VI ROK | ŚCIGAJĄCA SLYTHERINU | 5 LAT W ILVERMONY - WAMPUS | RÓŻDŻKA 12 CALI, POZORNIE SZTYWNA, SEKWOJA, WŁÓKNO Z SERCA WIWERNY | KLUB POJEDYNKÓW, KLUB ŚLIMAKA | PATRONUSEM MYSZOŁÓW, BOGINEM WODA
Nie masz bladego pojęcia, dlaczego ktoś pomyślał, że ostatni miesiąc roku szkolnego jest idealnym momentem na przeprowadzkę na inny kontynent. Jeszcze bardziej denerwuje cię, że swojego zagubienia nie możesz tłumaczyć jego całkowitą nieznajomością - przecież połowa twojej rodziny mieszka tu, w Anglii, więc powinnaś odnaleźć się w nowych-starych progach w mgnieniu oka.
Wzdychasz, czekając na korytarzu przed gabinetem dyrektora bóg wie na co. Matka uspokajała cię, że nie musisz bać się nowej szkoły przez fakt, że w opiniach wielu ludzi jest ona bardziej szanowana niż jakakolwiek inna instytucja magicznej edukacji na świecie. Ale ty się nie boisz. Jesteś, po prostu, niemiłosiernie wkurzona, ze z dnia na dzień kazali zostawić ci całe poprzednie życie i związane z nim istoty.
Wkładają ci jakąś dziwną czapkę na głowę, a ona, nie mając nawet czasu na zagrzanie miejsca na twoich jasnych włosach, wypluwa z siebie nazwę, która jest dla ciebie obca. Może wiedziałabyś, dlaczego słysząc to matka uśmiechnęła się, gdybyś kiedykolwiek kwapiła się w faktyczne posłuchanie jednej z opowieści o jej młodości. Gdybyś patrzyła gdziekolwiek dalej, niż poza czubek własnego nosa, i zainteresowała się jakąkolwiek historią niedotyczącą ciebie. Czy tak faktycznie jest?
Wychodząc z pomieszczenia, spotykasz z powrotem dziewczynę przydzieloną ci w celu pokazania położenia wszystkich strategicznych miejsc szkoły. Dyrektor nakazuje jej pokazać ci lochy (przyjemnie to brzmi, nie ma co), na co jej, odziana w czerwony krawat szyja w nerwowym geście przełyka ślinę. Koleżanka, która zagadywała cię i obsypywała informacjami od pierwszego momentu, gdy postawiłaś na ziemi zamczyska stopy, nagle dziwnie w milczy w trakcie całej drogi na najniższe piętra.
Świetnie. Czy właśnie zostałaś wplątana w jakąś chorą, szkolną wojnę domową, o której nie masz zielonego pojęcia?
I jak masz się odnaleźć w tym, podzielonym na fronty, środowisku, mając na to niecały miesiąc? Później przyjdą wakacje, podczas których zawarte w szkole więzi jeszcze bardziej się wzmocnią, czyniąc cię jeszcze wyraźniej obcą.
Choć rozumiesz doskonale język - przecież jest twoim własnym! - wyrywasz sobie włosy z głowy, mając do czynienia z przywiązanym do swojej intonacji Walijczykiem, czy Szkotem. Jak można tak karać wypluwane z siebie słowa?
Już nawet twój ojciec, mimo, że urodzony i wychowany na Brytyjskiej ziemi, przez lata podróżowania przez stany (twoim ulubionym jest Teksas), zaciąga w charakterystycznym, amerykańskim stylu. Ktoś ci powiedział, że to, jak mówisz, brzydko brzmi. Przecież to nie twoja wina!
Nowa szkoła ma jeden plus (czy jest to jednak zaleta, skoro występowała i w poprzedniej?) - nauka trwa w niej takim ciągiem, że masz spokojnie czas na zmianę stylu garderoby przed każdą wizytą świąteczną w domu. Nie jest problemem zamienienie ciemnych barw na tę okropną, pastelową garsonkę, jeśli trwa to tylko tydzień. Gorzej sprawa przedstawia się w wakacje, ale dlatego od pierwszych, świadomych lat starałaś podczepić się pod tak wiele wyjazdów służbowych ojca, jak tylko było to możliwe.
