To wszystko przez ten cholerny wiatr. Nigdy tego nie zapomnę. Tego jednego wieczoru życia. Paru krótkich chwil. Zachód słońca. Wielka kula odbijająca się w tafli spokojnego jeziora na błoniach. I ten wiatr. Wiatr, który rozwiewał jej włosy. Plątał je i zdawał się układać na nowo w fantazyjne fryzury. Błyszczały w świetle zachodzącego słońca. Przykuwały wzrok. Kilka niesfornych kosmyków musnęło ramię. Opadały na nie swobodnie, kusząc. Były tak blisko. Opadały na nie swobodnie, otulając je. Były tak blisko. Opadły na nie swobodnie, zawłaszczając je. A to przecież powinno być jego ramię.
13/02 | VI rok | Slytherin | czysta krew | pałkarz
cis, włókno ze smoczego serca, 13 cali, wyjątkowo giętka
Klub Pojedynków | Klub Eliksirów | Klub Ślimaka
przemycony leming górski
···
cis, włókno ze smoczego serca, 13 cali, wyjątkowo giętka
Klub Pojedynków | Klub Eliksirów | Klub Ślimaka
przemycony leming górski
···
Kiedy cię mija, mimowolnie się oglądasz. Ma w sobie coś, co przyciąga wzrok, hipnotyzuje. Wrodzony urok osobisty, arystokratyczne wychowanie, widzisz to w każdym najmniejszym geście. Jednocześnie coś dzikiego, kociego, drapieżnego. Jakby cały czas czaił się na kolejną zdobycz. Może właście na ciebie? Nie łudź się, nie będziesz celem na dłuższą metę. Ma ten brzydki zwyczaj bawienia się kolejnymi ofiarami: uwiedź, zabaw się, porzuć. Niektórzy zwalają to na plotki o jego babci, podobno wiele się od niej nauczył. Ale wiesz dobrze, że gdyby tylko spojrzał na ciebie dłużej brązowymi oczami, nietrudno byłoby się zapomnieć i ulec.
Bystre spojrzenie miga ci co jakiś czas na korytarzach, masz wrażenie, że to on śledzi ciebie, a nie na odwrót. Nie masz pojęcia, czy na jego ustach błąka się uśmiech, czy może raczej grymas pogardy tak typowy dla arystokratów. Chciałbyś dowiedzieć się, co czai się za fasadą tego intrygującego młodego mężczyzny. Podczas meczy macha pałką jak zawodowiec, powietrze zdaje się jego żywiołem, a miotła - częścią jego samego. Podziwiasz go. Na korytarzu widujesz go zazwyczaj otoczonego gromadką wielbicieli, rozdającego co po niektórym wyćwiczone uśmieszki. Innym razem dostrzegasz go z paczką kumpli żartujących z jakiegoś nieudolnego młodszego mugolaka. Na spotkaniach Klubu Ślimaka pojawia się z kpiącą miną - o ile w ogóle się zjawia. Kiedy się spóźnia, wchodzi na zajęcia jak gdyby nigdy nic. Zazdrościsz mu tej swobody, totalnego olewania. Sprawia wrażenie, jakby nic go specjalnie nie obchodziło, wszystko przychodzi mu samo z siebie, jakby nigdy w życiu nie musiał się o nic starać. Błyszczy na eliksirach, nie znasz nikogo, kto z taką sprawnością dodaje składniki i uzyskuje tak idealne wyniki. Trafienie na niego jako partnera podczas Klubu Pojedynków można uważać za traf losu jak również i za nieszczęście. Wymachuje różdżką jak szermierz, zaklęciami rzuca jak z rękawa. Często obserwujesz jego ruchy, próbujesz naśladować, ale wszystko wygląda karykaturalnie. Nie znajdziesz drugiego takiego jak on.
I chociaż obserwujesz go tak często, nie wiesz, że w kącie dormitorium bawi się w wynalazcę. Nie masz pojęcia o jego fascynacji Dowcipami Weasleyów, nie wiesz jak pasjonuje się majsterkowaniem. Nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak osobliwe jest jego ulubione danie. Nawet nie domyślasz się, co może widzieć w Ain Eingarp ani czym pachnie mu amortencja. Nie masz pojęcia, czemu wszyscy mówią do niego po nazwisku, pomijając jego imię ani że na najdrobniejszą uszczypliwość na temat słynnej starszej pani Zabini zaciska zęby i pięści. Mimo że starasz się go rozgryźć i przyglądasz mu się ukradkiem, nie znasz jego historii, nie znasz go wcale.
· chodząca sprzeczność · Ognista najlepszym lekarstwem · bilard nałogiem · hipnotyzujące brązowe tęczówki · podrywacz, flirciarz, łamacz serc - podobno po babci · perfekcjonista · niewytłumaczalna awersja do własnego imienia · arystokrata · uśmiech na każdą okazję · istny kameleon · patronus wciąż zaledwie mgiełką · do bogina się nie przyzna · serce skradzione pewnego wieczoru ·
My broken pieces, you pick them up
Don't leave me hanging hanging come give me some
When I'm without you, so insecure
You are the one thing, one thing I'm living for
· m a r u d z e n i e a u t o r k i ·
Tak, i'm lazy, karta może wydawać się znajoma, bo jest w dużej mierze sklejką dawnych kart Zaba. Sponsoring: Reece King, Bruno Mars Uptown Funk (aka piosenka Zabiniego), Maroon 5 i Sugar. Jesteśmy zapracowane i nierozgarnięte zwierze, więc nieregularnie się pojawiamy i kolejki nie trzymamy. Faworyzujemy! Wolimy zaczynanie niż wymyślanie, bo chyba w kolejce po kreatywność tośmy nie stali. Kontakt ze mną najprzyjemniejszy przed gg: 40111584, ewentualnie przez maila: ladychocolatecupcake@gmail.com
wątki[7/7!]: Fred Weasley, Addie Hallaway, Caireann Byrne, Amelia Rathmann, Beatrix Macnair, Olympe Gael, Elowen Tremaine
[Ja już posłałam maila przed publikacją, więc mam nadzieję, że doszedł i że mój pomysł nie wydał się jakiś nudny czy coś, oby nie! ;___;
OdpowiedzUsuńAle powtórzę też tutaj że totalnie widzę Wynn i Zabiniego jako wrogów! W końcu trzeba mieć wrogów, co to za życie bez nich?]
