrościł rówieśnikom, że nie musieli martwić się o przyszłość i mogli być beztroscy, a nie tylko udawać. Niezbyt optymistycznie zakładał, że po skończeniu szkoły podejmie się pierwszej lepszej pracy w Hogsmeade i utknie w niej już na zawsze. Nawet nie łudził się, że uda mu się spełnić marzenie o zostaniu uzdrowicielem, choć wreszcie był pewien, że chce robić właśnie to – wcześniej ciągle się wahał i dopiero noc spędzona w Pokoju Życzeń utwierdziła go w tym przekonaniu. Chciał pomagać innym i nie dbał o to, czy oczekiwania jego matki faktycznie miały jakikolwiek wpływ na jego decyzję.
Wiedział, że to, iż nie mógł wrócić do domu na wakacje, musiało zabrzmieć dziwnie, zwłaszcza że ostatnio wspomniał o swojej matce, ale nie zamierzał się nad tym rozwodzić; po tym wszystkim, co się stało, wciąż uważał, że pewne rzeczy po prostu nie interesowały Blacka.
Westchnął żałośnie, przytłoczony nagłymi wątpliwościami, i przez chwilę zastanawiał się nad jego propozycją.
— Nie wiem, czy to dobry pomysł — zawahał się, przypomniawszy sobie o wszystkich bliznach, które szpeciły jego ciało; były to głównie pamiątki po niedawnym spotkaniu z tentakulą, następstwa jego niezdarności i efekty pozwalania ludziom na za dużo wobec siebie. — Strasznie mi to schlebia, ale... Heh. Najwyżej popatrzę, jak pływasz. — Wzruszył ramionami. — Jeśli nie uważasz tego za dziwne — dodał szybko.
Finley
Słowa Blacka zaskoczyły go; zrobiło mu się jeszcze cieplej, a rumieńce na jego twarzy przybrały na sile. Nie dowierzał, że mógł być postrzegany akurat w taki sposób – zwłaszcza przez niego – i nie oczekiwał od niego komplementów, bowiem wystarczyło mu, że go lubił, niemniej jednak to niespodziewane stwierdzenie połechtało mu ego. Tylko raz w życiu usłyszał od kogoś, że ma niesamowitą urodę, z kolei o jego zachowaniu ludzie wypowiadali się albo niepochlebnie, albo w ogóle. Sam Finn był strasznie zakompleksiony i na wszelkie pochlebstwa reagował dwojako: powątpiewaniem, będącym oczywistym efektem jego własnego zdania na swój temat, lub gwałtowną potrzebą zbliżenia się do danej osoby z naiwną nadzieją na więcej tej nędznej słownej czułości, której pożądał i dzięki której przez pewien czas czuł się lepiej.
OdpowiedzUsuń— Jesteś jedyną osobą, która tak uważa — odparł szybko takim tonem, jak gdyby Arthur był szalony z racji swojej opinii; mimo to zaraz wdzięcznie się do niego uśmiechnął.
Przez chwilę łudził się, że usłyszy z jego ust propozycję wspólnego spędzenia wakacji, jednak nim zdążył pozwolić tej wizji nabrać kolorów, przypomniał sobie, że to niemożliwe. Nie umiał stwierdzić, w którym momencie zaczął patrzeć na niego w taki sposób, ale odkąd tylko zaczął za nim łazić, licząc na jakąkolwiek znajomość, bardzo często wydawało mu się to bezcelowe i pozbawione sensu. Nie dlatego że był głupim, mało interesującym Puchonem, tylko właśnie dlatego, że Black był Blackiem. Nawet teraz Finn miał pewien problem z odbiorem jego osoby. Z jednej strony widział w nim wyrozumiałą, dojrzałą osobę, o której mógłby mówić w samych superlatywach, wręcz swój ideał, a z drugiej w dalszym ciągu zdarzało mu się podejrzewać go o uprzedzenia, nieczyste intencje czy nieszczerość. Nie miał pojęcia, jaki był poza ich relacją; widywał jego interakcje z rówieśnikami czy nieszczęśnikami, którzy zostali przyłapani na gorącym uczynku, lecz to wciąż było zaledwie małym fragmentem całości.
Czuł, że Arthur próbował go podpuścić w sprawie pływania, i nawet w jakiś sposób go to bawiło, choć wiedział, że w obliczu takich zagrań był z góry skazany na porażkę. Nie umiał się stawiać ani protestować, zwłaszcza gdy za przeciwnika miał kogoś tak czarującego, że wystarczyłoby jedno odpowiednie spojrzenie, żeby go do czegoś przekonać.
Dopiero zadane mu przez niego pytanie sprawiło, że z jego twarzy zniknął uśmiech.