Okazuje się, że nazwisko twojej matki i jej szkolna historia dają ci przywilej uczestniczenia w dziwnej, wystylizowanej farsie, która odbywa się co kilka tygodni. Zdecydowanie bardziej wolisz ten drugi klub, który polecił ci opiekun twojego nowego domu. Tam możesz ćwiczyć, i wykorzystywać - tak niedoceniane w pojedynkach - uroki.
Cieszysz się, że gadzia drużyna jest chyba jedną z najbardziej zdyscyplinowanych w szkolnej lidze. Nie cierpisz wplątywania spraw osobistych w sport, traktując go nie jako ujście dla emocji, a sposób na sukcesywne szlifowanie własnego charakteru.
Miesiąc minął, i przyszły te cholerne wakacje. Trzydzieści dni to za mało, by się odnaleźć i wydać ostateczny osąd dotyczący nowej, przymusowej dla ciebie rutyny. Zawsze mogło być gorzej - mogli cię wysłać do Beauxbatons. Tam dopiero byłby cyrk.
Trzydzieści dni to za mało, by przyznać przed samą sobą, że przeniesienie się tutaj było twoją winą.
Wzdychasz, czekając na korytarzu przed gabinetem dyrektora bóg wie na co. Matka uspokajała cię, że nie musisz bać się nowej szkoły przez fakt, że w opiniach wielu ludzi jest ona bardziej szanowana niż jakakolwiek inna instytucja magicznej edukacji na świecie. Ale ty się nie boisz. Jesteś, po prostu, niemiłosiernie wkurzona, ze z dnia na dzień kazali zostawić ci całe poprzednie życie i związane z nim istoty.
Wkładają ci jakąś dziwną czapkę na głowę, a ona, nie mając nawet czasu na zagrzanie miejsca na twoich jasnych włosach, wypluwa z siebie nazwę, która jest dla ciebie obca. Może wiedziałabyś, dlaczego słysząc to matka uśmiechnęła się, gdybyś kiedykolwiek kwapiła się w faktyczne posłuchanie jednej z opowieści o jej młodości. Gdybyś patrzyła gdziekolwiek dalej, niż poza czubek własnego nosa, i zainteresowała się jakąkolwiek historią niedotyczącą ciebie. Czy tak faktycznie jest?
Wychodząc z pomieszczenia, spotykasz z powrotem dziewczynę przydzieloną ci w celu pokazania położenia wszystkich strategicznych miejsc szkoły. Dyrektor nakazuje jej pokazać ci lochy (przyjemnie to brzmi, nie ma co), na co jej, odziana w czerwony krawat szyja w nerwowym geście przełyka ślinę. Koleżanka, która zagadywała cię i obsypywała informacjami od pierwszego momentu, gdy postawiłaś na ziemi zamczyska stopy, nagle dziwnie w milczy w trakcie całej drogi na najniższe piętra.
Świetnie. Czy właśnie zostałaś wplątana w jakąś chorą, szkolną wojnę domową, o której nie masz zielonego pojęcia?
I jak masz się odnaleźć w tym, podzielonym na fronty, środowisku, mając na to niecały miesiąc? Później przyjdą wakacje, podczas których zawarte w szkole więzi jeszcze bardziej się wzmocnią, czyniąc cię jeszcze wyraźniej obcą.
Choć rozumiesz doskonale język - przecież jest twoim własnym! - wyrywasz sobie włosy z głowy, mając do czynienia z przywiązanym do swojej intonacji Walijczykiem, czy Szkotem. Jak można tak karać wypluwane z siebie słowa?
Już nawet twój ojciec, mimo, że urodzony i wychowany na Brytyjskiej ziemi, przez lata podróżowania przez stany (twoim ulubionym jest Teksas), zaciąga w charakterystycznym, amerykańskim stylu. Ktoś ci powiedział, że to, jak mówisz, brzydko brzmi. Przecież to nie twoja wina!