WYNN
[Kocham leminga. I Rose z pewnością też kocha leminga, ale nie przyzna się do tego, żeby przypadkiem za często na Zabiniego nie wpadać.
OdpowiedzUsuńA tak zupełnie na serio, to ja tylko tak szybciutko - powitać, powiedzieć, że tak go sobie gdzieś tam w głowie wyobrażałam i zasugerować, że Rose na pewno dostaje co nieco "stuffu" od wujka Geogre'a ;) Skrobnę do Ciebie maila w wolnej chwili, co Ty na to?]
Ah, I can see you want some good stuff, but you won't get it from me that easily.
Rose
[Bardzo mi się podoba się to całkiem klasyczne, mocne i dopracowane odzwierciedlenie młodego Zabiniego, jestem pewna, że wielbicielek tutaj mu nie zabraknie. Witam się ślicznie i życzę dobrej zabawy i owocnego pobytu na blogu, a jeśli wpadnie mi jakieś niesztampowy pomysł do głowy na temat ewentualnego powiązania między nim a moją panną, z pewnością się odezwę. Trzymaj się ciepło!]
OdpowiedzUsuńBarbie Brown.
[Dzień dobry, dziękuję za powitanie!
OdpowiedzUsuńJa też Zabiniego doskonale pamiętam i chyba jak wszyscy jestem zaskoczona zmianą wizerunku (ale pozytywnie, Reece to przepiękny facet i bardzo do niego pasuje!). Zabini niezmiennie intrygujący i uroczy, leminga chętnie sama bym mu podkradła. ;)
Również baw się z nim dobrze!]
Nikola K.
[Boziu szumiący... Pamiętamy i kochamy, liczymy na coś, coś na pewno nie wiem tylko czy z moją panną, czy nie lepiej z pewnym nieogarniętym Gryfonem, z którym to ile mnie nie myli pamięć, miał hodować jakieś stwory? Pozdrowionka i odezwę się na mailu!]
OdpowiedzUsuńBeatrix Macnair
[Cześć i czołem! Zabini i Liam to wiele ze sobą wspólnego mają :D Ten sam rok, ten sam dom, bycie częścią Ślizgońskiej drużyny Quidditcha, bycie w Klubie Elikirów. Ach, ileż tego! Marzy nam się jakiś przyjaciel od początku przygody w Hogwarcie, dzięki któremu Morrow by zobaczył, że Hogwart i Slytherin nie taki zły :) Taka luźna propozycja, bo na razie niestety nic innego nie mamy :( Tymczasem baw się tu dobrze z tym panem!]
OdpowiedzUsuńLiam Morrow
[ Czytasz mi w myślach <3 ]
OdpowiedzUsuńRoxanne Weasley
[ Posłałam maila ]
UsuńMimo przeszywającego zimna i pojedynczych kropelek deszczu, które co chwila skapywały na jej pergamin oczywiście, że uparła się by przynajmniej obserwować trening z trybun. Może chociaż tak udało by jej się dostrzec jakiś błąd w ustawieniu drużyny, który zwiększył by ich szanse przed zbliżającym się meczem. Obtłuczonym żebrom zdecydowanie taka pogoda nie służyła, ale musiała przynajmniej w ten sposób uczestniczyć w życiu drużyny, jeżeli miała sobie odmówić wejścia na boisko. Choć wyklinała się w duchu, miała jeszcze resztki zdrowego rozsądku, by tym razem odpuścić mecz. Choć czuła się dziś zdecydowanie lepiej niż wczoraj, gdy na własne życzenie wypisała się ze skrzydła szpitalnego, to miała świadomość, że gdyby teraz zleciała z miotły, albo znów oberwała tłuczkiem, musiała by się na dużo dłużej pożegnać z lataniem niż ten jeden mecz.
OdpowiedzUsuńByła tak pochłonięta wpatrywaniem się we własne notatki, tyle razy pomazane i poprawiane schematy, w dodatku rozmazane w niektórych miejscach od mżawki, która chyba w końcu odpuściła sobie na koniec wieczoru, że cudem nawet autorka tych bohomazów była w stanie cokolwiek z nich odczytać. Nawet nie zorientowała się gdy została w szatni sama... no prawie sama. Podniosła wzrok na Zabiniego, jak gdyby dopiero teraz zadała sobie sprawę z jego obecności, a raczej nieobecności pozostałych członków drużyny.
– Co...? Tak. - Odpowiedziała odruchowo, po chwili przyswajając faktyczną treść jego pytania. Wymusiła jedynie krótki i sztuczny uśmiech. Wygrają? Ciężko było jej w to wierzyć. Na tym etapie najważniejsze było idealne zgranie całej drużyny. Były marne szanse na to, że w ciągu tygodnia nagle znacząco poprawią się czyjeś umiejętności, ale należało przede wszystkim zadbać o to, żeby każdy był świadomy pozycji swoich kolegów. Musiał wiedzieć kto ma tendencję to atakowania z prawej, a kto z lewej i gdy już podejmie działanie, będzie świadom gdzie znajduje się współzawodnik. – Myślisz, że powinniście się zamienić z Macnair stronami? – Zapytała go wyczytując tą zapisaną myśl gdzieś z brzegu kartki, jednak nie musiała nawet spoglądać na jego minę, by sama sobie uświadomić, jak głupi to był pomysł i świadczył jedynie o tym, że faktycznie nie wiedziała już co ma ze sobą zrobić. Nawet jeżeli wygraliby zbliżający się mecz, to z pewnością nie cieszyła by się ze zwycięstwa tak jak powinna. Nie było by jej na boisku. Świadczyło by to o tym, że może jest zbędna i wręcz zajmuje miejsce komuś lepszemu? Może nie do końca tego świadoma, ale najprawdopodobniej odziedziczyła po ojcu niezdrową obsesję na punkcie Quiddicha. Fakt faktem, zawdzięczała temu pozycję kapitan, ale najwyraźniej kosztem zdrowych zmysłów.
