Jonathan BrewSlytherin | VI powtarzany rok |Faraon | Czysta krew | Klub Eliksirów | Boginem Zmarła Matka | Patronusem Lis | Wilkołak |
Ojciec zawsze wychowywał go w ciężkim rygorze i braku miłości. Mimo surowego dzieciństwa nie zmienił się w złego człowieka podążając myślami za ciepłymi opowiadaniami skrzatki służącej w ich wielkim, często pustym domu. Te utrzymujące go przy nadziei historie dotyczyły jego matki, która wydała swoje ostatnie tchnienie wraz z jego pierwszym oddechem. Bardzo szybko został zmuszony do stania się samowystarczalną i niezależną osobą wiedząc, że może liczyć wyłącznie na siebie. Jego humanitaryzm polegał na adekwatnym poświęceniu do wymogów środowiska. Zawsze otaczał się wieloma znajomymi, którym potrafił wciskać najbardziej wyszukane kłamstwa o sobie i swojej historii doprowadzające do tego, że jedynie osoby, które spędziły z nim dzieciństwo wiedziały kim tak naprawdę jest. Nikomu to nie przeszkadzało, co więcej starzy znajomi mieli frajdę z wysłuchiwania coraz to wymyślniejszych bujd skierowanych do nowopoznanych osób. Był mistrzem eliksirów. W pierwszej klasie zaczął zgłębiać tajniki owej profesji znacznie wykraczające poza ramy systemu nauczania. Od najmłodszych lat przesiadywał w biblioteczce ojca ucząc się literek z wykorzystaniem ksiąg, po których dostawał dreszczy. Mając czternaście lat udało mu się wyczarować patronusa, który zamienił się w lisa, czego nie potrafił zrozumieć. W wieku piętnastu lat kończąc V rok nauczania w Szkole Magii i Czarodziejstwa zniknął bez śladu pozostawiając po sobie wiele pytań jednocześnie będąc jednym z głównych tematów plotek na korytarzach Hogwartu. Po roku jak gdyby nigdy nic wszedł przez ogromne wrota do Wielkiej Sali. Głowę miał dumnie podniesioną do góry a w jego szarych oczach było widać dziwny, bliżej nieokreślony blask. Nikt go nie poznawał, a pytań rodziło się coraz więcej, tym razem bardziej świadomych. Chociaż tak naprawdę nikt go nie znał.
Poszukuję paru zawiłych powiązań - zapraszam :) W razie potrzeby, a nawet i bez niej: och.god.why@gmail.com
[Ja już się witałam w mailu, ale witam się też i tutaj! :D Obyś została z nami jak najdłużej!]
OdpowiedzUsuńU Borgina&Burkesa zawsze było mrocznie, niemal trupio. Pachniało tutaj czymś bliżej niezdefiniowanym, ale słodkim, prawie mdlącym. Po półkach zajmujących całe ściany były powykładane czarnomagiczne przedmioty przeznaczone do sprzedaży. Wszędzie unosił się kurz, tańczył wokół i drapał w nos, opadając po wszystkim. Brud był czymś, co pasowało do czarnomagicznego sklepu, odwiedzanego w głównej mierze przez ludzi interesujących się czarną magią.
Ostatnio popularnością cieszyły się przeklęte amulety (jedne z nich zabijały mugoli, inne przenosiły ciężkie klątwy). Czarnoksiężnicy szukali też czaszek, równie często pytając o czarnoksięskie eliksiry. Sklep oferował wszystko, co było możliwe, szczególnie przedmioty rzadkie i kolekcjonerskie, zapomniane, niebezpieczne artefakty i księgi.
Wynn Burkes wertowała właśnie jeden z zakazanych egzemplarzy czarnomagicznych zaklęć, nieużywanych już przez nikogo, karanych niegdyś Azkabanem, i szczerze wątpiła w to, że użyje któregoś z nich, mimo wszystko obawiając się tego niesławnego więzienia dla czarodziejów i czarownic, ale siedzenie przy ladzie i wpatrywanie się tępo w podłogę bywało naprawdę męczące, więc zazwyczaj pochylała się nad jakimś czytadłem.
To, że pracowała w rodzinnym sklepie w wakacje, było bardziej niż oczywiste, bo niby gdzie indziej? Ojciec uznał w tym roku, że może już samodzielnie tutaj przesiadywać, więc kiedy Wynn zajmowała się sklepem, ten zazwyczaj gdzieś wychodził, a był wysokim, potężnym facetem, groźnym, o długiej i krzaczastej brodzie, gąsienicowych brwiach i srogim spojrzeniu. Zdecydowanie bardziej wzbudzał zaufanie i respekt niż Wynn, a mimo to młoda Burkes dobrze orientowała się w rodzinnym interesie i pilnie uczyła się wszystkiego od ojca. Handel miała we krwi i nie drgała jej nawet powieka, gdy próg sklepu przekraczali typy spod najciemniejszej gwiazdy.
Wydawać się mogło, że dorastanie wśród tych wszystkich niebezpiecznych przedmiotów będzie trudne, ale Wynn nie myślała o tym w ten sposób. Dobrze wiedziała, czym zajmuje się jej rodzina, a ojciec bywał żywo zainteresowany czarną magią — może dlatego bardziej przypominał groźne zwierzę niż człowieka? Wieloletnie angażowanie się w praktyki czarnoksięskie skutkowało zmianą wyglądu, a ojciec z każdym rokiem wyglądał bardziej dziko, ale Wynn nigdy o to nie pytała.
Oderwała wzrok o rozlazłych literek przy zżółkniętym papierze i wlepiła spojrzenie w młodego chłopaka, który pojawił się w sklepie. Widziała go tutaj pierwszy raz i raczej przypominał kogoś, kto się zgubił niż wszedł tutaj świadomie, a mimo wszystko podniosła się szybko i stanęła wśród tego całego kurzu, brudu i upiorności, odzywając się:
— Wypadałoby się chociaż przywitać, a potem pożegnać, skoro nie znalazłeś nic dla siebie. — Skrzyżowała ramiona pod piersiami, opierając czubek brudnego trampa o starte, wypłowiałe panele. — Przyjęliśmy wczoraj dostawę. Świeży towar.
Popatrzyła jak chłopak zatrzymuje się mimowolnie, więc dodała:
— Wszystko zależy od tego, czego potrzebujesz, i czy dobrze trafiłeś. To nie jest sklep z cukierkami. Nie przyjmujemy żadnych zwrotów i nie ponosimy żadnej odpowiedzialności, gdybyś oślepł, stracił czucie w nogach, czy zamienił się w ropuchę.
Wynn Burkes
*brudnego trampka... żebyś sobie nie pomyślała, że o Donalda Trumpa chodziło. xD
Usuń[Hej! Jeszcze się nie spotkałam z wilkołakiem, który starał się o nim zostaniu - w pragnieniu stania się jednością z czarną magią. Bardzo interesujący pomysł! Tak dodatkowo: szatę Jace też nosi bez koszuli pod nią? ;D
OdpowiedzUsuńDobrej zabawy z tym Ślizgonem, niech nikogo nie pokiereszuje... zbyt bardzo!]
Edgar Fawley & Ethan Rosenblum
[ Cześć i czołem! Muszę Ci powiedzieć, że jak na powrót do pisania po paru latach przerwy, to wyczarowałaś tu całkiem miłą kartę i całkiem miłego pana… Co prawda martwi mnie trochę to nonszalanckie podejście do hasania z pazurami i kłami po Zakazanym Lesie, ale może z wiekiem jeszcze mu to przejdzie – albo gdy w końcu podwinie mu się noga i kogoś zje :D A tak poważnie mówiąc, jeśli chciałaś zrobić z Jonathana mhroczny wabik na kłopoty, to myślę, że zrealizowałaś swój plan w stu procentach ;) Tak od siebie dodam, że moja Mer pewnie trochę jeżyłaby się na Twojego pana, szczególnie gdyby zaczął tytułować się w jej obecności Mistrzem Eliksirów… osobiście urażona ambicja gwarantowana! Cóż, gdybyś miała ochotę pokombinować nad wspólnym wątek, to zapraszam w swoje skromne progi ;) Tymczasem życzę Ci przyjemnej zabawy na blogu! ]
OdpowiedzUsuńEmerson Bones
[ Ach, och <3 Jak ja wyczekiwałam pojawienia się drugiego wilczka w Hogwarcie! Tym bardziej podekscytowana jestem, jako że Jonathan ma takie spojrzenie na likantropię, które śmiało można zakwalifikować jako niezbyt aprobowane w czarodziejskim społeczeństwie. Ale tym ciekawiej, bo rzadko spotyka się kreację postaci w której ta dzika, nieprzewidywalna natura jest dla postaci atutem, a nie obciążeniem. No i muszę przyznać, że to spojrzenie jest hipnotyzujące… Oczywiście, zapraszam na wspólny wątek, o ile masz ochotę, bo domyślam się, że akurat w tym przypadku iskry mogłyby lecieć :) Tymczasem serdecznie witam na blogu i życzę bardzo owocnego pisania ]
OdpowiedzUsuńUrquhart
Burkes przewróciła ciężko oczami. Wiedziała, że nie wygląda jak ktoś, kto mógłby w ogóle wiedzieć coś o czarnej magii, ale nazwisko robiło swoje i Wynn przyswoiła sobie naprawdę wiele (szczególnie przez stare, zakazane tomiszcze, ale także przez ojca, który żywo interesował się czarną magią), choć nigdy nie mówiła o tym zbyt głośno. Czymś innym był niewinny handel samowygrywającymi kartami, amuletami i dawno zaginionymi, zżółkniętymi książkami w szkole, a czymś innym praca w rodzinnym sklepie, bo w sklepie nie pojawiali się niewinni uczniowie, a najgorsze typy włóczące się po Nokturnie.
OdpowiedzUsuńJuż otwierała usta, kiedy nieznajomy złapał za czaszkę, chcąc uświadomić go o tym, że takie przedmioty często wiązały się z klątwami, ale koniec końców odłożył zakurzony czerp, więc przełknęła ostrzeżenie.
— Niestety nie mam żadnych cukierków dla zagubionych duszyczek — stwierdziła z przekąsem, sugerując, że chłopak się zgubił i wszedł tutaj bez jakiejkolwiek wiedzy.
Uważnie obserwowała jak nieznajomy przemierza sklep, jakby szukał czegoś dla siebie, choć Wynn nadal nie wierzyła w to, że przyszedł tutaj ot tak. A może założył się z kolegami, że wejdzie do tego mrocznego, trupiego sklepu i wytrzyma tutaj pięć minut?
— To sklep rodzinny — odparła. — Jestem Burkes, więc to, czy mnie czarna magia interesuje czy nie, jest trochę naiwne. Ja się po prostu wychowałam z czarną magią — dodała, a potem podeszła do chłopaka, kiedy siłował się z książką i pokazała mu swój grymas wkurzonej fretki, gdy zamknął tom z wielkim impetem, aż z książki uleciał kurz.
— Trochę ostrożniej — mruknęła zimno, odbierając od niego stary wolumin. — I nie dotykaj tutaj wszystkiego, jakbyś był w muzeum, do cholery. Coś Cię może tutaj zabić, a ja nie mam ochoty tłumaczyć nikomu, że byłeś tak głupi, że zabiła Cię książka, więc trzymaj te lepkie łapy przy sobie.
Odłożyła egzemplarz, pogładziła palcem grzbiet i odwróciła się do chłopaka, słysząc czego szukał.
— Wilkołaki… — powtórzyła, idąc dalej przez sklep, wodząc spojrzeniem po regałach. — I jak jeszcze raz nazwiesz mnie w ten sposób, to naprawdę będziesz miał powód, żeby zwracać się do mnie płomyczku — dodała, nie patrząc w jego stronę.
Sięgnęła po taboret, wlazła na niego i stanęła po palcach, żeby sięgnąć dwa grube tomiszcze. Zakurzone, brudne, oprawione w ludzką skórę. Kaszlnęła w bok, gdy kurz dostał się do jej ust i nosa, a potem zeskoczyła i podeszła do chłopaka.
— Ten egzemplarz jest dla czarodziejów nie mających większego doświadczenia z wilkołakami, opisuje ich zachowania, sposób przemiany i wszystko, co chciałby dowiedzieć się zainteresowany — zaczęła, pokazując chudszy tom. — A ten… cóż, musiałbyś być wilkołakiem, żeby z niego skorzystać, bo żeby strony wypełnił tusz, potrzebna jest krew wilkołaka. Dosłownie wystarczyłoby kilka kropel.
Druga książka była masywniejsza, ale prezentowała się jak najlepiej. Przy okładce widać było różnorakie wzory i wśród tych wzorów widać było stado wilków, pełnię i dalej kolejne niezrozumiałe wzory. Po otwarciu biel stron niemal raziła w oczy.
Wynn Burkes
Wynn uniosła brew, patrząc po chłopaku. Gdyby dawała się nabrać każdemu, sklep już dawno zostałby okradziony. Nie wierzyła w jego łzy ani tym bardziej w tę historyjkę o dziecku, ale po cholerę próbował grać? Burkes nie obchodził to, że chłopak nie miał dostępu do krwi wilkołaka, bo taką ciężko było zdobyć, więc to był już jego problem. Być może problem dotyczył kogoś z jego rodziny i próbował się czegoś dowiedzieć.
OdpowiedzUsuń— Następnym razem musisz wybrać sobie inny sklep, żeby zacząć płakać — powiedziała, wzdychając ciężko. — Nie rusza mnie to jakoś. Poza tym zapomniałeś o tym, żeby wykrzywić twarz w płaczliwym grymasie…
Burkes nie przejmowała się za bardzo obcymi ludźmi, tym bardziej tymi, którzy pojawiali się w sklepie. Dobrze wiedziała, że większość z nich próbuje grać, wymyśla ckliwe historyjki i próbuje zdobyć to, czego chce jakimś tanim podstępem. Zmierzyła chłopaka badawczym spojrzeniem i westchnęła jeszcze raz, nie wiedząc, co właściwie miałaby teraz zrobić.
