Neville Longbottom
30 VII 1980 ♦ były gryfon ♦ były nauczyciel ♦ obecny dyrektor we własnej osobie ♦ opiekun koła zielarskiego ♦ krew czysta ♦ różdżka z wiśni z włosem jednorożca; 13 cali; odpowiednio giętka ♦ boginem już nie Severus Snape ♦ patronusem sokół ♦ Pielgrzym ♦ powiązania
Wszystko zostało już opowiedziane. Wszystko zostało napisane. Wszyscy wiedzą, co zrobiłeś i jakie miałeś ku temu powody. Wszyscy wiedzą, skąd pochodzisz, jaki byłeś, z kim byłeś, kogo kochałeś, kogo zabiłeś oraz z kim się rozstałeś. Wszyscy przeszli z tym do porządku dziennego i tylko czasem jeszcze słyszysz szepty za swoimi plecami, kiedy mijasz grupkę pierwszorocznych. Chodząca sensacja, przez pierwsze dwa tygodnie. Już wiesz, jak czuł się Potter przez tamte siedem lat i możesz tylko dziękować Merlinowi, że to nie ty byłeś tym chłopakiem z przepowiedni.
Wróciłeś tutaj, do Hogwartu, bo gdzie indziej mógłbyś? Zająłeś się tym, co potrafisz najlepiej, zająłeś się Zielarstwem. Nigdy nie przypuszczałeś, że stara McGonagall kiedyś odejdzie na emeryturę, wcześniej pisząc kilkustronicowy list do Ministerstwa rekomendujący cię na jej następcę. Szczerze mówiąc, wolałbyś, żeby to ona nadal zawiadywała tą szkołą. Albo Dumbledore, którego grób widzisz z gabinetu. Jego gabinetu, za cholerną Chimerą, która czasem dla żartu nie chce cię tam wpuścić, nawet jeśli siódmy raz podajesz hasło, które sam wymyśliłeś.
Merlinie, nie nadajesz się do tej roboty. Dyrektorowanie ci nie wychodzi, bo przecież widzisz, jak oni zasypiają na tych nudnych zebraniach, zamiast ci, kurwa, pomóc prowadzić cały ten magiczny kram, w kierunku odwrotnym niż ku całkowitej kompromitacji i samozagładzie. Chciałbyś, jak Albus Dumbledore, służyć każdemu dobrą radą, zamiast tego śmiejesz się skrycie z wybryków własnych uczniów, by fakt wyciągnięcia z nich konsekwencji zrzucić radośnie na opiekunów domów. W końcu jesteś dyrektorem, musisz umieć delegować zadania.
Wciąż jednak nie umiesz uwarzyć porządnego eliksiru, wciąż nie latasz na miotle i może tylko czasem trochę za dużo pijesz, trochę mniej się śmiejesz, a twoje spojrzenie jest trochę bardziej nieobecne. I nie, nie jesteś Złotym Dzieckiem Gryffindoru. Masz trochę wad, a nawet więcej. Starasz się być miły, dobry, uczynny i szlachetny, a wychodzi jak zwykle.
Chciałbyś się kiedyś po prostu wyspać. Chciałbyś kiedyś po prostu zapomnieć. Chciałbyś kiedyś znów być po prostu Nevillem Longbottomem.
Odautorsko:
W tytule George Gordon Byron - Giaur.
Fc: Bradley Cooper.
Kontakt: wiredered@gmail.com
Achtung! Piszę głównie w weekendy, na tygodniu życie męczy mnie zbyt mocno.
W tytule George Gordon Byron - Giaur.
Fc: Bradley Cooper.
Kontakt: wiredered@gmail.com
Achtung! Piszę głównie w weekendy, na tygodniu życie męczy mnie zbyt mocno.
(Panie dyrektorze, proszę doprowadzić tę budę do porządku.)
OdpowiedzUsuńanonimowy podpis
[Wspaniała kreacja dorosłego Nevilla, bardzo mi się podoba. Najfajniejszy dyrektor jakiego można by sobie wymarzyć. Nie naucza już co prawda, ale może wciąż chętnie przekazuje wiedzę i słowo otuchy zagubionym uczniom, siedzącym w cieplarni po godzinach. A jak nie, to pozdrawiamy i życzymy mnóstwa wątków.]
OdpowiedzUsuńBeatrix Macnair
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń[Mnie tu formalnie nie ma, ale nie mogę się powstrzymać, by nie szepnąć, że miło widzieć tak wykreowanego dyrektora i to jeszcze tego samego dnia, w którym sama zastanawiałam się nad tym, czy by przypadkiem nie dołączyć jako jego żeński bądź męski potomek. Wyprzedziłaś. :) ]
OdpowiedzUsuń[Hasło to mimbulus mimbletonia?
OdpowiedzUsuńAż się serce łamie przez pewnego rodzaju zrezygnowanie, które bije z treści, i przez wzmiankę o piciu, bo przecież chciałoby się wszystkiego, co najlepsze dla Neville’a, dla wszystkich zresztą, którzy przebrnęli przez wojenny koszmar, ale dla Neville’a szczególnie. Mam nadzieję, że jednak, tak w ogólnym rozrachunku, życia ma dobre i że jako dyrektor docenia oddanie uczniów, które na pewno ma.
Cześć, kierowniku, bardzo ładnie napisana karta.]
Edgar Fawley
[Panie dyrektorze! Co złego to nie my!]
OdpowiedzUsuńWYNN
[Interesy z panem to będzie przyjemność, naprawdę! (ale my chcemy być jednak w tym kółku zielarskim, no, będziemy jara... ekhm! tylko sadzić, prze psora!) Proszę tylko się więcej śmiać z tych wygłupów, to będzie pan mniej widzieć!]
OdpowiedzUsuńi tak wepchniemy się na te kółko, nie ma wyjścia, peace!
[Ja tu tylko wpadam przywitać wujka Neville'a, podziękować za słoiki z domu i dać znać, że Potter kazał ucałować. A tak serio, pan dyrektor jest naprawdę pięknie ludzki i, jak już ktoś nade mną stwierdził, przeuroczy, nawet jeśli trochę (bardzo) zmęczony. Oby się wreszcie porządnie wyspał! Oczywiście życzę super zabawy, bo wątków z takim Longbottomem na pewno brakować Ci nie będzie.]
OdpowiedzUsuńAlbus Potter
[Też niczego niestety nie mam, ale jak tylko na coś wpadnę, to niezwłocznie wpadnę na wątek. Szczególnie z dyrektorem, który tak chętnie rozdaje punkty. :D]
OdpowiedzUsuńEdgar Fawley
[Dotarło do mnie info o przybijaniu żółwików na cierpieniu ucznia, nie omieszkam zgłosić to do odpowiedniego organu w Ministerstwie Magii. *parsk*]
OdpowiedzUsuń[Cześć, wujaszku! <3 Na tę chwilę tonę w nadmiarze wątków, ale obiecuję, że kiedyś porwę Cię na jakiś nietuzinkowy, komediowy wątek, bo tak.
OdpowiedzUsuńP.S: dlaczego tylko Al dostaje prowiant, hm? To rażąca niesubordynacja, ja sobie wypraszam takie traktowanie! Chcesz, bym umarł z głodu, wujku?]
Ten lepszy brat
[Panie dyrektorze, dziękujemy za wspaniałe powitanie w tej jeszcze wspanialszej placówce oświatowej! Mamy nadzieję, że ta zgraja podtrzyma dobre imię Godryka Gryffindora i nie narobi (zbyt wiele) zamieszania. Nikola może kiedyś przyjdzie do pana dyrektora na herbatkę, pomarudzić o życiu i byciu cieniem ojca (i zostawi parę listów miłosnych pod posągiem Chimery, bo tak fajny dyrektor zdarza się raz na tysiąc lat, trzeba mu poprawić humor jakimś głupim wierszykiem), ale na ten moment niczego nie proponuję. Może jak się pojawię z moją buntowniczą panną, to wyślą ją na dywanik, na razie życzę wspaniałej zabawy!
OdpowiedzUsuńI oby Neville w końcu porządnie odpoczął, bo to taki fajny facet, zasługuje na szczęśliwe życia z dala od głupich żartów Chimery. ;)]
Nikola K. i lj dawson w roboczych
[Zacznę od tego, że nie potrafię sobie wyobrazić lepszego Neville'a. Karta jest tak dopracowana i tak pięknie napisana, że człowiek dosłownie czuje wszystkie te emocje, które się z niej wylewają. To naprawdę kawał dobrej roboty, tak powinno się robić karty! Och. I muszę jeszcze pochwalić wizerunek. Bradley Cooper! *pisk* <3
OdpowiedzUsuńPrzychodzę po wątek, bo mimo że z panem kapitanem Freddiego ściśle łączy Quidditch, to mam ochotę spróbować czegoś innego. Myślałam, że relację pana dyrektora i psotnego Gryfona można oprzeć nie tylko na tym, że rodzice Freda znają się z Nevillem, ale też na kompletnym braku talentu Freda do zielarstwa. I szczerze - marzy mi się, żeby mój nierudy Weasley miał okazję napić się ognistej z Longbottomem. Tylko nie wiem czy pan dyrektor by na to poszedł, więc zanim zacznę kombinować dalej, poczekam na Twoje zdanie <3
Z tego mogłoby wyjść coś fajnego, gdyby tylko zawikłać ich znajomość :D]
Freddie - mały alkoholik
[Nawet nie wiesz jak bardzo cieszę się, że udało mi się kartą przekazać charakter i aurę bijącą od Bastiana. <3 Co do przyjmowania dzieci kryminalistów, to myślę, że Hogwarccy nauczyciele już tak po prostu mają. A Bastian nie omieszka się tego wykorzystywać, bo przecież nie mogą karać go tylko za nazwisko. Na wszelkie inne rzeczy, które Lestrange wyprawia spuszczę kurtynę milczenia.
OdpowiedzUsuńI ja chciałam napisać jak bardzo podoba mi się karta Neville’a – jego dorosła kreacja jest wspaniała, nadal jest tym, kochanym Nevillem, choć bije też od niego smutek, który aż mi się udzielił. Jak Longbottoma kochałam tak kocham i teraz. <3
Bardzo, bardzo chciałabym napisać wspólnie wątek, bo przecież te nazwiska aż się o to proszą. Oczywiście Bastianowi, mimo tego jego całego szaleństwa, zdarza się też myśleć trzeźwo i dyrektorowi nic robić nie będzie chciał, ale. Z pewnością wiele się od ojca nasłuchał i pewna uszczypliwość i złośliwość w stosunku do dyrektora by została.
I tutaj przejdę płynnie do pomysłu na wątek – widziałabym tutaj rozmowę w samym gabinecie dyrektora – może Bastian przesadziłby z jakimś numerem i za to zostałby w trybie natychmiastowym wysłany do Longbottoma na bardzo poważną rozmowę, jeszcze nie ważącą jego pozostaniu w tej szkole, ale być może było blisko. Mam w wyobraźni taką napiętą atmosferę, ważenie słów (zwłaszcza ze strony Bastiana, który z jednej strony wylecieć nie chce, siedzi przed dyrektorem, więc musi zagrać odpowiednią rolę, ale drugiej jakiś pogardliwy komentarz pewnie będzie cisnął mu się na usta…). A i Neville zapewne rodu Lestrange jak nienawidził, nienawidzi i teraz.
Nie wiem co o tym wszystkim sądzisz?]
młody Lestrange
[O tuż to, właśnie tak to widzę. Analogia do relacji Snape’a i Harrego całkiem trafna. :D
OdpowiedzUsuńMówiąc szczerze chętnie poszłabym tutaj w improwizację, myślę, że każdy najdrobniejszy gest, słowo będzie miało znaczenie, więc w sumie ciężko określić co będzie się działo później.
Co o tym sądzisz? Czy wolisz może coś jeszcze ustalić?]
Lestrange
[O tak, jakoś wyjątkowo za nią tęsknię. <3
OdpowiedzUsuńPoczątek chętnie przyjmę, a laniem wody się nie przejmuj - sama często to robię i śmiało mogę powiedzieć, że to uwielbiam. :P]
Lestrange
— Skoro jesteśmy już po ćwiczeniach Evanesco na igle, które przeszły pomyślnie — zaczęła Narcissa, wstając od swojego drewnianego biurka, a następnie w dół z murowanego podestu w zapełnionej uczniami sali do transmutacji. — A przynajmniej większości z was… Z czego się śmiejesz, Fletcher? — kobieta zatrzymała się przy jednym ze stolików po lewej stronie, mierząc Gryfona srogim wzrokiem. Chłopak zaraz zreflektował się, powstrzymując na siłę swój uśmiech, równocześnie nie patrząc w górę na stojącą nad nim rudowłosą kobietę. Przemilczała jeszcze chwilę, po czym postawiła kilka wolnych kroków, nie spuszczając z Gryfona swojego wzroku. — To bardzo trudne zaklęcie, nikomu z was nie udało się ono za pierwszym razem, ani za dziesiątym. Po czterdziestym zniknęły pierwsze igły, a chowanie ich w kieszeń nie zaliczam za wykonane zadanie, Fletcher.
OdpowiedzUsuńWiedziała. Zawsze wiedziała, że któryś z uczniów postanowi ukryć maleńką igłę chociażby pod siebie samego, by tylko nie przyznać się, że wypowiadane setny raz zaklęcie nie zadziałało. Narcissa miała na to swoje sposoby, zresztą nietrudno było machnąć różdżką, by po chwili dowiedzieć się ile pozostało igieł w klasie i gdzie konkretnie się one znajdują. Czasami odnajdywały się same, gdy ktoś syknął z bólu, kiedy przez przypadek nadział się na ostrą metalową końcówkę. Czasami wpinali je w szaty, czasem chowali po kieszeniach, ale jej ulubione przypadki wiązały się z chowaniem igieł tuż pod siebie. Wystarczyło usiąść, pokręcić się chwilę, by zaraz wybrzmiało głośne ała! na całą salę.
Było w niej znacznie jaśniej, niż to zapamiętała z własnych lekcji, ale może to dlatego, że uczyła tu znacznie inna osoba, niż jaką była ona sama. Dodatkowo z pomieszczenia zaginęły wszelkiej maści ptaki, na których od pojawienia się Narcissy transmutacje nie są przeprowadzane. Wszystko z jej małej miłości do Carbo, który siedział na metalowym drążku, uważnie przyglądając się całej sali. Niekiedy wzbijał się w powietrze, wyłapywał podawane sobie z rąk do rąk uczniowskie liściki, które następnie wrzucał do kosza lub na biurko właścicielki. Nigdy go tego nie uczyła, kruk zdawał się interesować jasnym przedmiotem, który tajemniczo poruszał się po ławkach i w ramach polowania, zabawiał się w powstrzymywaniu nawet tak niemych rozmów.
— Czas teraz, abyście spróbowali swoich sił na mięczakach, dla przykładu możemy wykorzystać ślimaki. Dlatego proszę każdą z pań o powstrzymanie swojego krzyku, gdy przed nią pojawi się to małe zwierzątko — uprzedziła Narcissa, zanim machnęła hebanową różdżką, wyjętą z lewego rękawa. — Wasze zadanie polega dokładnie na tym samym, różnica polega na tym, że jest to trudniejszy etap… — kobieta nie skończyła własnego zdania, ponieważ przerwał jej dźwięk skrzypiących drzwi, które po chwili lekko trzasnęły, jak to już miały w swojej przypadłości. Carbo skrzeknął, zatrzepotał skrzydłami, poruszony całym zajściem. Za to rudowłosa przystanęła w drodze do biurka, gdzie ponownie miała pokazać, jak rzuca się omawiana zaklęcie. Czuła jak lekka złość spóźnieniem opanowuje jej umysł, jednak odetchnęła i obejrzała się za ramię, co zdążyła zrobić już cała klasa. Przed drzwiami stał nie kto inny, jak dyrektor Hogwartu, owiany sławą Neville Longbottom. Wyglądał na lekko zdyszanego, na pewno zdenerwowanego, a w ręku dzierżył zwitek papieru. Narcissa zmarszczyła brwi, złość natychmiast ustąpiła zdezorientowaniu, aczkolwiek po swojej twarzy nie dała tego poznać.
— Czym zaszczycam sobie tę wizytę, dyrektorze? — zapytała zaintrygowana swoim poważnym, kobiecym głosem, gdy odwróciła się w jego stronę.
Mountbatten
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńDrzwi cieplarni uchyliły się z ledwie słyszalnym skrzypnięciem. Gdyby wcześniej nie udało mu się wyrwać tej cholernej mandragory, z pewnością nawet by tego nie wychwycił. Wstrzymał oddech, czując jak serce tłucze mu się w piersi i nerwowo rozejrzał się na boki w poszukiwaniu najlepszej kryjówki. To nie był pierwszy raz, kiedy zakradał się do szklarni. Ba, byłby szczęśliwy i z pewnością żyłoby mu się o wiele lżej, gdyby nie musiał przychodzić w to miejsce regularnie. Duchota panująca w pomieszczeniu przyprawiała go bowiem o zawroty głowy. Obezwładniająca cisza, która zwykle towarzyszyła wszystkim jego nocnym eskapadom i która z reguły napawała go swego rodzaju ekscytacją, a nawet wprowadzała w stan niezrozumiałego podniecenia, w cieplarni doprowadzała go do szału. Nienawidził babrania się w ziemi.
OdpowiedzUsuńPrzypadł do podłogi i na czworakach przemknął w kierunku długiego stołu znajdującego się na samym środku szklarni, w dłoni nadal ściskając biedną mandragorę. Cieszył się, że wcześniej rzucił na nią silencio. Słabe światło księżyca sączące się przez stare, wysłużone okna, skutecznie budowało atmosferę napięcia i grozy. Odgłos kroków stopniowo narastał. Niespodziewany gość niespecjalnie się spieszył. Przemierzał wnętrze zupełnie jakby przyszedł tu na nocny spacer, jakby kontemplował piękno otaczających go roślin albo… jakby czegoś szukał. Lub kogoś. Z pewnością nie mógł być uczniem nielegalnie wykradającym rzadkie i drogie składniki do eliksirów, które z powodzeniem mógłby odnaleźć właśnie w tym miejscu. Tamci zachowywali się zupełnie inaczej i z reguły byli skory do rozmowy. Zwłaszcza po pociągnięciu łyka z butelki ognistej, którą Fred zwykł zabierać na te wyprawy ze sobą.
Kiedy nieproszony osobnik minął jego kryjówkę, zaryzykował wychylenie głowy i obrzucenie tajemniczego przybysza jednym szybkim spojrzeniem. Zmrużył oczy, próbując w ciemności dojrzeć chociażby kolor włosów, jak się okazało, wysokiego mężczyzny, ale wszystkie te próby spełzły na niczym. Zaczął się wycofywać, kiedy czarodziej nagle obrócił się w miejscu i Fred mógłby przysiąc, że przez tę krótką chwilę zdążył zauważyć jego znikającą pod stołem, zaskoczoną głowę. Mocno przygryzł wargę, powstrzymując się od oczywistego przekleństwa i przycisnął do piersi sfatygowaną roślinę. Pot oblał mu plecy, przylepiając koszulkę do jego skóry. Czekał. Cisza przeciągała się w nieskończoność. Dopiero po kilku długich minutach, pewien, że mężczyzna zdążył się już oddalić, pozwolił sobie na ciche westchnięcie. Najzwinniej jak umiał, wyczołgał się tyłem spod stołu, uśmiechając się do siebie. Nie pierwszy raz prawie go przyłapano podczas nocnej wyprawy, jednak z tej akcji był wyjątkowo dumny. Tak dumny, że nie zwrócił uwagi na wciąż niedomknięte drzwi szklarni. Ani na fakt, że nie słyszał odgłosu oddalających się kroków. Podnosząc się, zachwiał się delikatnie – duchota i niewielka ilość alkoholu we krwi robiły swoje – i wyciągnął rękę w bok w celu znalezienia oparcia. Nieuważnie zamachnął się, strącając jedną z glinianych donic na podłogę i podskoczył w miejscu, słysząc jak roztrzaskuje się z donośnym trzaskiem. Pomieszczenie rozświetliło blade światło.
- Hej! – krzyknął, przesłaniając oczy dłonią i próbując dopatrzeć się czegokolwiek w oślepiającym blasku. Zamrugał kilkukrotnie, chcąc przywrócić sobie ostrość widzenia i zmarszczył brwi, kiedy w końcu wyraźniej dojrzał sylwetkę stojącego przed nim mężczyzny. Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, oddychając niemalże z ulgą. Mandragora nadal zwisała z jego dłoni.
- Niszczę? - odparł z udawaną urazą, wolną rękę opierając na swojej piersi. Pokręcił głową, mierząc dyrektora spojrzeniem od stóp aż po głowę i westchnął, opuszczając ramiona jakby w geście rezygnacji. – Masz mnie, wujaszku. Prawda jest taka, że… - ze smutkiem obrzucił wzrokiem naprawdę biedną roślinę dzierżoną w dłoni. Nawet przez chwilę nie pomyślał o tym, żeby wyjawić prawdę. Nie miałby nawet pojęcia od czego zacząć wyjaśnianie całej tej sytuacji. Poczuł, że na myśl o ukrytym w Zakazanym Lesie błotoryju, który zbliżał się już do kresu swego życia, ściska mu się serce. Przynajmniej skruchy nie musiał udawać. Umysł lekko spowolniony przez działanie whisky podsuwał mu same idiotyczne, choć całkiem kreatywne wymówki. Ponownie spojrzał na profesora i machnął ręką jakby od niechcenia. – Ach, szkoda gadać. Historia o złamanym sercu pełna cierpienia, bólu i chęci odkupienia win. Bardziej interesujące jest dla mnie, co ty tu robisz.
UsuńPrzechylił głowę i zbliżył się do Neville’a o kilka kroków, ponownie uśmiechając się promiennie. Kosmyki włosów już lekko mokre od potu przylepiły mu się do czoła, sprawiając, że wyglądał tak niewinnie jak tylko potrafił. Wiedział, że nie da rady oszukać Longbottoma, ale nie zaszkodziło przecież spróbować. Musiał odwrócić jakoś jego uwagę. Zwłaszcza, że z miejsca, w którym stał, z łatwością mógłby dostrzec stojącą obok wejścia, w jednej czwartej pustą butelkę ognistej whisky. Aż dziwne, że dotąd jej nie spostrzegł. Może jego tata przymykał oko na wszystkie mniejsze i większe wybryki Gryfona, ale nie był pewien czy informację o upijającym się w samotności w cieplarni synu, przyjąłby z równą pobłażliwością. Zwłaszcza, gdyby dowiedział się dlaczego to robił.