– Wiem, wiem... nie musisz nic mówić. Po prostu... Zwyczajnie dobija mnie bezczynność i bezradność. – Mruknęła załamana ostatecznie składając pergamin po wyraźnych przejściach w pół, by wpakować go to torby. Przypomniała sobie jednak o pewnej ukrytej niespodziance dla drużyny, którą planowała poczęstować w przypadku weekendowego zwycięstwa. Podniosła się niechętnie i ostrożnie z miejsca, by zanurkować w odmętach swojej szafki i wyciągnąć butelkę ognistej. W obecnej sytuacji i tak pewnie by po nią sięgnęła, a tak przynajmniej nie musiała pić sama. Zerknęła na Zabiniego i wiedziała, że nie będzie musiała go długo namawiać. Ba, po jego minie, wnioskowała, że nie musiała nawet odzywać się słowem by go przekonać.
cap
Chłodny, wiosenny wiatr zmierzwił mu włosy, kiedy w towarzystwie okrzyków grupki zapalonych kibiców Quidditcha wkroczył ze swoją drużyną na boisko. Wolną dłonią przesłonił oczy, odgradzając się od rażących promieni popołudniowego słońca, w drugiej pewnie ściskając trzonek wysłużonego, ale jakże wdzięcznego Nimbusa. Ten starszy model towarzyszył mu na każdym ważnym treningu. To ta miotła zapewniła mu miejsce w składzie Gryffindoru przed kilkoma laty i chociaż nie wierzył w żadne wróżby, fatum czy inne zabobony, gdzieś w głębi czuł, że przynosi mu szczęście. Opuszkiem kciuka czule przejechał po drewnianej rączce. Ten trening był nawet więcej niż ważny.
OdpowiedzUsuńZadarł lekko podbródek, wzrokiem przeczesując zwarty szereg przeciwnej drużyny. Kącik jego ust uniósł się do góry w wyzywającym uśmieszku, kiedy napotkał spojrzenie Zabiniego. Jak doszło do tego, że w pewnym stopniu grali dziś w jednej drużynie? Jeszcze przed dwoma laty wybuchnąłby śmiechem, gdyby ktoś oznajmił mu, że z tym zadufałym w sobie, zarozumiałym Ślizgonem będzie łączyło go coś więcej. Wspólny cel. I mimo że od dłuższego czasu traktował już ich starcia bardziej jako fascynującą, przynoszącą emocje rywalizację, to i tak miał teraz zamiar pokazać mu, kto tu rządzi.
Obrzucił spojrzeniem trybuny. Mam cię. Nieprawdopodobne byłoby, gdyby Nancy Taylor opuściła chociaż jeden trening jakiejkolwiek drużyny. Nieważne czy wiało, grzmiało i padało, czy dopiero co wyszła ze Skrzydła Szpitalnego, czy następnego dnia miała mieć jakiś niesłychanie ważny egzamin, jej stałe miejsce przy barierce nigdy nie było puste. Była wysoka, szczupła i wyniosła, wszystko w jej wyglądzie wprost krzyczało, że jest tą poważną i opanowaną Krukonką z nieprzeciętnie długimi nogami. Ale nawet to nie było w stanie zagłuszyć jej wrzasku w trakcie treningów. Podczas takich starć zwykle wychodził z niej prawdziwy kibic, prawdziwy demon. Gdyby nie to, może Fred nawet odpowiedziałby na jeden z jej miliona listów miłosnych. I gdyby nie fakt, że dokładnie takimi samymi nękała Zabiniego. Trzeba było się jej pozbyć. Raz na zawsze. Ale na drodze do osiągnięciu celu stał jeszcze jeden zakład. I dość potężny rywal. Zamierzał wygrać za wszelką cenę.
Dreszcz ekscytacji przebiegł mu po plecach, kiedy wzbił się w powietrze i zawisnął kilka metrów nad ziemią, czekając na sygnał rozpoczynający grę. Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Tego jednego odruchu nigdy nie potrafił opanować. Latanie sprawiało mu dziecinną frajdę, kiedy się unosił, miał wrażenie, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Ponownie podchwycił wzrok Zabiniego. Pałka spoczywała groźnie w jego dłoni. Ułamki sekund przed gwizdkiem wyglądał jak drapieżnik gotowy do skoku. Chociaż oboje wiedzieli, że dzisiaj nie będą walczyli o punkty.
Powietrze przeciął piskliwy odgłos, czas jakby na chwilę zwolnił, a chwilę później boisko eksplodowało paletą kolorów i mieszaniną dźwięków. Weasley pomknął przed siebie, sprawnie wymijając przeciwników, odlatując od nich jak najdalej w stronę przeciwnej bramki. Odwrócił się w momencie, w którym Stansell zwiódł jedną ze ścigających Ślizgonów i rzucił kafla w jego stronę. Wychylił się w kierunku piłki, w jednej chwili pochwycił ją zwinnymi dłońmi, a mrugnięcie oka później cisnął w niekrytą przez obrońcę Slytherinu obręcz. Dziesięć punktów dla Gryfonów. Ćwiczyli ten manewr przez ostatni tydzień. Fred tryumfalnie wyrzucił obie ręce w górę, wciąż szybując w stronę potężnych pierścieni. Show must go on.
Nie kwapiąc się specjalnie do powrotu do gry, zupełnie nie tak jak miał w zwyczaju, ignorując wrzawę na boisku i zaniepokojone okrzyki padające z trybun, podleciał do środkowej obręczy i… usiadł sobie na niej. W jednej chwili pochwycił miotłę w dłonie i rozejrzał się, szukając wśród graczy jednej ciemnoskórej osoby. Zabini zamaszystym gestem odbił tłuczek i jakby Weasley ściągnął jego spojrzenie myślami, obejrzał się w jego stronę.
- Wymiękasz?!
Mimo że nie było nawet cienia szansy, by Ślizgon go usłyszał, Fred był pewien, że zrozumiał przekaz. Przeczesał włosy palcami, uśmiechnął się najbardziej uwodzicielsko jak potrafił i wskazał dłonią jedyną osobę, która z pewnością się tego nie spodziewała. Nancy Taylor. Jej policzki w jednej sekundzie nabrały odcieniu purpury, jej usta ułożyły się w kolejną obelgę. Mamy to. Stanął na miotle. Zwyczajnie stanął i udając, że wciąż świętuje zdobyte przed chwilą dziesięć punktów, zaczął na niej tańczyć. Płynął po niebie, jedną rękę wyrzucił w górę, drugą oparł na biodrach i energicznie zaczął nimi poruszać niczym hogwarcki Michael Jackson, nucąc sobie coś pod nosem. Uniósł spojrzenie w idealnym momencie, by zdążyć dostrzec pikującego w jego stronę tłuczka. Uchylił się przed nim ze śmiechem, tracąc na chwilę równowagę, lecz za moment znów z gracją pochylił się, chwytając miotłę obiema rękami i ponownie się na nią zsuwając. Stansell piorunował go wzrokiem. Z trybun niósł się wrzask.