Nikt nigdy nie powiedziałby o Wynn, że jest empatyczna, miła czy pomocna, o nie. Burkes nigdy nie działała bezinteresownie, zawsze pamiętając o tym, że ktoś ma u niej dług. Miła bywała rzadko, a mówiła jedynie prawdę i rzucała słowami jak niewybaczalnymi zaklęciami, dlatego widząc płacz i proszenie chłopaka, słysząc jego historyjkę — wzruszyła delikatnie ramieniem, rozumiejąc to, że był w trudnej sytuacji, ale nie chcąc się w to w ogóle angażować. Nawet nie znała jego imienia. Nie przyjaźnili się i Wynn nie naraziłaby dla niego nawet małego palca.
— Ale jeśli naprawdę potrzebujesz krwi wilkołaka, mogę Ci to załatwić — dodała. — Za odpowiednią cenę.
Wynn wyznawała prostą zasadę: przysługa za przysługę, i pewnie tak by właśnie postąpiła, gdyby spotkała się z chłopakiem w szkole, ale teraz byli w sklepie i musiała zażądać od niego zapłaty.
— Więc? Ile mógłbyś zapłacić? — spytała, podając chłopakowi chusteczkę. Przy okazji przyjrzała się jego twarzy.
Faktycznie wydawał się być od niej starszy i sprawiał wrażenie kogoś, kto cały czas był w podróży. Nie miała jednak zamiaru go o to dopytywać, sądząc, że i tak niczego by jej nie powiedział, ale przynajmniej w sklepie pojawił się ktoś, kto nie śmierdział cebulą.
Schwyciła za taboret i postawiła go przed chłopakiem, siadając tak, żeby oparcie mieć przed twarzą. Oparła o nie łokcie, wlepiając spojrzenie w nieznajomego.
— Jeśli nie masz pieniędzy ani nie możesz się wymienić, nie mamy o czym tak właściwie rozmawiać, płomyczku — stwierdziła, posyłając mu zaczepny uśmiech.
irytujący rudzielec
— Dałoby się to załatwić, ale byłoby cholernie ciężko — odparła szczerze.
OdpowiedzUsuńByła pewna, że musiałaby poprosić o pomoc ojca, a nie wiedziała, kiedy ten miał zamiar wrócić do sklepu. Mogłaby jeszcze skontaktować się z człowiekiem, który handlował trudno dostępnymi składnikami i po prostu zapytać, ale trudno było określić, kiedy dostarczyłby krew. Czasem trwało to naprawdę długo, ale zazwyczaj warto było czekać.
Popatrzyła jak chłopak rozsiada się wygodnie, więc chyba czuł się dobrze, a skoro czuł się dobrze, musiał mieć styczność z czarną magią. A może należał do zacnego grona czarnomagicznych stworzeń? Oparła brodę o kciuk i spojrzała po jego brudnej i zarośniętej twarzy, oceniając wygląd chłopaka, jakby był zaledwie kawałkiem surowego mięsa.
— Nie znam — powiedziała, próbując sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek miała styczność z jakimkolwiek stworzeniem czarnomagicznym.
Pamiętała, że kiedyś w jej rodzinnym domu pojawił się wampir, ale nie mogła powiedzieć, że było to jakieś owoce spotkanie. Miała wtedy chyba z dwanaście lat, a ojciec, widząc, że stanęła w progu, wygonił ją do pokoju machnięciem ręki, więc Wynn uznawała, że nigdy tak naprawdę nie spotkała żadnego z czarnomagicznych stworzeń.
— A Ty? To dlatego szukasz czegoś o wilkołakach? — spytała, podnosząc się wolno. — I radzę Ci zejść z tego fotela. Już Ci mówiłam, żebyś niczego tutaj nie dotykał. Jak zaczniesz pluć krwią i pobrudzisz materiał, to Cię ożywię i jako Inferius będziesz czyścił plamy.
Złapała za chudszy z tomów, który wcisnęła wcześniej w ręce chłopaka, po czym wzięła taboret, pociągnęła do półek i weszła po nim, wyciągając się mocno i odkładając książkę. Czasem praca w sklepie bywała trudna, tym bardziej kiedy musiała sięgać coś, co od lat zajmowało górne półki, a taboret drżał niebezpiecznie. Wtedy naprawdę nienawidziła tego, że była tak niska.
— Wiesz, jeśli znasz jakiegoś wilkołaka — albo sam nim jesteś, pomyślała — to możesz kupić tę książkę. Jestem pewna, że znajdziesz tam coś ciekawego, a ja zarobię. Zazwyczaj nie rozmawiam tak długo z klientami, nieznajomy. — Odwróciła się do niego zbyt gwałtownie, a wtedy krzesło zakołysało się i runęło, a Wynn roztrzaskała sobie tyłek o panele.
Zaczęła kaszleć, gdy kurz ponownie poderwał się w górę i zatańczył wokół. Zakryła twarz łokciem, a potem podniosła się szybko (choć przez chwilę miała ochotę rozłożyć się po podłodze jak placek), podnosząc krzesło.
— Niczego nie widziałeś — rzuciła w jego stronę i sięgnęła po tom z białymi kartkami. — Bierzesz?
Wynn
Pamiętał stres towarzyszący mu pod koniec piątego roku, gdy przystępował do SUMów; w szczególności napięcie przed praktycznym egzaminem z transmutacji… Teraz jednak, gdy rysowała się przed nim perspektywa pierwszej pełni księżyca po powrocie do Hogwartu, czuł, że tamte zmartwienia były jedynie błahostkami. Przez ostatni rok każdą bolesną transformację przechodził możliwie najdalej od skupisk ludzkich, a i tak był zaopatrywany w wywar tojadowy by nie stracić nad sobą panowania. Dokładnie ten sam, którego ohydny smak musiał przełykać przez ostatni tydzień, by nie zamienić się w krwiożerczą bestię. Nic dziwnego, że od paru dni chodził jak struty, a jego milutki charakterek dawał się we znaki właściwie każdemu, kto stanął mu na drodze. Nie dalej jak dwa dni temu kapitan Krukońskiej drużyny quidditcha był o krok od wypieprzenia go z treningu, a przecież mowa tu o jego najlepszym przyjacielu wtajemniczonym w futerkowy problem. Alexander chciał mieć już tę nieszczęsną noc za sobą. Teoretycznie powinno pójść bez większych komplikacji. Pełnię zamierzał spędzić w Zakazanym Lesie, wybiegać się trochę, może pozwiedzać… I pod absolutnie żadnym pozorem nie zbliżać się do zamku aż do świtu. Nie zamierzał dopuścić by jakiś uczeń odkrył jego sekret. Dlatego przygotował się do wyprawy, z odpowiednim zabezpieczeniem czasowym opuszczając Wieżę Ravenclawu po wypiciu ostatniej dawki wywaru tojadowego. Nie obawiał się wpadnięcia na jakiegokolwiek nauczyciela czy prefekta, dobrze wiedząc, że z łatwością wymiga się od szlabanu. I faktycznie, korytarze były niemalże wyludnione, więc bez większych problemów przebył już prawie całą drogę, dochodząc do drzwi prowadzących na błonia. Został mu tylko jeden zakręt i będzie na zewnątrz, mogąc zaczerpnąć chłodnego, jesiennego powietrza, gdy… Ktoś z impetem wpadł na niego, najwyraźniej nie patrząc gdzie idzie. Usłyszał prychnięcie kota i to najpierw czworonoga obrzucił szybkim spojrzeniem. Ostatnimi czasy co niektóre zwierzaki chyba wyczuwały, że coś jest z nim nie tak, i wolały go unikać… Zaraz jednak przeniósł wzrok na stojącego tuż obok Ślizgona. Bo kojarzył dom, znał też jego imię – chociaż nigdy chyba nie zamienili ze sobą ani jednego słowa, to pięć lat spędzonych w jednej klasie sprawiało, że kojarzył uczniów ze swojego rocznika. Obecnie już byłego, skoro rok opuścił, ale to najmniej istotne.
OdpowiedzUsuń— Mało samodzielny ten kot, skoro sam nie umie się wyprowadzić na wieczorny spacer — odparł spokojnie, na chwilę pozwalając by buzujące w nim emocje znalazły ujście w odrobinie satysfakcjonującej zjadliwości. Zupełnie niepotrzebnie go poniosło, bo przecież rozsądniej by było pozornie łyknąć kłamstewko Ślizgona, byle tylko szybciej się rozeszli i każdy poszedł w swoją stronę. Najlepiej bez oglądania przez ramię... Problem tylko w tym, że dzięki wylewności kolegi dowiedział się, iż obaj zmierzali na błonia. — Tak długo jak ktoś nie interesuje się tym dlaczego ja łamię regulamin, nie obchodzi mnie jakie są powody tej drugiej osoby by robić dokładnie to samo. Więc spokojnie, wyprowadź kota czy cokolwiek. Ja już nie pamiętam, że na siebie wpadliśmy — dodał, posyłając stojącemu naprzeciwko Ślizgonowi pozornie obojętne spojrzenie. W środku jednak coraz bardziej się w nim gotowało… Czasu do przemiany zostało coraz mniej i nie mógł pozwolić sobie na sterczenie na środku korytarza z jakimś na pół anonimowym mu wychowaniem domu Slytherina. Z drugiej strony, wymaszerowanie razem na błonia też nie wchodziło w grę, skoro pierwsze co zrobi Alexander, to skieruje kroki do Zakazanego Lasu. Zważywszy na to, że była pełnia, nietrudno będzie dodać dwa do dwóch, dowiedzieć się o jego rocznej absencji i bardzo szybko odkryć sekret, który Krukon miał zamiar jeszcze długo zachowywać dla siebie.
Przeklął w myślach, zerkając na Ślizgona, który wydawał mu się równie niezdecydowany co on sam. Któryś z nich musiał się wreszcie ruszyć i tą osobą był Urquhart. Nie musiał spoglądać na zegarek na swoim lewym nadgarstku by wiedzieć, że dość czasu tu stracili. Na nieco sztywnych nogach ruszył w kierunku drzwi, mając zamiar problem niechcianego towarzystwa rozwiązać jakoś w trakcie marszu.
Usuń[ Nie powiem, miałam niemałą niespodziankę zaglądając pod kartę. W ramach uzgodnienia paru kwestii, bo chciałabym tylko uszczegółowić, żeby nie było potem niedopowiedzeń. Ja założyłam, że co najmniej kilkoro osób z grona pedagogicznego jest wtajemniczonych w to, co spotkało Alexa, w tym opiekun domu, oczywiście dyrektor, nauczyciel eliksirów zaopatrujący go w wywar tojadowy, też uzdrowicielka. Czy ktokolwiek wie o Jonathanie? Bo nie chciałabym mylnie niczego założyć. Natomiast jeżeli chodzi o spotkanie przyjaciółki Jonathana i jej odkupywanie win poprzez pomoc Urquhartowi, trochę nie bardzo mi się to zgrywa i musiałabym znać więcej szczegółów jak miałoby do tego dojść. Alexander od samego początku miał wsparcie bliskich, zapewniony wywar tojadowy, a ledwo się pozbierał fizycznie po brutalnym ataku, przeniósł się do rodziny do Stanów, gdzie spędził pierwszy rok. Jeżeli tam by zawędrowała, to oczywiście mógł na nią przypadkiem wpaść, choć on z całą pewnością nie szukał kontaktu z żadnym wilkołakiem, poza tym sam też się absolutnie nie obnosił z tą przypadłością. Ach, no i oczywiście absolutnie nie mam nic przeciwko przeniesieniu wątku na początek roku szkolnego, dzięki temu panowie mogą odkrywać sekret tego drugiego :) PS Wybacz, że z Alexowi humor nie dopisuje w wątku, ale to taki dzień cyklu xD Teoretycznie panowie pierwszą pełnię w Hogwarcie powinni mieć 2 września, ale stwierdziłam, że nie musimy być aż tak wierni realiom, skoro ewidentnie nie pasuje do wątku. No i nie będę się już tak rozpisywać!]