Jakieś to słabe, ale się rozkręcimy.
Niewinny Freddie
[Podglądacz!]
OdpowiedzUsuńGłośny płacz, odbijał się echem od strzelistych wysokich ścian hogwarckich korytarzy – przerażony, zduszony, w głębi gardła przeradzający się w bezsilny skowyt. Głuchy dźwięk upuszczonej na kamienną podłogę torby wypełnionej ciężkimi książkami i drewno różdżki odrzuconej metry dalej – pozbawiona czarodziejskich dłoni, tańcząca w upadłym tchnieniu bezużyteczność. Mokre łzy i łapczywie nabierany drżącymi wargami oddech, paraliżujący ciało strach na widok leżącego na ziemi ciała. Może to był jej przyjaciel, może młodszy brat, może ktoś obcy lub zaledwie kilka razy widziany na korytarzu człowiek, choć to wszystko mogło wydawać się bez znaczenia, po zobaczeniu tak skatowanej skóry, plam krwi i zsiniałej, spuchniętej twarzy.
OdpowiedzUsuńMłody Puchon, trzecio- a może czwartoklasista, mugolak a może półkrwi – Lestrange nie wiedział, nawet nie się nad tym skupiając, potrzebując jedynie kogoś na kim mógłby się wyżyć, przelać na niego krążącą mu od rana w żyłach palącą wściekłość, poprzez znęcanie wynagrodzić sobie wszystkie dzisiejsze irytacje. Niemal od samego bolesnego przebudzenia, trawił go zły humor, pogłębiany niemal z każdą kolejną godziną – gdy w czasie śniadania słuchał rozmów tych, którzy wstydzili się swojego nazwiska, mimo, że powinni nosić je z dumą, gdy na eliksirach przez zdradzające drżenie dłoni skaleczył się nożem nie będąc w stanie posiekać składników tak drobno, jak wymagała do tego mikstura, gdy jedna ze szlam pałętających się po Hogwarcie zamiast z pokorą i strachem przyjmując jego ostre, prześladujące słowa odważyła się splunąć mu pod nogi, zaklęciem odbijając jego urok, z uśmiechem, który pragnął zmazać jej z odpychającej twarzy oglądając jego rozmowę z nauczycielem po raz kolejny odbierającym punkty Slytherinowi. Wszystko to tylko bardziej i bardziej rozniecało tlącą się w jego umyśle irytację, doprowadzającą go szału. Więc musiał znaleźć kogoś, kogokolwiek na kim mógłby się wyżyć i odprężyć zsyłając na niego swoje okrucieństwo.
Młody Puchon – niewinny a może aż nazbyt winny, gdy biegnąc korytarzem wpadł na Lestrange’a, niemal strącając mu z ramienia torbę, zamiast usłużnych przeprosin próbując go zignorować, na jego zimny głos, reagując tylko kpiącą uwagą na temat ojca i nazwiska.
Bastian nie kontrolował się, w szaleńczym transie osnuwając chłopaka ostrymi zaklęciami, mimo prób jego obrony boleśnie rozcinającymi jego skórę, rzucając go bezwładnie na podłogę. Szmaciana lalka, obrzydliwa ofiara, nareszcie, tak upojnie poddana całkowicie jego woli i pragnieniu zadania cierpienia. Nie zauważył, kiedy wszystko to zobaczyło paru uczniów ani kiedy ta sama głośno płacząca dziewczynka pobiegła po pomoc. Dopiero gdy jego różdżka wysunęła się z jego dłoni trafiając do rąk profesora, a on sam został odciągnięty przez Puchona, wytrzeźwiał, z zaciśniętymi w złości wargami słuchając wściekłych zdań nauczycieli, kątem oka obserwując upajające dzieło zniszczenia – pielęgniarkę nad skatowanym ciałem chłopca, lewitujące nosze i ciche słowa, że przyszli w odpowiednim momencie, bo mógłby z tego nie wyjść.
Sądził, że wszystko jak zawsze skończy się szlabanem, nudnym i zajmującym czas, ale nadal głaszczącym go wspaniałą bezkarnością. Może dlatego na profesora patrzył z wywyższającym się uniesieniem brwi, zmarszczonej dopiero w momencie, gdy nie odzyskał różdżki a zamiast na szlaban skierowano go natychmiast do gabinetu dyrektura. Dyrektora, który przecież niemal nigdy go u siebie nie przyjmował. Bastian nie przeczuwał, że przyjdzie mu zmierzyć się z samym Longbottomem, a wszystko to napawało go niemal podekscytowaniem, przeszytym może tylko trochę dziwnie niepokojącym podszeptem, że tym razem mogą go wydalić.
Podając hasło chimerze, nadal pozbawiony różdżki, Bastian czuł się dziwnie nagi, nieprzyzwyczajony do pustki w kieszeni szaty. Nie wiedział jeszcze jak przeprowadzić całą rozmowę, wciąż nie mogąc zdecydować się czy bardziej zależy mu na zirytowaniu dyrektora czy może jednak na możliwości kontynuowania nauki w Hogwarcie.
Lestrange
O Longbottommie słyszał wiele, jako dziecko z rozszerzonymi w podekscytowaniu oczami słuchając opowieści ojca o torturach, którym poddawał jego rodziców. Uwielbiał te historie, chłonąc każdy najmniejszy szczegół, chcąc poznać każdą reakcję i skutek kolejnego cruciatusa, zapamiętując wspaniały obraz ojca – władcy, współpracującego z nigdy nie poznaną, a ulubioną ciotką, której oczy dumnie obserwowały go z rodowego drzewa genealogicznego. Alice i Frank, dwóch autorów, dwóch śmiesznych ludzi, którzy nawet w cierpieniu nie potrafili odpowiedzieć na kilka prostych pytań. I Longbottom, który tym smutnym faktem, stracił swoje piękne dzieciństwo. Smutny, śmieszny Neville, który teraz pełnił rolę dyrektora szkoły, a którego napięcie mięśni i zdenerwowanie po przeczytaniu nazwiska Bastiana w czasie tej pierwszej Wielkiej Uczty, jedenastoletni Lestrange przyjął z wielkim rozbawieniem.
Usuń- Panie profesorze. - Bastian przekroczył próg do gabinetu dyrektora, kiwając głową w odpowiedzi na jego zaproszenie. Rozsiadł się wygodnie w fotelu naprzeciwko niego, uważnie zapamiętując każdy szczegół pomieszczenia. Słowa Longbottoma doleciały do niego, jakby z opóźnieniem, leniwie przebijając się przez jego myśli. Taak, Lestrange chciał go ośmieszyć i przypomnieć o wszystkich jego krzywdach, od tak, dla podtrzymania w sadystycznej zabawie tradycji rodu.
Dopiero po chwili napiętej ciszy, wyprostował się i przysunął do blatu biurka, opierając na nim dłonie, całkowicie skupiając wzrok na twarzy dyrektora. Powstrzymał drgnięcie warg w uśmiechu, na samo określenie jego zachowania.
- Być może ten Puchon sobie na to zasłużył. Obraził mojego ojca i nazwisko, a bardzo nie lubię, gdy ktoś… Nie traktuje mnie poważnie. Z resztą nie tylko ja, wielu ludzi, jak pan profesor sam dobrze wie – Posłał w kierunku dyrektora uśmiech – niby grzeczny, choć w rzeczywistości zdecydowanie za mocno przesycony ironią. – Oczywiście jest mi niezmiernie przykro, że chłopak tak ucierpiał, przyznaję. – Uniósł dłonie w obronnym geście. – Mam problem z kontrolowaniem złości. – Udawana skrucha i zmartwienie, teatrzyk - może dla niego, może dla dyrektora, a może dla nich obu, by tylko szybciej zakończyć tę rozmowę.
- Chcę odzyskać moją różdżkę. – Bastian zmienił nagle ton, pozwalając przeniknąć do jego głosu niciom chłodu.
Lestrange
Niech pani nie przerywa. Obiło jej się o uszy, a ona na końcu języka miała odpowiedź, że przecież już to zrobiła. Przemilczała to jednak, obserwując dyrektora, jak przystaje pod ścianą, jednocześnie karząc nie zwracać na siebie uwagi. Jakże miałaby tego nie robić? Na lekcji, którą właśnie prowadziła zjawia się sam dyrektor Hogwartu, przerywa jej wykład, a do tego staje w cieniu sali, udając że go tu nie ma.
OdpowiedzUsuńCichy szmer rozszedł się po ścianach, gdy uczniowie zaczęli wymieniać się słowami między sobą. Jedni wciąż przyglądali się Longbottomowi, drudzy próbowali odnaleźć w twarzy Narcissy lekki strach, może trwogę, a może zdenerwowanie. Jednak nie wykwitło na niej nic. Niewzruszona odwróciła ponownie w stronę swojego biurka, chcąc dotrzeć do miejsca, do którego planowała.
— Tak jak mówiłam, zanim mi przerwano — głos kobiety znacznie przybrał na sile, by zwrócić na siebie ponownie uwagę uczniów, którzy momentalnie ucichli, pozwalając jej powrócić do wyważonego tonu, którego używała na co dzień. — To trudniejszy etap ćwiczeń nad zaklęciem Evanesco. Ślimak jest organizmem żywym, a przede wszystkim złożonym w odróżnieniu od przedmiotu martwego, jakim jest szpilka.
Narcissa doszła do wielkiego, drewnianego biurka, na którym każda z położonych przez kobietę rzeczy miało swoje miejsce. Pergaminy były równo ułożone po lewej stronie, przyciśnięte przez szklaną kulę o czarnym, mieniącym się środku. Kamienny kałamarz wraz z czarnym piórem stał po prawej, by rudowłosej łatwiej było sięgać tam wiodącą dłonią, którymi to zapisywała wszelkiego rodzaju notatki czy zapiski. Po tej stronie biurka stał również metalowy drążek, którego właścicielem był siedzący na nim Carbo, zaciekawiony zjawieniem się właścicielki ponownie na podeście. Kobieta rozejrzała się po słuchających uczniach, którzy dość licznie wiercili się na miejscach, lekko rozkojarzeni przez stojącą na końcu sali postać dyrektora. Spojrzała nawet w jego stronę, westchnęła pod nosem, ale nie skomentowała tego zajścia nawet słowem.
— Przypominam, że zaklęcie wykonujemy przez ruch wahadłowy od prawej do lewej strony. Zaznaczam, ruch powinien być szybki, jeżeli zrobicie to zbyt wolno zaklęcie nie zadziała — gdy skończyła mówić, podniosła w górę drewniane pudełko, w którym powoli ku drugiemu krańcowi ślizgał się żółty ślimak. Machnęła różdżką, a zwierzątko zniknęło pozostawiając po sobie tylko ścieżkę mokrego śluzu. Mountbatten odłożyła pudełko ponownie na biurko, machnęła różdżką raz jeszcze, a przed większością uczniów pojawiły się różnokolorowe ślimaki w drewnianych podstawkach. — Możecie zacząć. Osoby, którym nie udało się wykonać zaklęcia na szpilce proszone są o ćwiczenia ponownie na niej. Fletcher, wyjmij ją z kieszeni i spróbuj jeszcze raz — uczeń otworzył nawet usta, by zaprotestować, ale kobieta była szybsza unosząc rękę, by zamilkł. Naburmuszony zaczął szukać czegoś w swojej szacie, po chwili kładąc przed sobą mały, metalowy przedmiot. Narcissa kiwnęła głową, po czym ruszyła na spacer między biurkami zajętymi przez Gryfonów oraz Krukonów. Poprawiała różdżki, wymowę, w między czasie zerkając w stronę Neville’a, który w spokoju czekał na koniec zajęć. Narcissa również tego wyczekiwała, nie mogąc dać sobie spokoju w wymyślaniu powodów, z jakich zjawił się akurat w trakcie prowadzonej lekcji. Ta jednak skończyła się dość szybko, a uczniowie wychodzili z sali dosyć pospiesznie. Kobieta przystanęła przy biurku, prawą dłonią opierając się lekko o drewniany blat, a lewą, zgiętą w łokciu utrzymywać tuż przy swojej talii. Paznokciem kciuka zaczepiała o ten środkowego palca, wydając dość specyficzny dźwięk strzykania. Żegnała się z nastolatkami, wpatrując się w sylwetkę Longbottoma, który zaraz po trzaśnięciu drzwi, skierował się wprost na nią. Wypowiedział słowa dopiero, gdy pojawił się obok niej, do ręki podając trzymany zwitek papieru.
Gdy tylko spojrzała na pismo, zacisnęła zęby, na chwilę przerywając lekturę. Poznałaby ten charakter wszędzie, chociaż najchętniej nie chciałaby go poznać nigdy. Przez głowę Narcissy przemknęło wiele opcji, jak fakt zamiany Nevella w żółwia dotarł do jego własnego ojca. Nawet zaczęła podejrzewać o to własnego siostrzeńca, ale zbyt dobrze wiedziała, że każdy z listów palił zaraz po jego otrzymaniu, a tym bardziej ich nie pisywał, w adres wpisując swój dom rodzinny. Przegoniła więc tę niedorzeczną myśl, próbując na własną rękę dociec, skąd szwagier był w posiadaniu tej informacji. Przerwał jej jednak głos Neville’a, który zadał pytanie, a ona lekko poddenerwowana spojrzała na niego. Dokończył, jednak złość Narcissy wcale nie ustąpiła. Skrycie chowała się za twarzą bez wyrazu.
Usuń— Odpowiem ci więc na dwa sposoby, Neville — zaczęła, oddając mu do ręki zapisany donosem pergamin, którego w ręku mieć nie chciała. Nie chciała mieć do czynienia z czymkolwiek, co miało styczność z człowiekiem, który zabił jej siostrę, a który usilnie próbował ograniczyć jej kontakt z ukochanym siostrzeńcem. — Jako pracownik jestem zmuszona dostosować się do wytyczonej przez pana dyrektora kary i jestem gotowa ponieść konsekwencje czynu, którego nie powinnam robić — Narcissa mówiła nad wyraz oficjalnie, by podkreślić jak bardzo dzielą ich funkcje zajmowane w Hogwarcie. W końcu sam Longbottom użył tego w swoich słowach i chociaż było to stanem rzeczy, jaki istniał, to Narcissa poczuła się lekko urażona. Odeszła za biurko, zbierając zapisane pergaminy notatkami z lekcji, które odłoży w odpowiednie miejsce w swoim gabinecie. Przycisnęła je do klatki piersiowej, tworząc namacalną, ale i psychiczną barierę chroniącą ją przed oskarżeniami ze strony dyrektora. — Jednak pytasz mnie również, jak kolega koleżanki, więc pozwól, że w tym tonie ci odpowiem — ciągnęła już mniej oficjalnym tonem, ale wciąż poważnym i niezbyt ciepłym. Tym bardziej, że szykowała się powiedzieć coś, czego większość nauczycieli nie byłaby gotowa wypowiedzieć w twarz swojemu przełożonemu. Jednak Narcissa podeszła do mężczyzny, schodząc z podestu i zatrzymując się tuż przed nim. — Nie mieszaj się w moje sprawy rodzinne, Neville.
Minęła go, nawet nie zaczepiając ramieniem. Miała zamiar stąd wyjść, zostawić go za sobą i najzwyczajniej w świecie nie przejmować, tylko dociec do tego, skąd mąż jej zmarłej siostry wiedział o transmutacji, którą wykonała na jego synu. Zatrzymała się jednak, dostrzegając na każdym stoliku po parze drewnianych pudełek. Machnęła różdżką, mrucząc pod nosem zaklęcie Evanesco, a każda podstawka zniknęła z blatów uczniowskich biurek. Ścisnęła kawałek hebanu w dłoni i wypuściła powietrze z płuc.
najbardziej problematyczny profesor w tej budzie
Myśli pędziły przez jego umysł w zastraszającym tempie. Prawdę mówiąc, nie był pewien czy kiedykolwiek wcześniej mu się to przydarzyło. Zwykle, kiedy go przyłapywano, choć nie zdarzało się to raczej zbyt często, odpowiedzi na nawet najbardziej podchwytliwe pytania przychodziły mu do głowy w zaledwie kilka sekund. Zawsze zachowywał się naturalnie, był w stanie wyjść z praktycznie każdej słownej konfrontacji zwycięsko, zupełnie tak jak z potyczek w czasie zajęć klubu pojedynków. Teraz jednak w jego umyśle szalała burza. Nie był pewien, ile może zdradzić wujkowi, by jednocześnie nie pociągnąć na dno swoich partnerów zbrodni. Oczyma wyobraźni już widział siebie samotnie wracającego do rodzinnego domu jeszcze przed ukończeniem roku szkolnego. Może i zniósłby złośliwe komentarze kuzynostwa, dałby radę śmiać się z Roxanne, której twarz wykrzywiała się w przekomicznym grymasie za każdym razem, kiedy była wściekła, ale nie mógłby zdzierżyć zawodu w oczach rodziców i dziadków. Babcia Molly z pewnością zalałaby się łzami, rozpaczając nad przyszłością ukochanego wnuka, który przecież nosił imię po jej zmarłym synu i który miał osiągnąć w życiu coś niezwykłego. Mama raz na zawsze kazałaby mu pożegnać się z miotłą. Skończyłby samotnie, do końca życia harując w Dowcipach Weasleyów, o ile choć tego przywileju udałoby mu się dostąpić, na każdym kroku spotykając znajomych ze szkoły, którym w życiu wyszło. Aurorów, magomedyków i innych ważnych, wykształconych ludzi z pięknymi domami, pięknymi żonami i jeszcze piękniejszymi dziećmi. Albo gorzej. Od razu wysłaliby go na jakiś odwyk, odcinając od wszystkiego i wszystkich, których tak bardzo kochał. Nie miał przecież pojęcia jak przeżyłby rozłąkę z Addie.
OdpowiedzUsuńPrzestąpił z nogi na nogę, spuszczając głowę w dół, jak wtedy, kiedy był małym chłopcem i komuś z rodziny wreszcie udało się przyłapać go na gorącym uczynku. Już od dziecka przecież kręcił i próbował zrzucić winę na kogoś innego, był najgłośniejszy, najbardziej rozbrykany, wygadany i sprawiał najwięcej kłopotów z całej weasleyowej gromadki. Wujkowie zawsze dodatkowo go nakręcali, ciotki nie mogły oprzeć się jego uśmiechowi, a tata podsuwał kolejne pomysły do głowy, ku niezadowoleniu załamującej już nad nim ręce matki. Kiedy jednak ktoś nakrył go na kłamstwie albo zastał w sytuacji, z której nie potrafił znaleźć wyjścia, przybierał pozę skruszonego chłopca. Od dawna nie musiał tego robić, choć był pewien, że Neville widział go już w tym stanie. Doskonale pamiętał przecież pewien zimowy wieczór, kiedy razem z ciocią Hanną przyszli w odwiedziny do ich domu. Fred miał może z pięć lat i w okresie przedświątecznym nic tak bardzo nie interesowało go, jak prezenty przynoszone przez gości, którzy w tych dniach wpadali i wypadali przez ich drzwi z niespotykaną częstotliwością. Angelina krzątała się po kuchni, choć nigdy za tym nie przepadała, plotkując z ciocią, George siedział z wujkiem przed kominkiem, opowiadając jakąś niezwykle ekscytującą historię, a w całym mieszkaniu rozbrzmiewała skoczna muzyka, nakręcając nierude dzieci do wybryków. Koło sofy, tuż obok nóg Neville’a stał prześlicznie zapakowany prezent. Wszystko zdarzyło się w ciągu kilku sekund. Mały Freddie wskoczył na swoją równie małą miotłę, jak zwykle nie myśląc zbyt wiele, przemknął między mężczyznami, podrywając paczkę do góry i przy okazji strącając ze stołu szklanki wypełnione jakimś trunkiem. Mam go, mam go! Krzyczał, patrząc na Roxanne, nie zważając na to, w którą stronę leci i chwilę później wpadając na regał z prototypami wynalazków zdobiący ich przestronny salon. Całe szczęście, że Angelina już dawno chciała się go pozbyć.
- To nie moje – próbował się jeszcze bronić, kątem oka zerkając na butelkę whisky stojącą w rogu pomieszczenia – to Stansella. Widziałem jak się tu dzisiaj kręcił po treningu, na pewno przyszedł opracowywać nową taktykę na kolejny mecz, a on wbrew pozorom uwielbia babrać się w ziemi. Zapewne musiał się odstresować i… - urwał, widząc minę dyrektora. Będzie musiał powiedzieć o tym Ulyssesowi. To była mała zemsta za rozpijanie jego siostry na hogwarckich imprezach. Zagrozi mu pewnie po raz setny, że go wyrzuci z drużyny, a potem razem skończą tę butelkę ognistej.
UsuńWestchnął, kręcąc głową i całkowicie rezygnując ze swojej obronnej postawy. W całym zamku nie było osoby, która potrafiłaby go przejrzeć tak dobrze jak dyrektor. Poczuł ucisk w piersi, czując, że będzie musiał zmierzyć się z tym, co zaraz nastąpi. Nie było odwrotu. Tak czy tak groziło mu wydalenie ze szkoły, musiał tylko zadbać o to, żeby nic nie stało się Addie. Jej tam nie było. Pomyślał, że może rozważy też krycie Zabiniego, ostatnio przecież zaczął go nawet lubić.
- Musiałby mi pan obiecać, że dotrzyma tajemnicy.