Usuń- Kompletnie postradałeś rozum?! Ślizgoni wyprzedzili was już o dwadzieścia punktów! Co za kretyn, daj mi ktoś miotłę, ja mu pokażę, co znaczy prawdziwa gra!
Twój ruch, Zabini.
Kocham ten wątek, niezależnie od tego jak bardzo jest powalony.
Kociak tańczący na miotle
[Przepraszam, nie jest to może mój najlepszy twór, ale jako początek może być. Buziole. ❤️]
OdpowiedzUsuńBeatrix Macnair marzła. Kwietniowy wieczór nie należał do najcieplejszych, mimo że wciągu dnia świeciło słońce. Trening drużyny Quidditcha, zaplanowany na godzinę siedemnastą zbliżał się wielkimi krokami, gdy wskazówki na zegarku Beatrix nieubłaganie zbliżały się do piątki na srebrnej tarczy. Część drużyny gawędziła po chichu, ich kapitan poprawiła swój strój, a u jej stóp leżała drewniana skrzynka z ukrytymi w środku tłuczkami. Pod pachą jednego ze ścigających lśnił czerwony kafel. Beatrix nie chciała myśleć o tym jak zimno zrobi się jej, gdy już wzbiją się w powietrze. Chociaż uwielbiała pęd wiatru, jego smagnięcia na twarzy i to wyzwalające uczucie wolności, to chłód przenikający do kości zdawał się przyćmiewać wszystko inne. Lubiła latać na miotle, uwielbiała grać w Quidditcha, kochała tą rywalizację. Była cholernie dobra pałkarką, po mino pierwszego wrażenia jakie mogła budzić. Wątłą chudzina z ciężką pałką w dłoni. Ale było to mylne wrażenie, które Beatrix rozwiewała szybko i boleśnie, celnym strzałem posyłając tłuczka w niedoceniających ją delikwentów. Ściskała w dłoni trzonek swojego Nimbusa 3009, jednego z nowszych modeli miotły wyścigowej, którą ojciec podarował jej na urodziny przed dwoma laty. Jakąś szczątkową więź ojca z córką tworzyli, gdy rozmawiali o Quidditchu. Gdy Beatrix była w pierwszej klasie dyrekcja Hogwartu wprowadziła politykę otwartych drzwi, chcąc wykazać się zrozumieniem i wyciągnąć rękę do rodziców uczniów, którzy wycierpieli tyle przez wojnę. Także niektórzy rodzice pojawiali się na meczach swych pociech, obserwując międzydomowe rozgrywki. Jej ojciec też pojawił się kilkakrotnie, obserwując Beatrix uważnie. Zawsze uprzejmie wymieniał uwagi z rodzicami innych Ślizgonów, a po meczu gratulował jej dobrej gry. Jej, a czasem także Zabiniemu, gdy ten pałętał się gdzieś blisko Beatrix co niestety zdarzało się dosyć często. Byli krewnymi, dzięki Morgano jednak dalekimi ale jej ojciec zawsze zamieniał z nim dwa słowa, gdy go gdzieś dojrzał podczas pobytu w zamku. Beatrix wolała się nie przyznawać do pokrewieństwa z tym gumochłonem co udawało jej się z dużym powodzeniem, bo wyraźnie to pragnienie było obustronne.
- Dobra, zaczynamy!
Krzyk ich kapitan wyrwał ją z zadumy. Spojrzała w niebo, gdzie pięcioro członków drużyny wbiło się już w powietrze i zaczęło podawać między sobą kafla. Jedna samotna postać ich obrońcy zawisła przy trzech pętlach. Dziewczyna westchnęła, obracając się w końcu do swojego partnera. Mocno trzymając pałkę w dłoni, dosiadła swojej miotły, gotowa do wzbicia się w powietrze. Ścigający i szukający, ponieważ było zbyt ciemno na wypuszczenie znicza, pod czujnym okiem kapitan Rathmann trenowali rzuty raz po raz pikując w stronę trzech pętli. Ona i Zabini mieli własny program treningowy, polegający na odbijaniu tłuczka do siebie, a czasem gdy robiło się bardziej intensywnie wypuszczali też drugiego.
- Spuszczaj bydlaki ze smyczy - rzuciła do chłopaka, po czym wzibiła się na dwadzieścia stóp w górę. - Gdzie twój fanklub? - rzuciła złośliwie do Zabiniego, zerkając na puste trybuny. Zazwyczaj kłębiło się tam pełno fanów Zabiniego, nie mogących wytrzymać godziny bez swego idola i wdzięczących się do niech dziewczyn. Zawsze gdy to widziała, zbierało jej się na wymioty, z różnych powodów. Nie tylko dlatego, że ktokolwiek wzdychający do jej kolegi ją mierził, ale dlatego, że te obserwujące go dziewczyny, szepczące gorączkowo między sobą przypominały jej jak sama łaziła na treningi ślizgońskiej drużyny kilka lat temu, obserwując swój obiekt zadurzenia. Żałosne.
Beatrix Macnair
Świst tłuczka opadającego z zawrotną prędkością w kierunku ziemi po tym jak Zabini, jakby bez najmniejszego wysiłku, posłał go w niebo, był wprost ogłuszający. Ale pikująca w dół, w kierunku zawodników, śmiercionośna piłka była niczym w porównaniu z widowiskiem, którym uraczył ich Ślizgon. I Fred musiał to przyznać. Cholera, dobry był. Teoretycznie powinien mieć tego świadomość po niezliczonej ilości zakładów, którą na zmianę z nim wygrywał i przegrywał, ale tego popisu z pewnością się po nim nie spodziewał. Mocniej zacisnął dłonie na trzonku miotły, uważnym spojrzeniem lustrując boisko. Gdy na moment pochwycił wzrok chłopaka, musiał oprzeć się pokusie skinienia głową z aprobatą. Zamiast tego uniósł kąciki ust w górę, imitując lekko kpiący uśmiech i teatralnie przewrócił oczami. Tak łatwo wygrać mu nie da.