Urquhart
Lekcje Eliksirów były jednymi z jej ulubionych. Co prawda żaden przedmiot nie był w stanie zagrozić jej ukochanej Transmutacji, jednak Eliksiry z pewnością zajmowały stabilną drugą lokatę. Zainteresowała się nimi już w wieku pięciu lat, gdy jej matka po raz pierwszy w życiu pozwoliła zajrzeć jej na chwilę do swojej przydomowej pracowni… To właśnie wtedy zafascynował ją tajemniczy świat wywarów oraz mikstur. Przez długi, długi czas sądziła, że to właśnie tym chciałaby się zajmować w przyszłości – tworzeniem własnych eliksirów, zupełnie tak jak jej matka. Dopiero po przyjeździe do Hogwartu odkryła lekcje Transmutacji… i wtedy po prostu przepadła. Niemniej jednak, Eliksiry nadal uwielbiała i nadal znała się na nich o wiele lepiej niż większość jej kolegów i koleżanek. Głównie dzięki swojej matce i jej zaczarowanej pracowni. Chcąc nie chcąc, dorastając poznała całkiem wiele przydatnych sposobów, ciekawych sztuczek oraz nowatorskich podejść warzenia mikstur… W dodatku naczytała się na ten temat wielu różnych książek, ponieważ ich domowa biblioteczka była nimi zapełniona. Może nie postrzegała się jako Mistrzyni Eliksirów, jednak zdecydowana większość z nich nie stanowiła dla niej problemu. Dlatego na wieść o tym, że dzisiejszego dnia miała przygotować Eliksir powodujący kurczenie się ludzi i zwierząt nie zaczęła wyrywać sobie włosów z głowy ani jęczeć w panice, jak pozostali jej koledzy i koleżanki również obecni na lekcji. Żałowała jedynie, że jej przyjaciółka, z którą zawsze współpracowała, i która już doskonale znała jej metody pracy, akurat dzisiaj leżała rozłożona przez przeziębienie w łóżku. No trudno… nie miałaby najmniejszych problemów, aby samej podejść do tego zadania. Wydawało jej się to nawet ekscytujące… Dopóki nie uzmysłowiła sobie, że obok niej jednak ktoś siedział. I tym kimś był pewien Ślizgon z równoległego rocznika. Nie znała go osobiście, a jedynie kojarzyła z imienia i nazwiska. Ostatnimi czasy dość często przewijały się one w Pokoju wspólnym Puchonów, gdzie część z jej koleżanek z oburzeniem na twarzy opowiadała sobie, jaki to z niego okropny krętacz i oszust. Słyszała, że podobno jedną z nich starał się okłamać… ale trochę mu nie wyszło. W każdym razie, to nie była sprawa, którą Emerson specjalnie się interesowała. Przecież i tak się nie znali. Co innego zwróciło jej uwagę… gdy panna Bones zgodnie z poleceniem nauczyciela wertowała Eliksiry dla zaawansowanych, poszukując odpowiedniej strony i przepisu, jej partner po prostu wstał i ruszył do szafki ze składnikami. To oznaczało, że albo wiedział co robi, albo nie wiedział a tylko myślał, że wiedział… Emerson nie była pewna, która z tych opcji była gorsza. Nie zawołała jednak za nim. Spokojnie odnalazła stronę z przepisem, układając książkę przed swoimi oczami. Wyciągnęła również swój kociołek i krótkim machnięciem ręki rozpaliła pod nim swój ulubiony, niebieski płomyk. Akurat gdy kończyła szykować swoje stanowisko pracy, Jonathan powrócił ze wszystkimi składnikami. Zmierzyła go uważnym spojrzeniem, marszcząc przy tym lekko brwi.
OdpowiedzUsuń— Wziąłeś wszystko…? — zapytała spokojnie, spoglądając na przyniesione przez niego składniki. Wyglądało na to, że o niczym nie zapomniał. Może to dobry znak…? Jeśli nie będzie musiała prowadzić go za rączkę, to wtedy przyrządzenie eliksiru pójdzie im zdecydowanie szybciej. — Ja wycisnę suszone figi, a ty w tym czasie możesz zacząć od posiekania korzonki stokrotki — oznajmiła, od razu sięgając po leżące na stoliku figi.
[ Ale niespodzianka! Dzięki za zaczęcie ;) Nie mam nic przeciwko, aby pozwolić ich relacji po prostu się rozwinąć. ]
Emerson Bones
[ Heeej, szukałam jakiegoś nocnego marka do wątku i odkryłam wtedy w twojej karcie, że Johnathnek to wilkołak! Proponuję jakiś fajny wątk. Co więcej, po przecyztaniu twojej karty wymyśliłam nawet dwa scenariusze :) PISZĘ NA MAILA <3 ]
OdpowiedzUsuńAnja Falcon
[Cześć! Przychodzę trochę spóźniona, ale nie mogłam przejść obojętnie obok karty, bo sam pomysł na kreację postaci jest niezwykle pociągający i jestem naprawdę ciekawa, jak dalej potoczy się historia Jonathana! Jeżeli tylko macie ochotę, cieplutko zapraszam pod kartę Addie, wspólnymi siłami na pewno wymyślimy coś interesującego! <3 Bawcie się dobrze i zostańcie z nami jak najdłużej!]
OdpowiedzUsuńAddison
Addison uwielbiała Hogwart. Nie do końca wynikało to z nudnych lekcji profesora Binnsa, którego monotonny głos był w stanie wprawić całą salę uczniów w stan sennego letargu, sterty wypracowań czekających na wypracowanie, chociaż wciąż nie potrafiła zrozumieć, dlaczego tak ważne było opisywanie na pergaminie trudności w zastosowaniu zaklęcia Aguamenti na pustyni czy wymienienie trzynastu najskuteczniejszych antidotów wraz z krótkim opisem ich właściwości i zastosowania na Eliksiry, ale tutaj przynajmniej nie musiała mierzyć się z wygórowanymi oczekiwaniami swojej matki, która na każdym kroku starała się pokazać Addison, że była największym błędem jej życia. Na przestrzeni lat Puchonka starała się pogodzić z myślą, że nigdy nie będzie ukochaną córeczką Genevieve Hallaway – była zbyt głośna, zbyt niepokorna, zbyt śmiała, by spełniać wszystkie kaprysy jej zimnej jak lód matki, która marzyła o wychowaniu własnego sobowtóra pozbawionego głębszych uczuć i zdolnego do dążenia do celów po trupach, nawet jeśli oznaczało to manipulację lub wręcz eliminację przeciwnków – jednak słowa matki wciąż bolały. Powtarzała sobie, że to nieważne, że sama wybrała sobie prawdziwą rodziną, lecz słuchanie, że była największą pomyłką swojej rodzicielki… Cóż, trudno było się z tym pogodzić, jednak Hogwart stanowił dobrą ucieczkę. Tutaj mogła być po prostu sobą. Nikt nie groził jej wydziedziczeniem, kiedy przez przypadek podpaliła obrus przy stole Hufflepuffu w Wielkiej Sali, nikt nie potraktował ją bolesnym zaklęciem, zrzucając ją z miotły wprost w żywopłot, kiedy chciała poćwiczyć zwody w powietrzu, nikt nie sugerował, że najlepiej by było, gdyby się nie odzywała, a nawet nie oddychała, bo przynosi dyshonor rodzinnemu nazwisku. W murach Hogwartu czuła się bezpieczna i doceniona. Lubiła tu wracać i nie mogła sobie wyobrazić chwili, w której jej przygoda ze szkołą dobiegnie końca, choć jednocześnie była podekscytowana perspektywą zawodowej kariery w drużynie Quidditcha.
OdpowiedzUsuńAddie przeciągnęła się, rozluźniając spięte mięśnie. Miała serdecznie dość siedzenia nad książkami, wszyscy jej znajomi tajemniczo wyparowali z zamku, więc jedyną perspektywą na ciepłe popołudnie wydawał się spacer po Błoniach. Rzuciła podręcznik na łóżko i wyszła z dormitorium, dopiero w połowie drogi do wyjścia uświadamiając sobie, że dreptał za nią jej nowy pupil. Addison nie miała pojęcia, jak to złośliwe stworzenie znalazło się w jej pokoju i dlaczego upatrzyło sobie właśnie ją, ale innym osobom nie pozwalał się do siebie zbliżać, sycząc na każdego, kto próbował go dotknąć. Czasami pozwalał jej się pogłaskać, jednak przez większość czasu także ona musiała radzić sobie z paskudnymi zadrapaniami. Nie rozumiała, dlaczego rudy kocur wciąż się wokół niej kręcił; zdarzało mu się zniknąć na kilka dni, zawsze jednak powracał i łasił się do jej nóg, domagając się smakołyków i noszenia w ramionach. Zaczynała przywiązywać się do tej przebrzydłej bestii, choć nie chciała się do tego przyznać nawet sama przed sobą, dlatego wciąż nie nadała mu imienia.
— Wracaj do dormitorium. Myślisz, że nie wiem, co planujesz? Od razu widać, że chcesz dzisiaj narobić mi kłopotów — powiedziała do zwierzaka, ale on zupełnie ją zignorował, dumnie unosząc ogon do góry i wymijając ją. Addison wywróciła oczami i pchnęła drzwi, uśmiechając się, gdy tylko ciepłe promienie padły na jej twarz, a w jej nozdrza uderzyło powietrze przepełnione zapachem jesieni. Nieśpiesznie ruszyła w kierunku jeziora, podziwiała blask słońca migoczącego w otchłaniach krystalicznie jasnej wody, a wiatr lekko plątał jej blond kosmyki włosów. Kot plątał jej się pod nogami, prychając, kiedy za bardzo zbliżali się do chłodnej tafli, kiedy nagle zerwał się do biegu.
— Hej! — zawołała za nim, ruszając truchtem, bo najwyraźniej coś wywęszył. Zielone oczy Addie rozszerzyły się pod wpływem zdziwienia, gdy uświadomiła sobie, że rudzielec pomknął w kierunku odpoczywającego tuż przy Zakazanym Lesie Ślizgona. — Uważaj! — krzyknęła, ale było już za poźno; ta złośliwa bestia wskoczyła na ramię chłopaka i chyba nawet nie próbował go podrapać, dopóki Ślizgon nie próbował go zrzucić. Addison przyspieszyła, ale kiedy dotarła na miejsce, było już po wszystkim; na trawie zobaczyła dużą ilość szkarłatnej krwi.
Usuń— Nic ci nie jest? — spytała i zanim zdążyła się zastanowić nad tym, co robiła, sięgnęła po jego dłoń owiniętą krawatem, chcąc ocenić skalę zniszczeń. — Przepraszam. Nie wiem, co mu się stało… To znaczy, dość często atakuje ludzi, ale jeszcze nigdy tak na nikogo nie wskoczył. Musiałeś przypaść mu do gustu, zupełnie stracił dla ciebie głowę — zażartowała, starając się nieco rozładować napięcie. Przegryzła wargę, palcami lekko muskając zranioną rękę chłopaka. — Bardzo boli? Może powinniśmy pójść do Skrzydła Szpitalnego po jakąś maść? — wymruczała, unosząc spojrzenie na twarz chłopaka. Zmarszczyła brwi, próbując przypomnieć sobie jego imię. John, Jim, Jon… Jonathan! Dopiero w tym roku zaczął chodzić z nią na zajęcia. Był rok wyżej, ale nagle zniknął i przez to znalazł się na szóstym roku. Inni uczniowie już zaczęli robić zakłady, co skłoniło go do tak długiej przerwy i każda kolejna historia była coraz bardziej absurdalna.
Addison poczuła, że coś ociera się o jej nagie kostki. Spojrzała w dół i zobaczyła drugiego kota, który najwyraźniej należał do poszkodowanego chłopaka. Schyliła się i lekko podrapała go za uszami, na co odpowiedziało jej ciche mruczenie. Ten kot przynajmniej nie próbował jej zabić, w przeciwieństwie do jej własnego rudego pupila.
— Cześć, mały — powiedziała z łagodnym uśmiechem.
Addie
Addison skrzywiła się lekko, widząc, jak szybko prowizoryczny opatrunek nasiąka ciemną krwią. Rany, jakie swoimi pazurami zadała ta mała bestia, musiały być naprawdę głębokie i podziwiała Ślizgona, że podszedł do nich w tak nonszalancki sposób, nawet nie jęknął z bólu, kiedy jak najostrożniej chciała ocenić zniszczenia na jego ręce. Przegryzła wargę, zastanawiając się, co powinna zrobić, ale wtedy jej uwaga została na chwilę rozproszona przez zwierzaka; kiedy się podniosła, krawat tamujący krwawienie już zniknął z dłoni Jonathana. Zamrugała powiekami z zaskoczenia, nie dał jej jednak dojść do głosu.
OdpowiedzUsuń— Aż tak jesteś zazdrosny o to, że twój kot może polubić kogoś innego? — spytała ze śmiechem Addie, wywracając lekko oczami. Bawiło ją to, że zachowywał się w tak zaborczy sposób w stosunku do swojego pupila, ale co ona mogła wiedzieć? W końcu sama byłaby szczęśliwsza, gdyby ten okropny rudzielec zniknął gdzieś na zawsze, a on wciąż uparcie do niej wracał, robiąc jej na złość.
Kątem oka wychwyciła gwałtowny ruch, gdy jej podopieczny znowu sprężył się do skoku i zaatakował Ślizgona. Tym razem nie zbagatelizowała sprawy, jej kot nigdy nie zachowywał się w ten sposób; bywał złośliwy i lubił drapać innych, ale teraz jakby mu odbiło, w jego oczach błyszczała prawdziwa furia.
— Nie szczuję go! Właściwie trudno nawet powiedzieć, że jest mój, to przybłęda! — zaczęła się bronić, z niepokojem obserwując rozgrywającą się przed nią scenę. Na gacie Merlina, co się tutaj działo? Początkowo myślała, że to bliskość Zakazanego Lasu mogła negatywnie wpływać na futrzaka, lecz teraz wiedziała, że jej hipoteza była błędna.
Addison zmarszczyła brwi, próbując połączyć fakty, gdy jej wzrok padł na grubą książkę. Chłopak miał ją w rękach, kiedy rudzielec go zaatakował, a teraz ponownie próbował po nią sięgnąć i jej pupil rzucił się na niego, tym samym zmuszając Ślizgona, by cofnął się od podręcznika. Rozejrzała się dookoła, znajdując gruby patyk i podwadziła grube tomiszcze tak, że teraz mogła zobaczyć jego okładkę; zadrżała, a spomiędzy jej pełnych warg wydobyło się ciche, zaniepokojone westchnienie. Zmrużyła podejrzliwie oczy, dostrzegając rysunek księżyca w pełni i stada wilków, najbardziej jednak martwiły ją dziwne symbole wyrysowane na kształt pentagramu. Wyglądały jak starożytne runy, ale nie do końca, jakby zostały czymś skażone…
— To ta księga — powiedziała cicho, powoli unosząc spojrzenie na twarz blondwłosego chłopaka. — To ta księga sprawia, że tak świruje. Musi wyczuwać w niej coś złego. On chciał… on chciał cię uratować — wyjaśniła Addison, ostrożnie wyciągając dłoń w kierunku okładki. Musnęła opuszkami jeden z symboli i zasyczała przez zaciśnięte zęby, gdy książka oparzyła ją w skórę. Natychmiast się cofnęła, przeklinając pod nosem. Dlaczego ten chłopak mógł trzymać gruby tom w rękach i ten nic mu nie zrobił, a ona została ranna? Może miała w sobie zbyt wiele światła, a światło i mrok nie powinny się ze sobą mieszać?