Nowa szkoła ma jeden plus (czy jest to jednak zaleta, skoro występowała i w poprzedniej?) - nauka trwa w niej takim ciągiem, że masz spokojnie czas na zmianę stylu garderoby przed każdą wizytą świąteczną w domu. Nie jest problemem zamienienie ciemnych barw na tę okropną, pastelową garsonkę, jeśli trwa to tylko tydzień. Gorzej sprawa przedstawia się w wakacje, ale dlatego od pierwszych, świadomych lat starałaś podczepić się pod tak wiele wyjazdów służbowych ojca, jak tylko było to możliwe.
Okazuje się, że nazwisko twojej matki i jej szkolna historia dają ci przywilej uczestniczenia w dziwnej, wystylizowanej farsie, która odbywa się co kilka tygodni. Zdecydowanie bardziej wolisz ten drugi klub, który polecił ci opiekun twojego nowego domu. Tam możesz ćwiczyć, i wykorzystywać - tak niedoceniane w pojedynkach - uroki.
Cieszysz się, że gadzia drużyna jest chyba jedną z najbardziej zdyscyplinowanych w szkolnej lidze. Nie cierpisz wplątywania spraw osobistych w sport, traktując go nie jako ujście dla emocji, a sposób na sukcesywne szlifowanie własnego charakteru.
Miesiąc minął, i przyszły te cholerne wakacje. Trzydzieści dni to za mało, by się odnaleźć i wydać ostateczny osąd dotyczący nowej, przymusowej dla ciebie rutyny. Zawsze mogło być gorzej - mogli cię wysłać do Beauxbatons. Tam dopiero byłby cyrk.
Trzydzieści dni to za mało, by przyznać przed samą sobą, że przeniesienie się tutaj było twoją winą.
ojciec auror, matka przedstawicielka Ministerstwa w sprawach zagranicznych | stary Kevin | krew byłaby czysta, gdyby kłamstwo, w którym matka żyła przez pół życia było prawdą | zamiłowanie do uroków i tematu ich długofalowego wpływu na psychikę | uważa, że została skrzywdzona przez okropne imię, nie jest w stanie zdzierżyć jego pełnej wersji (używa Flem)
Odautorsko
(A co tu tak cicho? :D Cześć, hej. Różdżki rzeczywiście prima sort, shoutbox nie kłamał. Nie dziwę się Flem, że czuje irytacje i złość, porzucenie dotychczasowego życia z pewnością nie było łatwe, nigdy nie jest. Życzę jej jednak, żeby ostatecznie zadomowiła się tutaj na dobre, ostatecznie wróciła do Stanów po ukończeniu nauki, jeśli okaże się, że Zjednoczone Królestwo jednak nie jest dla niej.
OdpowiedzUsuńWydaje mi się, że z Pheonix możemy minimalnie osłodzić jej pobyt w Hogwarcie - Fernhart mogłaby nadać się na przyjaciółkę od pojedynków, biorąc pod uwagę, że jest w tym całkiem dobra. Flem musiałaby jednak uważać, bo moja pani wkłada w pojedynkowanie całe serce i może się zdarzyć, że w którymś momencie po prostu ją poniesie.
Chodź pod kartę. Jeśli znajdą się chęci na wątek, pokombinujemy coś, jeśli nie, to i tak życzę Ci pysznej zabawy z tą panią. <3 Zostańcie jak najdłużej!)
Pheonix Fernhart i Aurora Montrose
[Omerliniejakikevin! Normalnie ona taka łagodna i puchata, że nic tylko ją przytulać i czekać aż kolce przebiją serce. Ollie jej znajdzie jakąś Gryfonkę, żeby pasowała do karty, bo sam się nie podejmie tego zadania, gyż wisi Ci jeszcze dwa odpisy, soł...
OdpowiedzUsuńHej ludzie, chodźcie ją ukochać!]
spec od marketingu
[Czy ten gif przedstawia reakcję Flem na to co wyczynia Aleister? :D Mamy jeden negatyw, czy to wystarczający powód, abyśmy pomyślały nad pozytywem? c:]
OdpowiedzUsuńDeucent/Aleisterek
(Tak, łatwo to sobie wyobrazić i wydaje mi się, że dziewczyny mogłyby się po prostu lubić, nawet jeśli co jakiś czas dawałyby inne pozory, bo przecież bez koleżeńskich docinek byłoby nudno! :D Pheonix brakuje trochę do rasowej Ślizgonki, nie uważa się za najlepszą, a wręcz ma świadomość, że czeka ją jeszcze masa nauki i jej ambicje z pewnością zostaną po części zaspokojone, jeśli Flem zechce pokazać jej parę sztuczek. Mogłyby obie się od siebie uczyć, a to wartościowy układ i Nyx z pewnością szanowałaby swoją młodszą partnerkę. Pytanie, od którego momentu zaczniemy?)