— A to coś złego? — odparł wymijająco, zerkając na niego, i zaraz westchnął ciężko. Unikanie odpowiedzi nie miało sensu. — Trochę... To znaczy, tu nie chodzi tylko o ciebie, tak ogólnie... Na dodatek jesteś starszy... i naprawdę przystojny... i wtedy w Pokoju Życzeń... — sam już nie wiedział, do czego zmierzał, dlatego zawstydzony nagle przestał w to brnąć i zamilkł.
Finley
Westchnął z rezygnacją i nie skomentował słów Arthura. Nie chciał i nie zamierzał się z nim kłócić, wiedząc, że i tak nie przekona go, że ma rację. Sam uważał jednak, że sytuacja z Puchonką niczego nie dowodziła, a żadnej innej walentynki nie dostał, co znaczyło, że faktycznie nikomu się nie podobał. Zresztą, naprawdę nie widział w sobie niczego, co mogłoby zostać uznane za atrakcyjne; był przekonany, że ludzie zauważają tylko jego wzrost – choć ostatnio urósł i nie powinien się tym dłużej przejmować – i wszechobecne piegi, przez które przypominał przepiórcze jajo; kiedyś usłyszał, że w wielu przypadkach z wiekiem zaczynają znikać, i miał nadzieję, że właśnie tak się stanie.
OdpowiedzUsuń— Musiałeś zdjąć koszulę, żebym zajął się twoją raną — odparł szybko — i wciąż jestem w szoku, że można mieć takie ciało, siedząc tyle w książkach — dokończył wyraźnie zawstydzony.
Nie zamierzał ukrywać, że Black mu się podoba; lubił go i choć to głównie sympatia, jaką go darzył, pchała go w jego ramiona, pociąg fizyczny nie był bez znaczenia. Co prawda, myślenie o nim w takim kontekście wciąż sprawiało mu pewien dyskomfort, jednak uznał, że nie może się tego dłużej wypierać.
Poczuł ukłucie żalu, gdy Arthur zabrał rękę, ale rozumiał, dlaczego to zrobił, i nie oceniał go, a nawet – pomimo własnego nagłego przygnębienia – popierał tę decyzję. Nie chciał stać się przyczyną jakiejś nieprzyjemnej sytuacji i wolałby, żeby Black nie został obiektem plotek z jego winy. Mimo że sam nie miał problemów z okazywaniem uczuć, stresowała go myśl o tym, że ktoś mógłby się o nich dowiedzieć. Nie przypominał sobie żadnej innej jednopłciowej pary w szkole – choć sam jeszcze nie śmiał określić ich relacji w ten sposób – ale być może dlatego, że po prostu nie interesowały go plotki, a w rzeczywistości takie pary wcale nie były niczym dziwnym.
Gdy w końcu znaleźli się w środku, z wrażenia zaparło mu dech w piersi; to, co Arthur opowiedział mu o łazience prefektów, nie przygotowało go na ten widok. Rozejrzał się wokoło z lekko rozchylonymi ustami i zachwytem wymalowanym na twarzy; zatrzymawszy spojrzenie na obliczu Krukona, w ramach podziękowania pocałował go nagle w policzek – blisko ust, jakby rozmyślił się dopiero w ostatniej chwili – i nieporadnie ściągnął własną szatę, na czym poprzestał, wciąż się wahając. Arthurowi łatwo było powiedzieć, żeby się nie wstydził, ale Finn nie potrafił sobie choćby wyobrazić, żeby mógł pozbyć się wstydu. Nawet gwałtowna chęć, by zanurzyć się w wodzie i popływać, okazała się niewystarczająco silna, by zmiażdżyć to uczucie.
— Nie wiem co powiedzieć — wyznał drżącym z przejęcia głosem, znowu błądząc wpółprzytomnym wzrokiem po pomieszczeniu. Nawet nie podejrzewał, że w zamku mogły być takie miejsca, co po raz kolejny pokazało mu, jak wiele nieodkrytych przez niego tajemnic miał Hogwart, a ich nieznajomość wcale nie wynikała z jego tchórzostwa w zakresie nielegalnych wycieczek. — Jest przepięknie — ocenił, znowu przerzucając spojrzenie na Blacka — ale i tak chcę patrzeć tylko na ciebie. — Uśmiechnął się szeroko, choć wyraźnie skrępowany, i zaraz nerwowo poprawił dłonią włosy.
Finley
Choć większość kompleksów Finna wynikała z tego, że był po prostu inny i niewystarczająco dobry, wygląd nie pozostawał bez znaczenia. Nieustannie porównywał się z rówieśnikami – jego największą zmorą był wzrost, przynajmniej do niedawna, nie do końca zasadnie zresztą, gdyż znalezienie niższych uczniów w jego wieku wcale nie było trudne. Poza tym nie znosił swojej pokracznej sylwetki – kościstych ramion, przesadnie wystających obojczyków i chudych nóg – którą dodatkowo szpeciła pokaźna kolekcja piegów i blizn różnego pochodzenia. Uważał, że bycie tak szczupłym jest po prostu nieprzystojne i zazdrościł swoim nieco lepiej zbudowanym kolegom, w tym także Arthurowi. Jednocześnie czuł, że nie powinien narzekać, bo przynajmniej mógł bezkarnie opychać się słodyczami, i łudził się, że w końcu dopadnie go dojrzewanie, które zdziała cuda.