Rudy kocur stężał, a następnie ugryzł Ślizgona w dłoń, uwalniając się z jego uścisku. Truchtem podbiegł do swojej właścicielki i zaczął małym języczkiem lizać jej oparzone palce, próbując przynieść jej ulgę. Drugi kot z kolei wtulił swoją główkę w jej drugą rękę, najwyraźniej chcąc ją pocieszyć. Addison uśmiechnęła się mimo bólu, nie mogła jednak zapomnieć o tym, że najwyraźniej książka miała jakiś związek z czarną magią. Popatrzyła na chłopaka; podejrzewała, że jej nie wysłucha, lecz musiała spróbować.
— Powinieneś pozbyć się tej książki.
Addie
Addison przeniosła spojrzenie na twarz chłopaka, przegryzając wewnętrzną stronę policzka w zastanowieniu. Z jednej strony faktycznie widziała reakcję rudzielca na kwiaty i wytłumaczenie Ślizgona zdawało się być całkiem logiczne i zdecydowanie bardziej prawdopodobne od jej przypuszczeń, ale… nauczyła się przez lata ufać swojemu instynktowi, a upiornie złe przeczucia tylko się wzmogły po tym, jak musnęła palcami okładkę księgi, która musiała zawierać informacje nieprzeznaczone dla oczu szóstorocznych uczniów Hogwartu. Addie cała się najeżyła, słysząc jego protekcjonalny ton, gdy zasugerował, że naczytała się zbyt wielu bezużytecznych historyjek. Być może nie wyglądała na specjalnie inteligentną, ale była błyskotliwa, spostrzegawcza i umiała szybko ze sobą łączyć fakty.
OdpowiedzUsuń— Masz mnie za głupią? — spytała, unosząc brwi w oczekiwaniu na jego odpowiedź. — Nie uda ci się mnie omamić podobnymi wymówkami. Muszę przyznać, że jesteś całkiem niezłym aktorem… ale wiem, co widziałam — powiedziała spokojnie Addison. Reakcja chłopaka nie wydawała się wymuszona, kiedy bagatelizował jej uwagi, ale nie umknęło jej to, że nagle w jego dłoni pojawiła się różdżka. Nie miałby powodu po nią sięgać, gdyby gruby tom opisujący wilkołaki, na co wskazywała okładka, nie był czymś ważnym i niebezpiecznym. Już samo to wzbudziło jej podejrzliwość i nie miała zamiaru pozwolić na to, by gładkimi kłamstwami umknął przed jej pytaniami. Była nawet gotowa się wycofać, mimo płonącej wewnątrz niej jasnym płomieniem ciekawości, gdyby Ślizgon nagle nie wycelował różdżki w jej kota!
— Oszalałeś?! Zupełnie już ci odbiło?! — zawołała w szoku Puchonka, obserwując, jak kocia przybłęda nagle unosi się w powietrze i zaczyna lewitować w odległości półtorej metra nad ziemią. Rudzielec rzucił Ślizgonowi tak mordercze spojrzenie, że Addie nie byłaby zaskoczona, gdyby w ciągu następnej nocy Jonathan obudził się z obsikanymi butami albo nowymi szramami od ostrych pazurów na twarzy. — Postaw go na ziemi! — zażądała, sięgając po własną różdżkę, która do tej pory spoczywała spokojnie w kieszeni jej szaty. Zawahała się jednak przed wypowiedzeniem zaklęcia, obawiając się, że wyrządzi swojemu pupilowi krzywdę. Była jeszcze bardziej zaskoczona i zniesmaczona zachowaniem chłopaka, gdy zabrzmiał tak, jakby miał zamiar porzucić Faraona, bo kociak wciąż uparcie siedział na trawie u jej stóp, obserwując całą sytuację ze znudzonym wyrazem na pyszczku, a teraz zaczął lizać sobie przednią łapę, wyraźnie pokazując, że nie planuje ruszyć się z miejsca. Na ten widok pewnie by się uśmiechnęła, jednak w tej chwili za bardzo bała się o swoją rudą bestię; to prawda, że zwierzak bywał momentami okropny, jednak Ślizgon nie miał prawa go tak traktować! Zacisnęła mocno zęby, oceniając sytuację i czuła, jak krew wrze w jej żyłach. Miała ochotę potraktować go najpaskudniejszymi zaklęciami, jakie znała, jednak w tej chwili znajdowali się na otwartej przestrzeni i chociaż od najbliższych uczniów korzystających z uroków pogody dzieliła ich spora odległość, niektórzy już zaczęli odwracać się w ich stronę, zastanawiając się, co się między nimi działo.
Nagle wpadła na pomysł. Wiedziała, że prośbami nic nie wskóra, ale sądząc po jego wcześniejszym zachowaniu, czuła, że jej szantaż zadziała. Wycelowała w jego kieszeń.
— Accio księga! — zawołała, a wtedy przedmiot przeciął powietrze, trafiając wprost do jej dłoni. Addison jęknęła cicho, czując, jak księga pali ją we wrażliwe wnętrze jej dłoni, lecz wiedziała, że musi wytrzymać. — Jeśli natychmiast nie wypuścisz mojego kota, spalę tę piekielną książkę — wycedziła przez zaciśnięte zęby.
Addie, która zupełnie się nie spodziewała, że sytuacja potoczy się w takim kierunku :D
Cała ta sytuacja potoczyła się w zupełnie niespodziewanym kierunku, a pozornie niewielki konflikt mógł eskalować w każdej chwili. To prawda, że rudy kot zaatakował Ślizgona dwukrotnie, jednak kiedy miała do wyboru bronienie swojego pupila a stanięcie po stronie niemal obcego chłopaka, który na jej troskę zareagował opryskliwie to wolała wybrać tę pierwszą opcję. Wiele osób często zastanawiało się, dlaczego Addison trafiła do Hufflepuffu, ponieważ jej energia, brawura i skłonność do wpadania w kłopoty z powodu swojej zuchwałości zdawały się bardziej odpowiadać Gryfonom, jednak jedną z głównych cech jej charakteru była lojalność. Nie porzucała swoich przyjaciół w potrzebie. Potrafiła wytknąć im błędy, kiedy postępowali niewłaściwie, jednak zawsze ich wspierała, niezależnie od kosztów, jakie musiała z tego powodu ponieść. Jej wiara w ludzi często była wykorzystywana, lecz Addie nie chciała tego zmieniać, bo jeśli wszyscy będą cynikami, to kto zajmie się naprawą i zmianą świata?
OdpowiedzUsuńTrudno było jej uwierzyć w to, że chłopak nie ma zamiaru skrzywdzić zwierzaka, kiedy w jego różnobarwnych tęczówkach płonęła żądza mordu, która tylko się nasiliła, kiedy podstępem podkradła mu księgę. Addison poczuła, jak włoski na jej karku się jeżą, całe jej ciało pokryła gęsia skórka, kiedy Jonathan nagle ściszył głos, nie miała jednak zamiaru się cofnąć. Dumnie uniosła podbródek do góry, a jej oczy rozbłysły lekką ekscytacją, jakby podobna groźba wzbudzała w niej chęć podjęcia rzuconego wyzwania.
— Nie boję się ognia — odpowiedziała po prostu, unosząc kąciki ust w zadziornym uśmiechu. Powoli przeniosła wzrok na trzymaną księgę, która sprawiała jej coraz większy ból. Ten pergamin musiał być zaklęty, nie miała co do tego wątpliwości; normalne, magiczne podręczniki nie zachowywały się w ten sposób, a sam Ślizgon wydawał się zdesperowany, kiedy widział przedmiot w jej dłoniach. Widziała w jego oczach również nieugiętą determinację, dlatego nie opierała się za bardzo, kiedy wyrwał książkę z jej ręki, zwłaszcza że odstawił już kota na ziemię. Addison syknęła, spoglądając na wściekle zaczerwienione wnętrze swojej dłoni, na wrażliwej skórze już pojawiały się pierwsze bąble wypełnione płynem. Ta przeklęta księga oparzyła ją mocniej, niż mogła początkowo przypuszczać i teraz czuła piekący ból promieniujący wzdłuż nadgarstka i przedramienia. Syknęła przez zaciśnięte zęby, z niedowierzaniem wpatrując się w swoje rany, zaraz jednak jej spojrzenie zostało przyciągnięte przez chłopaka, który zachowywał się… dziwnie. Zamknął oczy i zachwiał się niebezpiecznie, więc Addie szybko pokonała dzielącą ich odległość i zdrową ręką złapała go za ramię, pomagając mu utrzymać ciało w pionowej pozycji.
— Hej, wszystko w porządku? — spytała niepewnie, zła na siebie, że znowu troska o niego wzięła górę nad jej zdrowym rozsądkiem i własnymi obrażeniami. — Nie wyglądasz za dobrze — powiedziała cicho, nie chcąc jeszcze bardziej zwrócić na nich uwagi. Jonathan cały zbladł na twarzy, jego cera przybrała chorobliwie przeźroczysty odcień, a jego żyły jeszcze bardziej uwydatniły się pod skórą i wyglądały tak, jakby miały zaraz pęknąć. Nie miała pojęcia, co się z nim działo, pierwszy raz widziała kogoś w takim stanie. Rozejrzała się, przegryzając wnętrze policzka. Mieli tutaj zbyt wielu widzów. — Chodź, powinniśmy stąd pójść — zaproponowała, biorąc go pod ramię, aby asekurować go w razie problemów. Ślizgon wyglądał tak, jakby miał w każdej chwili się przewrócić albo zasłabnąć. Czy to ta książka miała na niego podobny wpływ? A może istniała jakaś inna przyczyna stojąca za jego atakiem?
Addie
Addison nie spodziewała się, że pod wpływem jej zwykłego pytania w Ślizgonie może zajść taka przemiana. Jeszcze przed chwilą widziała w jego spojrzeniu gniew, ale teraz ostre rysy jego twarzy wygładziły się i złagodniały, sprawiając, że wydawał się być nawet… przystojny. Zwłaszcza jego wyjątkowe oczy przykuwały wzrok, sprawiając, że trudno było jej odwrócić spojrzenie; mogłaby zatonąć w tych różnobarwnych tęczówkach. Jednocześnie wydawał jej się dziwnie zagubiony, a jego powieki zatrzepotały, jakby coraz trudniej było mu utrzymać przytomność.
OdpowiedzUsuń— Nie zasypiaj. Nie wolno ci zasnąć — powiedziała od razu Addie, zdrową dłonią muskając jego policzek, aby zwrócić na siebie jego uwagę. Ze zdumieniem odkryła, że… bała się o niego. Bała się, że coś mu się stanie, a w tej chwili wyglądał tak krucho, jakby mógł się rozsypać w jej rękach. Nie odpowiedział na jej pytanie i to jeszcze bardziej ją zmartwiło; najwyraźniej nie było w porządku, nie wiedziała jednak, jak mogłaby mu pomóc. Stwierdziła, że najlepiej będzie, jeśli odprowadzi go do zamku, ale kilkuminutowy spacer zdecydowanie się wydłużył, bo Ślizgon był osłabiony i ich tempo było powolne. Nie przeszkadzało jej to jednak; mogła swobodnie nacieszyć się zachodem słońca, który zabarwił niebo na głębokie odcienie pomarańczy, różu i fioletu.
Addison wstrzymała oddech, czując muśnięcia jego kciuka na swoim przedramieniu. To było takie… przyjemne. Jego subtelny dotyk zdawał się uśmierzać ból promieniujący z jej dłoni, jego bliskość koiła jej nerwy, sprawiając, że jej spięte do tej pory mięśnie po raz pierwszy zaczęły się rozluźniać. Powoli wypuściła powietrze wstrzymywane w płucach i uniosła zielone spojrzenie na twarz chłopaka, doszukując się w jego rysach przejawu złośliwości albo kłamstwa, widziała jednak tylko szczerość i delikatność.
— Ja też przepraszam, że tak bardzo się uniosłam — powiedziała cicho Addie, z zawstydzeniem spuszczając wzrok. Rzadko przyznawała się do błędu, a jeszcze rzadziej przepraszała, lecz uznała, że Ślizgon zasłużył na podobne słowa. Teraz rozumiała, że oceniła go niewłaściwie, posługując się stereotypami przypisanymi do jego domu. Gdyby tylko jej temperament był nieco mniej ognisty, cała sytuacja nie zaszłaby tak daleko. Słysząc jego propozycję, zawahała się. Oparzenia naprawdę bolały i chciała jak najszybciej udać się do Skrzydła Szpitalnego, lecz wtedy musiałaby tłumaczyć się przed pielęgniarką z tego, jak w ogóle się zraniła, a nie chciała ściągać na chłopaka jeszcze większych kłopotów. Wyglądał tak bezbronnie i niepewnie, że czułaby się winna, gdyby z jej powodu nauczyciele zwróciliby na niego uwagę. Przegryzła wargę, próbując podjąć decyzję.
— Nie będziesz miał problemów, jeśli pójdziemy do lochów? — spytała z troską w głosie. Jak zawsze w pierwszej kolejności myślała o innych, ignorując swój własny ból, mimo że z każdą minutą jej dłoń zdawała się wyglądać coraz gorzej. Nie wiedziała, jakie zaklęcia zostały nałożone na księgę, lecz były one naprawdę paskudne i podejrzewała, że będzie odczuwała skutki klątwy przez długi czas, jeśli szybko nie zareagują. Westchnęła. Jaki miała wybór? Mogła albo pójść do Skrzydła Szpitalnego i narazić się na wścibskie pytania obecnej tam pielęgniarki, albo zaufać Ślizgonowi, którego dobrze nie znała i który był pośrednią przyczyną jej obrażeń. — Chodźmy — wymamrotała w końcu, mając nadzieję, że nie popełnia błędu, oddając swój los w dłonie chłopaka. — Mogę zapytać, jak sam się oparzyłeś? — wydusiła z siebie w końcu, a jej twarz wykrzywiła się w grymasie bólu. Widać było, że coraz bardziej cierpiała. — Proszę, opowiedz mi o tym. Albo o czymkolwiek innym, obojętne. Pragnę tylko usłyszeć twój głos — poprosiła. Chciała wsłuchać się w jego niski ton, który zdawał się ją uspokajać i relaksować; miała nadzieję, że jego opowieść sprawi, że przestanie tak bardzo skupiać się na swoich oparzeniach i na chwilę zapomni o bólu, kiedy przemierzali opustoszałe korytarze Hogwartu, kierując się w stronę lochów.