OdpowiedzUsuńPHEONIX FERNHART
Uwielbiała latać na miotle już od najmłodszych lat. Ojciec uczył ją cierpliwie i na tyle dobrze, że już w pierwszej klasie, wykazując się niezwykłymi umiejętnościami, błyszczała na lekcjach latania. W drugiej dostała się do drużyny Quiddicha, z upodobaniem zajmując pozycję pałkarza. Może i nie grzeszyła wzrostem, ale uderzenie miała niczego sobie, a niewielki wzrost nie tylko nie przeszkadzał, ale wręcz pomagał w nagłym zmienianiu pozycji, gonieniu zwariowanych tłuczków i uderzaniu ich ze skutecznością godną pochwały, gdyż już nie jeden przeciwnik musiał rezygnować z gry na przestrzeni tych lat, kiedy Hamilton posyłała w jego stronę zabójczą piłkę.
OdpowiedzUsuńTeraz była już na siódmym roku i w szatni Gryfonów milionowy raz wysłuchiwała taktyki swojego kapitana, dotyczącej meczu ze Ślizgonami, który miał rozpocząć się za kilkanaście minut. W szatni była raczej milcząca, w przeciwieństwie do pozostałych Lwów, którzy podekscytowani rozmawiali ze sobą, omawiali ostatnie spawy, zagrywki i śmiali się, by rozładować stres.
Pierwszy gwizdek, wzywający do lotu, był jak zastrzyk adrenaliny w jej żyłach. Pogoda była wyśmienita, widoczność perfekcyjna, pęd powietrza dudnił w uszach, a pałka przyjemnie ciążyła w dłoni. Jedyne co okazało się nieprzyjemne w miarę upływu czasu, to fakt, że przeklęte żmije miały przewagę punktową, a ta nowa blondyna w ich drużynie była zaskakująco dobra. Dobra tak boleśnie, że stracili kolejne dziesięć punktów, kiedy przerzuciła kafel przez obręcz.
- Kurwa Dan! Przestań się gapić na jej tyłek i broń tych cholernych obręczy! - zrugała bezceremonialnie kapitana i obrońcę własnej drużyny, wyhamowując na moment tuż przed nim.
W odpowiedzi dostała wyciągnięty środkowy palec, a kiedy spojrzała znów w stronę zawodników, dostrzegła błysk blond włosów, który zręcznie wykiwał ścigających Gryffindoru, zabierając im kafla. Joy zaklęła szpetnie, zanim zerwała się do lotu. Coś świsnęło jej koło ucha, omal strącając z miotły. Joy wyhamowała gwałtownie, wyłapując wzrokiem zmierzający w jej kierunku tłuczek.
Po przeciwnej stronie boiska nowy nabytek Ślizgonów właśnie zawracał, by z kaflem pod pachą zmierzać w kierunku obręczy Gryfonów.
- Po moim kurwa... - tłuczek był coraz bliżej, a ramię Joy uzbrojone w pałkę, zmierzało na jego spotkanie z zaskakującą siłą i prędkością, jak na drobną siedemnastolatkę - ... trupie! - krzyknęła odbijając jednocześnie wredną piłkę w stronę dziewczyny i z satysfakcją obserwując jak kafel wypada z jej rąk, przejęty przez Jamesa Pottera, a sama Lawson odbija się od trybun, przygwożdżona do nich tłuczkiem posłanym przez Joy.
Nie zdziwiła się za bardzo, że dziewczyna mimo kontuzji i krwi zalewającej jej oko, nie zeszła z boiska. Potrafiła rozpoznać twarde sztuki na kilometr, szkoda, że w Hogwarcie niestety takowe były w deficycie. Mimo iż z przeciwnej drużyny, musiała oddać jej szacunek za zacięcie w rozgrywce i zdobycie decydujących, przeważających punktów w meczu, który właśnie zakończył się ostrym gwizdkiem.