Uniósł dziarsko głowę, spoglądając w oczy Neville’owi. Zacisnął wargi, czując, że jego prośby na nic się zdadzą, kiedy wujek odkryje prawdę o błotoryju i obrócił się na pięcie, wracając do stolika pod którym jeszcze chwilę temu się krył. Obrzucił spojrzeniem biedną mandragorę, schylił się i podniósł z ziemi niewielką skrzynkę, w której spoczywała trochę większa ilość zmaltretowanych roślin. Nie zwracając już uwagi na oskarżycielski wzrok dyrektora, dorzucił do nich butelkę ognistej, przemknął obok czarodzieja jak najszybciej potrafił, rzucając jeszcze tylko przez ramię:
- Pomożesz mi? Została tam jeszcze jedna skrzynia!
I pospiesznie wyszedł z cieplarni prosto w mrok.
ulubiony urwis <3
[Tak, Alastair był na poprzedniej odsłonie bloga, może w odrobinę innej formie, ale całkiem podobnej do obecnej. ;>
OdpowiedzUsuńDziękuję za sympatyczne powitanie. Jeżeli uda Ci się kiedyś zagospodarować trochę wolnego czasu, to zapraszam, bo ja jestem chętna na coś. Stanowczo, bo Twoja kreacja Neva niezmiennie mnie urzeka. ;)]
A. Winrose
Unosząc w drwiącym zaciekawieniu brew, Bastian wsłuchiwał się w słowa dyrektora, z trudem powstrzymując swoje wargi przed ironicznym wygięciem w tak typowym dla niego obrazie wyższości. I chciałby odpowiedzieć na wyrzucane z gardła Longbottoma zdania zgodnie z prawdą, wyjaśnić mu, że te gorące uczucia i reakcje – dopóki tylko nie kpiące one i nie wyzwalające się spod jego epoki panowania – w rzeczywistości nie drażnią go i nie przeszkadzają, upojnie głaszcząc jego ego w poczuciu nieskalanego zwycięstwa i godnego kontynuowania tradycji rodu. Wieczorami, siedząc w swoim ulubionym fotelu, bawiąc się palcami cisowym drewnem, będącym oczywistym przedłużeniem jego ciała i wsłuchując się w trzask płomieni rozpalonego kominka, wdychając charakterystyczną dla ślizgońskich lochów wilgoć skraplającą się na murach, upajał się krążącymi o nim plotkami, wciąż nie mogąc się nadziwić jakie czyny i jakie określenia były mu przypisywane, tak wspaniale potęgując tylko oplatającą go aurę przerażającego szaleństwa. I nie przeszkadzały mu osaczające go słowa innych, sprawiające tylko, że ten cieszył się jak mały chłopiec otrzymujący pochwałę – dopóki tylko nie ośmieszały go i nie znieważały zadrą wdzierając się w jego wizerunek, choć i te czasem, gdy miał dobry humor, był w stanie przemilczeć, w stronę odważnego posyłając tylko złowrogi uśmiech zapowiadający zbliżające się katusze. I tylko drwin o ojcu nie mógł przepuścić bez słowa i natychmiastowej reakcji, nienawidząc wszystkich nie pamiętających o dawnej potędze Rabastana Lestrange, zamiast jego chwil chwały wspominając tylko wysuszoną, otępiałą skorupę – odstręczające, tak bolesne dla syna, dzieło dementorów. Ale zamiast mówić, milczał, zdając sobie sprawę, że musiał utrzymywać pozory, by po raz kolejny wyjść z całej sytuacji obronną ręką. Choć kusiła, tak okropnie nęciła wizja, by doprowadzić dyrektora na skraj wściekłości, by swą pychą sprawić, że ten nie wytrzyma i zrobi coś, za co przyjdzie mu zapłacić.
OdpowiedzUsuń- Skoro nie należy się z tym godzić, uważam, że Puchon powinien zostać ukarany również przez profesorów. – Z ust Lestrange’a wypełzła kłująca bezczelność, spotęgowana jego chłodnym wzrokiem bezwstydu i brakiem poczucia winy utkwionym w Longbottomie. - Dlaczego tylko my – dzieci Śmierciożerców jesteśmy tak często karani? – Specjalnie podkreślił poczucie jedności potomków, i choć nieprawdziwe ono i choć Lestrange wciąż nad nim pracował, zwłaszcza gdy dotyczyło tego upartego Rookwooda, dyrektor nie musiał o tym wiedzieć. A wizja wzbudzenia w nim jeszcze większej złości nie pozwalała Bastianowi milczeć. – Zastanawiająca ta prawidłowość, prawda? Jakaś taka… niesprawiedliwa. - I po wargach przemknął błysk już dłużej nie powstrzymywanego ironicznego rozbawienia, bo przecież igranie z najważniejszą osobą w tym zamku nie mogło się inaczej skończyć.
W jawnym zniecierpliwieniu objawiającym się w palcach wystukujących swój znudzony rytm o taflę dyrektorskiego biurka Bastian wysłuchał kolejnych słów Longbottoma. Oh, jakże wiedział, jak dobrze wiedział, co to oznacza, i wcale nie sprawiało to, że się czegokolwiek obawiał. Pewnie znowu otrzyma szlaban, może tylko dłuższy i bardziej uciążliwy od poprzednich, choć i tak osnuwający go wspaniałą mgłą bezkarności, w której pławił się i chełpił.
- Zakładam, że zostanę ukarany szlabanem, możliwe też, że w najbliższym czasie nie będę mógł uczestniczyć w spotkaniach Klubu Pojedynków. – Proste stwierdzenia, w propozycji osmalone wyrazem dobrej woli. Mimo, że brak pojedynków byłby całkiem dotkliwy, Lestrange pocieszał się, że przecież nielegalne walki na hogwarckich błoniach zapewniały mu równie piękne odczucia. Po swojej wypowiedzi Bastian wyprostował się w oczekiwaniu na zakończenie rozmowy.
Jednak wyczekiwana zgoda profesora nie nadchodziła, zamiast niej przyszpilając Bastiana ostrym spojrzeniem i twardymi, lodowatymi słowami, które przez kilka żałosnych minut zacisnęły się mocno wokół jego skręconych boleśnie myśli. Przebłysk strachu przedarł się przez jego twarz, osiadając w jego oczach i skrzywieniu warg i mimo, że szybko lęk przerodził się w dławiącą go w gardle wściekłość, był przekonany, że Longbottom dostrzegł tę chwilę słabości.
UsuńPriori Incantatem. Wizengamot. Przesłuchany. Słowa boleśnie obijały się echem wewnątrz jego umysłu budząc dziecięcy strach i burząc fundamenty zakorzenionego w nim lekceważenia. I głośna myśl wrzeszczała mu w świadomości - że nie może trafić przed sąd i że jego różdżka nie może odsłonić widma ostatnio rzuconych uroków, bo zginie, straci kontrolę i kara bezlitośnie splecie mu ręce w bolesnej bezczynności. I nie może też dopuścić aby zażądali jego wspomnień, bo umysł tylko dla niego dostępną jest twierdzą i nikt, nikt, nie może się dowiedzieć o jego wizjach i słabościach i wszystkich czarno magicznych klątwach, bo ta sectumsempra nie pierwszą przecież, która wypłynęła mu spod palców.
Bastian zmrużył wściekle powieki, wstając gwałtownie z krzesła.
- Nie może pan, nie ma pan prawa. Poza tym znam przeciwzaklęcie, z łatwością mógłbym dzieciaka wyleczyć. Mam zaprezentować? – Rozejrzał się po gabinecie, jakby w złośliwym poszukiwaniu dostępnej dla niego osoby. – Tylko poproszę o różdżkę, w grzecznym uniżeniu oczywiście. Z resztą może być profesor pewien, że żaden uczeń nie wniesie oskarżenia. – Bastian nachylił się nad biurkiem, wbijając lodowate spojrzenie w dyrektora. Wszyscy tak żenująco zastraszeni, w przerażeniu nie byliby w stanie mu się przeciwstawić. – Z pewnością znajdą się świadkowie, którzy powiedzą jak naprawdę wyglądało całe zdarzenie.
Mówił to wszystko, brzmiąc niezwykle pewnie siebie, choć wewnątrz trafiła go niepewność i znienawidzone zawahanie – nagła myśl, że w obliczu wizji pozbycia się go na zawsze z zamku najprawdopodobniej nikt nie stanie w jego obronie, nikt nie nadstawi wizerunku i nikt nie będzie chciał już ubiegać o jego względy. Zdradzą go porzucając na pożarcie ogłupiałych.
I po raz pierwszy Bastian poczuł się zapędzony w róg, bez wyjścia i bez szans na ucieczkę, tak boleśnie przegrany i słaby. W duszącym go strachu i wściekłości całkowicie przestał się kontrolować przybliżając się do twarzy dyrektora, pozwalając, by w oczach zamiast zwątpienia zaczaiły się błyski obłąkania. I syczące zdania, kłujące i odsłaniające wężową złośliwość słowa splatające się w jawny brak szacunku wydobyły się z jego gardła. Monolog szaleńca.
- Przyznaj się, że chcesz się mnie po prostu pozbyć. Nie możesz znieść myśli, że tu jestem, że mój ojciec przeżył bitwę, co? Panoszę ci się po zamku a ty nic nie możesz zrobić. Mamusia i tatuś nadal leżą w Mungu? Czy może wreszcie włożyłeś ich do trumien?
Lestrange
[Pan dyrektor ma szczęście, bo panna Lestrange jest jednak dość łagodnym kwiatuszkiem rodziny, więc Longbottom nie powinien bardzo osiwieć, a w razie co, wymyślimy jakiś eliksir leczniczy. :D
OdpowiedzUsuńPS. Wystalkowałam też wątek pana dyrektora z Bastianem, toż to cudo! ♥ My też chcemy, ale zdecydowanie wersję soft.]
Ludovica Lestrange
Dobry wieczór, w związku z dalszą deklaracją uczestnictwa w życiu bloga pozostawioną pod ostatnią listą obecności, bardzo prosimy o zwiększenie swojej autorskiej aktywności. Zachęcamy do odnowienia rozpoczętych już wątków oraz witania nowych autorów. W razie potrzeby zgłoszenia urlopu prosimy odezwać się pod zakładką Administracji. Dziękujemy i życzymy dalszej (aktywnej) zabawy!
OdpowiedzUsuńOd kilkudziesięciu minut patrzył w ciemną siateczkę pęknięć, słabo rysującą się na suficie, oświetlaną mdłym światłem latarki, którą dwa tygodnie temu pokazywał na zajęciach jako przykład mugolskiego zastępnika Lumos. Zerknąwszy na źródło światła, przelotnie, już któryś raz, pożałował, że w Hogwarcie nie ma elektryczności, a wszystkie urządzenia umożliwiające namierzanie przestają działać. O ile lepiej byłoby zadzwonić do kogoś przy uczniach, niż tłumaczyć im działanie telefonu na zasadzie analogii wobec sów i przekazywania wiadomości za pomocą Patronusa, którego połowa z tych dzieciaków nie umiała jeszcze wyczarować. Którego może nigdy nie wyczarują. Skrzywił się. Jak zwykle, kiedy męczyła go bezsenność, myśli w którymś momencie wędrowały ku lekcyjnej sali. Zdarzało się, że poprawiał w głowie konspekt następnych zajęć, albo raz jeszcze rozważał pytanie jakiegoś ucznia. Lubił, kiedy pytali. To zawsze było wyzwanie i możliwość odkrycia więcej. Czasem z zakresu, o którym uczył. Innym razem w temacie ludzkiej psychiki, która fascynowała go co najmniej tak silnie, jak pozamagiczny świat. Miał wrażenie, że niektórzy, zwłaszcza ci pochodzący z mieszanych rodzin, przychodzili na jego zajęcia po to, by go zagiąć, by udowodnić, że się nie nadaje. W lepsze dni machał na to podejrzenie ręką, paranoja. W gorsze dawał się temu przytłoczyć. Może mieli rację, może faktycznie nie powinien uczyć. Zacisnął wargi. Jego myśli powędrowały ku ciśniętej do kosza na śmieci gazecie. Wydawało mu się, że nawet w panującym w pokoju półmroku dostrzega ruch postaci na stronie tytułowej, ale tym razem tamta fotografia nie miała większego znaczenia. Kiedy wczoraj rano, jak zwykle w trakcie śniadania w wielkiej sali otworzył Proroka Codziennego, w umysł wrył mu się jeden nagłówek. Wiedział, że nie może nic po sobie pokazać, ale i tak mocniej zacisnął palce na pucharku z sokiem dyniowym, a stronę przewrócił z taką ostrożnością, jakby widok własnego domu na ruchomej rycinie miał go co najmniej pokąsać. Z jakiegoś powodu uderzyło go wtedy, że na zdjęciu z gazety widać fale, dokładnie jak na tej pocztówce, którą trzymał w szufladzie biurka. CZARNOMAGICZNE PRZEDMIOTY ZNALEZIONE W DOMU SYNA ŚMIERCIOŻERCÓW. Przez dłuższą chwilę po prostu patrzył, jakby nie rozumiał. Potem, w jakimś irracjonalnym, skupiającym się na najmniej ważnym aspekcie zdumieniu, uniósł brwi nad pomysłem, że jego ojciec, ten w gruncie rzeczy mierny półkrwi czarodziej, został przez jakiegoś pismaka zaliczony do grona dopuszczanych do najważniejszych sekretów popleczników Tego, Którego Imienia Nie Wolno Było Wymawiać. Dopiero ułamki sekund później, gdy jego wzrok prześlizgiwał się po akapitach raportu z rewizji, pojął grozę sytuacji. Tylko że wtedy było już za późno; czuł na sobie spojrzenia co najmniej kilku osób, które zapewne przeczytały dokładnie te same zdania. Potrzebował paru minut, by uspokoić rozedrgane ręce na tyle, by rozluźnić kurczowy chwyt na naczyniu, by przewrócić stronę, mając już odrobinę mniej zbielałe knykcie. Oczywiście napisali o tym, że uczy w Hogwarcie. Wymienili go z imienia i nazwiska, za nic mając, że klucz do rodzinnej willi kurzył się nietknięty od czasu, kiedy dano mu posadę. Czuł się upokorzony i wściekły; to było do przewidzenia, że w końcu ktoś z Ministerstwa wpadnie na to, by powęszyć. Gdyby nic nie znalazł, Lavon bardzo chętnie pozwałby go za naruszenie prywatności, w końcu aurorzy przeszukali ten dom co najmniej dwa razy, grube lata temu. Nie mieli prawa tam wchodzić, nie mieli prawa wykorzystywać faktu, że jego ojciec, znajdujący się w kręgu podejrzeń jako mąż śmierciożerczyni, musiał uchylić zaklęcie Fideliusa. Tyle, że wszelkimi „nie mieli prawa” Lavon mógł sobie zamieść podłogę.
OdpowiedzUsuńDoskonale wiedział, że rzeczy, o których rozpisuje się Prorok naprawdę tam były. Że nie trzeba było Wybitnego z owutemów z Obrony Przed Czarną Magią, by wyczuć, że część przedmiotów promieniuje specyficzną, ponurą aurą. Każdy jeden odbierał mu wiarygodność i jakiekolwiek argumenty. „Syn śmierciożerczyni”, widząc to sformułowanie, słyszał w głowie pogardliwe prychnięcia, jakie padały za jego szkolnych lat. Pamiętał ile trwało, zanim gryfoni, z którymi dzielił dormitorium, przestali zachowywać się, jakby miał ich pozabijać we śnie. Mieli wtedy po jedenaście lat i o świecie nie wiedzieli niemal nic, ale w każdym z nich tkwiła jakaś odmiana wojennego cienia. W jego pamięci odżyła rozmowa z jednym z niewielu osób na tyle bliskich, że im ufał, że mógłby ich nazwać przyjaciółmi. Barwy domu lwa, barwy domu węża, obok siebie, i dialog którego nie powinno być. Odplątywanie kokonu tajemnic, bo przecież byli podobni. Matka w Azkabanie, ojciec w grobie od Bitwy o Hogwart, po tej złej stornie. Nie rozumieli, skąd upór, by chodzili do szkoły, która pamiętała ich nazwiska. Rodowa duma po tylu latach była czymś odległym i zamglonym w obliczu bieżących problemów, czymś zbyt słabym, by dodawać otuchy, tak przynajmniej patrzył na to Lavon. Po co się przed nimi płaszczysz? Cokolwiek byś nie zrobił, i tak będziesz dla nich jedynie pomiotem mordercy. Dzień po tamtej rozmowie, w akcie sprzeciwu, poszedł na pierwszy trening Quidditcha. Upierał się, że chce grać. Ale nawet, gdy go przyjęli, gdy uściski po wygranych meczach cementowały przyjaźnie, nawet, gdy przekraczał drzwi gabinetu dyrektora, ubiegając się o posadę nauczyciela, tamte słowa sączyły w jego duszę palący jad. Cokolwiek byś nie zrobił, i to była prawda, bo nawet teraz, nawet w przedmiocie, którego uczył, umiano doszukać się podstępu, zamiast zaprzeczenia. Nie omieszkano wspomnieć, że w ciągu najczarniejszego roku tej szkoły, jego matka nauczała właśnie mugoloznawstwa. Nie powstrzymano się także przed wyrażeniem wątpliwości odnośnie kompetencji dyrektora, który zatrudnił „takiego człowieka”.
UsuńTeraz, kiedy w półmroku swojego umieszczonego w antresoli nad salą lekcyjną pokoju przypominał sobie tamte przesiąknięte niezbyt dyskretną ironią zdania, czuł jeszcze inny rodzaj wściekłości. Oczerniali Longbottoma tylko dlatego, że dał mu szansę. Ktokolwiek pisał ten artykuł, nie miał zielonego pojęcia, co dzieje się w murach Hogwartu. Nie wiedział o kontrolach, o ciągnącej się miesiącami ostrożności, którą tak trudno było znieść. Ten ktoś, ignorując właściwie wszystko, jednym artykułem próbował skreślić każdą godzinę zaangażowania dyrektora, jego apele w trakcie rad pedagogicznych, nawet te powitania w wielkiej sali, przez które Lavon miał wrażenie, że Longbottom pamięta każdego, kto przechodził przez drzwi, niezależnie od stołu, przy którym później zasiadał. Z jakiegoś powodu wymazanie tego poruszyło go bardziej, niż absurd faktu, że zatrudnieniem go oczernia się bohatera.
Przewrócił się na bok; który to już raz..?
Bezsenność nawiedzała go stale, ustępując dopiero, gdy zmęczenie odcinało świadomość. Dziś nie pomogło nawet to. Serce biło zbyt mocno, krew pulsowała w skroniach. To mógł być jego ostatni dzień w tej szkole. Spodziewał się rozmowy i nie wiedział, co zrobi, jeśli otrzyma wypowiedzenie. Nie potrafił opracować żadnego planu, jego umysł zawieszał się na samym fakcie utraty pracy. Odetchnął ciężko, dając za wygraną. Wstał, tak, jakby to była zwykła, niemożliwa do przespania noc. Jakby znowu obudził się z uczuciem rozlewającego się po piersi zimna, które wraz z otwarciem oczu przechodziło w poczucie beznadziei tak dojmujące, że odbierające siły do czegokolwiek. Dokładnie tak, jak wtedy, zmusił się, by jednak się podnieść. Kilka kroków, szklanka zimnej wody, by z powrotem zacząć odczuwać temperatury takimi, jakimi naprawdę były. Spojrzenie w okno, kilka minut zawieszenia, nim uświadomił sobie, że kropla, na której wcześniej skupił wzrok, dawno już spłynęła po szybie. Oddech, czasami się zastanawiał, po co. A zaraz po tym, z przeczącym wszystkiemu impetem otwierał gęsty od notatek podręcznik. Momentami nie był pewien, czy dobrze robi, dodając coś od siebie. Raz na jakiś czas, dopisując kilka wersów, miał wrażenie, że to te kilka zdań, przez które w końcu wyleci z hukiem, ku uciesze Longbottoma, który nigdy nie raczył mu nawet powiedzieć, jak wypadł w czasie wizytacji i co mógłby w tych cholernych lekcjach poprawić. Czuł, że może ryzykuje, ale nie potrafił się powstrzymać od dodania czegoś ponad, bo jak można powtarzać slogan o tym, że „życie mugoli różni się od życia czarodziejów tylko tym, że brak w nim magii”, nie zastanawiając się, jak to wpływa na ich postrzeganie świata? Jak, bez tego, wyjaśnić później, skąd wzięły się mugolskie przesądy i czemu przepowiednie ich wróżek czasami się sprawdzają, skoro nie mają Daru?
UsuńNa każdą lekcję, przygotowywał się tak, jakby właśnie na nią miał przyjść dyrektor. Tym razem wizytacji był niemal pewny, ale nie wiedział, co mógłby zrobić lepiej. Przez kilka chwil krzątał się po kwaterze bez większego celu. Powstrzymał chęć, by wyjść. Czasem, kiedy męczyła go bezsenność, nad ranem wspinał się po stromych schodach wieży astronomicznej, by z jej otwartego na niebo wierzchołka cucić się chłodnym wschodem słońca. Tym razem wolał zostać w pokoju. Właśnie teraz, gdy mógł go stracić, dotarło do niego, że to miejsce było pierwszym, które podświadomie zaczął uznawać za dom. Zupełnie tak, jakby przeniósł na nie wszystkie dobre wspomnienia z czasów nauki w tych murach, jakby to było jedyne miejsce, w którym jeszcze gdzieś, choć czasami, był po prostu sobą. Wykorzystując światło poranka, wydobył z jednego z kufrów plik notatek, do którego zwykle nie zaglądał. Pochyłe, okrutnie nieczytelne pismo jego matki straszyło propagandą. Kiedy przeczytał je po raz pierwszy, był po kilku miesiącach życia wśród mugoli. Właśnie dlatego po kilku stronach lektury odrzucił te kartki z mieszaniną obrzydzenia i strachu. Gdyby przeczytał je kilka lat wcześniej, nie widziałby w nich nic złego. To, że mugole byli głupi, w jego domu uchodziło za fakt oczywisty, ich niższość bezrefleksyjnie wywodzono z natury. Nasiąkł tym. Nie ręczył, że jako dzieciak niczego nie powtórzył.