OdpowiedzUsuń— Przepraszam — odparł odruchowo, jak gdyby Arthur faktycznie mógł być na niego zły za możliwość zarumienienia się, na chwilę zapominając o tym, że jego obsesyjne przepraszanie za wszystko na ogół drażniło innych, przez co osiągał efekt odwrotny do zamierzonego.
Zobaczywszy bliznę, która była jego niechlubnym dziełem, zechciał obejrzeć ją z bliska i zbadać jej fakturę palcami, przed czym powstrzymała go obawa, że tak wnikliwa obserwacja sprawi Krukonowi dyskomfort. Znowu pojawiła się nieprzyjemna, niemal paląca myśl, że nawet zostanie uzdrowicielem okaże się niesatysfakcjonujące, że chciałby robić coś więcej, stworzyć lub odkryć coś nowego, choćby sposób na całkowite pozbycie się blizn, aby móc zapewnić innym nie tylko zdrowie, ale też dobre samopoczucie. Zaczął się zastanawiać, jakie plany na przyszłość miał Arthur – trochę dlatego, że naprawdę go to interesowało, a trochę dlatego, żeby oszukać własny umysł i nie myśleć o jego ciele – jednak nie zdążył go o to zapytać, bowiem chłopak zniknął pod taflą wody.
Sam Finn pozbył się butów i podwinął nogawki, by przysiąść na krawędzi i obserwować go z coraz szerszym uśmiechem na twarzy i jednoczesną zazdrością. Przeklinał w myślach swoje głupie zahamowania i kompleksy; przy Aleisterze i jego siostrach początkowo również miał problem z rozebraniem się, lecz nie dręczyło go to aż tak bardzo jak teraz.
Kiedy Black znalazł się tuż obok i jak gdyby nigdy nic pozwolił sobie rozpiąć jeden z guzików jego koszuli, serce zabiło mu szybciej. Nie odepchnął jednak jego dłoni, dochodząc do wniosku, że często potrzebował właśnie tego, by ktoś inny zrobił za niego pierwszy krok.
— Weź, bo się — urwał nagle; chciał powtórzyć słowa Arthura, jednak nagle uświadomił sobie, że pewnie już dawno się zarumienił. Westchnął z irytacją. — Już jestem cały czerwony, prawda?
Drżącymi z nerwów palcami rozpiął koszulę i zsunął ją nieco z ramion, wciąż nie mając odwagi po prostu jej zdjąć; zerknął na Krukona i przełknął głośno ślinę. Wiedział, że to głupie i i irracjonalne i wydawało mu się, że zaraz stanie się przez to obiektem drwin, co tylko dodatkowo go stresowało.
Odgarnął mu mokre kosmyki włosów z twarzy, dalej przyglądając mu się w milczeniu.
— Jestem beznadziejny — stwierdził nagle na głos i podniósł się gwałtownie, bynajmniej nie z zamiarem ściągnięcia spodni. W tej samej sekundzie stracił równowagę i runął do wody, bezradnie zamachawszy rękami w powietrzu; całe życie zdążyło przelecieć mu przed oczyma. Woda okazała się przyjemnie ciepła, jednak nieoczekiwanego zanurzenia się w niej w ubraniu nie mógł zaliczyć do miłych doświadczeń.
Nieporadnie ściągnął z siebie przemoczoną koszulę i wyrzucił ją na brzeg, czując, jak płoną mu policzki i uszy.
— Zadowolony? — Spojrzał na Arthura z mieszaniną wstydu i irytacji.
Finley
Od razu zauważył zmianę w zachowaniu Blacka i – o dziwo, pomimo permanentnego braku wiary w siebie – nie miał najmniejszej wątpliwości, że w jakimś stopniu był za nią odpowiedzialny, co napawało go dumą i radością, może nawet w odwrotnej kolejności. Chyba pierwszy raz słyszał, jak się śmieje, i choć był wściekły, że wylądował w basenie, zrobiło mu się ciepło na sercu, jeszcze cieplej niż wtedy, kiedy uświadomił sobie, że Arthur wcale sobie z niego nie żartował, całując go pod Trzema Miotłami. Chciałby częściej słyszeć jego śmiech i widzieć go właśnie takiego, przekonany, że możliwość choćby chwilowego wyluzowania mogła uszczęśliwić Krukona, a na tym właśnie mu zależało. W całym tym chaosie uczuć tego był akurat pewien.