Gryfoni schodzili do szatni pokonani, w milczeniu. Dopiero za zamkniętymi drzwiami odbyła się gorąca dyskusja na temat tego co stało się na boisku, a Joy mimo iż kochała Gyffindor, nie oszczędziła kolegom gorzkich uwag i wytknięcia błędów. Nigdy po przegranych meczach nie wychodziła z szatni w zgodzie z pozostałą częścią drużyny. Podobno miała zbyt niewyparzony język i za bardzo kąsała, kiedy była wściekła, jak teraz.
Przechodząc obok rozwrzeszczanej szatni Ślizgonów, dostrzegła nową blondynkę, stojącą w progu i przyglądającą się z politowaniem kapitanowi, który wygłaszał płomienną przemowę. Prychnęła, słysząc tego ślizgońskiego idiotę.
- Tej, nowa! - zagadnęła jednak dziewczynę, chcąc pogratulować zwycięstwa. - Niezła gra, jak się trzymasz? - spojrzała na sączący się, rozbity łuk brwiowy.
Nie czuła wyrzutów sumienia, ale była Gyryfonką, to było silniejsze od niej. Tiara nie bez powodu przydzieliła ją do domu Lwa. Może miała twardą rękę, ale miała też czasem miękkie serce, a ostatnie co chciała usłyszeć, że spowodowała komuś większą krzywdę podczas głupiego meczu.
Joy
[Dzień dobry! Dziękuję za powitanie postaci i również mam nadzieję, że posiedzę z nim trochę na tym blogu. Za wątek dziękuję, schlebia mi, że zaproponowałaś, bo Flemcia wydaje się cudną kreacją - rzeczywiście widać w jej karcie postaci zamerykanizowanie i proces odnajdywania się w szkole brytyjskiej pewnie nie raz przysporzy jej bólów głowy. W każdym razie troszkę nie widzę Scorpiusa w jej towarzystwie, nawet w odniesieniu do pojedynkowania się, więc zostawię ich na dwóch osobnych drogach :). Po prostu wydaje mi się, że mieliby ze sobą niewiele wspólnego. Ale jeszcze raz, dzięki za chęci. Życzę owocnych i magicznych wątków!]
OdpowiedzUsuńScorpius Malfoy
W pierwszej chwili zamrugała zaskoczona i zupełnie zbita z tropu, no bo czego można do kurwy nędzy nie zaczaić z jej szkockim akcentem? Otóż wszystkiego i dopiero po chwili roześmiała się serdecznie, kiedy dotarł do niej sens tego, jak mogła zostać zrozumiana. Poza tym, kto tam wie tych Amerykanów za wielką wodą, niby mówią po angielsku, ale zupełnie inaczej niż reszta świata. Nie żeby Szkoci byli inni, ale jako wielka patriotka, nie śmiałaby nigdy wrzucać na własną narodowość (Kurna młodzież wszechpolska - dop. autorki).
OdpowiedzUsuń- Na miotle trzymasz się świetnie i do tego nie mam żadnego „ale”. Pytam jak się czujesz po tym jak wyrżnęłaś w trybuny, prawie zrzygałaś się na oczach tłumów i dokończyłaś grę z rozbitą głową - wskazała na jej ranę. - Może wizyta w Skrzydle Szpitalnym? - uniosła pytająco brew.
- Ej Hamilton! - dobiegł do niej znajomy głos, kiedy Gryfoni zaczęli powoli opuszczać szatnię. - Bratasz się z wrogiem?
- Zamknij się jełopie i naucz się przejmować kafel tak jak ona i potem pogadamy! - odszczeknęła się własnemu ścigającemu, kręcąc głową z politowaniem. - Wybacz, banda pokonanych Lwów próbuje odzyskać trochę testosteronu. Gdzie nauczyłaś się t a k grać? - zapytała autentycznie zaciekawiona, ruszając w głąb korytarza prowadzącego do Zamku, tuż obok Lawson.