Te notatki były jak kąpiel w lodowatych wodach tutejszego jeziora. Dobitnie pokazywały mu, jak niewiele brakowało, by był taki sam. Gdyby ich nie przeczytał, nadal nie rozumiałby, jak można twierdzić, że mugolaków powinno się zabijać. Z tych notatek wynikał przerażająco spójny, przynajmniej dopóki nie miało się żadnej wiedzy o szczegółach, ciąg myślowy. Spaliłby je, gdyby nie to, że obraz mugoli wyłaniający się z podręcznika uważał za wyidealizowany. Autorka tak bardzo skupiała się na tolerancji, że pomijała rzeczy trudne do zrozumienia, zło niemagicznego świata. Tutaj notatki Alecto okazywały się nieocenione. Lavona czasami szokowało, że matka, która tak skrajnie nienawidziła wszystkiego, co mugolskie, poświęciła tyle czasu na wynajdywanie autentycznych przykładów degeneracji tamtego świata, tylko po to, by okrasić je przytłaczającą dawką ideologicznego bełkotu. Za pierwszym razem, kiedy sięgnął po to, by dowiedzieć się, jaka była, obiecał sobie, że kiedyś wynotuje wszystkie fakty, że odszuka je w mugolskich źródłach i połączy z oficjalnym podręcznikiem, że opisze ich świat we wszystkich odcieniach bieli i czerni, dokładnie tak, jak chciałby, by ktoś napisał o świecie czarodziejów. Dotąd unikał tych kartek. Za bardzo bał się ponownej konfrontacji ze świadomością, że gdyby przeczytał to bez bagażu doświadczeń, nie odróżniałby faktów od opinii, nie zauważałby zafałszowujących całość uogólnień. Czy właśnie w ten sposób działał ten, którego matka tak zapalczywie popierała..?
UsuńNie odważył się zejść na śniadanie w wielkiej sali. Czas pozostały do zajęć przeczekał u siebie, a kiedy przyszło mu poprowadzić lekcję, do klasy wszedł na miększych niż zwykle nogach, mimo, że dokładał wszelkich starań, by nic nie odbiegało od normy.
- … dlatego dzisiaj zajmiemy się rolą środków transportu na sytuację geopolityczną w świecie mugoli. Jeśli wam to ułatwi, otwórzcie podręcznik na stronie trzysta siedemdziesiątej drugiej… - skrzypnięcie drzwi sprawiło, że lekko drgnął. Krótkim zerknięciem upewnił się, kto właśnie wszedł. Na moment zamknął oczy, by odzyskać spokój i kontynuować mimo wewnętrznego dygotu i tych kilku uczniów, którzy przestali słuchać. - …Przydatne będą przede wszystkim mapy – dokończył zdanie, wiedząc, że jeśli całkowicie przerwie lekcję, będzie skończony. Ale, z drugiej strony, nie mógł udawać, że Longbottoma tu nie ma. – Dzień dobry, panie dyrektorze, zapraszamy. Panno Hughes, czy przeczyta pani klasie notatkę, którą zadałem na poprzednich zajęciach? – Mimowolnie wybrał dobrze radzącą sobie uczennicę. Zerknął w stronę Longbottoma, próbując domyślić się, czy powinien do niego podejść, czy wręcz przeciwnie, prowadzić dalej lekcję.
Ulubiony Nauczyciel
- Oczywiście, taka kara w pełni mnie usatysfakcjonuje – mówił to, a jego głos mimo pozornej grzeczności, echa ugody i fałszywego szacunku dla tej propozycji, w rzeczywistości przesycony był jadem i widmem trawiącej go upojnie zgnilizny. Bastian pozwolił, by na jego wargach zagościł ślad uśmiechu w wyrafinowanej grze aktora, arystokraty pozującego do portretu mającego uwiecznić najkłamliwszą ze wszystkich twarzy w zwycięskiej pozie omamienia. Kąciki ust zadrgały w sarkastycznym brzmieniu w tak widocznej zadrze dla wypowiedzianych dopiero co słów, by po przetrawieniu następnych zdań dyrektora zacisnąć się w zagryzieniu palącej złości. Lestrange zmrużył oczy, czując swędzącą pod skórą irytację tymi stwierdzeniami ogłupiałego, nie rozumiejącego ideologii, zamiast jako coś wyższego i pięknego, jawiącej mu się jako fanatyzm. Longbottom rozdrażnił tym i wzbudził jeszcze większą niechęć w umyśle Bastiana – nie obrazą Czarnego Pana, którego przecież ojciec był największym wyznawcą, a którego pamięci Lestrange wcale nie owiewał mgłą chwały i wiernego oddania. Nie pozostałych osadzonych – choć według niego również niesłusznie oskarżonych, bo przecież czyny ich wielkie i właściwe, by wyzbyć się plugastwa z czarodziejskich włości – a ojca. Tego najważniejszego i tego, którego Longbottom tak unieważnił, odbierając mu jakąkolwiek istotę i siłę, gdy w ignorancji określił go jako niegroźnego fanatyka, jakby nie zapisał się na kartach jako okrutny śmierciożerca, a ktoś trawiony chorobą, niczym zakuty w łachmany niepoczytalny w ściekach Śmiertelnego Nokturnu.
OdpowiedzUsuńI nie powinien się odzywać, pozwalając dyrektorowi na tę chwilę złudnej przewagi, ale niemal dusił się i dławił tą jawną kpiną, mimo chłodu w oczach wypowiedzianą tak drażniącym umysł łagodnym spokojem, choć w tej łagodności tak oschłym i wrogim.
- Myślę, że podtrzymuje ją o wiele więcej osób niż ci uwięzieni. Z resztą skoro wciąż i wciąż o tej… ideologii mówimy, nie oznacza to, że nadal jest istotna? Ilu nie głosi tego głośno, w rzeczywistości myśląc, że my, czystokrwiści, jesteśmy lepsi? – Powstrzymał się, by dodać coś jeszcze, choć przyszło mu to z trudem, w myślach rozsnuwając mgłę dumnego monologu rozsiewającego ziarno niepewności. I choć Bastian gardził ludźmi nie głoszącymi otwarcie swych poglądów, tymi, którzy niczym zalęknione stado dopasowywali się do bezmyślnej masy i tymi pławiącymi się w wygodzie konformizmu dla niezachwianej pozycji powstrzymując wypływ prawdziwych myśli na język i powietrze w drganiach roznoszące je do uszu innych – wiedział, że otaczają go, że są liczni i często przez nikogo nie podejrzewani. Ci traktujący mugoli jako słabe jednostki, ci uznający ich za interesujące przypadki brzydoty świata i ci - ci najbliżsi Lestrange’om, wielkie rody i błękitna krew w żyłach, mający świadomość, że szlamy najgorszą skazą magicznego świata, mutacją i zgnilizną, pomyłką w akcie stworzenia, bądź przypisaną roli służby marną społecznością. Ale mimo myśli, milczeli, mamiąc naiwnych o zmianie swych przekonaniach, łamiąc lojalność wobec starych idei. I tylko nieliczni żyli zgodnie z zasadami, i tylko takich Bastian szanował i się utożsamiał.
Więc musiał to powiedzieć i musiał podważyć słowa dyrektora, w typowej dla siebie bezczelnej arogancji, choć z każdą mijającą minutą, w której u Bastiana widoczne były coraz większe objawy napięcia i strachu, a na twarzy Longbottoma położył się cień zjadliwej satysfakcji - Lestrange’a paliła wściekłość. Parząca i oklejająca się wokół zmysłów, niczym smoła wdzierająca się duszącą mazią do nosa i ust, odbierając trzeźwość umysłu, poddając go szaleństwu i miotającemu się po świadomości wrzaskowi, jakby tym kakofonicznym dźwiękiem mógł zagłuszyć odsłonięcie się w słabości. Dlatego pluł jadem, zasłaniając widmo odbijające się w oczach, w rzeczywistości tylko jątrząc podpalone fasady dumy i poczucie nietykalności.
I widział wciąż obecny na twarzy Longbottoma spokój i odstręczające opanowanie, gdy mówił i gdy wstał, zakładając za plecy dłonie, nadal nie dając wytrącić się z równowagi – tak irytująco odwracając zapisane w przeszłości role, jakby pławiąc się w tej chwilowej przewadze.
UsuńSłowa o podaniu Veritaserum przywróciły Bastianowi trzeźwość, na nowo wprowadzając do umysłu chłodne splątanie myśli mających na powrót wynieść go na prowadzenie i pozycję zwycięzcy. By mimo braku szacunku do przeciwnika, mimo jawnej pogardy zmierzyć się z nim w pojedynku szachisty, agresywnie niszcząc pozostałe na planszy pionki, by wydostać się z tego odrzucającego matu, by uciec z majaczącego na niciach przyszłości patu i wygrać, ostatecznie, wężowym podstępem.
- Z tego co wiem, z Veritaserum korzysta się jedynie w tych najcięższych przypadkach. Ministerstwo raczej nie pochwaliłoby podania go nieletniemu. Zdecyduję się jednak na proces przed Wizengamotem. – Powiedział to pewnie, patrząc w oczy dyrektora, uświadamiając sobie, że sąd wciąż tylko walką słowa przeciwko słowu. I mimo, że w oczach zaślepionych nowym prawem jego nazwisko z góry skreślało jego szansę na ułaskawienie, nadal było to pojedynkiem prowadzonym w trzeźwości umysłu – w przeciwieństwie do przesłuchania pod wpływem eliksiru. Układy i groźby, znajomości i złote galeony, mistrzowska sieć manipulacji oskarżonego – mimo panicznego dziecięcego lęku i paraliżującego krzesła przesłuchań, tego samego, na którym kiedyś siedział ojciec - wciąż możliwa do poprowadzenia gra. Byleby tylko zdobyć odpowiednich świadków, byleby z wyrafinowaniem stworzyć historię godną do przełknięcia przez sądzących, w gorzkości ugiąć się na minutę i przetrwać.
Przecież nie osadzą nieletniego w Azkabanie, nie skażą go za kilka zaklęć. Wyrzucą go z Hogwartu? Przeniesie się do Durmstrangu, taak, tylko to ponowne poczucie straty i obcości, i ta malująca się na twarzy Longbottoma satysfakcja będzie trudna do zaakceptowania i pogodzenia się, bo przecież to nie on i nie Wizengamot mieli przejąć kontrolę nad jego życiem.
- Nie tylko ten dzieciak ma znajomości w Ministerstwie – wysyczał w jadowitym napięciu, chcąc zachwiać rzuconym przez dyrektora zdaniem – niby to uświadomieniem drobnego faktu, a wciąż tlącą się w gabinecie groźbą.
Bastian znów zanurzył się we wściekłym spleceniu komórek i żył, w próbie wyrwania dyrektora z tego spokoju i maski opanowania, w gorączkowym oczekiwaniu na jeden zły ruch, na znak, że przesycone ślizgońskim jadem słowa kłują i wpuszczają w organizm truciznę, przypominając o przeszłości i widmie przyszłości, bo przecież tak powiązane ze sobą nazwiska, mimo nowych czasów nie mogły nie połączyć się na nowo w obłąkańczym, sadystycznym transie katów i ofiar.
I doczekał się, mogąc wreszcie odurzyć się upojnym efektem prowokacji, gdy Longbottom nie wytrzymał i w niepodobnej do niego gwałtowności wyrwał się z dyrektorskiej posady. Zaskoczył Bastiana palcami zaciskającymi się na gardle, zaskoczył warczącymi słowami i złością, zdziwieniem tym głaszcząc ego i szaleńcze myśli. Lestrange widział wściekłość w oczach dyrektora, nagłe zimno, bezwzględność i wciąż powstrzymywaną chęć zakończenia tego tu i teraz. Rozcieńczona esencja strachu szumiała wraz z krwią w umyśle, mieszając się psychodelicznym wrzaskiem z rytmem serca i błyszczącym w oczach Bastiana szaleństwem, rozwarciem warg w upiornym rozbawieniu - mimo słów o ojcu i mimo wyciągnięcia na światło dzienne największego przerażenia, którego Lestrange nie potrafił okiełznać.
- Myślisz, że wsadzą mnie do Azkabanu? A kim ja jestem? Nieletnim z Hogwartu. Nie ma rzuconego zaklęcia niewybaczalnego, nie ma trupów i wielkiego przywódcy. Marna sprawa, po co takimi się zajmować? – W charkocie wyrzucał z siebie słowa, plując w nachyloną nad nim twarz ośmieszającą wyimaginowaną śliną. I rozszerzył oczy w obsesyjnym podekscytowaniu – jak zawsze, gdy podczas znęcania się nad nieważnymi istnieniami, zmuszał je do przyłożenia swoich różdżek do jego gardła, bo przecież i tak zawsze bały się rzucić jakiekolwiek zaklęcie, gdy w czasie pojedynków pozwalał trafić się urokiem, rozwiewając tę uciążliwą nudę. Tak i teraz, bawiący się chłopiec. – A nawet jeśli trafię do celi, tej obok ojca – pamiętają o nas. Boją się. A ty? – Przerwał, w zaciśnięciu palców na gardle próbując wziąć głębszy oddech. – Nieudolny dyrektor, skoro pod jego panowaniem dzieją się takie rzeczy. Kto o tobie pamięta? – Gdy Longbottom rozluźnił uścisk, Bastian zaniósł się charkoczącym śmiechem, choć może nie śmiech to a kaszel łapiący w płuca zbawienny tlen przez zaszczepiony w żyłach lęk.
UsuńLongbottom nie puszczał go, nadal dłońmi obejmując jego szyję, choć nie tak mocno, jakby w przypomnieniu o regułach i obostrzeniach, które go dotyczyły. Lestrange nie spuszczał wzroku, przez uciążliwy brak różdżki choć tak tocząc z dyrektorem pojedynek, nie potrafiąc powstrzymać chęci sprowokowania – większego i boleśniejszego w skutkach. Więc podnosi dłonie i zaciska je wokół nadgarstków dyrektora, nie pozwalając tym samym mu ich zabrać.
- No dalej. Zrób to. Za mojego ojca i nazwisko. Za tortury i te ciała w świętym Mungu. Przecież chcesz. Za te moje siedem lat. – Syczał i podjudzał, już nie balansując na granicy, a ostatkiem sił odciągając od szyi pętlę wisielca, jasno wrzeszcząc, że nie spadnie na dno sam, w chorobliwej satysfakcji pociągając na nie dyrektora. – Zrób to, zrób to.
Lestrange radośnie biegający po szkolnych korytarzach ♥ / leniwa buła
[Tak, ja chętnie coś pokombinuję w ich przypadku. :D Więc może jakaś burza mózgów?]
OdpowiedzUsuńLudovica Lestrange
[Ja bym chyba napisał łącznie. Ale poszukałem w necie i wydaje mi się, że to podchodzi pod pisanie z - ? http://lukaszrokicki.pl/2011/08/16/pisownia-przymiotnikow-zlozonych/
OdpowiedzUsuńAle za głupi na to jestem. Rozdzielnie było przynajmniej czytelnie.]
To były najdłuższe zajęcia w jego życiu, choć, inaczej, niż zawsze, wypuścił uczniów kilka minut wcześniej. Wydawało mu się, że każdy kwadrans trwał godzinami i wrażenie to było na tyle sugestywne, że w kilku momentach uległ niepokojowi, że przygotował za mało materiału na dzisiejszy wykład. Cały czas, sekunda po sekundzie, czuł na sobie spojrzenie Longbottoma. Starał się je ignorować. Im dłużej musiał mówić, udając, że wszystko jest tak, jak powinno, że to rutynowa kontrola, do których uczniowie przywykli chyba bardziej od niego, utwierdzał się w przekonaniu, że skoro najpewniej zaraz wyleci z tej szkoły z hukiem, powinien przynajmniej poprowadzić tą ostatnią lekcję do końca. Uważał, że jest to winny tym wszystkim, którzy zapisali się na jego zajęcia. Nie chciał ich mieszać w zaistniałą sytuację, wystarczająco wiele osób zostało już uwikłanych w tą pełną niedomówień i brudu sieć, którą pozostawiła po sobie przeszłość. Przypuszczał, że cześć z nastolatków czytała Proroka, a pozostali przynajmniej nasłuchali się plotek i był szczerze zaskoczony, że większość z nich – oczywiście nie wszyscy, spodziewał się tego – przyszli. W pewnym sensie, obecność dyrektora na tych konkretnych zajęciach miała dobrą stronę: nikt z uczniów nie miał odwagi pytać o zarzuty stawiane w prasie. Starał się o tym myśleć w ten sposób, ale ilekroć napotykał spojrzenie Longbottoma, okazywało się to niewystarczającą strategią. Coś w ciele się kurczyło, truchlało na samą myśl o końcu zajęć. A przecież ten moment musiał nastąpić. Wiedział o tym, a mimo to kupił sobie jeszcze chwilę czasu, podchodząc do drzwi, by przymknąć je za ostatnim z wychodzących uczniów. Żałosne, skwitował w myślach. Ucieczka, odwlekanie. Jak ostatni tchórz. Tiara Przydziału musiała być w naprawdę dobrym humorze w dzień, w który usłyszała jego prośbę, bo przecież przez te wszystkie lata nie zmienił się wyraźnie, przynajmniej sam nie widział poprawy, czując, że znów podchodzi do kogoś na miękkich nogach i znów nastawia się pod cudzy werdykt, niezdolny do skutecznej obrony. Żałosne. Gdyby był kimś innym, zrzygałby się na swój widok.
„Okłamałeś mnie!”
Drgnął. Cofnął głowę, jakby zamiast ostrych słów, padło celne uderzenie. Zacisnął wargi, wszystko w nim krzyczało, by zaprzeczyć. Można było mu zarzucić dziesiątki rzeczy, poważnych i błahych, ale akurat nie to, że na rozmowie kwalifikacyjnej kłamał. Milczał jednak, blady i poważny. Co znaczyło jego „nie”, jakiekolwiek zapewnienia, wobec człowieka, który regularnie sprawdzał mu różdżkę..? Który zdawał się miesiącami szukać dowodów potwierdzających z góry założoną tezę i który wreszcie je znalazł?
Słuchał więc, początkowo mając wrażenie, że cała sytuacja jest zbyt surrealistyczna, aby mogła dziać się naprawdę. Oto spełniała się jego największa obawa, odkąd w ogóle pomyślał o nauczaniu. Powinien był być przerażony albo ulec rozpaczy, powinien przynajmniej spróbować się wytłumaczyć, a zamiast tego tkwił nieruchomo, dokładnie tak, jakby w jego żyły ktoś nalał betonu, który właśnie zastygł.
- Czytałem – zdołał potwierdzić. Jego głos zabrzmiał wręcz martwo, adekwatnie do pustki, którą czuł. – Wierzy pan w to, co napisali bardziej, niż w to, co sam pan widział, dyrektorze? – Nie chciał mówić bezczelnie, ale mimo starań, w jego słowach pobrzmiewała złość, po raz pierwszy, odkąd się poznali. - Nie jestem jego poplecznikiem. I nigdy nie byłem. – W przeciwieństwie do Neville’a, Lavonowi „Voldemort” nigdy nie przeszło przez gardło. Zbyt dobrze pamiętał mieszaninę lęku i szacunku wobec czarnoksiężnika, jakim nasiąknięty był rodzinny dom. Mógł się od tego odcinać, mógł gardzić ideą rzekomo czystej krwi, ale zbyt często słyszał okraszone odruchowym pochyleniem głowy „Czarny Pan”, by odruchowo nie nazywać go w ten sposób. Dopiero przydział do Gryffindoru dał mu powód, by nauczyć się mówić inaczej. By w ogóle zwrócić uwagę na słowa, które określały jego pochodzenie równie dobitnie, jak nazwisko, a których specyficzności nie był świadomy, póki nie zaobserwował dziwnych min rówieśników.
UsuńŚledził dyrektora czujnym spojrzeniem, ale tym razem ta ostrożność, którą przejawiał nawet, gdy nikogo nie było w pobliżu, teraz wkroczyła na nowy etap. To nawet nie było zaszczucie; je przerabiał za czasów szkolnych. Najbliższym słowem byłaby przegrana, obejmująca wszystko, niwecząca każdy, dosłownie każdy sukces. Cokolwiek zrobił, było nieistotne w obliczu kilku akapitów w prasie.
Gdyby chodziło o coś innego, prawdopodobnie by się poddał. Ale każdy z tych nielicznych momentów w życiu, w których zaryzykował, przynosił rzeczy naprawdę ważne. Starając się o posadę w Hogwarcie, nie miał wątpliwości, że to jest dokładnie to, co chciał robić w życiu. Konfrontacja z rzeczywistością, te lekcje, które prowadził, zamiast wypalenia, przynosiły spokój i kiełkujące nieśmiało, ale coraz częściej poczucie, że przynajmniej część spraw może się jeszcze ułożyć. Byłby idiotą, gdyby nie spróbował się dzisiaj bronić.
Widząc wyraz twarzy Longbottoma, gdy ten usiał za jego biurkiem, nabrał irracjonalnego poczucia, że powinien podejść bliżej. Zrobił krok w stronę dyrektora, ale zatrzymały go następne, ostre słowa.
Spodziewał się obwiniania. Początek wskazywał, że właśnie tak będzie i naprawdę, w kontekście tego, co się wydarzyło, zrozumiałby. Nie ujmowałoby to ani krzty z jego własnego żalu i wściekłości, ale…
On chciał czegoś, co pozwoli zamknąć usta Ministerstwu. Dawał mu szansę, zamiast wykorzystać fakt, że w końcu ma pretekst do pozbycia się go. Zdumienie z jednej strony na chwilę odebrało Lavonowi mowę, bo z osób, które – z jakichkolwiek powodów – mogłyby się za nim wstawić, Longbottoom był na ostatnim miejscu nieistniejącej listy. Z drugiej strony, ten głupi cień nadziei; nadziei, którą natychmiast sobie zracjonalizował faktem, że dyrektor broniąc go, bronił także siebie, dodał mu dziwnej śmiałości. A potem…
To spojrzenie. Jakby role się zamieniły, jakby prosić zamierzała wcale nie ta strona, która powinna. Teraz miał już zupełny chaos w głowie. Spojrzenie szarozielonkawych oczu, w których gdyby zamiast smutku, rysował się sadystyczny gniew, byłyby kopią oczu Alecto, zatrzymało się na twarzy Longbottoma.