OdpowiedzUsuńRose trzymała kafla, kurczowo przyciskając go ręką do piersi tak, by żaden z zawodników drużyny przeciwnej nie mógł wybić go z jej dłoni. Mknęła przed siebie w kierunku obręczy, środkiem boiska, niekryta zupełnie przez nikogo. Ślizgoni szykowali się do ataku. Wszystko zadziało się w ciągu kilku sekund. Nadciągali z obu boków i od przodu, chcąc nakłonić ją do uniku, zakleszczyć, zmusić do wypuszczenia piłki. Był na to przygotowany. Podleciał na sam skraj boiska, wykorzystując to, że pozostali ścigający skupili się w stu procentach na jego kuzynce i czekał aż Rose go wyminie. Wtedy ruszył. Stary Nimbus nie był tak wytrzymały i zwrotny jak nowy model Błyskawicy Doskonałej, który spoczywał bezpiecznie w jego dormitorium, jednak nie można mu było odmówić szybkości. Dziewczyna była już tylko kilka metrów od obręczy, kiedy nagle gwałtownie wyhamowała. Zaskoczeni Ślizgoni zatrzymali się w powietrzu na moment przed zderzeniem, rezygnując z poprzedniego manewru i natarli prosto na nią. Zapora Barrenheima. Tego im było trzeba. Rose z całej siły wyrzuciła kafla w bok, w swoją lewą stronę. Fred mknący skrajem boiska, wcześniej kilka metrów za nią, przemknął obok, przechwytując piłkę i ani na sekundę nie tracąc prędkości. Zwinnie wyminął ścigających, którzy dopiero orientowali się nowej sytuacji i pchnął kafla w najdalej wysuniętą po jego stronie obręcz. Opuszki palców obrońcy, który zaklął głośno, rzucając się w kierunku piłki, zdążyły ją ledwie musnąć. Kolejne dziesięć punktów dla Gryfonów. Weasley okrążył pierścienie, zmieniając stronę po której grał. Ponownie tryumfalnie uniósł jedną rękę w powietrze, w ostatniej chwili zsuwając się z miotły i zawisnął na niej do góry nogami, o włos unikając uderzenia tłuczkiem. Wyszczerzył zęby do Macnair i posłał jej dłonią buziaka.
Pomknął dalej, widząc, że przeciwnicy nie marnowali czasu i już zdążyli przystąpić do kolejnego ataku. Wciąż wisząc głową w dół, uniósł się wyżej, trochę ponad zawodników i wyrównał lot w taki sposób, że znalazł się idealnie nad Ślizgonem mocno trzymającym w dłoniach kafla. Nogami z całej siły przywarł do miotły i niewiele myśląc, jakby było to coś nowego, wypuścił ją z rąk. W pozycji na śpiącego nietoperza opuścił się niżej, wyginając plecy w łuk, który w innej sytuacji mógłby się wydać nawet całkiem ponętny, a następnie mocno chwycił piłkę, uważając, by nie dotknąć przy okazji gracza. Jeszcze faulu by mu brakowało. Szarpał się chwilę z zawodnikiem, jak dziecko wyrywające koledze zabawkę, a kiedy wreszcie udało mu się wyrwać kafla z jego rąk, coś świsnęło mu tuż obok ucha i z całej siły uderzyło w jego udo. Wstrzymał oddech, kiedy ostry ból przeszył jego lewą nogę omal nie zmuszając go do rozluźnienia uścisku wokół trzonka. Zostanie po tym ślad Szarpnął miotłą, gwałtownie zmieniając kierunek lotu i z niewielkim trudem wgramolił się ponownie na górę. Zgromił spojrzeniem Dylana.
- Dursley, skup się do jasnej cholery!
Ukradkiem zerknął w stronę Nancy. Jej oczy błyszczały z podekscytowania, po wściekłości, którą emanowała jeszcze parę chwil temu, nie pozostał nawet ślad. Spodobał jej się nietoperz. Zaklął pod nosem ponownie, nie wiedząc, co na to poradzić i zaszarżował na obręcze przeciwników, próbując usilnie przebić się przez ich blok. Wtedy to usłyszał. Śmignął koło trybun, a powietrze przecięły dwa magiczne słowa, które rozpaliły w nim ponownie chęć rywalizacji.
Usuń- Dawaj, Weasley!
Wyszczerzył się sam do siebie.
- Dobra!
Raptownie zawrócił, wprowadzając kompletne zamieszanie na boisku, zbliżył się do Krukonki i rzucił w jej kierunku kafla. Puścił jej oczko, słysząc donośny protest ze strony pozostałych zawodników. Widząc jak dziewczyna łapie piłkę, a następnie robi się cała czerwona ze złości i zażenowania, poruszył znacząco brwiami. Miał jej dać, to dał. Czasem lubił dawać.
- Przerwa! Robimy przerwę! Weasley, ogarnij się albo zejdziesz z boiska!
Z wyrazem niepojętej satysfakcji na twarzy poszybował w stronę trawy, łapiąc spojrzenie Zabiniego. Uśmiechnął się najszerzej jak potrafił, uniósł rękę i napinając biceps, wytknął mu język, cały czas nie przestając się szczerzyć, jakby wcale właśnie nie rozwalił pierwszej połowy treningu.
Freddie, który lubi dawać
[Jeny, jak mi miło. <3 Cieszę się, że polubiłaś Carrie, bo ja od razu polubiłam Zabiniego. No jest, jaki jest, ale ma w sobie skubany to coś (pewnie dlatego taki z niego patafian XDDD).
OdpowiedzUsuńNapisałam do Ciebie na maila, chodź, napiszmy im coś. ;)]
Caireann Byrne
[Nie chciałam spamować pod kartą, więc napiszę wszystko razem z zaczęciem. Kocham Cię, kocham Zaba, mam nadzieję, że wątek będzie super i wyjdzie nam z tego jakieś supi powiązanie. I w ogóle kocham tę zmianę wizerunku i ta karta jest chyba najlepszą jego wersją <3 Miszczuuuuu!]