Kochała latać na miotle odkąd pamiętała. Podobno pierwszy raz próbowała dosiąść miotły, jeszcze zanim nauczyła się dobrze chodzić. Od pierwszego dnia wiedziała, że chce grać w domowej drużynie Quidditcha, chociaż mało który zawodnik z boiska zdawał się naprawdę podzielać jej pasję. Dzisiaj, widząc jak Lawson śmiga na miotle niczym zielona błyskawica, z jaką zręcznością wykonuje zwroty, podania i przejęcia, dostrzegła w niej bratnią duszę w tej kwestii i chociaż nie znała zbyt dobrze Ślizgonki, chociaż według niektórych, w ogóle nie powinna z nią rozmawiać, miała to serdecznie daleko gdzieś. Zwłaszcza w obliczu faktu, że być może znalazła wreszcie odpowiedniego partnera do sparingów na boisku.
Joy
Jeśli ktoś kiedykolwiek sądził, że Aleister Sheehan jest człowiekiem poważnym, to nie posiadał świadomości tego, jak niezwykle się pomylił… albo nigdy nie widział go w pijackiej akcji, co byłoby najbardziej prawdopodobne. Wrzask na środku dziedzińca w ten spokojny weekend pachnący wolnością od zajęć, w ogóle go nie przestraszył. Na całe szczęście ostatnia impreza nie wykręciła jego organizmem na wszystkie strony świata i czuł się niczym młody bóg, zatem obrócił się z ociąganiem w stronę swojej zaprzyjaźnionej Ślizgonki, lecącej w jego stronę w pośpiechu.
OdpowiedzUsuńZmarszczył na krótki moment brwi, patrząc na to co, wciskała mu do rąk. Musiał to wypić, bo ktoś ich szukał? Czekaj… Ścigał? Tak, tak powiedziała, a on, jak to on — pokiwał tylko porozumiewawczo głową. Skład eliksiru naprawdę go nie interesował, nie znał się na tym, może bardziej niż Flemeth. Hej, przecież nie próbowałaby go otruć, prawda? Ale kto, by się tam przejmował! Oczywiście, że upił całkiem sporo płynu, a wierzchem rękawa szaty, otarł co najwyżej brodę. Aleister, debilu, gdzie masz zdrowy rozsądek? Ach, tak, nie masz go, no właśnie!
Sheehan nie miał pojęcia, czego właśnie skosztował poza faktem, że było to obrzydliwie słodkie, a gdyby miał okazję powąchać miksturę, zorientowałby się, że towarzyszył jej również mdły, słodkawy zapach. Czuł jednak jej silny posmak na języku, a przelanie się jej przez gardło, było chyba wystarczającą dawką, by obraz trytonów, które podziwiał dotąd na jakichś szpicach czy dokładniejszych rysunkach rodem z ksiąg na zajęciach, gdy jedno oko miał przymknięte, a drugie zamknięte, stał się zbyt realistyczny i zarazem surrealistyczny. Coś było nie tak. Jego standardowe nieogarnięcie życiowe zostało zastąpione trudnym do opisania niepokojem i lękiem, przez który dostał aż gęsiej skórki, a ciemne włosy na karku zjeżyły mu się momentalnie. Czuł się obserwowany, jeszcze zanim wizje dziwacznych trytonów stały się tak barwne, mieszając się z rzeczywistością. Na Merlina, czaiły się na niego!
Próbował zrozumieć Lawson i to, co chciała mu właśnie w pośpiechu przekazać, ale nie było to wcale takie łatwe. Jej akcent sprawiał, że znaczenie słów albo mu całkowicie umykało, albo orientował się w nim po dłuższej chwili, albo jak już czegoś kompletnie nie zrozumiał, to nie starał się udawać, że było inaczej. Dlatego kiedy ręka Ślizgonki zacisnęła się mocno na jego przedramieniu, został zmuszony do ucieczki, zanim w ogóle o niej pomyślał. Potem jednak dotarło do niego czyhające wszędzie zagrożenie. Matka mówiła, że Hogwart jest bezpieczny... A nie, chwila... Z wyjca wynikało, że jeszcze trochę i będzie niebezpieczny przez niego. Tak, teraz to miało sens.