OdpowiedzUsuńPodejrzewał, że Black będzie próbował różnymi sposobami przekonać go do wspólnego popływania, ale jego niemal zuchwałe wyznanie sprawiło, że Finn nagle znowu poczuł się źle ze samym sobą.
— Uderzyłbym cię, gdybyś spróbował zrobić to siłą — stwierdził zupełnie poważnie, choć podejrzewał, że Arthur tylko sobie żartował i w rzeczywistości wcale by się do tego nie posunął.
Co prawda, Finnowi właściwie podobało się, kiedy ktoś był wobec niego stanowczy, bo jemu samemu tej stanowczości na ogół brakowało, jednak czuł, że w tym konkretnym wypadku potraktowałby to jako przekroczenie granicy, która jeszcze nie powinna zostać przekroczona.
Gdy nagle znaleźli się bliżej – tak blisko, że mogli otulić się wzajemnie swoimi ramionami – a ich spojrzenia się spotkały, przeszły go dreszcze i mimowolnie wyobraził sobie, że ich usta również się spotykają, co zatrzymało na jego policzkach rumieńce; w przypływie odwagi nawet drgnął, by zbliżyć twarz do twarzy Blacka i sprowokować go do pocałunku, ale nie zdążył. Zobaczywszy, jak Krukon znika pod wodą, poczuł się zawiedziony. Był zły na siebie – i za swoją opieszałość, i za wybujałą wyobraźnię, która w ogóle podsunęła mu ten pomysł.
— Tak, udawaj, że chodzi o moją wygodę — burknął, udając obrażonego, i podpłynął do brzegu, uznawszy, że nie ma sensu siłować się ze spodniami w wodzie. Niechętnie wyszedł z basenu i posłał Arthurowi naburmuszone spojrzenie; krople spływające mu z włosów łaskotały go w powieki i policzki. — Przecież wiem, że po prostu chcesz mnie zobaczyć bez ubrań — stwierdził, wciąż grając dotkniętego, jednak w jego tonie dało się wyczuć rozbawienie i jednoczesne zmieszanie. Nieporadnie ściągnął spodnie, czując, jak cała twarz mu płonie, i niemal od razu wrócił do wody, by zanurzyć się w niej aż po szyję.
Finley
Zdziwiło go, że Arthur – sprawiający wrażenie dobrego obserwatora – niczego nie podejrzewał, nie dlatego, że Finn faktycznie robił do niego maślane oczy i nieudolnie uzewnętrzniał swoje uczucia; po prostu żywił przekonanie, że większość uczniów – przynajmniej płci pięknej – podkochiwała się w Blacku, choćby tylko chwilę, przez co cudze zauroczenia były dla niego oczywistością i codziennością i nie powinny go szokować. Sam jednak rzeczywiście starał się przekonać ich obu, że ich relacja jest czysto braterska, co w połączeniu z obustronnymi wątpliwościami doprowadziło do nieporozumienia, na szczęście częściowo już wyjaśnionego.
OdpowiedzUsuńNagle przypomniał sobie o zdjęciu, które w przypływie odwagi czy też zuchwalstwa zabrał z Pokoju Życzeń; do tej pory zakładał, że przedstawiało Arthura i jego koleżankę z dzieciństwa, i dopiero w tym momencie w ogóle przyszło mu do głowy, że dziewczynka z fotografii mogła być członkiem jego rodziny, co poniekąd tłumaczyłoby, dlaczego przyjął wobec niego taką, a nie inną postawę i dlaczego tak dobrze odnajdywał się w tej roli. Choć to podejrzenie wydało się Finnowi bezsensowne – Black nigdy nie wspominał o siostrze ani kuzynce – zasiało ziarno niepewności.
— Bo jesteś — odezwał się, chrząknąwszy głośno, jakby próbował przywołać własne myśli do porządku. — Jesteś dla mnie wzorem do naśladowania i próbujesz się mną opiekować... Tak chyba robią starsi bracia? Nie? — Wlepił w Arthura badawcze spojrzenie, oczekując potwierdzenia. — Stąd to... wrażenie. Uczucie. Może próbowałem też oszukiwać samego siebie, nie wiem. Dużo o nas myślałem przez ostatni miesiąc, a o bracie z pewnością nie myśli się z taką intensywności, że nie można skupić się na lekcjach ani zasnąć... I nie choruje się z tęsknoty za nim.
Spuścił wzrok, nie chcąc widzieć reakcji Krukona. Wciąż nie potrafił sprecyzować ani nazwać swoich uczuć do niego; wstydził się zarówno swojej niewiedzy, jak i uczuć samych w sobie, obcych i ciężkich.