Addie
Nie miała nic do dodania, gdy chłopak wziął książkę i zapłacił. Nie musiała o nic pytać, bo przecież to jej nie dotyczyło. Widziała wiele podejrzanych typków, czasem śmieszniejszych, a czasem groźniejszych. Nauczyła się więc, żeby nie wtrącać się w cudze sprawy, tym bardziej jeśli chodziło o czarną magię.
OdpowiedzUsuńOdprowadziła go wzrokiem i wzruszyła ramieniem, wracając do pracy. Czuła, że coś jest z nim nie tak, że być może chłopak należał do grona czarnomagicznych istot, ale gdyby szukał pomocy — zawiódłby się. Wynn nie była kimś, kto pomaga obcym lub ma w sobie tyle empatii, żeby komuś współczuć. Przez pracę w takich miejscu i surowe wychowanie jest ostatnią osobą, która mogłaby cokolwiek poświęcić dla kogoś obcego. Przeliczyła pieniądze, uznając, że chłopak zapłacił za dużo, ale nie obchodziło jej to. Najważniejsze, że sklep zarobił.
Hogwart jest dla Wynn jak plac zabaw. Ma tutaj swoich przyjaciół, zabawki, wrogów i naprawdę lubi, gdy coś się dzieje. Uczy się więcej niż mogłoby się wydawać, handluje czarnomagicznymi przedmiotami i eliksirami. Jest wszędzie, wie prawie wszystko i zawsze ładuje się w kłopoty.
Wchodząc do klasy, głośno dyskutowała z kolegą, który próbował ją przekonać, żeby mu sprzedała amulet mądrości po okazjonalnej cenie, bo niedługo jego dziewczyna ma urodziny, a to dobry prezent, bo dziewczyna ciągle się uczy. Wynn parska śmiechem, mówiąc, że nie prowadzi biznesu z promocjami, po czym rozgląda się wokół, wbijając spojrzenie w znaną sobie twarz.
To on. Ten chłopak ze sklepu, który próbował jej wcisnąć historię z synkiem, a widząc go tutaj teraz, parska śmiechem, że aż musi zasłonił usta dłonią. Podchodzi do niego, siada obok, nie odzywając się jednak, jakby czekała, aż on również ją rozpozna, choć nie była tego taka pewna. Była tylko kolejną postacią w jego życiu, nic nie znaczyła, chyba że zapamiętał jej upadek z krzesełka.
Obrona przed Czarną Magią ją fascynuje. Zawsze coś się dzieje, przede wszystkim, gdy odbywają się zajęcia praktyczne. Wynn słucha słów nauczyciela, nie spuszczając wzroku z mądrej twarzy i przegryza wargę, gdy prowadzący mówi coś ciekawego. Jak podekscytowany kujon.
Burkes
- Dlaczego to wszystko jest takie posrane - jęczała pod nosem, sama do siebie, machnięciami różdżki próbując zdjąć z materiału swojej szaty resztki klejącej się, zielonkawej substancji. Niezidentyfikowana, obleśna maź znalazła się nieplanowanie na jej czystym ubraniu, gdy oparła się plecami o ścianę w pokoju wspólnym Ślizgonów. Szczerze nienawidziła miejsca, do którego ją przydzielono zaledwie trzy dni. Uważała za nieludzkie takie traktowanie studentów i kwaterowanie ich w piwnicy, w zatęchłym pomieszczeniu bez okien, w którym infrastruktura wręcz błagała o jakąkolwiek renowację.
OdpowiedzUsuńDzwon informujący o zaczęciu się lekcji przestał bić, kiedy to spóźniona dziewczyna wciąż szykowała się wyjścia z sypialni.
Chwilę później modląc się w duchu o przychylność profesora, biegła przez opustoszałe lochy, skupiając swoje myśli, by tym razem nie pomylić drzwi wejściowych do pracowni z prywatnym gabinetem woźnego. W normalnym życiu w ogóle nie przejęłaby się takim opóźnieniem, nie biegłaby jak oszalała, by stwarzać pozory poukładanej uczennicy. W końcu była nowa w szkole i miała wspaniałą wymówkę na wszelką okazję i każdy przyjąłby ze zrozumieniem cnotliwą gadkę o zgubieniu drogi w ogromnym zamku.
Tym razem zdecydowała, że mimo wszystko zawalczy, że da drugą szansę tej pokręconej placówce i zmierzającym ku temu doświadczeniem byłaby właśnie lekcja eliksirów w nowym dlań środowisku. Anja nie była zbyt lotną miksturolożką, ale czasem przyjemnie coś wrzucić, pomieszać i odurzyć się kolorowym dymem. Eliksiry to specyficzna dziedzina magii, wyróżniająca się skrupulatnością posiadanej wiedzy i precyzją, która w jakimś stopniu imponowała i pozwalała Anji okiełznać jej impulsywną naturę.
Na ostatniej prostej ledwo już chwytała dech w piersiach, bo gruba księga, którą dzierżyła pod pachą dwukrotnie przekraczała objętość jej barków. Do sali usiłowała wtargnąć niepostrzeżenie, wystarczyło jej tego poklasku sławy i prezentacji z pierwszego dnia.
Ostrożnie uchyliła drzwi i zakradając się od tyłu, przyczajona i uchylona od wzroku nauczyciela, przedarła się niepostrzeżenie do najbliższego, wolnego miejsca. Było to krzesło z tyłu, wymarzone miejsce w całkowitym ukryciu, bo zaraz za wielkim kociołkiem. Nie wiedziała, że zasiada obok chłopaka, który powszechnie znany jest jako nieprzeciętny znawca tej dziedziny, oraz dla niektórych ten, który w zeszłym roku nie zdał. Ale co ona mogła o tym słyszeć, skoro nawet nie pofatygowała się by spamiętać nazwy domów do których przydzielani byli uczniowie.
W ostatnim jednak momencie ciężkie tomisko zamiast opaść na stole, wyślizgnęło się z jej rąk, zahaczyło o brzeg blatu i padło na podłogę, przygniatając niefortunnie but jej towarzysza.
- Cholera, sorki, jestem tu nowa i e.... - zająknęła się na moment, zdają sobie sprawę, że akurat w tej sytuacji ta głupiutka wymówka brzmiała zupełnie żałośnie i bezsensownie. Dlatego zatrzymała się w zdaniu i uśmiechnęła szeroko zmieniając atmosferę swoich przeprosin - no wiesz, w Rosji nie mamy książek, nie przywykłam - dodała ironicznie i pochyliła się po pod stół, sięgając za opasłe tomiszcze.
Anja Falcon
[ Nie wiem jak w końcu miałam zacząć, czy od lasu, czy może stworzyć dobra atmosferę do jego historyjek :) mam nadzieję, że jest git, choć czuję, że mam dziś mało kreatywny dzień :P ]
Gdyby Addie wiedziała, że chłopak uważał ją za płochliwą Puchonkę, która łatwo wpadała w panikę i zanosiła się płaczem przy pierwszej lepszej okazji, pewnie najpierw parsknęłaby śmiechem, a później udowodniła mu, jak bardzo mylił się w jej kwestii. Odkąd pamiętała, miała w sobie ogromne pokłady odwagi zakrawającej o brawurę, która w połączeniu z wrodzoną ciekawością świata stawała się niebezpiecznym narzędziem. Zawsze wspinała się na najwyższe gałęzie, które robiły się tak cienkie, że nikt inny nie chciał ryzykować złamania się drewna i bolesnego upadku na twarde podłoże; wymykała się w środku nocy ze swojego pokoju, bosymi stopami stąpając po cichu na chłodnych płytkach swojego rodzinnego dworku i w tajemnicy przed innymi odkrywała brudne tajemnice zakopane w posiadłości niegdyś należącej do rodu Travers, który jej matka dostała w posagu, gdy wychodziła za ojca; zaadoptowała nawet kota-mordercę, sam Ślizgon miał okazję doświadczyć na swojej skórze agresji jej rudego podopiecznego, więc już samo to musiało świadczyć o sile jej charakteru. Nawet nie jęknęła, choć skóra na jej dłoni została zupełnie zniszczona. Ból był ciężki do zniesienia, to było niczym powolna tortura, ale żadna łza nie spłynęła po jej policzku. Nie pozwalała sobie na okazywanie słabości przed innymi. Może nienawidziła swojej matki, ale za tę jedną cechę była jej wdzięczna. Never Flinch. Never Fear. Never Forget. To było motto, jakie przekazała jej Genevieve Hallaway i Addison trzymała się go przez cały ten czas.
OdpowiedzUsuńPuchonka zmarszczyła lekko brwi, starając się skupić na jego słowach, ale widok przed jej oczami lekko się zamazywał i była rozkojarzona. Pokręciła lekko głową, starając się pozbyć tej nieprzyjemnej mgły, która opadła na jej umysł.
— Należysz do Koła Eliksirów? — spytała cicho. Miło było dla odmiany porozmawiać o czymś normalnym, zamiast skakać sobie do gardeł. — Kiedyś też należałam do tego koła, uwielbiałam ważyć różne wywary, choć raz zdarzyło mi się podpalić szatę kolegi z ławki, kiedy zamiast sproszkowanego rogu dodałam krew salamandry. Ale na piątym roku zrezygnowałam z większość zajęć dodatkowych, żeby skupić się na treningach Qudditcha. Po skończeniu szkoły planuję się dostać do zawodowej drużyny na pozycję ścigającej — wyznała, po czym mocno zagryzła wargi, obawiając się jego reakcji, bo była niemal pewna, że chłopak zaraz ją wyśmieje. Po co mu to wszystko powiedziała? Czy ta cholerna księga miała na okładce veritaserum, które sprawiało, że zwierzyła mu się z jednego z jej największych marzeń?
Addison nie zdążyła jednak powiedzieć nic więcej, bo Ślizgon nagle chwycił ją za ramię i pociągnął za sobą, razem z nią chowając się za posągiem. Otoczyła ich ciemność, nie mogła więc polegać na wzroku, a na pozostałych zmysłach; jej nozdrza wypełnił jego zapach, czuła bijące od jego ciała ciepło. W uszach słyszała przyspieszone bicie własnego serca, ale powtarzała sobie, że było one wywołane zaskoczeniem i obawą przed byciem złapanym przez prefekta lub nauczyciela po godzinie policyjnej na korytarzu. W końcu mogła odetchnąć głośniej, gdy chłopak cofnął się, sprawdzając, czy nie mieli towarzystwa.
— Jak diabli — przyznała, kiedy spytał ją, czy oparzenie bolało. Starała się uśmiechnąć, jednak wyszedł z tego raczej grymas. — Wytrzymam. Mogę tutaj na ciebie poczekać — zaproponowała. Jednej osobie będzie łatwiej się prześlizgnąć niż dwóm, zwłaszcza że jej szaty nosiły żółte barwy.
Addie
[Haha zależy od zdjęcia, ale to taka ciemniejsza blondynka :D Z Jo jest taki problem, że jako modelka ma mnóstwo zdjęć w bieliźnie, a trudno znaleźć takie pasujące do hogwarckich realiów xD]
Dziewczyna kolejno rozrzucała swoje spojrzenie na leżące obok siebie okładki podręczników i dopiero wtedy zauważyła, że nabyta przez nią książka oznaczona jest o jednym niżem numerem, niż powinna. Był to program dla rok młodszych uczniów. Może to i lepiej dla niej, by zachować ów egzemplarz, bo na pewno przydałoby się nadrobić braki z czasów leserstwa.
OdpowiedzUsuńPoruszony przez niego temat podróży wyraźnie zaintrygował Anję, która w zadumaniu przytaknęła mu głową, zbierając się przez chwilę na zadanie odpowiedniego pytania.
Oczywiście przystała także na jego polecenie, by słuchać dokładnie i nie wychylać się ze swoimi niefrasobliwymi pomysłami eksperymentowania ze składnikami. Tak było zdecydowanie lepiej, nie szaleć na pierwszych zajęciach.
Gdy profesor wyznaczył zadanie, Anja chwyciła za pióro i na pustym, przyniesionym ze sobą pergaminie, zaczęła wszystko skrupulatnie notować. Po chwili rzucając kątem oka na swojego towarzysza, zorientowała się, że jest jedyną osobą, która stara się nadążyć za każdym słowem i niepotrzebnie wkładała w tą lekcje tyle słomianego zapału. Ślizgon rozkładał się wygodnie na krześle i ziewał, zupełnie niewzruszony tym, co opowiadał nauczyciel. Najpewniej cała treść zawarta była w odpowiednim rozdziale. No dobrze, skoro tak łatwo przyszły jej te zajęcia, sama również zluzowała, rzuciła pióro i oparła się na stole. Miała nadzieję, że jego postawa świadczyła o pewności siebie, a nie zupełnej sielance, w efekcie której oboje mieli zarobić najgorsze oceny.
Lubiła rozmawiać, a jeszcze bardziej uwielbiała słuchać ludzi i ich historii. Takie przeniesienie do innej szkoły było ku temu idealną okazją, by zanurzyć głowę w cudzych światach. Uśmiechnęła się więc do niego zachęcająco i przyglądając jego niefrasobliwej postawie, opierała swoją brodę na dłoni.
- To szkoła przydziela takie misje czy to raczej wyjazd prywatny? - zapytała, zastanawiając się, że gdyby potwierdził jej teorię, może i ona miałaby szansę na jakiś ciekawy szkolny trip. - Gdzie byłeś? I na długo? - dodała po chwili, mając nadzieję, że wyfrunął gdzieś daleko poza granicę tej deszczowej krainy i zamiast nudnej lekcji czeka na nią jakaś porywająca historia, w której jak już wcześniej wspomniał, mógł uratować niejedno życie.