- Nie byłem w tym domu od prawie dwóch lat – syknął. Jego oczy zwęziły się lekko, bo właśnie teraz, w najgorszym możliwym momencie uświadomił sobie, czym mogła być spowodowana kontrola. Stres osiadł na jego skórze przynosząc złudzenie chłodu. Zacisnął na moment wargi, nim dodał bardziej opanowanym tonem: - Ani razu, odkąd mnie pan zatrudnił.
UsuńInformacja o przesłuchaniu go zmroziła. W jednej chwili zniknęły śladowe ilości pewności siebie. Wystarczyło uważniej spojrzeć, by zauważyć spięcie ramion i fakt, że wzrok Lavona powędrował gdzieś w bok. To było jedno z widm ciągnących się za nim, odkąd pamiętał. Lepki strach, że kiedyś go wezwą, tak samo, jak matkę. Rozsądek mówił wprawdzie, że to musiało się różnić. On nikogo nie zabił. Nie był śmierciożercą, jedyne, co przeciw niemu mieli, to te przeklęte przedmioty i nazwisko. Może fakt, że się go nie wyparł. Że…
Ale te strzępy racjonalnych myśli oplatał zbyt szczelny kokon emocji. Wystarczyło słowo, a odżywały powidoki dni, które w jego pamięci zatarły się tak, że były już jedynie skłębionym strachem. Nie był ani na przesłuchaniach, ani na procesie matki. Kiedy po raz drugi ją skazano, miał kilka lat. Pamiętał, że tkwił sam w domu, chyba pamiętał kant łóżka wrzynający się w bose stopy i wielkie oczy domowego skrzata. Chyba. Z całą pewnością pamiętał za to tamtą pustkę, która sprawiła, że niektóre departamenty Ministerstwa Magii podświadomie traktował jak miejsca, z których się nie wraca. Przełknął ślinę. Przesłuchanie. Nie proces. Nie jest winny. Zadadzą mu pytania, to wszystko.
Ale jeśli podadzą mu veritaserum, wystarczy jedno, by złamał dziesiątki obietnic. Nigdy, w żaden sposób, nikomu. Niemal usłyszał w swojej głowie echo ochrypłego głosu ojca. Są tajemnice, które zabiera się do grobu.
Starał się hamować emocje, ale znajdował się na skraju wytrzymałości. Był niemal pewien, że wszystko po nim widać, że Longbottom musi zdawać sobie sprawę, albo od początku, albo dowiedzieć się właśnie teraz, że zapowiedział mu jedną z rzeczy, których obawiał się najbardziej. Uniósł wzrok. Zawahał się. Nabywana latami nieufność zderzyła się z samotnością, z poczuciem, że znowu jest jak bezradne dziecko, którego losem kierowali inni, którzy teraz, narobiwszy zamętu, zniknęli i go zostawili. Nienawidził tego, walczył z tym, próbując cal po calu przejmować kontrolę nad swoim życiem, ale w ten sposób wyglądały jedynie pragnienia. Rzeczywistość była jak wyszarpywane z sieci, chaotyczne fragmenty. Jak cofanie się o dwa kroki, by zrobić jeden, ale właśnie ten jeden, który odsunie go od przepaści. Nawet w tym był bardziej Ślizgonem, niż Gryfonem i gdzieś w głębi zdawał sobie z tego sprawę.
A teraz… Jeden krok. Zgoda lub odmowa. Która z nich prowadzi w przepaść?
Cisza przeciągała się i wiedział, że nie może dłużej zwlekać, że to nie jest moment, w którym ma się luksus zastanawiania się. Zacisnął palce, z trudem powstrzymując odruch muśnięcia opuszkami różdżki, jakby jej chłodna powierzchnia miała wskazać odpowiedź.
Może tak byłoby prościej, jakiś odpowiednik wskaż mi, zamiast prowadzącej na manowce intuicji?
- Zgadzam się. – Nie chciał tego przeciągać. Nie miał nikogo o wystarczającym autorytecie, by za niego poświadczyć, nikogo, kto mógłby chcieć zaryzykować swoją reputację. A Longbottom chcąc nie chcąc utkwił w tym razem z nim, przez te same żałosne dziennikarskie wypociny.
Zacisnął wargi, miał dosyć milczenia, dosyć niedomówień. Był zmęczony, czuł się tak, jakby naprawdę i całkowicie fizycznie latami próbował wydostać się z gęstej sieci. Jak te ryby, którym przedwcześnie odbierano tlen, a które szamotały się nawet na pokładzie mugolskich kutrów.
UsuńPokręcił głową. Powie mu. Tyle, ile może. Musiał być jakiś powód, dla którego Longbottom w ogóle go przyjął. Jeśli to i widmo własnej, zszarganej opinii nie jest wystarczające do choć minimalnej szczerości, to nie byłaby ona możliwa chyba nigdy.
- Były tam, odkąd pamiętam. – Mógł się tym pogrążyć. Dyrektor mógł w tej chwili mu przerwać, uznać winę. Przecież się przyznał. Ale nie miał nic ponad szczerość. Żadnych pleców, żadnej ładnej bajki dla idealistów. – Stały na półkach, niektórych czasem ktoś używał. Ręki Glorii na przykład. Przydawała się, żeby sprawdzić, czy nikt nie próbuje się nam włamać do domu, od kiedy Ministerstwo wymusiło na ojcu uchylenie zaklęcia Fideliusa. –Wykrzywił usta w czymś, co nawet nie próbowało nie być podszyte goryczą. – To wszystko było tam, kiedy całość przeszukiwali aurorzy. Zostawili to. Szukali ludzi, i właściwie znaleźli: faceta w kapciach i jego syna, bo nikogo więcej tam nie było, więc srogo się zawiedli. Mój ojciec nie był śmierciożercą, dyrektorze. Mówił rzeczy, których ani pan, ani ja nie popieramy, ale te przedmioty, o których teraz rozpisuje się prasa, stosując chwytliwe uogólnienia, z jakiegoś powodu mu zostawiono.
Umilkł na chwilę. Rozluźnił i z powrotem zacisnął palce. Zadanie pytania wymagało stoczenia walki z samym sobą, z poczuciem, że właśnie przyznaje się do porażki, że odsłania to, co latami chronił, bo było zbyt kruche, by mogło znieść cudze spojrzenie. Ale teraz, gdy musiał wrócić myślami do stojącego pośród wzgórz budynku, gdy niemal słyszał szum fal, jedyne, za czym naprawdę tęsknił i co rekompensował sobie brodzeniem w zimnym jeziorze, miał wrażenie, że powiedział o kilka słów za dużo, że emocje przelały się przez tamę, za którą je upychał, że teraz nie zatrzyma już powodzi i jedyne, co może zrobić, to próbować uczynić ją mniej dla siebie niebezpieczną.
- Czy zastanawiał się pan kiedykolwiek, jak wygląda życie takich, jak ja? Dzieci… - jego głos zagiął się na ułamek sekundy, cichnąc przez nagłą gulę w gardle – morderców, których skazaliście?
~ Lavon Carrow, który nie potrafi napisać krócej, niż na cztery komentarze, a wcześniej się bał, że nie da rady dwóch
„Wierzę ci.” Spojrzał na niego: nagłe uniesienie wzroku, zbyt szybkie, by pozwalało na ukrycie wypisanego w oczach szoku. Zamrugał, próbując zwalczyć myśl, że się przesłyszał. Wiedział że nie, ale jednocześnie nie mógł w to uwierzyć. Odkąd pamiętał, musiał walczyć o każdy ochłap szczęścia, o… normalność. Rozumiał, dlaczego tak jest, ale po tylu latach walki o to, co inni po prostu dostawali z racji tego, że urodzili się w zwyczajnych rodzinach, czuł się po prostu zmęczony. Z roku na rok uświadamiał sobie, że ma coraz mniej sił na kolejne starania. Że coraz częściej udaje, że nie słyszy, bo nie ma siły na spór, który rozgorzeje, jeśli zaprotestuje. Miejsce bezpośredniego uporu zaczął zajmować inny, każący odsuwać od siebie coraz więcej, wmawiać sobie, że go to nie dotyczy, że prawda sama się obroni. Na tym etapie, kiedy usłyszał po prostu „wierzę ci”, nie potrafił już przyjmować słów takimi, jakie były.
OdpowiedzUsuń- Nie. – Zacisnął wargi, tak, że niezgoda była prawie niesłyszalna, dopóki nie rozwinął myśli: - Nie wierzy mi pan. – Tylko, że tym razem nie było w tym żalu ani pretensji, a jedynie pogłos widocznego wcześniej w spojrzeniu zaskoczenia. – Pan z jakiegoś powodu chce mi wierzyć. – Przyglądał mu się, ten jeden raz role się odwróciły. Tym razem to Lavon próbował rozgryźć Longbottoma, nie odwrotnie. – Dlaczego? – spytał cicho, jego głos brzmiał jakoś inaczej, bardziej jak szept, niż te pytania, które zadawał publicznie, prowadząc zajęcia.
Opowiadając, czuł na sobie jego wzrok. Sam też zahaczał spojrzeniem, łowił wyraz oczu i mimikę, by wiedzieć, czego się spodziewać. Ale tym razem błądził – nastawiał się na opór, a otrzymywał coś, co w chwilach śmiałości wydawało mu się bliskie zrozumieniu. Zaraz potem zobaczył jednak coś na kształt złości, a może zawodu – i znów nie był pewien, czy właśnie się nie pogrążył. Tym razem mówił jednak z serca, nie dając sobie czasu na dopasowanie słów do reakcji dyrektora. Tym razem był bardziej szczery, niż kiedykolwiek, włącznie z rozmową kwalifikacyjną. Bałby się, ale ta niespodziewana chęć wysłuchania go, trzymała go w miejscu, i tylko gdzieś z tyłu głowy rosło zdumienie, że ktoś taki jak Longbottom, bohater, daje mu… szansę?
Zerknął na niego znowu, najpierw widząc zaciśnięcie palców, a dopiero później sprawdzając, co wyraża twarz. Poczuł nieprzyjemny, chłodny dreszcz w karku: wiedział, że przesadził. Kiedy zadawał pytanie, kierowały nim emocje: ta jedna rzecz, którą całymi latami kazał mu uciszać najpierw ojciec, a później on sam, dla własnego bezpieczeństwa. Nie był w sytuacji, w której mógł podnieść glos, postawić się. Gorzej, że za którymś razem gniew i tak znajdował ujście, spiętrzony od ukrywania.
Uniósł lekko brwi, słysząc, że dyrektor przedstawia sprawę w ten sposób. Tak mówili przecież ci, którzy wspierali. Którym wydawało się, że… rozumieją. Zacisnął wargi, chciał się odezwać, a jednocześnie czuł dziwaczną gulę w gardle. Teraz, kiedy ktoś inny mówił o jego przeszłości, a raczej o tej ogólnej wersji, tej jednej dopuszczalnej, która nie przedstawiała ich jako zła, poczuł się nieomal nagi i przytłaczająco bezbronny.
Z zaciśniętymi ustami, z palcami nie wiadomo kiedy zaciśniętymi na mankiecie szaty, skinął głową. Powoli, bo nawet takie potwierdzenie było trudne. A przecież to wciąż niecała prawda. Nawet nie jej połowa. To znowu jedynie uogólnienie - po prostu inne, nadal narzucające rolę, ale nie tą, która bolała najdotkliwiej. Mimo to, milczał. Słuchał, bo pierwszy raz odkąd sięgał pamięcią, ktoś odsłonił się przed nim w ten sposób. I tylko palce, zaciśnięte mocniej, niż wcześniej, świadczyły o tym, jak wiele emocji walczyło ze sobą w jego umyśle.
- Wiele osób w moim wieku was podziwia. Są wam… wdzięczni. – To była ta łatwiejsza szczęść. Mówienie o zbiorowości zwykle było prostsze. – Ja… - Zamierzał powiedzieć coś innego, chciał mu opowiedzieć, jak było naprawdę, ale zamiast tego, zadał pytanie, takie, jakby rozmawiał z jednym z tych nielicznych, których nie mógł nazwać przyjaciółmi, ale którzy wywodzili się z podobnych rodzin, którzy rozumieli. A przynajmniej, mogli zrozumieć jego drogę. – To nadal w… panu jest? – Zaskoczył go własny moment zawahania, gdy przyszło do formy grzecznościowej. Odruchowo powiedziałby na ty, jak do przyjaciela. Takich rozmów nie zaczynało się z innymi. Nigdy, oprócz… - Ta wojna i to, co mogłoby być, gdyby oni nie…?
Usuń~ Lavon Carrow
Ludovica Lestrange siedziała wyprostowana w pierwszej ławce; zawsze zajmuje miejsce najbliżej wyjścia, wystarczająco, żeby odwrócić głowę i omieść spokojnym, nieprzeniknionym spojrzeniem resztę klasy. Nie patrzy jednak za siebie; nie zerka przez ramię i nie obchodzi jej nic, oprócz rozłożonego podręcznika i własnego notatnika, w którym zapisuje wszystko, co usłyszy. Czasem jednak ze znudzeniem przygląda się swoim długim, pomalowanym beżowym lakierem paznokciom i kilku srebrnym pierścionkom, dłużej zatrzymując wzrok przy tym z szmaragdem, który delikatnie błyszczy w ostatnich liźnięciach słońca, wpadających do zakurzonej klasy.
OdpowiedzUsuńWstaje wolno, gdy Mountbatten kończy zajęcia, chowając Poradnik transmutacji dla zaawansowanych, stary egzemplarz Transformacji przez wieki i notatnik do skórzanej torby. Omiata spojrzeniem Ślizgonów, wymieniając się spojrzeniami z Michaelem, który ostatnio próbował ją gdzieś zaprosić, ale spotkał się ze stanowczą odmową; Ludovica nie miała czasu, żeby randkować, zakochiwać się i przeżywać ckliwe związki, będąc przede wszystkim zbyt mocno zaangażowana w naukę — a od tamtej pory Michael posyła w jej stronę zimne spojrzenie, unosząc usta w drżącym, złośliwym uśmieszku, jakby chciał ją uświadomić o tym, że będzie tego żałować. Ludovica odwzajemnia uśmiech za każdym razem, zawijając kosmyk pachnących wanilią i miodem włosów za ucho, widząc w oczach chłopaka zafascynowanie jej osobą.
Mogłoby być całkiem zabawnie, gdyby Michael był kolejnym naiwniakiem; frajerem, którego mogłaby wykorzystać, ale chłopak nie chce przyjąć tej roli, więc Ludovica odrzuca jego zainteresowanie, będąc być może trochę zbyt okrutna, wspominając o tym, że Michael nie jest w stanie dać jej niczego, czego mogłaby chcieć, dlatego jest bezużyteczny. Może właśnie za to znienawidził jej piękną twarzyczkę i robił wszystko, żeby jej dopiec. Nie było to jednak ani trochę zabawne czy angażujące, a Ludovica zarzucała swoje włosy w tył, oblizywała dolną wargę i łapała swoje rzeczy.
Poprawia swoje szaty i niemal maniakalnie dotyka palcami białego kołnierzyka przy szyi; Ludovica zawsze wygląda nienagannie; ubrana w szkolny mundurek, który zmieniał się z porami roku i ważnymi okazjami: latem — biała koszula z kołnierzykiem i długimi rękawami, szara kamizelka, spódnica do kolan i czarne podkolanówki, zimą — zamiast kamizelki ubiera szary sweter. Przy piersi, po drugiej stronie od wyszytego nićmi godła z wężem, błyszczy broszka z pawiem, wysadzana kamieniami; ogon pawia jest zielony i błyszczy, gdy głaszczą go promienie słońca, jakby się puszył. Broszka należała do babki ze strony matki, a Federica wręczyła jej ją podczas jednych z rodzinnych świąt, a od tamtej pory Ludovica przypina ją do mundurka, dumnie nosząc rodzinną pamiątkę.
Wymienia się krótkimi uśmiechami z profesorem i żegna się uprzejmie, wychodząc z klasy. Transmutację, jak i obronę przed czarną magią, eliksiry i zaklęcia oraz zielarstwo, Ludovica będzie musiała zaliczyć na poziomie co najmniej powyżej oczekiwań, żeby zostać uzdrowicielką; dlatego poświęcała temu wiele swojego czasu, studiowała książki, czytała stare pergaminy i niemal sypiała w bibliotece, nie umiejąc sobie odpuścić; nie umiejąc być naiwną i słodką uczennicą zajętą chłopcami i plotkowaniem. Pragnie być najlepsza, a jej stopnie nigdy nie są niższe niż wybitny.
Kiedy Ludovica oznajmiła rodzinie, że chce zostać znaną uzdrowicielką, ojciec nie krył swojego rozczarowania, rzucając w jej stronę szereg złośliwych, zimnych słów, obserwując dokładnie jej zachowanie, spodziewając się tego, że dziewczyna się złamie, wycofa jak przestraszone zwierzę, ale Ludovica trzymała swój mały podbródek wysoko, wytrzymując ojcowski wybuch, który wcale nie dotknął jej tak bardzo, będąc już wystarczająco wyrozumiała wobec jego trudnego, zaborczego charakteru.
Nie chce jednak leczyć podrzędnych czarodziejów, których śmierć niczego nie zdołałaby zmienić; pragnęła przełamywać klątwy i uroki, być jedną z najlepszych. Nie wystarczyłby jej tytuł uzdrowicielki; ona, Ludovica Lestrange, chciała dokonać niemożliwego.
Pragnie zdobyć to, czego nie udało się jej matce, bo Federica Lestrange pozwoliła się zamknąć w dworze; zimnej i niedostępnej fortecy, będąc jedynie nic nie znaczącą ozdobą; czymś, co miało ładnie wyglądać. Być może przez tę porażkę stała się kolejną ofiarą rodziny; przeżutą i wyplutą, dla której nie było współczujących spojrzeń i ciepłych słów. Ludovica nie chciała żyć w ten sposób; czasem myślała, przegryzając mocno dolną wargę, o swojej ciotce — Bellatriks Lestrange. Zdaje sobie sprawę z tego, że Bellatriks była wyjątkowo okrutną i żądną krwi czarownicą, będącą jedną z najbardziej oddanych zwolenniczek Voldemorta, ale to sprawia, że doszukuje się w ciotce cech, których jej brakuje. Ona również chciałaby schwycić za różdżkę i walczyć dla sprawy, w którą wierzy (tak jak Bellatriks walczyła za Czarnego Pana). Ojciec mówił czasem, że jest do niej podobna; że tak jak Bellatriks ma nieprzeniknione i błyszczące oczy. Wtedy jego głos się zmieniał, a w słowach, które uciekały z ojcowskich ust, słychać było aprobatę.
UsuńNie spodziewała się, że zostanie poproszona do gabinetu dyrektora, choć mogła się domyśleć, dlaczego tak się stało. Nie rozumiała jednak, co sprawiło, że uczeń, któremu pomogła, postanowił to zgłosić, jakby spodziewał się najgorszego. Czy jej nazwisko było silniejsze niż to, co umiała?; niż to, że potrafiła wyleczyć skomplikowane złamanie czy zneutralizować działanie nieudanego eliksiru? Była perfekcyjna w tym, czego się dotykała, mając nad tym pełną kontrolę. Nigdy nie popełniła błędu, wciąż się uczyła, a uczniowie podchodzili do niej i pytali, czy im pomoże, czasem wstydząc się tego, co im dolega, i znajdywali w niej zrozumienie, choć zrozumienie było ostatnim, co mogła im dać. Nie szukała przyjaciół ani nie udawała kogoś, kim nie była, otaczając się swoim chłodem i ładną twarzyczką — każdy widział w niej pannę Lestrange i do tej pory nikt nie był tak głupi, żeby ogłosić w szkole, że Ludovica Lestrange leczy uczniów poza skrzydłem szpitalnym, narażając ich zdrowie.
Nie denerwowała się rozmową z Longbottomem. Szanowała dyrektora, jego władzę tutaj i wierzyła, że będzie mogła przedstawić mu swoje stanowisko, żeby mogli porozmawiać, wymienić się argumentami, choć nie wiedziała, czy będzie w stanie obiecać mu, że odetnie się od pomocy innym.
Zawinęła kosmyk włosów za ucho i zapukała do drzwi, a kiedy te się otwarły, weszła do środka i uśmiechnęła się łagodnie do dyrektora, który siedział przy biurku.
— Dzień dobry — przywitała się i podeszła bliżej, posłusznie zajmując miejsce w fotelu i przez moment odwracała twarz do kominka, jakby żałowała tego, że nie daje ciepła.
— Jeśli byłby pan tak miły, to prosiłabym herbatę. Czarna, bez cukru. — Spojrzała po twarzy dyrektora, jakby mogła wyczytać coś z jego mimiki, a potem odłożyła swoją torbę przy fotelu, wyprostowała się i usiadła tak, żeby jej stopy i kolana idealnie się ze sobą łączyły.
— Domyślam się, że chodzi o ucznia, który przyszedł do mnie z wysypką, z którą wstydził się udać do pielęgniarki, więc zgłosił się do mnie. — Nie spuszczała bystrego, nieprzeniknionego spojrzenia z twarzy dyrektora. — Rozumiem, że cała ta sytuacja może wydawać się naprawdę nieodpowiedzialna, ale mogę tylko powiedzieć, że wiedziałam, co robię. Nie rozumiem, dlaczego wspomniany uczeń mógł się tym wszystkim zaniepokoić, ale nigdy nie zrobiłabym czegoś, co mogłoby komuś zaszkodzić. Nie mogę sobie pozwalać na błędy, panie dyrektorze.