OdpowiedzUsuńSzkołę zakończyła dopiero w zeszłym roku, a wydawało jej się, jakby wszyscy uczniowie o niej zapomnieli. Niewiele osób podchodziło do niej po zajęciach, mimo że wyłapywała spojrzenia niektórych szósto- i siódmoklasistów, którzy pomrukiwali między sobą lub dawali sobie nabazgrane na kolanie liściki. Czasami przyłapywała się na tym, że pojawiała jej się gula w gardle. Nieważne, jak bardzo chciała odłączyć się od swoich problemów, stresu i lęków, nie mogła pozbyć się wrażenia, że ktoś wie. Ktoś wie o jej małej fermie grzybków w Zakazanym Lesie, ktoś dowiedział się o niektórych specyfikach, nad którymi pracuje po nocach w swoim dormitorium. Plotki jednak zwykle nawet nie były o niej, a miłośnicy zielarstwa przyglądali jej się głównie ze względu na tatuaże i “niezwykle mugolski styl bycia”.
Okazało się, że personel miał znacznie lepsze warunki mieszkalne niż uczniowie i jej skromny, aczkolwiek wcale nie tak mały pokoik sprawdzał się świetnie jako prywatna jaskinia i kącik, w którym mogła się schować. Oprócz podręczników o zielarstwie, niewielu starych, magicznych przyrządów, nad którymi wciąż musiała popracować, aby działały, tak naprawdę nie było tam wielu przedmiotów zdradzających jej czarodziejskość. Lubiła wieszać sztukę na ścianach, a jej szkicowniki i notatki można było znaleźć pod łóżkiem, na biurku, nawet pod poduszką i niekiedy przy klatce Tale, która zawsze konsumowała jej spisane sny i myśli z wielkim apetytem.
— Ja wiem, że nie lubisz siedzieć w klatce, ale nie mogę wziąć cię ze sobą wszędzie — tłumaczyła jej Elowen za każdym razem.
Zawsze czuła się źle z zostawianiem szczura w zamknięciu. Dlatego ten zwykle siedział na jej ramieniu w sali lekcyjnej czy na korytarzach, a nawet na szkolnej stołówce. Już nie raz zdarzyło się jednak, że gryzoń gdzieś jej się zapodział, a tupot stóp uczniów wprawiał ją wtedy w niemałe akty paniki, bo przecież nie zniosłaby, gdyby jej futrzana przyjaciółka stała się naleśnikiem.
Tej nocy Tale dzielnie siedziała w jej kapturze, gdy Elowen przemykała niczym czarna mgiełka z Zakazanego Lasu z powrotem do zamku. W torbie miała mnóstwo ziół, pod którymi jednak znajdowały się znacznie ciekawsze specyfiki. Chciała pomieszać naturalne z magicznym i wynaleźć sposób na przekonanie świata magicznego do tego, że psychoterapia z pomocą psychodelików wcale nie była głupia czy nieprzydatna. Gdy wspomniała o tym kilku przypadkowo napotkanym w pubach czarodziejom, ci ją jednak wyśmiali. Dlatego robiła wszystko po kryjomu, pod osłoną nocy. Księżyc był w pełni, co nie umknęło jej uwadze. Zawsze lubiła astronomię i gdyby nie rośliny, zapewne byłaby na stażu właśnie z tego przedmiotu. Miała wrażenie, że energia w powietrzu drżała od świateł dochodzących do niej z gwieździstego nieba.
Stanęła na chwilę na środku błoni, wdychając chłodne powietrze. Zapach nadchodzącej wiosny i rosy unosił się w powietrzu i choć nie był to aromat jej ukochanego oceanu, którym mogła delektować się w rodzinnych stronach, był to dla niej zastrzyk pozytywnej energii. Uśmiechnęła się lekko, przymykając powieki i kierując twarz ku srebrnemu globowi. Lubiła samotność. Odnalazła się w niej świetnie, mimo że będąc uczennicą Hogwartu, łapała się kilku skrzywdzonych tak jak ona osób, jakby wymienianie bólu miało w czymkolwiek pomóc. Dopiero potem pojęła, że bycie zrozumianym nie ma nic wspólnego z byciem wolnym czy szczęśliwym.
Wzdrygnęła się lekko, słysząc szelest liści w pobliżu. Nie była pewna, czy to jej umysł grał z nią w kotka i myszkę, czy gdzieś w oddali faktycznie rozszedł się dźwięk czyichś kroków.
Usuń— Kurwa — szepnęła pod nosem, chowając grzyby szczelniej pod warstwą ziół i liści nazbieranych w Zakazanym Lesie.
Bawełniana torba ze spranym nadrukiem przedstawiającym “Gwiezdną noc” Van Gogha była wypchana w szwach. Już miała cichaczem biec w stronę zamku, gdy znajomy głos rozbrzmiał w ciemnościach. “Tak myślałem, że to ty” — zahuczało jej w uszach przyzwyczajonych już do nocnej ciszy.
— Zab? — spytała szeptem, próbując dojrzeć cokolwiek.
Nie chciała ryzykować bycia zauważoną przez kogoś innego, postanowiła nie wyciągać więc różdżki. I może lepiej, bo różowy rumieniec oblał jej twarz. Nie była pewna, czy przyszedł tu, aby wypominać jej wszystko, co robili jeszcze przed jej zakończeniem szkoły, czy może chciał się z nią droczyć i przekupić ją o coś, aby tylko nie zdradził, że łazi do Zakazanego Lasu po nocach z nieznanych nikomu powodów.
Butelka faktycznie miała być zachowana na ich dzień zwycięstwa, jednak w obecnej sytuacji nie było sensu czekać. Potrzebowała rozluźniania i swoistego rozproszenia od miliona myśli, które kołatały jej w głowie. Teraz jednak wręcz wcisnęła ją w ręce chłopaka, licząc na to, że skończy temat jej idiotycznego pomysłu. Sama zdała sobie sprawę jak głupia byłaby zamiana pałkarzy, zaraz po tym gdy wypowiedziała to na głos.
OdpowiedzUsuń– Dobrze, już dobrze... wiem... poradzicie sobie... – Burknęła bez wyraźnego entuzjazmu, bo wcale nie była tego taka pewna, a zwycięstwo bez uczestniczenia w grze nie było tak ekscytujące. W ostatnim czasie miała problemy by tak silnie identyfikować się ze Ślizgońskim gronem jak miało to miejsce jeszcze parę lat wcześniej. Wiadomym było, że planuje kibicować swojej drużynie, jednak widziała w nich bardziej konkretne, dobrze znane jej jednostki, którym życzyła zwycięstwa, niżeli dumę swojego domu. Kibicowała swoim. Tym, w zielonych strojach, a nie całokształtowi Slytherinu, o ile miało to jakikolwiek sens. Podobnie czuła się gdy sama stawała na boisku. Liczyła się gra i drużyna, a nie to co reprezentowały konkretne kolory peleryn zawodników. Quiddich był dla niej wytchnieniem w trudnych momentach osobistego kryzysu jaki przeżywała i zdecydowanie ciężko było się pogodzić ze stratą tej odskoczni.