Falcon wyglądała na wyraźnie zadowoloną, że w końcu nadarzyła się okazja, by zamienić z kimś kilka znaczących zdań. Od przybycia bowiem, minionych siedemdziesięciu dwóch godzin, nie udało jej się niestety złapać żadnego kontaktu pośród studentów. Miała dziwne wrażenie, że uczniowie, z którymi zamieszkała w piwnicy (miała na myśli tych z zielonymi krawatami), nie byli zbyt entuzjastycznie nastawieni zarówno dla siebie samych, jak i pozostałych kolorów. Ciężko jej było pochwycić chociażby jeden uśmiech pośród podejrzliwych i zdziwionych spojrzeń.
Anja
Addie zamrugała ze zdziwieniem, kiedy Ślizgon pociągnął ją za sobą, zmuszając jej nogi do ruchu. Odkryła, że jej kroki straciły na lekkości, stawały się ociężałe, jakby jej kończyny nie do końca jej słuchały. Niepokojąco przypominało jej to działanie dziwnej trucizny w połączeniu z bólem promieniującym z ręki, coraz trudniej było jej też zebrać myśli, miała mętlik w głowie, który przejaśnił się na chwilę, kiedy zdradził jej swoje imię.
OdpowiedzUsuń— Jace — powtórzyła za nim dziewczyna powoli, jakby smakowała brzmienie jego imienia na swoim języku, po czym rozpromieniła się. Podobało jej się.
Addison nie potrafiła powstrzymać cichego parsknięcia śmiechem.
— Nie interesujesz się za bardzo Quddicthem i szkolnym życiem, prawda? Gdyby tak było, pewnie znałbyś moje imię i pozycję w drużynie — zauważyła, a w jej głosie nie było żadnej arogancji, po prostu rozbawienie. — Od trzeciej klasy jestem ścigającą w zespole Puchonów. Moja matka zakładała, że podążę jej śladami jako jedyna córka, ale trochę się przeliczyła. Im bardziej zakazywała mi latania na miotle, bo to nieodpowiednia zabawa dla dziewczynek, tym bardziej kochałam to robić. Latanie daje mi poczucie wolności. Jestem tylko ja, kafel i wiatr we włosach. Nie ma żadnych ograniczeń i wygórowanych oczekiwań, jakich nie mogę spełnić. Myślę, że marzenie o wolności było pierwsze. Dopiero później przyszło marzenie o Quidditchu — wyznała cicho Addison. Nikt nigdy nie widział jej z tej strony. Wydawała się być krucha, niemal bezbronna. Wszyscy zawsze myśleli, że nie miała żadnych trosk, a ona po prostu dobrze je ukrywała przed innymi.
Większość osób znało ją albo z boiska, gdzie zdobywała punkty jako ścigająca, albo z powodu jej zaskakujących wybryków. Jej niespożyta energia sprawiała, że nie potrafiła zbyt długo usiedzieć na jednym miejscu i poruszała się po korytarzach z prędkością małej torpedy, a dzięki pozytywnemu temperamentowi bez trudu zjednywała sobie sympatię kolegów z różnych domów i różnych roczników. Nie pamiętała, kiedy ostatnim razem musiała się komuś przedstawiać, ale wcale jej to nie rozdrażniło, wręcz przeciwnie, Ślizgon jeszcze bardziej obudził jej ciekawość. Co takiego robił w wolnym czasie, że nigdy o niej nie słyszał? Jakie były jego zainteresowania poza eliksirami i dziwnymi książkami otoczonymi silnymi zaklęciami? Kiedy siedział na Błoniach w oddaleniu od innych uczniów wyglądał jej na typ samotnika, który nie mieszał się do spraw innych osób, a jednak zaopiekował się nią i prowadził ją do swojego dormitorium, mimo że mogło to na niego ściągnąć kłopoty. Wydawało jej się, że Jace był człowiekiem pełnym intrygujących tajemnic, które miała ochotę po kolei odkryć.
— Jestem Addison. Ale większość osób mówi do mnie po prostu Addie — przedstawiła się, próbując się do niego uśmiechnąć, jednak wtedy jej dłoń przeszył palący ból, który sprawił, że wyrwał jej się okrzyk. Szybko zagryzła wargi aż poczuła metaliczny posmak krwi na języku, jednak choć udało jej się stłumić dźwięk, na pewno zwrócił on uwagę osób patrolujących okolicę lochów. Mogła mieć tylko nadzieję, że znajdowali się na tyle daleko, że zanim zdążą do nich dotrzeć, razem z Jonathanem będą już bezpiecznie skryci w jego pokoju.
Addie
Odetchnął z ulgą, kiedy uświadomił sobie, że nie jest śledzony. To wystarczyło by ruszyć biegiem wprost przed siebie, aż dopadł do ponurych, wielkich drzew, które skryły jego sylwetkę. Gnając do Zakazanego Lasu widział już, że księżyc powoli wznosi się coraz wyżej i wyżej, a jego czas przelatuje niemalże przez palce. Musiał wejść głębiej, pozwolić by gęstwiny go pochłonęły i umożliwiły przeżycie przemiany z dala od czyjegokolwiek ciekawskiego wzroku. Był tak zaaferowany tym, co miało się wydarzyć, że już nie pamiętał (na razie) o Ślizgonie, który wszedł mu w paradę jeszcze w zamku. Nie zwalniając tempa brnął przed siebie, nie obawiając się niebezpieczeństw tu czyhających. Wszak lada moment sam miał się stać jednym z magicznych stworzeń, więc przynależał do tego miejsca równie mocno, jak wszystko inne, co kryło się w zaroślach…
OdpowiedzUsuńPadł na kolana kiedy ból ściął go równie nagle i ostro, jak zawsze gdy dochodziło do przemiany. Wiedział, czego się spodziewać… A jednak wciąż nie był przyzwyczajony do tego, jak wyglądała jego transformacja w krwiożerczą bestię… Jęknął z bólu, czując jak jego kości łamią się, a skóra zmienia. Podobno miał łatwiej dzięki magicznym specyfikom, łagodzącym choć w maleńkim stopniu cały proces. Jego wnętrzności skręciły się, a dłonie momentalnie wbiły się w grząską, mokrą ziemię, która… Już po chwili zapadała się nieco pod naciskiem jego łap. Czuł moment, kiedy zmysły wyostrzały się, a jego zwierzęca natura przejęła kontrolę. Wciąż zachowywał ludzki umysł, panując nad odruchami, ale pojawiała się ta cząstka, aktualnie wręcz dominująca, w której było coś z wilka. Zawył instynktownie, trochę na przekór wszystkiemu, co wiedział o wilkach. Pora pozwiedzać Zakazany Las z nieco innej perspektywy. I już biegł przed siebie, korzystając z uprzejmości czterech łap, gdy nagle poczuł zapach od wschodu. Zarył w ziemię, zatrzymując się gwałtownie. To zapach innego wilkołaka, tak charakterystyczny, że nie można go było z niczym pomylić, rozproszył go. Nie musiał zgadywać, nawet jeżeli nigdy wcześniej nie spotkał na swojej drodze żadnego w trakcie pełni. Wszystko w nim krzyczało, że te historie, w które odmawiał uwierzenia, o wilkołaku grasującym w Zakazanym Lesie, powtarzane właściwie od pierwszego dnia rozpoczęcia nauki, było prawdą. Ktoś tu był, krył się w zaroślach. Czy tak jak on, spożywał wywar tojadowy?
Stał na wzniesieniu, nieprzerwanie wpatrzony w kierunek, z którego czuł zapach. Oswajał się z myślą, że nie był tu sam gdy… Wściekłość wzięła nad nim górę. Wszystko wydarzyło się nagle, a ludzka część jego umysłu nawet nie miała okazji zaprotestować. Rzucił się z warkotem przed siebie, gnając w kierunku, gdzie znajdował się niewielki centaur, którego dopiero co wyczuł. Jednak to wcale nie o magiczne stworzenie mu chodziło, a o zapach drugiego wilkołaka, przemieszczającego się w tym kierunku. Jeżeli czarodziej w wilczym ciele nie panował nad sobą, centaur mógł mu się wydać dość bliski ludzkiemu osobnikowi, by zaatakować. A na to pozwolić nie zamierzał. Parę chwil, a cała trójka była już blisko i zaledwie o krok od katastrofy…
[ Pozwoliłam sobie popchnąć to tak, że mój chłopiec źle zinterpretował zamiary Jace’a, zobaczymy co z tego wyjdzie… Jak najbardziej możesz to rozpisać mailowo, to na pewno pomogłoby mi dopasować, czy tak by przeszło w historii Alexa :) mail.potrzebny.na.juz@gmail.com ]
Urquhart
Pomaganie w skrzydle szpitalnym było dla Ludovicii kolejnym zajęciem pomiędzy lekcjami, odrabianiem zadań domowych i czytaniem książek. W czasie szkoły pomagała w skrzydle szpitalnym, a w wakacje pełniła mało znaczącą rolę w Klinice Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga, będąc tamtejszą stażystką. Najczęściej pracowała przy wypadkach przedmiotowych: eksplozje kociołków, samoporażenia różdżkami albo kraksy miotlarskie, ale coraz śmielej pytała o to, czy może przyglądać się trudom uzdrowicieli przy urazach pozaklęciowych. Interesowała się urokami nieusuwalnymi, klątwami, tymi śmiertelnymi, dziedzicznymi pokoleniowo w rodzinie, niewłaściwym zastosowaniem zaklęć, będąc świadoma tego, że to niewdzięczna, trudna praca. Śmiertelność przy urazach pozaklęciowych wynosiła niemal osiemdziesiąt procent i rzadko którykolwiek czarodziej wracał do sił po przeżytej chorobie.
OdpowiedzUsuńKiedy Ludovica oznajmiła rodzinie, że chce zostać znaną uzdrowicielką, ojciec nie krył swojego rozczarowania, rzucając w jej stronę szereg złośliwych, zimnych słów, obserwując dokładnie jej zachowanie, spodziewając się tego, że dziewczyna się złamie, wycofa jak przestraszone zwierzę, ale Ludovica trzymała swój mały podbródek wysoko, wytrzymując ojcowski wybuch, który wcale nie dotknął jej tak bardzo, będąc już wystarczająco wyrozumiała wobec jego trudnego, zaborczego charakteru.
Nie chce jednak leczyć podrzędnych czarodziejów, których śmierć niczego nie zdołałaby zmienić; pragnęła przełamywać klątwy i uroki, być jedną z najlepszych. Nie wystarczyłby jej tytuł uzdrowicielki; ona, Ludovica Lestrange, chciała dokonać niemożliwego; zdobyć to, czego nie udało się jej matce, bo Federica Lestrange pozwoliła się zamknąć w dworze; zimnej i niedostępnej fortecy, będąc jedynie nic nie znaczącą ozdobą; czymś, co miało ładnie wyglądać. Być może przez tę porażkę stała się kolejną ofiarą rodziny; przeżutą i wyplutą, dla której nie było współczujących spojrzeń i ciepłych słów. Ludovica nie chciała żyć w ten sposób; czasem myślała, przegryzając mocno dolną wargę, o swojej ciotce — Bellatriks Lestrange. Zdaje sobie sprawę z tego, że Bellatriks była wyjątkowo okrutną i żądną krwi czarownicą, będącą jedną z najbardziej oddanych zwolenniczek Voldemorta, ale to sprawia, że doszukuje się w ciotce cech, których jej brakuje. Ona również chciałaby schwycić za różdżkę i walczyć dla sprawy, w którą wierzy (tak jak Bellatriks walczyła za Czarnego Pana). Ojciec mówił czasem, że jest do niej podobna; że tak jak Bellatriks ma nieprzeniknione i błyszczące oczy. Wtedy jego głos się zmieniał, a w słowach, które uciekały z ojcowskich ust, słychać było aprobatę.
Związuje swoje długie, pachnące wanilią i miodem włosy ciemnozieloną wstążką; bierze głęboki oddech, jakby w ten sposób chciała przygotować się do dzisiejszej pracy i ściąga z siebie szarą kamizelkę, składając ubranie z diabelską perfekcją i odkłada je do szafki wydzielonej dla niej przez pielęgniarkę. Ludovica zawsze wygląda nienagannie; ubrana w szkolny mundurek, który zmieniał się z porami roku i ważnymi okazjami: latem — biała koszula z kołnierzykiem i długimi rękawami, szara kamizelka, spódnica do kolan i czarne podkolanówki, zimą — zamiast kamizelki ubiera szary sweter. Przy piersi, po drugiej stronie od wyszytego nićmi godła z wężem, błyszczy broszka z pawiem, wysadzana kamieniami; ogon pawia jest zielony i błyszczy, gdy głaszczą go promienie słońca, jakby się puszył. Broszka należała do babki ze strony matki, a Federica wręczyła jej ją podczas jednych z rodzinnych świąt, a od tamtej pory Ludovica przypina ją do mundurka, dumnie nosząc rodzinną pamiątkę.
Zakłada kitel, który po chwili przesiąka jej zapachem; zapachem bergamotki, paczuli, jaśminu i róży. Ludovica wciąż używa tych samych perfum, zamkniętych w pięknie ozdobionym w złoto i srebro szkle. Wygładziła dłońmi biały materiał, oblizała dolną wargę i opuściła gabinet należący od pielęgniarki, gdzie zostawiła swoje rzeczy.
Zawinęła zawieruszony kosmyk przy czole za ucho, rozglądając się po głównej izbie; wodząc spojrzeniem po łóżkach przeznaczonych dla chorych, ich szafkach nocnych i parawanach.