Ludovica Lestrange
[Początek wyszedł naprawdę bardzo dobrze! Zobaczymy jak wyjdzie nam dalej. :D]
Nie wierzę w przypadki, to przeznaczenie! :D
OdpowiedzUsuńBył wściekły. Wściekłość trawiła go i parzyła rozległymi plamami, roznosząc się żyłami i wnikając do zwęglonego serca, mieszając myśli i splatając je w niezrozumiały, bolesny kokon zwiastujący problemy, których nie uda mu się uniknąć. Nienawiść rozsuwała się wokół niego mglistą mazią, dusząc i odbierając na te kilkanaście minut chłód i rozsądek, przeistaczając je w wynurzenia szaleńca i prowokacje bezczelnej arogancji. Mógł się powstrzymać, mógł zostawić ironiczne słowa na później, ten jeden raz zagryzając wargi w grzecznej uniżoności, niczym pozwalający się podziwiać i gładzić po suchych łuskach wąż - ułaskawiony, choć nocami wciąż przymierzający się do pożarcia właściciela. Tylko ten jeden raz, by ponownie wyjść z całej sytuacji beztrosko, znowu – jak zawsze – pławiąc się w bezkarności. Ale nie dał rady, oczywiście nie dał rady, poddając się gorączkowej obsesji bycia lepszym i tym posiadającym ostatnie słowo. Nie mógł się opanować, gdy słyszał te wszystkie odrzucające słowa, gdy obserwował nad wyraz spokojną twarz dyrektora, gdy w strachu widział nadchodzące godziny przesłuchań i efekty wyroku. Więc miotał się i pluł jadem, zaprzepaszczając szansę na ucieczkę przed Wizengamotem. Jak zawsze Bastian Lestrange pozostał Bastianem Lestrange. Żenujący i bez planu, choć może w tej agresywności i gwałtowności idący śladem ojca. I może powinien być dumny, że nawet w takiej sytuacji był jak on, działał jak on i jak on myślał, bo przecież i ojciec rzucał się i wyklinał na krześle przesłuchań, przyznawał się do win i śmiał się, śmiał się w twarz ogłupiałym sędziom. I może znowu powinien odsłonić zęby w uśmiechu, zakpić i wypluć z gardła kolejne obrazy i zapowiedzi klątw, dać kolejny powód do oskarżeń i już w pełni podążać spuścizną ojca, wytyczoną ścieżką odnajdując dom w obślizgłej celi Azkabanu.
OdpowiedzUsuńI może tylko, do cholery, nie powinien się tak bać.
Ale bał się, a strach rozrastał się i gnił w żyłach, zaślepiając umysł i zaplatając wokół szyi sploty wisielczej przegranej, nie pozwalając na spokojne zaplanowanie kroków. Bał się procesu i wyroku, więzienia i dementorów, ich płaszczy i niewidocznej twarzy, powykręcanych dłoni i smrodu czającej się we wnętrznościach paniki i pustki.
I nienawidził siebie za ten lęk, nienawidził za bezsilność, której nie był w stanie przed sobą ukryć. Nienawidził tego pomieszczenia i dyrektora, jego twarzy i ust, z których wylały się te wszystkie słowa. Całej jego osoby, postury i pozycji, jego zaciskających się na jego szyi dłoni i oczu – wściekłych i przez te kilka niemal nieuchwytnych sekund szalonych i w tym szaleństwie tak podobnych jemu. Nienawidził nawet tego, że Longbottom tego tutaj nie zakończył.
Kiedy dyrektor odsunął się od niego, uwalniając jego szyję z mocnego uścisku i pozostawiając na niej piekącego zadrapanie, Bastian zakaszlał, gwałtownie chwytając tlen w płuca. Z cichym syknięciem przesunął dłonią po szyi, garbiąc się nieco, gorączkowo myśląc, co powinien teraz zrobić. Spojrzał na Longbottoma, na jego zaciśnięte dłonie i zbielałe palce, na twarz – nagle spokojną i opanowaną i oczy, w których wciąż zauważalne było echo czającej się wewnątrz nienawiści. Chciał go zabić - Lestrange doprowadził do tego, zburzył fasadę spokoju, nadkruszył fundamenty i wyrwał z satysfakcją nośne cegły, wiedząc, że ta myśl sprzed chwili i wspomnienie zaciskających się na szyi ucznia rąk będzie dyrektora prześladowało i nękało. Z każdym zauważeniem jego osoby na korytarzu, z każdym jego uśmiechem i chłodnym wzrokiem – będzie o tym pamiętał, co napełniało Bastiana niezwykłym zadowoleniem.
I mimo tego triumfu Bastian nie potrafił się cieszyć i rzucić kolejnym kąśliwym komentarzem. Czuł się ośmieszony i poniżony. Zrzucony ze zbudowanego własnoręcznie piedestału władzy opartej na strachu, podtopiony i podduszony, brutalnie sprowadzony na ludzkie dno, gdzie przedstawiono mu listę przewinień.
Zwykły człowiek i zwykła kara. Odległe echo bezkarności i paraliżująca wizja procesu. I piękne nazwisko, jako jedyne może mające tu jeszcze znaczenie.
Na usta Lestrange’a wypełznął grymas, gdy usłyszał słowa o Veritaserum. Zmrużył w złości oczy, chcąc powiedzieć, że i tak się nie odważy, że tylko straszy go i nic nie zrobi, przełknął jednak zdania, milcząc i prostując się w napięciu mięśni.
Usuń- Może do przesłuchania wykorzystajmy jeszcze legilimencję. Wtedy będziemy mieli pewność, że cała sytuacja jest już jasna. Nie będzie potrzebny proces i opinia Wizengamotu. Sam wydasz wyrok i sam poślesz mnie do Azkabanu. Proszę, nie krępuj się! – Rozłożył gwałtownie ramiona, niby to w jawnym zaproszeniu po wyplutych przez niego wciąż nieco chropowatych zdaniach, w które powoli wkradły się piskliwe tony.
Bastian miał już dość, tej rozmowy i kontaktu z Longbottomem, dość nadal obecnego w nim, rozrastającego się w cierniowe bukiety strachu i iskrzącej paranoi na samą myśl, że w pitym przez niego napoju mogłyby znaleźć się krople zdradzieckiego Veritaserum, przez które straciłby kontrolę, co przecież tak doszczętnie go przerażało. Marzył tylko o tym, by to wszystko zakończyć, zacisnąć ponownie palce na cisowym, sztywnym drewnie i przekląć go, rzucić zaklęcie i patrzeć jak znienawidzony człowiek wije się i skomli, prosi o wybaczenie i boi się – on, nie Bastian, skręca się w panice i błaga o koniec, by kości nie przerwały napiętej skóry i by na podłodze nie wykwitły plamy krwi. By pożałował, by Lestrange poczuł się lepiej, znów silny i dzierżący w długich palcach sznurki poddanych mu marionetek. By wygrać i spalić tę czającą się w świadomości nić szacunku dla opanowania w tak wypracowany sposób zastępujące wściekłość i szaleństwo, dla braku strachu i palącej nienawiści pielęgnowanej przez lata.
Ale różdżki wciąż nie odzyskał i nadal musiał trwać tak w poniżeniu, niczym mugol, brudna szlama i wszyscy ci, nad którymi tak uwielbiał się znęcać. Żałosny i słaby, a w tej słabości tak odrzucająco śmieszny.
- Czy przed każdymi zajęciami mam pojawić się w pańskim gabinecie po odbiór różdżki? Będę z utęsknieniem wyczekiwał każdej kolejnej wizyty. – Nie będąc w stanie powstrzymać się przed zjadliwością, wyrzucił pośpiesznie słowa z gardła i nie czekając na odpowiedź podszedł szybko do drzwi. Szarpnął wściekle za klamkę, chcąc natychmiast wydostać się z tego duszącego pomieszczenia i już prawie przekroczył próg, już prawie był wolny, gdy zatrzymał się. Nagle, w chwilowym zastanowieniu, gdy oddychał ciężko, wpatrując się w rysujące się za półotwartymi drzwiami schody.
Powolne wypuszczenie powietrza z płuc, bolesne zaciśnięcie pięści, by po chwili nerwowo rozprostować palce. Splątanie myśli i kakofonia wściekłych wrzasków, gryzący lęk i ta obrzydliwa świadomość, że był sam. Że w rzeczywistości wszyscy go nienawidzili i chcieli się pozbyć, i nawet ci, którym wydawać się mogło, że mógł ufać z pewnością go zawiodą i wyślą za kraty Azkabanu. I nie pomogą znajomości i galeony, bo czymże one, gdy pogrążą go nawet ci noszący to samo co on piękne, zaropiałe od zdrajców nazwisko. Sam, sam, był sam, i choć tę władczą, sadystyczną samotność uwielbiał, teraz poczuł się jak zaszczute zwierzę - zamknięte i poranione. Bez różdżki i bez magii, bez jawnej przynależności do arystokratycznego świata oprawców. Nic nieznaczący nikt.
Odwrócił się powoli, już bez wściekłości, boleśnie wbijając spojrzenie w twarz Longbottoma. Przechylił głowę, jakby w ocenie przeciwnika, po czym podszedł do dyrektora, ponownie znajdując się zdecydowanie za blisko niego.
Usuń- Poślesz mnie do Azkabanu. I co dalej? – mówił powoli cedząc słowa, smakując je na języku, pozwalając, by te przesiąkły obślizgłym jadem. – Na ile tam trafię? Miesiąc, może kilka, nawet jeśli na rok. Myślisz, że kim będę? Zdobędę różdżkę, znajdę podobnych mi, a może będę sam. Wielu takich było i będzie, i wiele udawało im się zrobić. Myślisz, że po tym co mi zrobisz, tak cię zostawię? Przecież będę wiedział gdzie cię szukać. – Czający się na wargach uśmieszek i głaszcząca członki kłamliwa pewność siebie. Kilka kroków, by być jeszcze bliżej. – Nie pierwszy przyjdę w odwiedziny do Longbottomów, prawda? Tyle, że ja nie będę potrzebował żadnych odpowiedzi, więc nic nie będzie mnie ograniczało. – Mówił to wszystko, wiedząc, że być może sam teraz się podtapia i dusi i być może odcina sobie ostateczną szansę na ucieczkę. Ale wciąż mówił, być może dopiero teraz w bijącym od niego chłodzie tak odmiennym od szaleńczej gwałtowności zasiewając niepokój i wątpliwości.
Ten mający do stracenia wiele, a może w rzeczywistości nie mający nic.
Ulubiony pomiot Lestrange’ów
[Chciałabym taką mieć! <3
OdpowiedzUsuńCześć! Wybacz, że odpisuję dopiero teraz, złapał mnie jakiś straszliwy zastój.
Cieszę się, że Verse przypadła Ci do gustu! :) Mnie akurat blok skojarzył się z blokiem operacyjnym… Tak czy siak dziękuję za przywitanie, to bardzo miłe. :) Jeśli masz ochotę na wątek, zapraszam serdecznie!]
Verse Millward
Widząc to dyrektorskie zmarszczenie brwi, poczuł niepokój. Liczył się z tym, że w każdej chwili może usłyszeć od Longbottoma, że wyczerpał jego cierpliwość. Uświadomił sobie bardzo dobitnie, że choć pracuje tu już któryś miesiąc, w ogóle nie zna swojego zwierzchnika. Że ich kontakt ograniczał się tak naprawdę do kontroli. Zacisnął wargi, odruchowo podążając spojrzeniem za jego sylwetką. Kiedy chodził w ten sposób po sali, budził respekt. Wyglądał jak człowiek pewien siebie i swojej misji, jak ktoś, kogo trudno powstrzymać, mimo tego przewlekłego zmęczenia, które Lavon zauważał na jego twarzy być może tylko dlatego, że znał je z autopsji. Ta dominująca aura sprawiała, że słowa dyrektora wydawały się dziwnie niepasujące. Trudno było uwierzyć, że ktoś o takim zachowaniu, takiej pozycji w czarodziejskim świecie, był kiedyś niewidzialny albo ośmieszany. Jednocześnie, w jego tonie głosu pobrzmiewał ten specyficzny rodzaj uczciwości, szczerości, który sprawiał, że Carrow nie tworzył w głowie bariery, nie dystansował się od jego wersji, a był coraz bliższy przyjęcia jej. Nie miał nic poza jego opowieścią… i własną ciekawością, która budziła się wraz z każdym wypowiedzianym przez Longbottoma zdaniem. Próbował sobie nawet wyobrazić go właśnie takiego: łatwego do pominięcia i zarazem wystawionego na przytłaczającą ocenę. Mimowolnie szukał w nim tego i straciwszy na czujności, wciąż patrzył na jego twarz, kiedy padło retoryczne, ale mimo to niebezpieczne pytanie. Nawet gdyby zaprzeczył, zdradziłyby go oczy. Odwrócił wzrok, patrząc gdzieś obok ramienia mężczyzny. To było… skomplikowane. Tak, uważał, że dyrektor się na niego uwziął. Przez pierwsze dwa tygodnie pracy tutaj mógł jeszcze naiwnie myśleć, że każdy nowy nauczyciel jest kontrolowany w ten sposób. Później… Musiałby być idiotą, żeby nie rozumieć, że sprawdzanie różdżki to „atrakcja” zarezerwowana wyłącznie dla niego. Żeby nie zaobserwować, że przez te kilka miesięcy większość wykładających nie miała ani jednej wizytacji, a on tak wiele, że trudno było mu je wszystkie zapamiętać i zliczyć. Jakaś część niego pomstowała wtedy na Longbottoma, na jego cholerną podejrzliwość i upór, na draństwo i niekonsekwencję, podszeptywała stale pytanie o to, po co go zatrudnił, skoro spodziewa się, że jest propagandzistą i wichrzycielem, a nie nauczycielem. Tylko że wtedy, za każdym razem, zanim okazał niezadowolenie, swoje racje szeptał rozsądek. Wiedział, skąd ta nieufność i w pewnym sensie… wydawało mu się, że rozumiał. Nie potrafił wyobrazić sobie, jak to jest, musieć pracować z kimś, kogo rodzic popełniał zbrodnie, ale… Paradoksalnie pomagało mu, że pamiętał swój własny szok, kiedy odkrył dlaczego matka siedzi w Azkabanie. Z dzisiejszej perspektywy, dziwiło go, że jako dziecko nigdy o to nie zapytał. Ciekawiło go, co odpowiedziałby ojciec, wtedy, kiedy jeszcze nie widział zdjęć, nie miał dowodu i wiedzy zdobytej samodzielnie. Najdziwniejsze, że opowieści o matce słyszał przecież często… ale w żadnej z nich nie pojawiało się to okrucieństwo, którym wyróżniała się nawet pośród śmierciożerców. Może właśnie to było powodem, dla którego nie pytał. Dla niego naturalnym stanem rzeczy była obecność ojca. Czuł pustkę, ponieważ pokazywano mu, że kogoś w ich rodzinie brakuje. Bo widział, że inni mają mamy, że te ich rozmawiają z nimi, przytulają ich i odprowadzają na pociąg do Hogwartu. Przepisywał sobie to na ojca, ale ten, oprócz wszystkiego, co robił, dawał mu jeszcze te opowieści, bez których byłby szczęśliwszy. Może brak pytań brał się z ich nadmiaru. Drążyć zaczął wtedy, kiedy trafił na informację tak dobitną, że nie dało się jej pominąć. Pamiętał niemal każde słowo notki, w której pisano o jej procesie i wymieniano udowodnione zbrodnie. Po tym odkryciu próbował się jeszcze zachowywać normalnie i wobec ojca, i wobec niej, kiedy ją odwiedzali. Ale już nie potrafił.
OdpowiedzUsuńŚwiadomość jak powinien się odnosić, bo przecież to jego rodzice, walczyła z zaszczepioną gdzieś głęboko zadrą ze strachu i obrzydzenia. Tego nie dało się całkowicie pomijać i przypuszczał, że Longbottom może czuć się podobnie. Przecież… sam w sobie nie był złym dyrektorem. Zakładał jednak, że w jego przypadku chodzi o samo obrzydzenie i tym bardziej dziwiło go, że po pierwsze, nie odesłał go z kwitkiem, kiedy zgłosił się do pracy, a po drugie teraz swoją postawą utwierdza tamten wybór jako słuszny.
Usuń„Mam nadzieję, że o tym wiesz”.
Skinął powoli głową. Zacisnął wargi, ale tym razem po to, by ukryć uśmiech. Mimowolnie przypomniał sobie, jak uczył się być Gryfonem. Jak na początku wydawało mu się, że ślizgońska lojalność, której uczono go w domu, jest tym samym, co ta ceniona w Domu Lwa, i jak powoli odkrywał, czym one się różnią. Jak z roku na rok bardziej był ich kompanem, zamiast rywalem, który stanie za nimi murem po cichu i dopiero w sytuacji kryzysowej. Powstrzymywany uśmiech zanikł, bo mimo tych dobrych wspomnień i własnych starań, cały czas odnosił wrażenie, że wciąż nie jest w pełni Gryfonem. Zwłaszcza w tych momentach, kiedy ktoś okazywał domową lojalność właśnie jemu, budziło się poczucie, że jest oszustem korzystającym z czegoś, co mu się nie należy, co zawłaszczył sobie, prosząc Tiarę o inny przydział, niż ten, który – był tego pewien – dla niego przewidziała. Zbyt dobrze pamiętał jej zaskoczenie. Nie przyznawał się do tego nikomu, tajemnicę wyjawił tylko raz, osobie, z którą miała go łączyć przyjaźń tak silna, tak stała, że byliby gotowi ją przypieczętować nawet przysięgą. Osobie, która teraz prawdopodobnie najchętniej widziałaby go w Azkabanie za to, co zrobił.
- Nie chcę pana zawieść – obiecał cicho, myśląc o tamtej utraconej przyjaźni. Odwrócił wzrok, nie do końca skutecznie starając się zamaskować smutek i… strach. Że znów okaże się niegodny zaufania, bo przecież wystarczy, że…
Nie spodziewał się żadnej konkretnej odpowiedzi, ale i tak zaskoczyło go, że Longbottom na początku pomyślał właśnie o tym. I że ujął to tak wprost, bez żadnej próby zachowania maski, która przecież mu się należała przez wzgląd na to, czego dokonał.
Zawahał się, w postawie dyrektora było coś takiego, że poczuł potrzebę dodania mu otuchy, ale przez różnice na każdym możliwym gruncie, na czele z pozycją zawodową, nie wiedział, jak mógłby to zrobić. I czy w ogóle mógł. Słysząc zaproszenie, zerknął na niego ze zdziwieniem wypisanym w oczach. Miał przyjść, ale… dlaczego? W jego głowie zaczęły rosnąć dziesiątki pytań, ale żeby zadać którekolwiek z nich, musiałby wybiec za Longbottomem – a na to brakowało mu śmiałości.
***
Wahał się, czy przyjść. Przez ponad pół dnia ciekawość zmieszana z poczuciem obowiązku walczyła ze strachem. Z jednej strony nie wyobrażał sobie zignorować zaproszenia, z drugiej… Po prostu bał się tego, co usłyszy i o co zostanie zapytany. Mimo to, wolał odbyć tą rozmowę teraz, kiedy dyrektor wydawał się mu sprzyjać, niż za dzień lub kilka, po być może kolejnych rewelacjach w prasie, bo sama Kasandra Trelawney nie zdołałaby przewidzieć, kiedy pismakom z Proroka ten temat się znudzi. Lavon podejrzewał, że niestety nie szybko. Decyzję ugruntował bardzo oficjalny i oschły list z Ministerstwa, który zadziałał jak przebudzenie ze snu za pomocą trzaśnięcia w twarz. To się działo naprawdę. Naprawdę wzywali go na przesłuchanie i choć miał jeszcze kilka dni, nie mógł dłużej trzymać się nadziei, że sprawa w końcu ucichnie i rozejdzie się po kościach. W tej sytuacji musiał mieć Longbottoma po swojej stronie.
Walkę ze strachem zaczął od małych kroków. Od odwzajemniania spojrzeń na korytarzu, od pojawienia się na obiedzie, a potem na kolacji, dokładnie tak, jak przyszedłby na nie w zwykłych okolicznościach. Od prób rozmów: wybitnie o niczym, ale jednak, z innymi nauczycielami. Po tym, jak w ciągu dziesięciominutowej wymiany zdań ani razu nie został zapytany o czarną magię, uznał, że jest gotowy na odwiedzenie dyrektorskiego gabinetu.
Mimo dość późnej pory, nadal był w swojej codziennej szacie o skromnym kroju, w kolorze w zależności od światła przechodzącym od ciemnooliwkowego do czerni. Ubierał się w ten sposób nawet w czasie wolnym, od czasu do czasu pozwalając sobie na swobodne niedopięcie kołnierzyka w koszuli pod spodem. Do mugolskich ubrań nie mógł się jakoś przekonać. Pokazywał się w nich jedynie na zajęciach, głównie wtedy, kiedy tłumaczył co do czego, według niemagicznych kryteriów, pasuje i pozwala faktycznie wtopić się w tłum. Był jeszcze jeden powód: obszerna szata dodawała powagi, co pomagało poczuć się pewniej w sytuacjach tak stresujących, jak ta. Odchrząknął, patrząc wprost na chroniącą wejście na prowadzące do gabinetu schody chimerą. Oczywiście nie znał hasła. Wcześniej nawet nie pytał o nie, przypuszczając, że oprócz dyrektora zna je może jeszcze jego zastępca, raczej nikt więcej.
Usuń- Możesz jakoś… dać mu znać, że przyszedłem? – spytał rzeźbę, czując się trochę tak, jakby znów był uczniem. Odwiedził ten gabinet kilka razy, ostatnio jako kandydat na nauczyciela, wcześniej natomiast głównie w sytuacjach trudnych. Przypomniał sobie, zupełnie tak, jak by to było wczoraj, wzbudzającą respekt profesor McGonagall, o poważnej, poprzecinanej głębokimi zmarszczkami twarzy i jej charakterystyczny głos, gdy pytała: „Wyjaśnij mi, jak to możliwe, Carrow, że nie zaliczyłeś SUMów z zaklęć i obrony przed czarną magią, mając Wybitny z transmutacji..? I jeszcze tę jej minę, jakby stale uważała, że stać go na więcej, choć przecież pamiętał to drgnienie jej krtani, kiedy w trakcie Ceremonii Przydziału, musiała wyczytać jego nazwisko.
Lavon Carrow
[Gryfoni rządzą, panie dyrektorze!]