– Boję się, że sobie poradzicie beze mnie trochę za dobrze. – Mruknęła niechętnie siadając po turecku na ziemi na przeciwko niego. Oparła się plecami o jeden z filarów i wyciągnęła rękę, by zwrócił jej butelkę, gdy jego pytanie wywołało kolejne myśli, które najchętniej szybko by zagłuszyła, a alkohol nadawał się do tego znakomicie. Bała się, że nie zdąży przed końcem szkoły udowodnić sobie tego czegoś, czego nie potrafiła dokładnie określić. Że nie zbierze wystarczająco argumentów dla samej siebie, by uważać się za wystarczająco godną, gdy nadejdzie jej moment konfrontacji, który już teraz spędzał jej sen z powiek. Pokręciła tylko lekko głową i upiła kilka głębszych łyków Ognistej, która momentalnie przypomniała swój palący smak w gardle. Może nie powinna pić, by dać organizmowi lepszą szansę na regenerację, ale wiedziała, że w tym momencie to słuszniejszy wybór. Gdyby nie posiłkowała się trunkiem, nerwica, której doświadczała w tym momencie zmusiła by ją do czegoś o możliwie gorszych konsekwencjach, niż zneutralizowanie lekarstw na jeden wieczór.
– Uważasz... że jestem dobrym kapitanem? – Zerknęła na niego, doszukując się słów pocieszenia. Czasami miała wrażenie, że robiła drużynie więcej szkody niż pożytku. Zdecydowanie utemperowała agresywny styl gry, który preferowali Ślizgoni, co nie obeszło się bez niezadowolenia i tymczasowego zdjęcia paru kluczowych zawodników z pierwszego składu, ale wierzyła, że na dłuższą metę mniej fauli oznaczało większą pewność, że z kolei sędzia nie postanowi zredukować ich drużyny w czasie ważnego meczu. Wydawało jej się jednak, że brakuje jej pełnego autorytetu nad niektórymi, który osiągalny byłby na jej miejscu tylko przez płeć męską. Nie wszystko chodziło jak w zegarku, wbrew słowom Zabiniego. Pozostawało ciągle wiele pracy, a czasu było zdecydowanie za mało. Przynajmniej w oczach nadgorliwej pani kapitan.
Ciemne oczy spoglądały na nią spod zasłony długich rzęs, a z jej spojrzenia ciężko było cokolwiek wyczytać. Oceniała ją? Może współczuła? Skomplikowane było to, iż jedna Olympe nie mogła zrozumieć drugiej Olympe zerkającej na nią z odbicia wypolerowanego szkła. Ostatecznie ta prawdziwa, a w każdym razie materialna, dziewczyna uniosła kieliszek do ust, aby wypić z niego resztę i w końcu zostać sama.
OdpowiedzUsuńSama na tyle, na ile było to możliwe wśród mnóstwa ludzi kręcących się w lśniących strojach, śmiejących się, szepczących i załatwiających między sobą sprawy prywatne, biznesowe lub też te pomiędzy. Dom, czy raczej posiadłość, należała zapewne do kogoś, kogo ilość pieniędzy równowarta była ilości posiadanej przez niego władzy albo która ową władzę mogłaby kupić. Tylko ten typ osoby posiada salę bankietową, która pamięta czasy, kiedy jeszcze ten rodzaj wydarzenia nazwano by balem, zanim słowo to zaczęto kojarzyć raczej z balem maturalnym lub z czymś równie frywolnym. A miało to z nim dużo wspólnego, szczególnie fakt, że mężczyźni wbijali się w swoje szyte na miarę garnitury, a kobiety sukienki, których już nigdy po tej nocy nie zdejmą z wieszaka. I prawdę mówiąc, była to ulubiona część Olympe, która uwielbiała każdą okazję, aby zabłysnąć w czymś innym niż nudne szkolne szaty. Tak więc w czarnej satynowej sukni odgrywała u boku rodziców przypisaną jej rolę idealnej córki jak za każdym razem, kiedy wracała choć na chwilę do domu. Z nieznikającym uśmiechem słuchała, jak matka wychwala jej urodę koleżankom z diamentami na szyjach, jak ojciec z dumą mówi o jej szkolnych osiągnięciach znajomym z Ministerstwa do momentu, aż płynnie zmieni temat na coś o większym znaczeniu. Wtedy pozostawiona sama sobie była wolna, aby robić, co jej się żywnie podoba, tak długo, jak było to czarowanie jakiegoś szkolnego kolegi, który z pewnością wyglądał przystojniej w drogim garniturze. Bo czyż nie wyglądali razem pięknie? Ciekawe, czy dom jego ojca również ma salę bankietową. Niektórych znajomych ze szkolnych ławek ciężko było poznać pod błyskotkami i światłem kryształowych żyrandoli. Ale czasami i ona nie poznawała samej siebie.
Tak po pół wieczoru udawało jej się znaleźć chwilę, aby usiąść na boku pod pretekstem wysokich obcasów i gardła zaschniętego po przeprowadzeniu wielu owocnych rozmów. Z brodą podpartą na dłoni wykorzystała okazję, aby poobserwować zgromadzonych z bezpiecznego i komfortowego dystansu. Krążąc tak wzrokiem po sali, z dala napotkała spojrzenie matki, mówiące niewiele więcej, niż że ją obserwuje. Wystarczyło to jednak, aby Olympe wstała od stołu odrzucając włosy do tyłu i udając, że kogoś zauważyła, rzuciła się z powrotem w towarzyski wir.