UsuńDzisiaj było niebywale cicho i tylko skrzeczenie ptaków za oknami przerywało to otępienie. Drobinki kurzu unosiły się w powietrzu, tańczyły wokół, błyszcząc w świetle, jakby występowały przed milionową publicznością. Ludovica niemal maniakalnie poprawia pościel przy każdym z łóżek, zaglądając później do szafek nocnych, sprawdzając, czy żaden z uczniów nie zostawił tutaj swoich rzeczy.
Odwróciła się wolno, gdy usłyszała czyjeś kroki. Spodziewała, że to kolejny uczeń wracający z treningu Quidditcha, który rozbił się o ziemię lub dostał czymś twardym w głowę. Błyszczące, nieprzeniknione spojrzenie Ludovicii stanęło przy Ślizgonie, którego bardzo dobrze znała; którego nienawidziła, a który odwzajemniał jej niechęć; który był jednocześnie kimś cholernie intrygującym i Ludovica podejrzewała, że gdyby nie wzajemne zainteresowanie, zapewne już dawno przystawiliby sobie różdżki do gardeł zdecydowanie za mocno.
— Co ty tutaj robisz, Brew? — spytała, lustrując spojrzeniem jego bladą twarz. Podniosła swój mały podbródek wyżej i omiotła spojrzeniem sylwetkę chłopaka, podchodząc do niego dość leniwie, jakby wcale nie obchodziło ją to, czemu się tutaj pojawił. Musiał mieć swoje powody.
— Potrzebujesz pomocy? — Podniosła głowę i wlepiła błyszczące, nieprzeniknione spojrzenie w oczy Ślizgona.
Ludovica Lestrange
Addison była niczym otwarta księga, która miała trudności w zatrzymywaniu swoich prawdziwych emocji wewnątrz, nie potrafiła skrywać ich przed otoczeniem. Nawet kiedy próbowała, zawsze zdradzały ją zielone tęczówki, które przekazywały prawdę jej znajomym, jeśli tylko wystarczająco wnikliwie obserwowali grę barw w jej oczach. Czasami sama była zaskoczona własną otwartością, zdarzały się również momenty, gdy jej bezpośredniość pakowała ją w sam środek kłopotów, nigdy nie potrafiła jednak ugryźć się w język wystarczająco szybko, zwłaszcza gdy widziała niesprawiedliwość lub miała do czynienia z osobami, które nie potrafiły się same obronić. Teraz jej myśli były zasnute mgiełką bólu, co sprawiało, że jeszcze trudniej było jej się kontrolować, a przecież nie powinna zdradzać tak osobistych faktów komuś, kogo tak naprawdę nie znała. Byli dla siebie z Jonathanem obcymi osobami, lecz coś sprawiało, że chciała go poznać bliżej. Wydawał jej się być tajemnicą, którą jej błyskotliwy umysł pragnął odkryć i zrozumieć. Pragnęła zbliżyć się do rozwiązania zagadki, jaką był Brew, miała jednak przeczucie, że okaże się on być niezwykle skomplikowaną, choć jednocześnie ekscytującą łamigłówką. Uwierzyła mu, kiedy powiedział, że nie był jak większość osób; w ustach niektórych zabrzmiałoby to jak przechwałka, ale Jace jedynie stwierdził fakt. Ślizgon nie przypominał jej nikogo, kogo znała; to krótkie spotkanie pozwoliło jej stwierdzić, że był nieprzewidywalny, nie potrafiła odgadnąć jego reakcji, a ona uwielbiała podobne wyzwania.
OdpowiedzUsuńAddie zamrugała powiekami, wzdychając z zaskoczeniem. Do tej pory nie spotkała nikogo, kto uważałby, że to zdrobnienie do niej nie pasuje. Poczuła drobną iskierkę irytacji, ale jednocześnie zaintrygowania.
— Jeżeli Addie ci nie odpowiada, jak masz zamiar się do mnie zwracać? — spytała z mieszanką rozbawienia i prowokacji w głosie. Nie mogła jednak pociągnąć tego tematu, ponieważ chłopak już po chwili ją uciszył, kiedy znaleźli się pod drzwiami prowadzącymi do Pokoju Wspólnego Slytherinu. Była zdziwiona, że w środku nikogo nie było. — Gdzie są wszyscy? — wymruczała, stawiając niepewnie kolejne kroki. Zachwiała się niebezpiecznie, czując dziwną słabość w łydkach i pewnie upadłaby na ziemię, gdyby Jonathan jej nie podtrzymał. Pisnęła cicho, kiedy niespodziewanie wziął ją na ręce i zaczęła cicho protestować, mogła w końcu iść sama, lecz Jace zachowywał się tak, jakby zupełnie jej nie słyszał. Westchnęła z niezadowoleniem, ale dla równowagi splotła dłonie na jego karku, opierając policzek na jego barku, kiedy głowa zaczynała jej coraz bardziej ciążyć, a oczy samoistnie się przymykały mimo rozrywającego bólu. Kiedy Jonathan posadził ją na łóżku, nie była w stanie dłużej utrzymywać swojej sylwetki w pionie; położyła się na zmiętej pościeli, układając podbródek na swoim łokciu i podciągnęła kolana pod brodę, kuląc się na miękkim materacu. Addison skrzywiła się, kiedy podetknął jej pod nos fiolkę z nieprzyjemnie pachnącym wywarem, ale Ślizgon zignorował jej niezadowolenie i napoił ją eliksirem. Jej ciałem wstrząsnęły dreszcze obrzydzenia, kiedy poczuła na języku gorzki posmak, jednak zmusiła się do przełknięcia płynu.
— Dziękuję — powiedziała cicho, walcząc o to, by ponownie rozewrzeć powieki. Była taka zmęczona… Umysł podpowiadał jej, że powinna się podnieść i wrócić do swojego dormitorium, zanim wycieńczenie zupełnie pozbawi ją sił, lecz jej kończyny były niczym z ołowiu, nie potrafiła się podnieść. Ze zdumieniem zauważyła, że jej skóra nie zdawała się już płonąć żywym ogniem, stała się chłodniejsza, chociaż brzydko wyglądające bąble wciąż nie zniknęły. Uśmiechnęła się lekko. — Spodziewałabym się po Ślizgonie, że spróbuje mnie otruć, ale wygląda na to, że mnie uratowałeś — przyznała łagodnym tonem, przenosząc spojrzenie na Jace’a. Nie podobała jej się rola damy w opałach, jednak była mu wdzięczna za to, że się nią zaopiekował i nie zdradził jej zaufania. Zastanawiała się, czy był w stanie odczytać wszystkie te emocje z jej twarzy; nigdy nie była zbyt dobra w wyrażaniu swoich podziękowań.
Addie
[ Mój komentarz usunął mi się dwa razy - to chyba znak, że długi monolog muszę zastąpić konretami. Przyszłam więc zaproponować wątek, oczywiście jeśli chęci na to pozwolą. A o to mój zarys konceptu.
OdpowiedzUsuńJonathan i Maeve mogą się znać od dziecka - przez ojców pracujących w jednym miejscu. Klub pozbawionych matki ziomków raczej odpada, może to jedynie zbliżyć. Maeve od dziecka podążała za starszym kolega, zasypywała go milionem pytań i widziała w nim niejako swoje guru - cóż ojciec jej nie wystarczał. Chcąc nie chcąc stała się takim stałym elementem życia chłopaka, zresztą z wzajemnością. Jeśli jednak ich relacje jako małych dzieci były jasne z biegiem czasu i zmiana charakteru obojga zaczęły się mocno komplikować, osiągając swój punkt kulminacyjnym w momencie, gdy Jonathan znika że szkoły. Potem dzieją się dwie rzeczy - wraca i nie mówi o tym Maeve. Zresztą o wyjeździe też nie mówił, więc widząc go dziewczyna dostaje szewskiej pasji, a na chłopaka spada jej gniew - Król sika na jego koszule, w książkach znajduje śmierdzące fasolki a i czasami mu giną buty. Oczywiście doskonale wie kto to, nawet chce to wyjaśnić... Tylko Maeve dość skutecznie go unika, pielęgnując swoją urazę. Kiedyś jednak musi dojść do spotkania tych dwojga - lekcja jest odpowiednia, szczególnie zadanie grupowe w którym przyszło im razem pracować... I razem wylądować w kozie za wybuch Maeve. Zostawienie ich sam na sam może być ciekawe - szczególnie że kiedyś po złości następuje faza smutku.
Mam takie o. Dziwne. Poniosło mnie ale to przez sok pomarańczowy.]
Meave
[No cześć! Witam się z Jonathanem, bo same baby mam pod postem i nudno będzie same takie różnopłciowe wątki prowadzić (jak). ;D
OdpowiedzUsuńChętnie służę pomocą dla Jonathana jeśli chodzi o jakieś nadrobienie, przypomnienie niektórych przedmiotów - Luke jest całkiem dobry w ONMS, Zaklęcia i Zielarstwo. Możemy też wymyślić inną, bardziej lub mniej pokręconą relację, ewentualnie odezwę się w mailu jak wolisz!]
Lucas Lowre
[PS. Newta przypomina, bo to taki miks moich postaci z 2k13, kiedy wkręcałam się w blogi, złotej ery mojego pisania i zwyczajnie mam słabość do takich typków jak Newt. To Warner Bros zgapiło ode mnie!!]
UsuńInstynkt Addison podpowiadał jej, że była tutaj bezpieczna – w końcu Jonathan pomógł jej się tutaj dostać i podał jej antidotum, które było w stanie zneutralizować działanie paskudnych zaklęć nałożonych na czarnomagiczną księgę – jednak czuła się nieswojo, pozostając w dormitorium Ślizgonów. Nierzadko spędzała noce poza swoim własnym łóżkiem, lecz teraz sytuacja się zmieniła; była osłabiona i nie znała zbyt dobrze Jonathana, co sprawiało, że trudno było jej się rozluźnić mimo kuszącej miękkości materaca, na którym leżała. Chłopak zapewnił ją, że mogła tutaj zostać, a jego koledzy wrócą do pokoju dopiero nazajutrz popołudniu, ale jej umysł wciąż podpowiadał jej, że powinna się podnieść i odnaleźć drogę powrotną do własnego dormitorium. Brakowało jej jednak siły. Nie była w stanie pokonać ostatnich kroków dzielących jej od kwatery Jace’a i gdyby Ślizgon jej nie poniósł w swoich ramionach, możliwe, że runęłaby na zimną, wilgotną podłogę. Bez jego pomocy nie miała szansy na powrót do Pokoju Wspólnego Hufflepuffu, a wyglądało na to, że Brew nie miał ochoty na kolejny wieczorny spacer, zwłaszcza że na każdym kroku czailiby się profesorowie czy prefektowie, którzy próbowali wyłapać naruszających ciszę nocną uczniów. Addie skupiła całą swoją siłę woli, próbując się unieść na łokciu do góry, lecz jej mięśnie były tak osłabione pod wpływem działania klątwy, że spomiędzy jej warg wydobyło się jedynie ciche westchnienie rezygnacji, gdy zrozumiała, że utknęła w tym miejscu na całą noc. Jej koleżanki nie powinny zgłosić jej zaginięcia, bo zdarzało jej się wracać grubo po godzinie policyjnej, gdy wszystkie już dawno spały. Mimo zmęczenia próbowała wysilić jej umysł, ale doskonale wiedziała, że brakowało jej odpowiednich środków. Musiała po prostu zaakceptować swój los i przespać się w pokoju Ślizgona, dopóki nie odzyska energii dzięki połkniętemu eliksirowi. Nie miała jednak pojęcia, jak długo zajmie jej rekonwalescencja. Mogła mieć tylko nadzieję, że rano obudzi się już wypoczęta i wymknie się stąd, zanim ktokolwiek przyłapie ją w łóżku Jonathana. Nawet nie chciała myśleć o tych wszystkich plotkach, jakie rozeszłyby się po szkole, gdyby ktoś zobaczył ją w tym miejscu.
OdpowiedzUsuńAddison wymamrotała coś pod nosem i uśmiechnęła się lekko, gdy poczuła, jak jej ciało zostaje okryte ciepłym, przyjemnym w dotyku kocem. Znajdowała się już na granicy jawy i snu. Sądziła, że nie będzie w stanie zmrużyć oka w obcym miejscu, lecz została zdradzona przez własne ciało i już po chwili śniła. Koszmary. Jej głowę wypełniły obrazy paskudnych wizji, krew, wszędzie krew, jasnoczerwona o metalicznym smaku i zapachu, demony utkane z ciemności i strachu. Pot gęsto zrosił jej czoło i spłynął strużką wzdłuż jej kręgosłupa. Rzucała się po materacu, zaciskając drobne piąstki na pościeli, a spomiędzy jej warg wydobywały się jęki i ciche okrzyki. Wypełniało ją przerażenie, wiedziała, że to nie mogła być prawda, że to tylko iluzja wytworzona przez jej umysł, gdy trucizna opuszczała jej ciało, a jednak nie mogła się obudzić. Cała zesztywniała, jej ciałem wstrząsały mocne dreszcze, a po jej niezdrowo rozgrzanych policzkach spłynęły łzy.