— To chyba dobra metafora? — zapytał niemalże oburzony, próbując w ten sposób ukryć zawstydzenie; nie bez powodu skreślił wspomniane stwierdzenie. — Choć jesteś słodki, bywasz ostry. Zaskakujący i nieoczywisty. I nie każdy cię lubi. — Zamilkł na chwilę, aż w końcu zaśmiał się nerwowo, nie mogąc uwierzyć, że tłumaczy się Arthurowi z wysłanej anonimowo walentynki i użytych w niej słów. — Wiesz, że uwielbiam słodycze. W mojej głowie to wszystko wydawało się sensowne. — Wzruszył ramionami niby obojętnie, ale niesforne, intensywne rumieńce na policzkach jak zwykle zdradziły, co tak naprawdę przeżywał.
Nie zaprotestował, kiedy Arthur sięgnął po jego dłoń i z powrotem pokierował ją na swoje ramię, jedynie wstrzymał na chwilę oddech; potrzebował, żeby ktoś robił pewne rzeczy za niego, zanim przełamie wstyd, bo – tak mu się przynajmniej wydawało – sam nigdy nie znalazłby w sobie wystarczająco dużo odwagi. Poczuwszy na policzku subtelny dotyk palców, nagle zapragnął poczuć je wszędzie i momentalnie zrobiło mu się gorąco; dopiero wtedy, rozpalony i zszokowany własną reakcją, zauważył, że znajdowali się tak blisko siebie jak jeszcze nigdy wcześniej – nie licząc przypadkowych zbliżeń – i że ich zanurzone w wodzie ciała niemal się stykały. W zamyśleniu wpatrywał się w oblicze Blacka równie intensywnie co on w jego, a kiedy Krukon dotknął jego ust, zawrzała mu krew. Rozchylił je lekko, zamknąwszy oczy, i nerwowo zacisnął palce na jego barku, po czym powoli wypuścił powietrze z płuc i owiał oddechem jego wargi.
Choć idealizował Arthura, nie podejrzewał go o taką ostrożność i delikatność. Czuł, że każdy jego kolejny gest nie wynikał jedynie z jego własnej ciekawości i potrzeby, a miał sprawić przyjemność właśnie jemu.
Uchylił powieki i gwałtownie, jakby zupełnie bezwstydnie przycisnął usta do jego, niespokojnie wędrując dłonią w dół jego pleców.
Finley
Nie oczekiwał ani zrozumienia, ani współczucia; chciał jedynie zrzucić z barków choćby część ciężaru, z którym samotnie mierzył się przez lata, i jednocześnie udowodnić Arthurowi, że mu ufa i jest gotowy dzielić się z nim nawet tymi najmroczniejszymi i najbardziej bolesnymi tajemnicami. Choć nie liczył na wyrozumiałość i rozgrzeszenie, potrzebował ich, dlatego reakcja Krukona sprawiła, że momentalnie poczuł ulgę. To było niczym katharsis – tak nagłe i niespodziewane, że przez chwilę trwał w pozornym otępieniu, w duchu rozkoszując się doznawanym spokojem, który ku jego rozczarowaniu zniknął równie szybko, jak się pojawił, zastąpiony przez wątpliwości.
OdpowiedzUsuń— Czasem myślę, że w jakimś stopniu jestem winien — mruknął; bliskość Arthura otwierała mu serce i usta, jednak chaos, jaki miał w głowie, nie pozwalał mu na precyzyjne wyrażenie własnych myśli. — Początkowo — zawahał się i w zamyśleniu przygryzł wargę — to były proste gesty. I cieszyły mnie, bo matka nigdy nie okazywała mi czułości.
Czuł się obrzydliwie, opowiadając mu o tym, ale powtarzał w myślach jego słowa – że to nie jego wina i że postąpił słuszne – co łagodziło to paskudne uczucie. Arthur zasługiwał na to, by wiedzieć więcej.
Finn sam nie wiedział, co go bardziej zaskoczyło: to, że Black uważał bliskość między nimi za wystarczającą, czy nagłe – bezpodstawne według Finna – przeprosiny. Nie zdążył jednak wyznać, że pragnie dać mu więcej i że nigdy nie był na niego zły za to, jak go traktował i jak wyglądała ich relacja, bowiem kolejne słowa, które usłyszał – przepełnione niespodziewaną boleścią i smutkiem – sprawiły, że poczuł się, jakby rozdarto mu duszę i podpalono serce. Fakt, że Arthur wybrał akurat jego, onieśmielił go; podejrzewał, że stało za tym łączące ich uczucie, którego obaj jeszcze nie potrafili nazwać, a przecież to uczucie nie było wyborem. Finn po prostu był jedyną osobą, która mogła to zrobić, i poczuł się w obowiązku, by pomóc Krukonowi, zwłaszcza że sam mógł na niego liczyć. Nie sądził jednak, że podoła. Nie sądził, że mógł zrobić cokolwiek.