Oli
Gdyby spojrzenie mogło zabijać, tego dnia Fred leżałby martwy na murawie, pustym wzrokiem wpatrując się w niemalże bezchmurne niebo. Kolejny raz mu się upiekło. Wiedział, że nie uniknie rozmowy ze Stansellem na temat tego, co znowu strzeliło mu do głowy w trakcie treningu, jednak był na tyle pewien swojej pozycji w domowej drużynie Quidditcha, że mógł sobie pozwolić na kolejny wybryk. Nie wiedział, czy to za sprawą jego uroku osobistego, czy raczej wrodzonego talentu do latania na miotle, wszystkie przewinienia, których dopuszczał się w trakcie rozgrywek, zawsze uchodziły mu płazem, a zakończenie spotkania ze Ślizgonami o wiele szybciej niż było to przewidziane, tego dnia było mu zdecydowanie na rękę. Satysfakcja, która go w tamtej chwili przepełniała, nie mogła się równać z żadnym innym uczuciem. Jeden zero, Zabini.
OdpowiedzUsuńChłodny wiatr omiótł jego skórę, kiedy ponownie wynurzył się z mroku szatni. Ciepłe promienie popołudniowego słońca raziły go w oczy. Mocniej chwycił trzonek miotły i przycisnął torbę treningową do lewego boku. Nie spieszył się. Napawał się każdą sekundą swojego małego zwycięstwa, nadal czując delikatne drżenie w nogach, kiedy stawiał powolne kroki na miękkiej trawie. Ciężko mu było określić, kiedy tak właściwie rozpoczęła się jego zacięta rywalizacja z Zabinim. Miał wrażenie, że w pewnym sensie było im to pisane. Dwóch jedenastoletnich chłopców z konkurujących ze sobą domów, z takim samym parciem na szkło, szalonymi pomysłami i wewnętrzną potrzebą zaprezentowania innym swoich umiejętności. Oboje świetnie radzili sobie podczas gry, mieli zbliżone poczucie humoru, identyczny temperament i powodzenie wśród płci pięknej. Gdyby od samego początku Zabini nie zachowywał się jak zadufany w sobie egoista, może nawet skończyliby jako najlepsi przyjaciele w historii Hogwartu. Razem z Addie tworzyliby naprawdę ciekawe trio. Albo gdyby Fred w drugiej klasie za wszelką cenę nie pragnął udowodnić, że gra w czarodziejskie szachy o wiele lepiej od niego (nawet z zamkniętymi oczami!). I gdyby nie wpadli na siebie podczas którejś z nocnych eskapad po zamku i nie założyli się o to, kto wykręci lepszy numer biednemu, niczego nieświadomemu woźnemu, przez co skończyli w skrzydle szpitalnym z groźbą dwutygodniowego szlabanu wiszącą im nad głowami. Albo gdyby…
Uśmiechnął się szeroko, nie kryjąc roznoszącego go uczucia samozadowolenia. Przeczesał włosy palcami, pozwalając by wiatr ułożył je w następną niezwykle fantazyjną fryzurę i wzdrygnął się delikatnie, czując gęsią skórkę powoli rozchodzącą się po jego ramionach. Spocony strój wcześniej wcisnął do torby razem z bluzą oraz t-shirtem na przebranie i teraz szedł spokojnie w kierunku opierającego się o mur chłopaka, ciesząc się pierwszymi cieplejszymi promieniami słońca, rozgrzewającymi jego nagą skórę. Przystanął, słysząc komentarz Ślizgona, unosząc zadziornie brew i opierając miotłę o swój bok.
- Gwiazdy się nie spóźniają. To inni przychodzą za wcześnie – westchnął, przymykając na chwilę powieki. Jak na wczesną wiosnę, pogoda wyjątkowo ich rozpieszczała. – Wydaje mi się, czy to był komplement? Odważne słowa jak na kogoś, kogo dosłownie przed chwilą rozłożyłem na łopatki.
Otworzył oczy i spojrzał na niego, unosząc kąciki ust w rozbawionym uśmiechu. Wiedział, że niezależnie od wyniku, w przypadku tych zawodów oboje właśnie przybliżyli się do wygranej, jednak nie mógł powstrzymać się od komentarza. Skoro nagrodą w zakładzie miała być beczka ognistej, musiał dać z siebie jeszcze więcej niż zwykle. Oparł się o mur, czując nieprzyjemny chłód rozchodzący się po całym jego ciele. Syknął cicho, krzywiąc się nieznacznie.
- Muszę jednak przyznać, że ty też byłeś niezły. Na miejscu Nancy na widok tego piruetu chyba padłbym z zachwytu i zakochałbym się w tobie jeszcze bardziej. Gdzie się tego nauczyłeś?
UsuńTrącił go ramieniem, po czym odepchnął się od ściany i wolnym krokiem ruszył przed siebie. Był w tak świetnym humorze, że nawet ten nazbyt przyjacielski gest, który zdecydowanie nie był w jego stylu, jeśli chodziło o tego Ślizgona, nie sprawił mu większych trudności. Bo chociaż mógłby przysiąc, że od czasu nieszczęsnego incydentu z błotoryjem w roli głównej ich stosunki nieco się ociepliły, nie byli jeszcze nawet w połowie drogi do tego, by zacząć nazywać się przyjaciółmi. Fred doskonale pamiętał, jak doszło do nieszczęśliwego wypadku i mimo że razem z Addie i Goldem brali w tym równie czynny udział, gdzieś w głębi miał wrażenie, że wina bardziej przechyla się w stronę Zabiniego. W końcu to on rzucił Puchonce to wyzwanie.
Pokręcił głową, wbijając wzrok w gęstwinę drzew. Zerknął za siebie, mierząc Zaba przeciągłym spojrzeniem, jak gdyby próbował go uwieść bądź, co najbardziej prawdopodobne, zachęcić do wzięcia udziału w kolejnym szalonym wyzwaniu. W tej kwestii rozumieli się bez słów. Weasley gwałtownie szarpnął za swoją miotłę i uniósł ją w powietrze, patrząc w stronę chłopaka z dzikim błyskiem w oku. Nie miał ochoty na robienie zapasów mandragor, nie chciał dodatkowo psuć sobie humoru, ale czuł, że wciąż mu mało adrenaliny. Może faktycznie trening trwał jednak za krótko.
- Masz szansę się odgryźć, Zab. - uśmiechnął się przelotnie i jednym zwinnym ruchem wskoczył na miotłę, pozwalając by torba z rzeczami obiła się o jego udo. – Ścigamy się do tamtej wierzby? Czy masz dość przegrywania na dziś?
Zadziorny pajac