OdpowiedzUsuńUlubiona (bo jedyna) Gryfonka
Czekał w napięciu, dopóki kamienna figura z głuchym zgrzytem nie usunęła się z drogi, ukazując fragment krętych schodów. Wziął głębszy oddech, ostatni, nim ponownie spocznie na nim uważne spojrzenie dyrektora. Pokusa, by stąd uciec: zupełnie jak dziecko, po prostu zawinąć się na pięcie i pobiec w głąb korytarza, a potem zaszyć się… no właśnie, gdzie? Była tak silna, że mimowolnie napiął wszystkie mięśnie, by mieć pewność, że jego ciało tkwi w tym miejscu, w którym powinno. Bał się, ale rozmowa z Longbottomem jawiła się jako szansa. Lavon nie rozumiał, dlaczego został zaproszony, co takiego nie mogło zostać wypowiedziane w sali, co wymagało aż takiego odcięcia się od reszty szkolnego gmachu. Mimowolna ciekawość pomagała częściowo oswoić strach. To, w połączeniu z myślą, że pod koniec ostatniej rozmowy dyrektor naprawdę brzmiał, jakby chciał się za nim wstawić, sprawiło, że mimo miękkich nóg, wszedł na obracające się schody. Kiedy pomnik powrócił na swoje miejsce, tym samym dopuszczając go do dyrektorskich drzwi, Lavon miał wrażenie, że został zamknięty w potrzasku. Przełknął ślinę. Nie było już odwrotu. Musiał tam wejść.
OdpowiedzUsuńStarając się oddychać na tyle równomiernie, by nie zdradzać drążącej go paniki, na moment zawahał się jeszcze pod drzwiami (powinien zapukać?), po czym wszedł do gabinetu. Pierwsze wrażenie przyniosło myśl, że coś w tym pomieszczeniu się zmieniło, odkąd był tu ostatnim razem, ale skupiony na czekającej go rozmowie, nie potrafił wychwycić żadnego szczegółu. Kątem oka zerknął na dumnego sokoła, którego wzrok czuł na sobie, odkąd przekroczył próg. Zaraz jednak skupił całą uwagę na Longbottomie, zdumiony swobodą jego stroju, choć było to bliższe ciepłemu zaskoczeniu, niż jakiejkolwiek krytyce.
Uniósł brwi w niemym zaskoczeniu. Nie potrafił ocenić, czy dyrektor jedynie tak mówi, żeby nie okazać wprost, że po prostu mu nie ufał, czy rzeczywiście zamierzał podać hasło im wszystkim.
Pokręcił lekko głową, ostrożnie, wciąż czujnie patrząc.
— Chyba pan zapomniał — odpowiedział w taki sposób, by niezależnie od intencji tamtego stwierdzenia, pozostawić im obu pewne pole wiarygodności. — Ale… tym bardziej dziękuję – dodał nieco ciszej, oczywiście hasło można było zmienić, ale gdyby miał go nie znać, Longbottom mógłby po prostu go nie podawać. Był przecież dyrektorem Hogwartu, Lavon nawet nie pomyślałby o tym, by naciskać.
„Usiądź”. Zawahał się i nie miał złudzeń, że mogło to pozostać niezauważone. Nigdy nie był mistrzem w nakładaniu masek, a odkąd w prasie ukazał się artykuł o nim, cały czas musiał udawać normalność. Przed uczniami w trakcie lekcji, przed nauczycielami w ciągu tych kilku rozmów, na które się zdobył, nim przyszedł tutaj. Czasami miał wrażenie, że udaje także przed samym sobą, że to, jak bardzo mu zależy to także pozory, tym razem na własny użytek, po to, żeby mieć cokolwiek, dla czego jeszcze warto było oddychać. Czuł się tak bardzo zmęczony i zaszczuty dopadającą go znowu przeszłością, że niczego nie pragnął tak silnie, jak braku konieczności udawania. Nie potrafił się odsłonić, a jednocześnie rozpaczliwie tego potrzebował.
Zajął wskazane mu miejsce, choć łatwo było zauważyć, że siada pewnie tylko dlatego, że został niegdyś tak nauczony. W ruchu dłoni, na moment zaciśniętych na krańcach podłokietników, dało się wyczytać to wszystko, co na chwilę zatarła reszta postawy. Kątem oka zerknął na stojące w pobliżu naczynia. Czy Longbottom zamierzał w ten dyskretny sposób poczęstować go veritaserum..? To przypuszczenie go zmroziło, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że nosi w sobie wystarczająco sekretów, by pogrążyć się tak, że nie pomogą mu niczyje dobre chęci. I właśnie wtedy, jakby na przekór podejrzeniom…
Drgnął. Drgnął i spojrzał na niego tak zaskoczony, jak wówczas, gdy usłyszał, że otrzymuje upragnioną posadę. Zaciśnięte dotąd dłonie rozluźniły się i zamarły, bo nagle nie było wiadomo, co należy z nimi zrobić. Lavon nie uważał się za osobę, którą należy przepraszać. Cokolwiek Longbottom zrobił, miał ku temu powody, którym trudno byłoby odmówić mocy. Carrow przywykł do jego podejrzliwości. Jeszcze bardziej przyzwyczaił się do tego, że co jakiś czas ktoś podnosi na niego głos, albo cedzi złośliwe słowa. Tak było przecież od czasów szkolnych. Od pierwszego drgnienia krtani profesor McGonagall, od oskarżycielskiego wskazania palcem przez kolegę z dormitorium po tym, jak ktoś – do tej pory nie wyszło na jaw, kto – spetryfikował czyjąś ukochaną sowę, a później już tylko trochę mniej bezpośrednio, kiedy „nie miał odpowiednich kwalifikacji” do danej pracy, albo kiedy – o tym nie powiedział nikomu, czasem jedynie spuszczając wzrok, kiedy któryś z innych nauczycieli coś zauważył – zaczynając nauczać, otrzymywał wyjce od rodziców rozeźlonych tym, że ktoś taki jak on ma dostęp do ich pociech. Przez większość czasu się przed tym nie bronił. Najpierw dlatego, że nie potrafił. Wzbierała w nim złość, całymi latami, bo gdzieś w środku niego tkwiło to naiwne przekonanie, że nie zrobił im nic złego. Później… Poczucie winy przygniatało go zbyt mocno, by unieść głos. Teraz zamiast gniewu, rosło w nim już tylko poczucie beznadziei. Odżywały tamte słowa, które usłyszał za młodu: cokolwiek zrobisz…
UsuńNie śmiałby oczekiwać przeprosin. Na pewno nie od człowieka, który walczył z tymi mordercami, których potomka w nim widziano.
„Nie powinien” – ale co? Podnosić na niego głosu? Przestawać być tak profesjonalny, jak zwykle na zebraniach..? Bo przecież nie mogło chodzić o całokształt, o podejrzenia i kontrole…
Zacisnął wargi. Czy jest w porządku? Gdzieś głęboko w środku był przecież zły o tę ciągłą podejrzliwość, o upokarzające sprawdzanie różdżki, które przypominało, że nie nawet nie może przywołać sobie kapci, nie wspominając o jakiejkolwiek poważnej magii. Ale potem zdał sobie sprawę, że to pierwszy człowiek, który przeprosił go, gdy nie próbował na niego naciskać. Który nie zrobił właściwie nic ponad to, z czym Lavon stykał się przez całe życie, ale w tym wszystkim, dał mu przecież szansę. I kiedy o tym pomyślał, odpowiedź na być może retoryczne pytanie, wydała mu się nagle prosta.
— Tak — potwierdził, choć nie miał pewności, czy dyrektor od niego tego oczekuje.
Ruch w pobliżu różdżki był już nawykiem, choć tym razem Lavon czułby mniejszy opór, by ją wyjąć. Możliwe, że był głupcem, tak bardzo zawierzając w intencje Lonbottoma, ten mógł to wykorzystać na tysiące sposobów, ale prawda była taka, że przypominał kogoś, kto niespodziewanie rzuca topielcowi linę. Nawet jeśli nie wiadomo, po co ją podał, głupotą byłoby jej nie chwycić.
Na wzmiankę o przesłuchaniu, znowu zacisnął wargi, ale zdobył się na spojrzenie. Wiedział przecież, że poruszą ten temat. Ostrożnie skinął głową, potwierdzając, że był przy przeszukiwaniu domu.
— Kiedy sprawdzali nas po raz drugi, miałem szesnaście lat. — Z pierwszej kontroli nie pamiętał niemal nic, był wówczas dzieciakiem. — Nie pamiętam już zbyt wiele, ale jestem pewien, że jeden z nich przedstawił się jako Wiliamson. Zapamiętałem, bo grałem w drużynie z dziewczyną o tym nazwisku. — Starał się być dokładny, przypomnieć sobie szczegóły tamtego dnia. — Ten drugi… — Zmarszczył brwi. Po tylu latach nie był już pewien, czy pamięć go nie zwodzi. — Wydaje mi się, że to mogła być kobieta. Ktoś bardzo szczupły w każdym razie, ciemne włosy. Ja… — Wspomnienie wróciło zupełnie nagle, wyraźne i w pewnym sensie żenujące — Skłamałem jej, że książki w biblioteczce są przeklęte. — Zgryzł lekko wargę, pamiętał że krzyknęła na tego drugiego, który właśnie zdejmował książkę z półki, a gdy zupełnie nic się nie wydarzyło, byli tak wściekli, że nie pozwolili mu nawet wejść do jego własnego pokoju, kiedy przeglądali jego rzeczy. To Lavon chciałby zapomnieć wyjątkowo mocno; bo gdyby nie pozwolił sobie na durny żart, może zdążyłby schować tamten żałośnie tkliwy list do Christine, który pozostawił wówczas na biurku. — Przepraszam, ale nie pamiętam już nic więcej. Tata był wtedy w bardzo złym stanie, na pewno pytali go, skąd ma tamte rzeczy, ale nie wiem, czy cokolwiek im powiedział.
UsuńSzukając czegoś, co pomogłoby mu odzyskać spokój, zerknął na czekającą na niego filiżankę. Czy mógł zaryzykować..? Jeśli herbata była w imbryku, z którego przed chwilą nalał sobie Longbottom..? Chyba nie istnieją substancje wystarczająco precyzyjnie opadające na dno..? Odetchnął cicho, naprawdę, popadał w paranoję... Nalazł sobie herbaty, na moment uciekając w jej gorzkawe ciepło. Dając sobie tę chwilę na zastanowienie, czy na pewno chce zaproponować to, co przyszło mu do głowy, gdy usłyszał pytanie dyrektora. Uniósł na niego wzrok, odsuwając filiżankę od ust.
— Jeśli pan chce, może pan sam sprawdzić mój dom. Mogę panu pokazać przedmioty, w rodzaju tamtych. Sam pan oceni, na ile są niebezpieczne. Będzie mógł im pan powiedzieć, co pan widział. Pan przecież… — zawahał się, jakiego użyć słowa — świetnie zna się na obronie przed czarną magią. A jeśli zeznania skrzata domowego mają dla pana jakiekolwiek znaczenie… myślę, że zapamiętał więcej, niż ja. — Ta ostatnia propozycja była postawieniem wszystkiego na jedną kartę. Kątnik był przede wszystkim skrzatem jego matki.
Lavon Carrow
Powietrze nieomal elektryzowało i parzyło od wybrzmiewających w nim emocji – cząstki drżały w niekontrolowanych przeniesieniach iskier wrzeszczącej nienawiści i lodowatego opanowania, szaleństwa i niewypowiedzialnego strachu, gęstniejąc i dusząc Bastiana, jakby dyrektor wciąż zaciskał na jego gardle swoje długie, silne palce. Miał wrażenie, że oblepia go maź, że wbija się igłami pod jego skórę, spowolnia ciało, umysł rozrywając setkami impulsów, nie pozwalając tym samym zdecydować, którą myśl, który skowyt i wrzask z siebie wyrzucić. Lestrange nie mógł znieść wypełniającej każdy milimetr obecności Longbottoma, jego głosu, czającego się w nim głęboko skrywanego obłąkania i tego patrzenia na niego z góry zimnymi, błękitnymi oczami. Chciał szarpać się i pluć jadem, wyrwać z dłoni dyrektora jego różdżkę i przytknąć mu ją do gardła, a gdy ta nie posłucha zaklęcia z ręki złodzieja, wbić ją w skórę i tętnice, zobaczyć zaskoczenie w oczach, zmyć ten obrzydliwy wyraz twarzy i wygrać – jakkolwiek, byleby tylko wydrzeć z umysłu tę obrzydliwą myśl porażki i upokorzenia. Ale zamiast tego Lestrange milczał, mocniej zaciskając zęby, granicząc niemal na granicy bólu.
OdpowiedzUsuńDwa wbite w siebie spojrzenia, wściekle zmrużone, ślizgońskie oczy i dyrektorskie wargi, na które wysnuł się obłąkańczy uśmiech – tak obcy dla jego codziennej osoby, a w rzeczywistości tak do niego pasujący, jakby już od dawna gnieździł się w umyśle mężczyzny, dopiero w obecności Bastiana objawiając swą prawdziwą naturę. Lestrange oddychał ciężko, bezwiednie zaciskając mocno pięści, jakby w zawieszeniu przed atakiem. Nie ruszył się jednak, wciąż uparcie tocząc niemą walkę z dyrektorem, jakby jeszcze mogła coś zmienić.
- Z pewnością takie będzie – warknął zimno, jeszcze przez kilka napiętych sekund z nienawiścią błyszczącą w oczach wpatrując się w Longbottoma, jakby tym samym przekazując mu całą swoją wściekłość, której nie mógł wypowiedzieć na głos.
Lestrange odwrócił się gwałtownie, z furią wychodząc z gabinetu, nie odpowiadając już nawet na ostatnie zdanie dyrektora, po sobie zostawiając tylko głośne trzaśnięcie drzwi, echo ciężkiego zapachu perfum i smrodu wściekłości.
Zbiegł po schodach, wypadając na pusty korytarz, dopiero po zamknięciu przez kamienną chimerę przejścia, zatrzymując się. Bastian oddychał szybko, nie potrafiąc opanować ogłuszającej go kakofonii splatających się w bolesne więzy myśli, krwi i spychanego na granice podświadomości zwierzęcego strachu o to co nastąpi. Upokorzenie wypalało mu w skórze parzące znamiona, żyły skowyczały od wrzenia a on sam zastygł, jakby dopiero teraz, docierało do niego to, co go czekało.
Nie mógł trafić do Azkabanu. Nie mógł pozwolić na zamknięcie się w klatce, na to, by spętano go metalem i odcięto wszelki drogi ucieczki, skazując na gnicie w bezsilnym poczuciu przegranej. Zmuszą go do procesu, nie wysłuchają, z góry wyznaczając dla niego wyrok, z pogardą lustrując jego ciało na tamtym obrzydliwym, sądowym krześle. Potraktują go jak ojca - obrzydliwy system i zapatrzeni w niby to lepszy ład, głupcy… Bastian uderzył mocno w ścianę, jakby rozchodzący się po dłoni ból miałby pomóc mu się wyżyć. Nie da się pojmać, nie za kogoś kogo nawet nie zabił, nie za gnoja, któremu należały się te wszystkie rany i widniejące pod ubraniami szramy, bo mógł przecież nie spluwać na Bastiana oszczerstwami o jego rodzie i o tym najważniejszym. Nie wsadzą go, nie za tamtego puchońskiego śmiecia.
Z wypisaną na twarzy chęcią mordu skierował się w stronę lochów, odstraszając od siebie pociemniałymi od wściekłości oczami i plotkami, które zdążyły już rozbrzmieć gorączkowym szeptem w hogwarckich korytarzach. Wiedział, że wszyscy będą o nim mówić, że przez najbliższe dni zamieszka na ustach uczniów, ośmieszony i obnażony, z gwałtownie zdartą mu peleryną zbudowanego przez lata strachu. Potrzebował się na nich wyżyć, wyrzucić z siebie całą wściekłość, której nie mógł pełni przelać na Longbottoma, przypomnieć wszystkim dlaczego powinni się go bać, udowodnić im, sobie, że nadal jest tym samym Lestrange’m, którego nikt nie mógł stłamsić. Zamknięta w jego umyśle bestia warczała, szarpała się i wyła, w skapującej z wystawionych zębów ślinie i nastroszeniu sierści gotowa do przegryzienia pierwszej podetkniętej jej tchawicy. I Bastian tak bardzo chciałby oddać jej kontrolę, rzucić się na tych ślepców, zagryźć i ukarać, ale nie mógł, o czym usilnie przypominał mu brak różdżki. Pozbawiony jej, Bastian czuł się nagi i osłabiony, jakby z ciała gwałtem wyrwano mu jego najważniejszy element – jego wyznacznik i przynależność, dumną istotę bytu. Palce prawej dłoni wciąż chciały zacisnąć się na cisowym drewnie, poczuć przepływające po nim iskry i znowu być sobą. Ale Longbottom odebrał mu nawet to, poniżył go, zniżając do poziomu gorszego niż najbardziej pogardzane przez Lestrange’a szlamy. Jak żałosny charłak, jak, jak… odrzucający mugol.
UsuńW pokoju wspólnym powitała go typowa chłodna wilgoć lochów, fala szeptów i zwróconych ku niemu uważnych spojrzeń. Bastian pozwolił, by na jego wargi wypełzł pogardliwy uśmiech – wiedział, że tylko na to czekali, że ci, którym wielokrotnie wypominał brak pamięci o ideologii z radością zanurzyli się w plotkach, wyczekując tylko momentu, aż wydalą go z Hogwartu. I tak nie byli mu potrzebni. Zdradzieckie plugastwa.
- No, no, no, Lestrange. – Siedzący do tej pory na jednym z foteli chłopak z siódmego roku wstał i z dłońmi włożonymi do kieszeni spodni, podszedł bliżej Bastiana. – Nieźle dziś zaszalałeś, wiesz już ile lat ci grozi? – roześmiał się, po czym, niby to przyjacielsko poklepał Lestrange’a po ramieniu – Nie martw się, może ktoś z nas cię odwiedzi w Azkabanie, kto wie. Ale wiesz co? Jedno jest pewne, choć raz pojawisz się w gazecie, może nawet tuż zaraz ojca! Wspaniale, co? – Ktoś z przysłuchujących prychnął w rozbawieniu, ktoś dorzucił jakiś komentarz, raz za razem rozluźniając sidła kontroli, które Bastian rozprowadził, w których pławił się i korzystał. Wyrywali mu się, nagle zamiast strachu, czując siły do ośmieszenia go. Jakby wyrok już zapadł, jakby już w ogóle się tu nie liczył.
Nie myślał, kiedy popchnął chłopaka na ścianę, zaciskając palce na jego koszuli ani kiedy zbliżył swoją twarz do jego, z której tak bardzo chciał zmazać ten pewny siebie uśmieszek.
- Nie pozwalaj sobie na za wiele, Wheeler – wycedził lodowato, nie spuszczając ostrego spojrzenia z Ślizgona. – Myślisz, że cokolwiek się zmieni? Że się mnie pozbędziesz, że mnie zamkną? - mówił spokojnie, niemal niepokojąco w swym leniwym spleceniu słów. – Przypominam, że nadal mogę wiele zrobić – tobie, pozostałym… Może twojemu bratu? Bardzo przyjemnie wspominam naszą ostatnią rozmowę. – Zaśmiał się cicho, po czym puścił chłopaka, prawie, że troskliwie poprawiając jego przekrzywiony krawat. – Radzę liczyć się ze słowami – rzucił jeszcze chłodno, po czym wolnym krokiem, jakby wszystkim jasno chciał przypomnieć o swojej obecności, przeszedł przez środek pokoju wspólnego, ostatecznie znikając za drzwiami prowadzącymi do dormitorium.
***
***
UsuńChaos tworzony przez oczekujących na początek zajęć z zielarstwa uczniów stojących przed szklarniami, wwiercał się Bastianowi w czaszkę, męcząc i wyjątkowo irytując, sprawiając, że miał ochotę wrzasnąć, by wszyscy zamilkli. Był zmęczony – rozmową z Longbottomem i wizją procesu, duszącym go strachem, do którego tak bardzo nie chciał się przyznać, rozdzierającym brakiem różdżki i praktycznie nieprzespaną nocą, podczas której bał się zapaść w jakikolwiek sen, z przerażeniem uświadamiając sobie, że nie może narzucić na siebie bezpiecznej osłony mufliato. Kiedy gwałtownie przebudził się z koszmaru, niemal paranoicznie upewnił się, że wszyscy śpią, niczego nie słysząc. Nie mógł pozwolić, by ktokolwiek się dowiedział. Longbottom odebrał mu nawet spokój nocy, jeszcze bardziej pogłębiając wrzącą w sercu Bastiana nienawiść.
Lestrange przetarł dłonią twarz, wciąż próbując zapomnieć o nocnych, bolesnych skurczach mięśni. Kiedy otworzyły się drzwi do szklarni, z zaskoczeniem zobaczył, że dzisiejsze zielarstwo w zastępstwie będzie prowadził dyrektor we własnej osobie. Z grymasem wypływającym mu na wargi wszedł do środka, zamiast powitania, przesyłając Longbottomowi złe spojrzenie.
O czarcim zielu słyszał już wcześniej, czytając o nim w księgach, na jednym ze spotkań klubu eliksirów z namaszczeniem wrzucając jego zmiażdżone owoce do trucizny, o której akurat się uczyli. Była to piękna roślina o jeszcze piękniejszych, wyrafinowanych zastosowaniach.
Mimo swojej niechęci do dyrektora Lestrange rzucił w przestrzeń choć jedno pytanie, usilnie powtarzając sobie, że musi zachowywać się inaczej. Spętać czającą się w nim bestię łańcuchami, hamować instynkty i rozsnuć odmienną wizję siebie, niczym aktor odgrywający nową rolę, wybrzmiewającą aż do czekającego go procesu. Musiał zagrać w grę, przemycając do niej choć część swoich zasad.
Kiedy Bastian wyczuł za plecami dyrektora, nadal zręcznie wykonywał zlecone mu zadanie, jakby nic sobie nie robił ani z obecności Longbottoma, ani ze słów, które właśnie padły z jego ust. Kiwnął nieco sztywno głowę na znak, że usłyszał polecenie.
Proces. Pewnie znają już datą procesu. Do końca zajęć już tylko jedna myśl wrzeszczała mu w myślach. Miał nadzieję, że wszystkie procedury potrwają dłużej, że może uda mu się zdobyć jakiekolwiek kontakty, które umocniły by jego zeznania… Przeklął się w umyśle, ganiąc się za ten bezsensowny natłok niepokoju. Termin jeszcze nic nie znaczył. Kompletnie nic.