Wyszedł z basenu i od niechcenia zaczął się wycierać, prosząc w duchu Blacka, by mu się nie przyglądał. Wiedział, że mógł liczyć na akceptację z jego strony, i nie obawiał się, że zostanie oceniony przez pryzmat blizn, po prostu sama świadomość, że ktoś na niego patrzy, była niekomfortowa.
— Nie wiem, czy będę umiał — odezwał się w końcu nieśmiało, mając na myśli proces naprawczy, o którym powiedział Arthur. Za tymi słowami nie stał jedynie brak wiary we własne umiejętności i możliwości, ale także przekonanie, które żywił i którym zamierzał się podzielić. — Myślę, że ta zmiana musi wynikać z ciebie. Ja mogę co najwyżej wspierać cię w tej zmianie.
Sięgnął po różdżkę, by przy pomocy zaklęcia wysuszyć ręczniki i mokre części garderoby, i zaczął się ubierać – bez pośpiechu, a nawet ociągając się, jakby każda minuta spędzona w towarzystwie Blacka była na wagę złota.
Celowo krzywo zapiął guziki koszuli i choć teoretycznie nie miało to żadnego znaczenia, bo i tak mieli udać się do swoich łóżek, rozpiął je i zaczął zapinać na nowo, zerkając na Arthura.
— Nie musisz mnie niańczyć — rzucił nagle z uśmiechem, trochę zaczepnie; w rzeczywistości cieszył się, że Krukon zaoferował odprowadzenie go. Nie tylko dlatego, że dzięki temu mogli spędzić więcej czasu razem, ale również dlatego, że Finnowi nigdy nie podobała się wizja samotnych nocnych wycieczek po zamku, a myśl o tym, że ktoś mógłby go przyłapać, paraliżowała go. W Hogwarcie było wielu uczniów, którzy za punkt honoru postawili sobie łamanie zasad i wpadnie w kłopoty, jednak on się do nich nie zaliczał.
Finley
Cieszył się, że Arthur już wie. Nie dlatego, że przerzucił na niego część ciężaru samotnie dźwiganej przez lata tajemnicy, co pozwoliło mu odetchnąć i na nowo zastanowić się nad własną traumą, ale dlatego, że nie sprawi mu więcej przykrości, unikając jego dotyku. Od początku czuł się z tym źle, a w obliczu tego, co ich połączyło, dalsze uniki byłyby jeszcze bardziej niekomfortowe dla nich obu.
OdpowiedzUsuńWystarczyło, że Arthur się do niego zbliżył, by poczuł ciepło na policzkach, a gdy odsunął jego ręce i sam zaczął zapinać mu koszulę – osobliwą mieszaninę zawstydzenia i ekscytacji. Spuścił na chwilę wzrok, ale zaraz pokierował go na jego twarz i uważnie obserwował ją spod firany rzęs, nic nie mówiąc. Jakiś wewnętrzny złośliwy chochlik, jakaś przekorność i potrzeba buntu podszeptywały mu, żeby zaprotestował, bo przecież wcale nie potrzebował pomocy z guzikami, jednak kiedy otworzył usta, nagle uświadomił sobie, że poza Arthurem nikt nigdy się o niego nie troszczył. Jego matka była nadopiekuńcza, ale nie było w tym prawdziwej troski, jedynie swoista projekcja jej paranoi. Z jednej strony lubił, kiedy Krukon postępował z nim ostrożnie i roztaczał nad nim swoje opiekuńcze skrzydła, bo było to niezaprzeczalnym dowodem na to, że go szanuje i stawia jego dobro na pierwszym miejscu, z drugiej – podobało mu się, kiedy się z nim droczył.
— Och... — westchnął jakby zawiedziony. — Czyli wcale nie jestem taki wyjątkowy, panie prefekcie? — rzucił tym samym zaczepnym tonem co on, luzując krawat. Korciło go, żeby to samo zrobić z tym Arthura, jednak znowu się powstrzymał, jedynie musnąwszy materiał dłonią. Chciał zachować przy nim nieco większą powagę niż zwykle.
Nie potrafił uwierzyć, że to właśnie on – chociażby pośrednio – wpłynął na Blacka, ale schlebiało mu, że Krukon tak o nim myślał. Jednocześnie uważał, że sam przy nim nieco wydoroślał, i choć wątpił, że kiedykolwiek stanie się ułożony i zupełnie poważny, czuł się dumny, że pozbył się cząstki dziecinności, którą inni tak często mu zarzucali.
— Postaram się — odparł, wpatrując się w jego twarz z rosnącym onieśmieleniem i niedowierzaniem. — Obiecuję — dodał szybko, by Arthur nie miał najmniejszej wątpliwości, że zrobi wszystko, aby go nie zawieść. Był pewien, że z nadmiaru emocji i tak nie będzie w stanie zasnąć, więc odda się rozmyślaniom, co może zrobić, żeby mu pomóc.