— Flem — Puchon wymówił wręcz żałośnie jej imię, pędząc dziedzińcem wprost do potężnych drzwi zamku, a potem wciągnęła go siłą do pierwszego korytarza, który się nawinął. — Chciałbym jeszcze żyć. Jestem jeszcze młody, nie mogę porzucić Finleya na pastwę losu, to mój ukochany braciszek.
Aleisterek
[Oh jej, jaka ona gniewna. Dziękuję za tyle miłych słów i przyznam szczerze, że ze wszystkich moich postaci na HK Jamie najbardziej przypadł mi do gustu. Mimo, że Flem oprowadzała po szkole dziewczyna, można by to zmienić na Jamie'ego jeżeli byś chciała, i twoja panna mogła być na początku bardzo sceptycznie nastawiona do niego, bo jak to on, z głową w chmurach, zaczyna dziesięć wątków na raz, w połowie urywa zdania i się wszystkim rozprasza, więc na początku mógł ją irytować, ale potem mogli się zaprzyjaźnić. No i nie zapominajmy, że Flem jest w domowej drużynie ze słoneczkiem Jamie'ego, więc on tam może siedzieć i kibicować, czy coś. Daj znać czy z tego można by coś sklecić, bo podoba mi się twoja panna. c:]
OdpowiedzUsuńJamie Horsefall-Lynch
- Qudopot? Nieźle! Sądzę, że niektórym przydałaby się wybuchająca piłka, może wtedy szybciej by się ruszali i wciskali ją do bramek przeciwnika, nie to co dzisiaj, Merlinie... - westchnęła nad porażką własnej drużyny kolejny raz.
OdpowiedzUsuńMoże nigdy tego nie okazywała jakoś przesadnie, ale każda przegrana bolała równie mocno, a tym bardziej, kiedy zdarzała się na otwarcie sezonu. Już pal sześć tych Ślizgonów, w końcu nie byli byle jaką drużyną, a z dobrą drużyną przegrać to nie wstyd, ale jednak jakoś tak... głupio.
- Piwo? Nie musisz pytać dwa razy. Jest dość wcześnie, wypuszczą nas do Hogsmeade jeśli zdążymy wrócić na kolację, a jeśli nie... mieszkam z dwójką Gryfonów, którzy już dawno odkryli tajne przejście do wioski i z powrotem - Joy uśmiechnęła się szelmowsko, mając na myśli Krosickiego i Johnsona, dzięki którym cały dom Lwów radośnie migrował do wioski po godzinach i jeszcze nikomu udało się nie wpaść przed nauczycielami.
- Pozwól się tylko ogarnąć i zostawić te graty w dormitorium - potrząsnęła miotłą na ramieniu, wciąż jeszcze w stroju do treningu i z rękawiczkami bez palców na dłoniach.
Umówiwszy się pod posągiem garbatej wiedźmy, Joy pognała do Wieży Gryfonów, gdzie w ekspresowym tempie wzięła prysznic i przebrała się w ciemne jeansy, oraz jedną ze swoich nieśmiertelnych bluz z kapturem, tym razem w przepisowych gryfońskich kolorach, nie chcąc nikgo drażnić zielenią po oczach po przegranym meczu.
Wymigała się od żałobnej popijawy na którą usiłował zwerbować ją Potter i wymknęła się przez dziurę pod portretem Grubej Damy, totalnie olewając jej zdegustowane spojrzenie, nie wspominająco o komentarzu: kiedyś dziewczęta wyglądały jak dziewczęta, a nie jak łyse bandziory z ciemnego zaułka!
Biorąc to na przekór wszystkiemu za komplement, zarzuciła na siebie jeszcze czarną skórzaną kurtkę i pognała na dół, przyczajając się za pomnikiem, opodal którego znajdowało się owo tajne przejście, furtka na wolność dla coraz to nowych pokoleń młodych czarodziei. Sprawdziła dwa razy czy ma swoją różdżkę, a także wystarczającą ilość galeonów w kieszeni, czekając na Flementh.
Dostrzegła błysk złotych włosów w końcu korytarza, a kiedy Ślizgona podeszła bliżej, psytnęła na nią cicho, wabiąc do swojej kryjówki. Za nic nie chciałaby się natknąć na woźnego, który z pewnością wlepiłby im szlaban, nieważne jak bardzo każda z nich osobno i we dwie razem były pyskate.