Na znak zbliżającego się końca zajęć, Bastian uprzątnął stanowisko pracy, poczym powoli, czekając aż reszta uczniów opuści szklarnię, podszedł do dyrektora.
- Kazał mi pan zostać, profesorze – nieco złośliwie, podkreślił ostatnie słowo, jakby w ironicznym przypomnieniu ich ostatniego starcia. Zakładając na siebie ręce, oparł się w lekceważącej pozie o jeden ze stolików, oczekująco patrząc na Longbottoma, nie mogąc się doczekać aż będzie mógł wyjść.
Jednocześnie walczył z chęcią rzucenia mu w twarz bezczelnością, by skorzystać z tego, że znowu są sami, by na nowo rozwścieczyć dyrektora, sprowadzając go na dno razem z sobą.
- Może zmienił profesor zdanie i odzyskam różdżkę? – Nie wytrzymał. – Ostatecznie wszyscy przeżyli, więc po co ten proces?
Lestrange
[Jeśli kochany wujaszek nadal chciałby kryć gryfoński tyłek przed wyższą instancją lub może przed wyrzuceniem go z drużyny tuż zanim rozpocznie się mecz, na którym pojawią się "łowcy talentów", to jestem pewna, że Freddie mógłby znaleźć coś bardzo, bardzo nielegalnego do przeszmuglowania specjalnie na tę okazję... Może nawet dla Lestrange'a, żeby było ciekawiej? (buźka, psychosis)]
OdpowiedzUsuńDiabelskie nasienie
[Myślę, że to wydanie Neville’a jest doskonałe! Ale po cichu liczymy na to, że męczarnie na radach będą znośne :) Obaj Twoi panowie są niezwykle interesujący, a czytając kartę Olivera, nawet jestem sobie w stanie wyobrazić tę apopleksję nauczycieli po przyśpiewce – mam wrażenie, że to Gryfon pełną gębą. Dziękuję za powitanie i wszystkie miłe słowa. A od siebie, poza weną, życzę także czasu, bo z tym bywa przeróżnie.]
OdpowiedzUsuńCallan R. Rosier
Nie miał pojęcia, jaki był cel zadania akurat tych konkretnych pytań. Nie wnikał, zakładając, że skoro padły, dyrektor musiał mieć albo jakiś zamysł, albo nadal go sprawdzać. W obu przypadkach nie mógł zrobić nic ponad udzielenie odpowiedzi, tak szczegółowo, jak potrafił. To było upokarzające, ale czy aż tak bardzo różniło się od tego, co przeżywał na co dzień? Tutaj przynajmniej mógł mieć nadzieję na…
OdpowiedzUsuńNadzieja. Od tak dawna nie wiązał już jej z ludźmi.
Przekrzywił lekko głowę, zaskoczony pytaniem, które właśnie padło. Wydało mu się tak zwykłe i prozaiczne, że mogłoby paść w rozmowie z kimś znajomym, ale na pewno nie… tutaj. Zdał sobie sprawę, że przez cały ten czas nawet nie próbował spojrzeć na Longbottoma inaczej, niż w kontekście konfrontacji. Tak było od pierwszego dnia, od momentu, w którym przyszedł na rozmowę kwalifikacyjną z ukrytym gdzieś głęboko zaskoczeniem, że w ogóle go na nią zaproszono. Z myślą, że może tylko po to, by dobitniej niż listownie mu odmówić, a raczej – by pokazać mu, gdzie jego miejsce. Tamto zaskoczenie, gdy ostatecznie dostał posadę wprowadziło do tej… relacji odrobinę ciepła, ale wciąż pozostawało palące pytanie: dlaczego Longbottom podjął taką decyzję? Sprawdzał go, pilnował. Tego nie dało się lubić, nie dawało się nawet znosić, chociaż Lavon próbował miesiącami, do diabła…, ani razu się przy tym nie postawił. Dlaczego? Jedyną odpowiedzią, jaką znajdował, była właśnie nadzieja. I może jeszcze ten szacunek, którym zaraził się jako dziecko, a którego nie potrafił sie pozbyć mimo świadomości, że gdyby nie Longbottom i jemu podobni, być może dorastałby w pełnej rodzinie, być może jako ktoś o wiele bardziej szanowany. W jego wyobraźni wizja świata w tej alternatywnej wersji rzeczywistości była jednak zbyt przerażająca, by jej pragnąć.
Uniósł wzrok, jakiś irracjonalny impuls sprawił, że chciał zobaczyć jego wyraz twarzy, dowiedzieć się, jak wygląda przy zwykłej rozmowie.
— Tak. — Poczuł na sobie spojrzenie, ale po raz pierwszy nie wydało mu się ono tak surowe, oceniające, jak zwykle. Jednocześnie, nie był pewien, jak powinien się zachować, co zrobić, co powiedzieć. Z niepewności wyciągnęło go pytanie, po którym mimowolnie otoczyły go wspomnienia sprzed lat. Czy gdyby teraz wsiadł na miotłę, pamiętałby, jak latać..? Wspomnienie pędu powietrza, wysokości i tego złudnego poczucia, że można wszystko, że jest się szybszym niż świat na dole, że, przez chwilę, tamte problemy go nie dotyczą… — Jako obrońca. — Nie był świadomy, że wraz myślą o drużynie i tych momentach, kiedy wychylał się, osłaniając obręcz, jego tęczówki rozjaśnił specyficzny, cieplejszy błysk, niewidoczny ani razu od całych miesięcy. Dopiero teraz, mając to porównanie, można było zrozumieć, jak smutne miał zazwyczaj oczy. — Od czwartej klasy do końca. — Po raz pierwszy w rozmowie z nim naprawdę miał ochotę powiedzieć więcej, ale przecież wątpił, by go to interesowało. Poprzestał więc na tym jednym, nadmiarowym zdaniu, zaraz opuszczając lekko wzrok. Wiedział, że dyrektor nie grał, właściwie, wiedział o nim naprawdę dużo, biorąc pod uwagę, że niemal nigdy nie zadawał mu pytań. Nie musiał, o Longbottomie rozpisywała się prasa i huczały plotki, każdy coś wiedział, w końcu był jednym z tych, którzy zasłużyli się najbardziej, od których wszystko się zaczęło. Zdawał sobie sprawę, że wyniesiona z tego wiedza musi być w jakiś sposób powierzchowna, tak samo jak spłaszczano tę drugą stronę, ale nie był nikim na tyle bliskim, na tyle ważnym, by móc zapytać o cokolwiek więcej. Teraz także, choć czasami pojawiała się chęć, milczał.
Zmarszczył lekko brew, słysząc to pytanie, wypowiedziane takim tonem, że nie miał pewności, czym jest: naganą? Kpiną? Czy… żartem. Widok uśmiechu na twarzy dyrektora podpowiedział, że musiało chodzić o to ostatnie. Zaciskając palce na brzegu fotela, tak asekuracyjnie, jakby to mogło jakkolwiek pomóc w razie pomyłki, zdecydował się odpowiedzieć w podobnym tonie. Po raz pierwszy od dawna zaryzykować czymś więcej, niż wykrzywieniem warg w złośliwym uśmiechu, którego dyrektor i tak najczęściej nie mógł zobaczyć, pochłonięty sprawdzaniem martwej od miesięcy różdżki.
Usuń— Chyba myśleli, że jestem na etapie, w którym trzeba mi tłumaczyć, żebym nie zabijał. — Jeszcze w chwili, gdy to mówił, nabrał poczucia, że przesadził. Że te słowa smakują zbyt bezczelnie, by naprawdę je wypowiedzieć, ale przecież właśnie to zrobił, jakby ten stawiający się innym nastolatek nie umarł jeszcze do końca, jakby wspomnienie tego, jaki był, wciąż tliło się gdzieś w środku, po prostu przykryte zbyt grubą warstwą późniejszych zdarzeń.
Przedłużające się milczenie pogłębiało napięcie, które czuł, odkąd zaproponował wizytę w rodzinnym domu. Wolałby, gdyby odpowiedź padła szybciej. Wolałby nie mieć czasu na myśli o ryzyku, jakie to ze sobą niosło, ani na powolne oswajanie się ze świadomością, że będzie musiał znów patrzeć na te wszystkie rzeczy, które przypominały mu bezpowrotnie utraconą przeszłość. Przeszłość, którą Longbottom kojarzyć musiał z zupełnie czymś innym.
Odetchnął, słysząc zgodę. Nie wiedział, jak inaczej mógłby go przekonać, jaki inny trop znaleźć.
— Mogę mu kazać z panem porozmawiać. Posłucha. Zawsze mnie słucha — dokończył ciszej, zaciskając wargi pod kolejnym skierowanym ku niemu spojrzeniem. Jego wzrok błądził od twarzy dyrektora do różnych elementów wokół nich, jakby szukał jakiejś bezpiecznej przestrzeni. — Po prostu nie wiem, jakich słów użyje. — Sądził, że lepiej uprzedzić. Uniknąć tego zgorszenia, może obrzydzenia, jeśli padnie coś, co w jego domu było niegdyś normą. Mimowolnie przypomniał sobie sytuację sprzed kilkunastu lat, która wryła mu się w pamięć, bo odżywała za każdym razem, kiedy później próbował uważać na słowa, i wtedy, kiedy w chwilach złości przestawał, a odruch brał górę i usta wypowiadały słowo, którym brzydził się rozum.
To było przed pierwszym rokiem nauki, poważne spojrzenie ojca nad spakowanym szkolnym kufrem.
— Pamiętaj, żeby nie nazwać nikogo szlamą.
Uniósł wzrok znad składanej właśnie szaty, jeszcze bez barw domu.
— Dlaczego? — Dokładnie pamiętał tamto przerażająco niewinne zdziwienie. Bo przecież słyszał to słowo wiele razy. Wtedy nie rozumiał, dlaczego miałoby być złe. Dlaczego miałby mówić inaczej i, właściwie, jak.
Równie dobrze pamiętał grymas, jaki wtedy wykrzywił twarz ojca i ton, jakim, bardzo cicho, wymamrotał coś, co brzmiało jak „poprawność polityczna”, a czego wówczas, mając jedenaście lat, nie był w stanie zrozumieć. Później został postraszony problemami, jakie może mu to sprawić, więc wziął sobie przestrogę do serca i naprawdę, naprawdę uważał. Co z tego, skoro bezwiednie przyniósł do szkoły ton, jakim mówiono w domu..? Takich sytuacji były dziesiątki.
— Możemy użyć sieci Fiuu, albo teleportacji, wokół domu nie ma barier. — Musieliby tylko wyjść poza teren szkoły. Czuł się dziwnie, mówiąc o rzeczach, które były tak proste, i jednocześnie wydawały się zupełnie nierealne przez to, komu je przedstawiał. — Pytanie tylko… kiedy?
Milczał przez chwilę, choć jego postawa, odrobinę śmielsza, niż wcześniej, ale nadal całkowicie odległa od zachowania ludzi pewnych siebie, zdradzała, że chce jeszcze o coś zapytać. Wahał się. Zbierał w sobie. Zaciskał wargi, i dopiero za drugim razem wydostało się spomiędzy nich bardzo ciche:
— Co ze mną zrobią, jeśli ich pan nie przekona?
~ Lavon Carrow.
Szczupła kobieca dłoń przeczesywała delikatnie młode, zielone pędy pnącej się w górę rośliny, niekiedy łapiąc w opuszki cienkie listki, w poszukiwaniu bliżej nieokreślonej przyczyny. Od kilku dni wiecznie spokojne kapryfolium powoli zaczynało marnieć, a dopiero co zasadzony krzew najzwyczajniej obumierał. Każdego kolejnego dnia Aurora była świadkiem opadania na ziemię młodych listków, które to zdążyły niedawno co wyrosnąć, nie nabierając nawet mięsistości dojrzałego liścia. Mogłaby przysiąc, że nie zmieniała wokół nich kompletnie nic, ani gleba wokół krzewu nie zmieniła właściwości, kwiatkowi sąsiedzi pozostawali ci sami, może tylko trochę bardziej wyrośli w górę, ale w porównaniu z kapryfolium, wcale nie były tak wielkie. Co najgorsze, dorodny krzew tuż obok zdawał się powielać niezadowolenie młodszej siostry, bo kwiaty, zamiast zamieniać się w kolorowe owoce wielkości koralików, zaczynały po prostu odpadać, a ich uspakajająca woń zauważalnie zelżała.
OdpowiedzUsuńWiciokrzew, bo tak nazywał te rośliny ojciec Quinnell, rosły w jednej ze szklarni niedaleko rodzinnego domu nauczycielki. Donice z kolorowymi kwiatami zajmowały co najmniej połowę szklanego domu, rozrastając się niekiedy do kilku metrów z pomocą drewnianych kratek wetkniętych w prostokątne pojemniki. Żółte miały barwę młodych, puchowych kurczaczków, różowe przypominały usta muśnięte matową szminką, a te białe wyglądały zwyczajnie, trochę jak klify nad plażą w Dover, ale za to pachniały najmocniej i nawet wiecznie denerwująca się na nią starsza siostra była skora do zabawy w labiryncie wiciokrzewów. Tata zawsze im powtarzał, że zapach ten leczy myśli z zazdrości, gniewu i bólu, a teraz, gdy Aurora tylko sobie o tym przypominała, rozumiała, czemu Aurelia tak bardzo zmieniała się w ich obecności. Przynajmniej z perspektywy czasu miało to większy sens.
W świecie magicznym owoce były wykorzystywane do produkcji eliksirów uspokajających, a z białych odmian produkowało się te najsilniejsze, w mugolskim świecie odpowiednikiem byłaby to zapewne narkoza. Aurora uwielbiała ich zapach, nawet w pewnym stopniu z nim się utożsamiała, odnajdując w nim wszystko to, czego pragnęła. Spokoju i ukojenia wszelkich negatywnych emocji. Wystarczyło przebywać w tej części cieplarni, by aura udzielała się odwiedzającym i gdy któryś z uczniów mocno zdenerwował się nad grządką sąsiadujących asfodeliusów, Aurora zrozumiała, że jest źle.
Było źle do tego stopnia, że postanowiła poprosić o pomoc osobę, której takimi błahostkami nawet nie powinna zajmować czasu. Jednak w głowie nauczycielki nie wytworzyło się żadne inne rozwiązanie problemu, a nie mogła pozwolić, by kilkuletnie krzewy obumarły z jej niewiedzy i głupiego braku pewności siebie. Tym bardziej że co roku oddawała owoce kapryfolium uzdrowicielom w skrzydle szpitalnym, by ci mogli przyrządzić odpowiednie i bardzo pomocne eliksiry. Przy takiej wadze problemu jej wstydliwość musiała zejść na drugi plan, nawet jeżeli jeszcze starała się wyjść na ten pierwszy. Na całe szczęście Aurora potrafiła z tym jeszcze jakoś walczyć.
Opatulona w ciepły kożuch, zamknęła dokładnie cieplarnię, nigdy nie zostawiając jej otwartej bez opieki, po czym skierowała się w stronę zamku, tą samą odśnieżoną ścieżką, którą pokonywała codziennie.
Była sobota. Dzień wolny od zajęć, ale nie od nałogowego wręcz przesiadywania pośród zieleni. Zima nigdy nie była jej porą roku, nie lubiła zimna. Tutaj w Hogwarcie doceniała głównie walory estetyczne opadłego śniegu, zmieniając zamek niemalże w te, o których ojciec opowiadał jej w bajkach przed snem i pomyśleć, że zawsze w ciepłym rodzinnym łóżku było to dla niej nieuchwytnym marzeniem, które teraz stało się codziennością.
Na korytarzach musiała pewnie wyglądać dosyć zabawnie, w umorusanych ziemią, sztruksowych spodniach i czarnych kaloszach sięgających jej prawie do kolan. Uczniowie jednak witali ją miłym „dzień dobry pani profesor”, a ona odpowiadała im jeszcze milej, uprzejmie się do nich uśmiechając. Robiła to nawet do tych, którzy przywitanie wypowiadali bardziej z przymusu, niżeli z potrzeby. Zdążyła się jednak przyzwyczaić, w końcu była mugolakiem, w oczach niektórych była po prostu intruzem i niekiedy czuła, że jest w tym ziarno prawdy. Najgorsze było to, że w mugolskim świecie odnajdywała to samo ziarnko goryczy.
UsuńGdy dotarła pod posąg chimery, jak zwykle przeszły ją ciarki. Stworzenie, które mogłaby wymyślić na poczekaniu jako kilkulatka, zdawało się istnieć, a w spisie Ministerstwa Magii figurowało dodatkowo jako jedno z najbardziej niebezpiecznych zwierząt. Jedno z tych, których nigdy nie chciałoby się spotkać, niezależnie od tego, jak bardzo niesamowite były. Aurora więc musiała przyznać, że wybranie takiego strażnika samego dyrektora Hogwartu było bardzo mądrym posunięciem. Jeszcze lepszym były okrągłe schody, które po wypowiedzeniu hasła cudownie podnosiły się w górę, nie zmuszając odwiedzającego do tak długiej oraz męczącej wędrówki. Jednak bez tego Quinnell zrobiło się za gorąco, więc ściągnęła kożuch z ramion, przekładając go sobie przez lewą rękę. Musiała przez to poprawić skórzane szelki, które jak zwykle postanowiły przygnieść lnianą koszulę pod spodem. Zrobiła to też po to, by trochę lepiej wyglądać na spotkaniu z samym dyrektorem, ale zaraz zdała sobie sprawę z tego, że w jej przypadku już nic nie pomoże. W końcu jej spodnie nosiły widoczne ślady uprzednio ubrudzonych dłoni kobiety.
Schody zatrzymały się, a ona stanęła przed topornymi, drewnianymi drzwiami do gabinetu, w którym to zdarzyło jej się kilka razy pojawić i za każdym razem reagowała niemalże w ten sam sposób, co za pierwszym. Wchodziła zupełnie po cichu, nie chcąc narobić hałasu, a zaraz widok w środku po prostu ją zachwycał.
— Neville? — wybrzmiała jakoś tak cicho, bo cicho było wokół, a ona nie chciała tego wszystkiego rujnować swoją niespodziewaną wizytą. — Neville, jesteś tu? To ja, Aurora. — Był tu na pewno, przecież drzwi były otwarte.
Rozejrzała się wokół siebie, podziwiając ściany pełne starych i nowszych portretów czarodziei, o których to uczyła się w pierwszych dniach spędzonych w Hogwarcie. Osoby z portretów bardziej lub mniej interesowały się przybyszem, ewidentnie mącącym ich spokój. Kobieta przycisnęła do siebie trzymany w rękach kożuch, dodając sobie tym chociaż odrobinę otuchy, a chcąc zejść im z oczu, weszła w głąb, tych kilka schodków w górę.
Przy biurku też go nie było ani nigdzie w pobliżu. Jedynie Pielgrzym zdawał się tu jedyną żywą duszą, która szybkim zatrzepotaniem skrzydeł, zaznaczyła swoją obecność. Aurora uśmiechnęła się lekko na jego widok, rozejrzała jeszcze raz wokół, ale nie widząc nic, co przykułoby jej uwagę bardziej, niż majestatyczny sokół, postanowiła podejść kilka następnych kroków dalej, by finalnie zatrzymać się tuż pod stalową żerdzią. Ostrożnie wyciągnęła przed siebie prawą dłoń, jak zwykle gdzieś odrobinę bojąc się, że ptak postanowi ją zranić, ale — jak zwykle — pozwolił kobiecie dotknąć swoich piór.
Najpierw powolutku przejechała wierzchem palca wskazującego, bacznie obserwując reakcję Pielgrzyma, ale ten jedynie zamykał i otwierał ślepia, nie spuszczając jej ze wzroku. Aurora odważyła się więc pogłaskać go wewnętrzną stroną dłoni, wciąż robiąc to, jak najdelikatniej umiała. Pióra w dotyku przypominały jej jedwab. Były tak cudownie miękkie oraz subtelne, że niemalże opuszki same ześlizgiwały się z ich powierzchni i była niewyobrażalnie wdzięczna Pielgrzymowi, iż pozwalał jej na to za każdym razem, gdy się tu pojawiała. Przestała zwracać uwagę na otoczenie, przyglądając się jasnym piórom, które lekko uginały się pod palcami blondynki, na której ustach majaczył się delikatny uśmiech.
Aurelia
Przepraszam, miała być Aurora. Jest późno, mylę siostry.
Usuń[Nieśmiało się przywitam z postacią kanoniczną, tak ładnie poprowadzoną. Swoją drogą, już nie Snape rozbawiło mnie ogromnie, biorąc pod uwagę, jaką profesor był zmorą Nevilla. Przyznaję, że ktoś mi podpowiedział, żeby uderzyć do postaci, jako do takiej, która świetnie pisze. Zazdroszczę smaczków hogwarckich w kp, czuję się aż drętwa, gdy przypominam sobie, że faktycznie to było, a mi gdzieś umknęło i to jest aż piękne.
OdpowiedzUsuńPrzyznam, że przez autorkę Lavona chodzi mi po głowie scena dwóch postaci, które po prostu o tej samej porze wpadają do pubu, wypiją razem i się rozchodzą, nie zadając zbyt wielu pytań, ale to głównie przez pewien niewykorzystany wątek. Poza tym, gdyby było potrzebne nagłe zastępstwo na opiekę nad magicznymi stworzeniami, poleca się. Chyba, że przychodzi ci do głowy bardziej prywatne powiązanie, zapraszam pod kp albo mail: dark5poczta@gmail.com]
Nira Sorel
[Heeeeeeej *.*. Kojarzyć się chyba kojarzymy z odmętów blogsfery, świetny styl mnie więc nie zdziwił, czytało się to bardzo dobrze. Powiem szczerze, że chciałabym, żeby było dłuższe. Tak ze trzy razy.
OdpowiedzUsuńJa, Autorka, stara kobieta, dołączam do grona grupies Neville'a. Serio. Wyszedł Ci obłędny. Marinie raczej nie wypada zarywać do dwadzieścia pięt lat starszego faceta, szczególnie Dyrektora. Ale wiesz, jeśli Ministerstwo Magii przymknie na to oko, to ja jestem za ;). ]
Marina