Jeszcze raz omiótł spojrzeniem łazienkę, jakby obawiał się, że nigdy więcej jej już nie zobaczy, i próbował zapamiętaj jak najwięcej szczegółów, po czym ruszył za Krukonem.
Nie chciał, żeby ten dzień się kończył; na samą myśl o braku Arthura u jego boku bolało go serce. Ból może byłby odrobinę mniejszy, gdyby mogli trzymać się za ręce, zmierzając do piwnicy, jednak nie odważył się o tym wspomnieć. Rozumiał Blacka i jego bezsłowny nakaz zachowania pewnego dystansu, ale mimo to było mu przykro. Choć przeczuwał, że znowu instynktownie by zaprotestował, gdyby ich ciała znalazłby się zbyt blisko siebie, żałował, że nie pozwolił mu na więcej, kiedy byli w basenie, przekonany, że druga taka okazja zbyt szybko się nie nadarzy – w końcu obaj musieli przygotowywać się do egzaminów, a jakakolwiek przelotna czułość na oczach innych nie miała racji bytu. Nie ekscytowała go myśl o tym, że będą wymieniać ukradkowe, rozmarzone spojrzenia, wręcz przeciwnie, ogarniała go frustracja. Zdarzało mu się być powściągliwym w wyrażaniu uczuć, ale na ogół był zbyt wylewny; za dużo mówił i za dużo pokazywał. Wiedział, że udawanie, iż jego i Arthura nic nie łączy, przyjdzie mu z trudem, a przebywanie razem w jednym miejscu bez możliwości zbliżenia się do siebie wydawało mu się torturą.
Mimo to był szczęśliwy. Co prawda, obawiał się, że sytuacja w Trzech Miotłach nie przejdzie bez echa i nazajutrz stanie się tematem plotek – może nawet już się stała – a poza tym czekała go nieprzyjemna rozmowa z Puchonką, która podarowała mu czekoladki i której obiecał spotkanie, jednak wizja tych nieprzyjemności nie mogła popsuć mu humoru. W końcu rano myślał, że spędzi walentynki sam, a Black nigdy się już do niego nie odezwie, tymczasem zostali parą.
Serce podchodziło mu do gardła za każdym razem, kiedy podczas ich wędrówki dłoń Arthura nagle znajdowała się bliżej, niż powinna; w pewnym momencie nawet pomyślał o tym, żeby kazać mu przestać, bo nie przeżyje kolejnego nerwowego podskoku własnego serca, ale jego nieznośna nieśmiałość nie pozwoliła mu otworzyć ust. Zresztą, wcale nie chciał, żeby Krukon przestał.
UsuńGdy znaleźli się pod dormitorium, z trudem powstrzymał jęk i zaczął gorączkowo myśleć, jak przedłużyć ich rozstanie choćby o minutę lub dwie, na szczęście z pomocą przyszedł mu Black. Pociągnięty za rękę, Finn udał, że się zachwiał, co było przecież wysoce prawdopodobne, wziąwszy pod uwagę jego sławetną niezdarność, i wpadł na Krukona, przylegając do niego ciałem. Poczuł falę gorąca aż w kościach i serce momentalnie zabiło mu szybciej, ale poza intensywnym rumieńcem nic nie wskazywało na to, że ich nagła bliskość sprawiła mu jakiś dyskomfort. Wręcz przeciwnie, wyglądał na zadowolonego.
— Mhmmm — mruknął przeciągle, z nieco zadziornym uśmiechem wpatrując się w twarz Arthura; dostrzegł w niej łagodność, jakiej nie spodziewał się ujrzeć, i zachwyt, który ośmielił go zamiast zawstydzić. Uniósł dłoń, by ostrożnie przeczesać mu włosy palcami, po czym zsunął je na jego policzek i po chwili wahania – w przypływie odwagi – złączył ich usta w gwałtownym, ale czułym pocałunku.
Wiedział, że dla bezpieczeństwa i spokoju ich obu nie powinien był tego robić, jednak zabrakło mu silnej woli, by się powstrzymać. Odpuścił sobie zrobienie zbyt wielu rzeczy i żałował; jeśli miał znowu czegoś żałować, to tylko tego, co faktycznie zrobił.