Upewniwszy się, że nie ma nikogo w pobliżu, Joy gestem wskazała by Flem podążała za nią, aż bezpiecznie znalazły się w tunelu prowadzącym do wioski. Tu jedyne na kogo mogły się natknąć to inni uczniowie, łamiący przepisy tak samo jak one, więc były względnie kryte.
Joy
Oliver wciąż próbował ogarnąć co właściwie miało miejsce od jakiegoś czasu w tym dormitorium. W jego dormitorium, gdzie w czwartkowy wieczór powinien ślęczeć nad esejem z Eliksirów, jeśli nie chciał podpaść Rathmann. Znowu.
OdpowiedzUsuńTymczasem siedział na parapecie wysokiego okna, przyglądając się jak - kim właściwie ona była dla Vincenta? - Flem wypala mu fajkę po fajce. Rzeczony sprawca zamieszania, ulatnia się przez okno. Przez okno? Wystarczyło tylko wspomnienie Blacka. Ta dwójka odkąd pamiętał była ze sobą blisko, nic dziwnego, skoro mieszkasz z kimś pół życia przez płot. Właściwie Oliver odnosił wrażenie, że wraz ze znajomością Vincenta, otrzymał w pakiecie czystą nienawiść Blacka. Kiedyś jeszcze się tym przejmował. Kiedyś, kiedy czystość własnej krwi była sprawą istotną dla niego samego, a wyzwiska ciągnęły się za nim po korytarzach, zanim nauczył się jak skutecznie oklepać paplające gęby i zamknąć je na dobre. Wtedy też przekonał się, że niechęć Arthura jest podyktowana zupełnie czymś innym, niż wynikami jego morfologii. Czym? Sam do końca tego nie wiedział.
W czwartkowy wieczór, kiedy naprawdę wszyscy powinni się uczyć, albo robić cokolwiek innego, tylko nie wypijać własnych, potajemnie kitranych zapasów alkoholu, w dormitorium siódmego roku działo się wiele dziwnych rzeczy. Larose jak zwykle popalał na łóżku, Krosicki wpieprzał te swoje pierogi, swoją drogą całkiem dobre, brakowało jeszcze polskiej wódki i ogórków kiszonych, wyciągniętych spod łóżka, a on, Oliver Johnson został wplątany w rolę towarzystwa dla Flem Lawson, która zdecydowanie paliła więcej niż oni wszyscy razem wzięci.
Greed, wisisz mi za to grubą przysługę, serio.
Pogroził przyjacielowi w myślach, zanim stracił wszystkie chęci do ochronienia swojej paczki papierosów przed niezniszczalnymi płucami Ślizgonki. Podsunął jej kartonowe pudełeczko, zanim zaciągnął się trzymanym przez siebie papierosem i następnie parsknął śmiechem.
- Co jeszcze zrobił Vincent, będąc małym brzdącem? - zapytał, nagle upatrując w jej osobie chodzące źródło historii o przyjacielu, a kto wie? Może dowie się czegoś, co później będzie mógł wykorzystać niecnie w stanie wyższej konieczności?
W końcu nie często miał okazję słuchać o wybrykach młodego Vincenta, znacznie częściej po prostu mu w nich towarzysząc, ale to dopiero od jedenastego roku ich życia. To co działo się wcześniej było enigmą.
- Nie wiem - wzruszył ramionami. - Przyjaźnią się odkąd pamiętam, chociaż na Merlina, nie wiem jak można przyjaźnić się z takim gburem jak Black - spojrzał przez okno na Greeda, podchodzącego do Arthura, którego jednak udało mu się wypatrzyć gdzieś w tłumie uczniów, doskonale widocznym z Wieży Gryffindoru. - Ale to ty powinnaś mieć dokładniejsze informacje na temat własnej rodziny, czyż nie? - uniósł brew, przyglądając się jej.
Stanowiła plątaninę pstrokacizny (to po Vincencie) i siły charakteru (to chyba po kimś innym) z domieszką kompletnego niezrównoważenia, skoro zadawała się z Aleisterem Sheehanem słynącym z nieogarniania rzeczywistości, jeszcze bardziej niż oni z Greedem, Korickim i Larosem w komplecie.
Ollie