Finley
Wszystko zaczęło się gorącego sierpniowego poranka, kiedy Leo postanowił przeczytać Księgę Czarów Mirandy Goshawk. Oczywiście zdawał sobie sprawę w jakim dziale znajdowała się książka, jednak ciekawość przerosła jego rozsądek, a upał, który dawał mu się we znaki już od rana, odbierał mu zdrowe myślenie. Mogłoby się wydawać, że kradzież jaką zaplanował była doskonała, ale nie wszystko poszło według jego myśli. Plan idealny nie miał możliwości być perfekcyjny, gdyż wymyślił go jedząc śniadanie dzisiejszego ranka i czytając Proroka Codziennego. O tym, że bibliotekarka schodzi na śniadanie punktualnie o dziewiątej trzydzieści dowiedział się od Gryfonki przysłuchującej się jego rozmyślaniom. Wystarczyło napomknąć o tym, że znajduje się w dziale ksiąg zakazanych, a wszystkich członków Gryfindoru nagle zainteresowały jego słowa. Wszystko byle tylko dowieść o swojej odwadze, idioci. Wiedział, że będzie miał mało czasu, by przemknąć niezauważony do działu, więc zjawił się w bibliotece dwie minuty przed wyjściem Irmy Pince. Jeszcze przed rozpoczęciem kradzieży zdał sobie sprawę jakim okropnym jest tchórzem. Adrenalina szumiała mu w uszach, jakby zaraz miał skoczyć z klifu, a nie wejść do działu z książkami. Ręce trzęsły mu się i gniótł nerwowo skrawek szaty, obserwując postrzępioną nitkę wystającą z materiału. Punktualnie o dziewiątej trzydzieści usłyszał charakterystyczny stukot obcasów bibliotekarki. Wziął głęboki oddech i wszedł do środka. Dlaczego stresowały go głupie książki? Dobrze wiedział, że nie są głupie. Tych egzemplarzy było tak mało! Taka okazja mogła się już nie powtórzyć. Szedł wzdłuż półki starając się powstrzymać ukrywany oddech i nie wydawać z siebie żadnego dźwięku, wreszcie zatrzymując się na literze „G”. Przemknął wzrokiem po skurzonych książkach, szybko odnajdując pożądany tytuł. Szybko wziął książkę do rąk, jednocześnie chowając ją do szaty. Był pewien swojej udanej kradzieży. Był pewien swojego idealnego i jakże prostego planu. Nie przewidział jednak, że na kogoś wpadnie, na dodatek przy wejściu do działu. Arthur Black. Cholerny Arthur Black musiał akurat urządzić sobie spacer po bibliotece, czy co on właściwie robił w tym miejscu. Przełknął nerwowo ślinę. Wyrzucą go za to? Raczej nie. Matka z pewnością go zabije, jeszcze wyśle mu wyjca. Jest skończony. Black wpatrywał się w niego, próbując ukryć zaskoczenie i przybierając złowrogi wyraz twarzy. Bez słowa złapał go za nadgarstek i wyprowadził z biblioteki. Leo starał się pozbierać myśli, ale z sekundy na sekundę stawał się coraz większym kłębkiem nerwów. Musiał zachować powagę i bez względu na wszystko nie mógł się rozpłakać na środku korytarza. Nikt nie może dowiedzieć się, jakim jest histerykiem, a co dopiero ten szczególny Krukon. W myślach policzył do trzech i posłał Blackowi pewny siebie uśmieszek.
OdpowiedzUsuń- Co ukradłeś? - zapytał zimno, posyłając mu jeden z najbardziej złowrogich wyrazów twarzy. - Nie będę się powtarzał.
Leo nawet nie starał się go okłamywać. Prefekt przyłapał go na gorącym uczynku. Westchnął na tyle cicho, by nie mógł go usłyszeć i wyciągnął książkę spoczywającą w wewnętrznej kieszeni jego szaty. Arthur przewrócił oczami i wyrwał mu księgę, po czym bez słowa udał się do dormitorium.
Kiedy wszedł do swojego pokoju wiedział, że jest skończony. Jakim idiotą był myśląc, że uda mu się wynieść książkę! Przełknął nerwowo ślinę. Nie chciał znowu popadać w histerię, ale jak widać, już w nią popadł. Ręce znowu mu się trzęsły, a twarz zbladła nadając mu niezdrowego wyglądu. Pociągnął nosem czując spływającą mu po policzku łzę. Pomyślał o matce, która skarciłaby go za płakanie w takiej sprawie dodając, że nie czas teraz na obsmarkiwanie poduszki. Szurając nogami podszedł do łazienkowego kranu i obmył twarz zimną wodą. Najciszej jak się dało zapukał do drzwi prefekta zdając sobie sprawę, że musi pewnie wyglądać jak siedem nieszczęść.
- Czy mógłbym odzyskać książkę?
ℓєσ
[Hej! Bardzo dziękuję za miłe powitanie. :) Przyjrzałam się wszystkim Twoim postaciom, każda ma swoją indywidualną osobowość. Dobra robota! :D Szczery podziw ode mnie, że udaje Ci się prowadzić aż tylu bohaterów.]
OdpowiedzUsuńErnest Travers