Addie
Najprawdopodobniej popełniał w tym momencie ogromny błąd, ale podejmowanie decyzji pod wpływem impulsu leżało w jego naturze nawet kiedy poruszał się na dwóch nogach, a co dopiero gdy kierowały nim wilcze instynkty. Nie zatrzymał się więc by zastanowić się czy uda mu się wyjść cało z konfrontacji z obcym wilkołakiem… Tylko psim swędem, o czym zresztą wciąż nie wiedział, trafił na kogoś niemalże tak niedoświadczonego i świeżego w całym wilkołactwie jak on sam. Najprawdopodobniej było w tym nagłym zrywie też sporo ciekawości… Dotychczas na swojej drodze nie spotkał innego wilkołaka podczas pełni, nawet jeżeli od momentu ugryzienia pogłębiał swoją wiedzę na temat własnej przypadłości na tyle, na ile w ogóle było to możliwe. Gdy gnał przez Zakazany Las, czuł narastającą ekscytację i pobudzenie przed być może zbliżającym się starciem, którego przecież nie mógł wykluczyć. Domyślał się, że ten drugi wiedział już o jego obecności, przygotowując się do niecodziennego spotkania. Nawet będąc w tej sytuacji po raz pierwszy, z niczym nie pomyliłby zapachu. Tymczasem Alexander czuł jak setki myśli niemalże rozsadzają jego czaszkę. Kim był ten nieznajomy, czy innym uczniem dotkniętym likantropią? A może to ktoś zupełnie obcy, szukający naiwnych ofiar zapędzających się w pełnię do Zakazanego Lasu? Nietrudno sobie wyobrazić, że kilku uczniów byłoby dość głupich by się porwać na coś takiego. Tak właściwie przecież, to swego czasu był jednym z nich… Lada moment być może przynajmniej kilka jego pytań znajdzie odpowiedzi.
OdpowiedzUsuńZarył pazurami w mokre, grząskie podłoże, zatrzymując się niemalże w miejscu. Dzieliło ich kilkadziesiąt metrów, ale dzięki wyostrzonym zmysłom, bez problemu dostrzegał drugiego osobnika w świetle księżyca przedzierającego się między koronami drzew. Byli podobnych rozmiarów, obaj wpatrzeni w siebie równie uważnie… Sierść na jego karku zjeżyła się odruchowo, choć miał w sobie dość rozsądku by nie myśleć nawet o zaatakowaniu. Sam nie wiedział co oznaczało to wzajemne badanie się… Czy stojący naprzeciwko wilkołak również miał ludzkie zmysły, stąd opanowanie i niechęć do natychmiastowego starcia? Absolutny brak doświadczenia i jedynie wiedza teoretyczna o tym, że nie powinni reagować na siebie wrogością taką jaką darzyli ludzi, niewiele mu pomagały. Nie miał pojęcia co oznaczało zachowanie wilkołaka, mogąc jedynie zgadywać. Przechylił tylko łeb, zerkając szybko na centaura, którego najwyraźniej wmurowało z strachu. Zaraz jednak znów patrzył na wilkołaka, pilnując by żaden ruch nie umknął jego spojrzeniu. Nie wiedział jak długo tak tkwili w zawieszeniu, badając się nawzajem. W końcu nie wytrzymał, kierowany wewnętrzną ciekawością… Powoli zrobił pierwszy krok, ostrożnie zbliżając się do pobratymca…
[ Wybacz, że tak długo zeszło mi z mailem, ale sesja była wyjątkowo dziwna w tym semestrze :) Jutro powinnam odpisać. ]
Urquhart
Od rana miała przeczucie. Dręczące ją koszmary ostatnio przybrały na silę, sprawiając, że każdy moment snu był dla niej na wagę złota. Podkrążone oczy udało jej się ukryć pod grubą warstwą makijażu, lecz inne oznaki zmęczenia nie były tak łatwe do usunięcia. Była notorycznie zła, nawet bardziej niż zwykle w dodatku byle bzdura potrafiła doprowadzić ją do histerii – tyle ile talerzy zbiła w ostatnim czasie nie zniszczyła podczas swojego całego życia, a wielokrotnie zdarzało się jej rzucać nimi o ścianę.
OdpowiedzUsuńMiało stać się coś złego. Maeve to po prostu czuła.
Ostatni czas był dla niej ciężki, choć niechętnie się do tego przyznała. W gwoli ścisłości – nawet nie zamierzała komuś się z tego zwierzyć, gdyż sama nie potrafiła określić co wprawiło ją w stan skrajnej melancholii połączonej z dolegliwościami żołądkowymi. Jej myśli krążyły wokół tematów, które normalnie uważała za głupie i niepotrzebne, a jednak prześladowały ją na każdym kroku. Szczerze żałowała, że w ciągu lat swojej edukacji nie dorobiła się jakiejś przyjaciółki, która teraz mogłaby jej doradzić jak dziewczyna dziewczynie – co zrobić by wybić sobie faceta z głowy.
Zbyt długo skrywała swoje uczucia. Gdy w końcu doszły do głosu nie była w stanie opanować natarczywych motyli w brzuchu, czy lekkich rumieńców wypływających na jej twarz za każdym razem, gdy On był obok. Zaraz po braku snu był to kolejny powód wszechogarniającej ją frustracji. Nigdy nie miała problemu by z nim rozmawiać, spędzać czas i snuć dalekosiężne plany. Jednak od dłuższego czasu, może z powodu jego zachowania, swojego dojrzewania ale i rosnącego między nimi dystansu, czuła się źle.
Zazwyczaj miała Jace’a dla siebie. Odkąd jednak pojawiła się ta wredna zołza dzieliła jego z nim i wcale jej się to nie podobało. Co w sobie miała? Może była ładniejsza, i tyle za to rozumem popisać się nie umiała. Za każdym razem gdy otwierała usta Maeve miała ochotę krzyczeć i wepchnąć jej do gardła swoja różdżkę. Nawet głos Mandragory był dla niej przyjemniejszy. Cała postać Victorie działała jej na nerwy. Nie znosiła jej.
Ale Jace’a ją uwielbiał i to było w tym wszystkim najgorsze. Z czasem zaczął do niej bardziej lgnąć. Nie spędzał z Maeve tyle czasu ile wcześniej, wręcz miała wrażenie że stroni od jej towarzystwa. Skończyły się spacery, pogawędki od czapy, brak było bliskości czy rozmów. Nawet na korytarzu omijał ją szerokim łukiem a wakacje, gdy przechodziła obok jego domu chował się za żywopłotem. Prawie zapomniała, jak brzmiał jego głos, jak wyglądał…a zmienił się. Coś si e w jego życiu działo, a ten skurczybyk nawet nie raczył jej o tym napomknąć. Wiedziała to, choć nie potrafiła określić skąd. Może to jej koszmary, w których przewijał się ciągle ten sam obraz miały z tym coś wspólnego. Jedyne, co z nich pamiętała to szał i coś bardzo, bardzo złego. Skrycie miała nadzieję, że to go nie dotyczy.
Niesiona potrzebą przewietrzenia głowy otworzyła okno. W tym samym momencie przed jej domem stanął Jace. Już z daleka stwierdziła, że wyglądał mizernie. Ku jej zdziwieniu wyglądał dość niechlujnie, a jego chód sugerował duże wycieńczenie. Było też coś jeszcze, czego nie mogła wychwycić jednak ściskało jej serce i mąciło w głowie. Kiedy szedł w kierunku wejścia, a wokół niego unosił się pył wyglądał, jakby się z nim zlewał.
Zgrzyt otwieranych drzwi ocucił Maeve. Z lekką paniką rozejrzała się po swoim pokoju – zdążyła sprzątnąć większość szkła, ale gdzieniegdzie jeszcze walały się większe kawałki. Poza tym raczej utrzymywała porządek. Dębowa szafa stojąca przy wejściu wyjątkowo była zamknięta, więc nie dało się dojrzeć wylewających się z niej ubrań. Stojące naprzeciwko biurko, choć zawalone książkami przypominało stolik w bibliotece przygotowany przez pilnego ucznia (do czasu, aż ktoś bliżej nie zapoznał się z tytułami tych ksiąg). Jedynie łóżko zajmujące znaczną część pokoju było w nieładzie. Maeve szybko machęła różdżką i zaraz wszystkie poduszki ustawiały się jedna na drugiej, kołdra została naciągnięta a schowana pod łóżkiem piżama znalazła swoje miejsce gdzieś z boku. Przeczesała palcami splątane włosy z cichym sapnięciem szarpnęła jeden kołtun. Nie miała czasu, by się uczesać – chwyciła ze stolika gumkę i związała włosy w koński ogon, co by jej zbytnio nie przeszkadzały. Na więcej poprawek nie miała czasu.
UsuńSłyszała, jak zatrzymuje się przed jej drzwiami. Wtedy też zorientowała się, że od dłuższego czasu wstrzymuje powietrze. Z walącym sercem otworzyła drzwi i stanęła na wprost niego.
Miała rację, wyglądał koszmarnie. Żeby spojrzeć mu w oczy musiała lekko zadrzeć głowę. Zawsze był od niej wyższy, jednak normalnie jej to nie przeszkadzało. Teraz jednak chciała stać ponad nim i spojrzeń na niego z góry. Pragnęła z całych sił by poczuł jak bardzo ją ranił i, że wcale nie ma ochoty z nim rozmawiać (a może właśnie odwrotnie?). Wbrew temu co próbowała sobie wmówić tęskniła za nim i niech go Merlin pokara, jeśli on nie czuł tego samego.
Bez słowa wpuściła przepuściła go w progu i zamknęła za sobą drzwi. Słyszała jak na dole jej ojciec przysłuchiwał się ich poczynaniom. Nie miał poczucia wstydu, choć doskonale zdawała sobie sprawę z przyczyn jego zachowania. Ostatnio jak ktoś u niej był, to wybiegł z płaczem. Chyba po prostu szykował się do łagodzenia sprawy - tylko na taką sytuację nie mógł być gotowy. Zazwyczaj Maeve wiedziała co czuje i była wybuchowa. Teraz nie miała pojęcia i to doprowadzało ją do białej gorączki. Była nieprzewidywalna nawet dla samej siebie.
- Czego chcesz?
Przemierzyła cały pokój i stanęła pod oknem, dzięki czemu dzieliło ich ładnych kilka metrów. To miało zapewnić jej swobodę, jednakże czując na sobie wzrok chłopaka chyba nawet najsilniejszy eliksir nie byłby w stanie ją rozluźnić.
- Albo wiesz co? Nie, może zacznijmy inaczej – wbiła w niego mordercze spojrzenie. Dla wygody założyła ręce na piersi i oparła się plecami o ścianę. – Gdzieś ty do cholery jasnej był? Tak trudno napisać albo odezwać się słowem? Na brodę pieprzonego Merlina co ty sobie wyobrażasz? – lekko się zasapała. Odbiwszy się od ściany podeszła tym razem do biurka. Nie odwróciła się do niego. Stała plecami i starała się uciszyć dudniący jej głowie głos, który z każdą chwilą był coraz głośniejszy.
- I co i jak nigdy nic przychodzisz tutaj i mówisz cześć. Chyba zasługuję na coś więcej? Nie?
[ Jest sztosik! Wybacz ten żółwi zapłon ale musiałam się ogarnąć na praktykach. Obiecuję poprawę!]
Meave
Ludovica dobrze wiedziała, że Brew bawił się czarną magią; że praktykuje ją coraz śmielej i nic nie potrafi go od tego odciągnąć. Nie obchodziło jej to. Nie była kimś, kto mógłby powiedzieć, co Brew mógł robić, a czego nie. Musiał podejmować ryzyko i brać jego wszystkie wady — i wciąż do niej przychodził, żeby łapała go przed upadkiem, gdy już miał zamiar skoczyć i rozbić się o ziemię.
OdpowiedzUsuńPopatrzyła po jego bladej twarzy, spoconym czole, lustrując wzrokiem suche usta, gdy się odezwał.
Przechyliła delikatnie głowę w bok, słysząc ociekające w sarkazm laleczko, i przez moment miała ochotę po prostu patrzeć, jak upada, jak rozbija się o posadzkę, ciągnięty za nadgarstek przez śmierć.
Ludovica zbliżyła się do niego, a potem opanowała sytuację zaklęciem, gdy Brew stracił przytomność i zaczął się trząść w napadzie. Zrobiła to szybko, umiejętnie, ale to, że Brew się uspokoił, niczego nie zmieniało. Wciąż był blady i potliwy; wyglądał jak obślizgła ropucha.
Nie mógł tutaj zostać, a Ludovica obawiała się, że jeśli niczego nie zrobi, Brew umrze. Wciąż nie wiedziała, dlaczego do niej przychodził i szukał pomocy, gdy robiło się naprawdę beznadziejne. Był jak przywiązany do niej kundelek, który wiedział, że mu pomoże. Być może zdawał sobie sprawę z tego, że każdy taki przypadek testował jej umiejętności, a ambitna panna Lestrange nie odmawiała sobie wyzwań. A Jonathan Brew był wyzwaniem.
Z trudem udało jej się przenieść go do pustej o tej godzinie klasy eliksirów. Ułożyła go pod ścianą, zdjęła z siebie kitel, a potem sweterek, robiąc z ubrań prowizoryczną poduszkę, którą podsunęła pod głowę nieprzytomnego chłopaka. Przesunęła spojrzeniem po jego twarzy i docisnęła dłoń do czoła, sprawdzając temperaturę.
Podniosła się, a potem spojrzała po opustoszałej sali. Ze spokojem zaczęła przygotowywać eliksir wiggenowy, który leczył ciężkie rany. Podobno książę czarodziej użył kiedyś tego eliksiru, by obudzić księżniczkę, której wiedźma Leticia Somnolens podała Wywar Żywej Śmierci. Książę najpierw umieścił nieco eliksiru na usta, a następnie pocałował księżniczkę.
Eliksir miał kolor zielony i nie pachniał niczym. Ludovica schwyciła za fiolkę, napełniła ją wywarem, a potem odwróciła się do chłopaka, który wciąż się nie ruszał.
Uklękła przy nim, położyła jego głowę po swoich kolanach, a potem kciukiem uchyliła delikatnie jego dolną wargę i oparła fiolkę, żeby podać Jonathanowi wywar.
Nie wiedziała, dlaczego wciąż próbował zdobyć zakazaną wiedzę. To nie był pierwszy raz, gdy musiała się nim zająć, a mimo wspólnej niechęci, wciąż do niej wracał. Był kimś, kto ufał temu, co umiała; ambicja Ludovici była znana, czasem wręcz irytująca, bo kiedy uczniowie pisali referat, który mieścił się w pięciu kartkach, ona oddawała go w dwudziestu. Była najlepsza i to we wszystkim, czego się podejmowała. Być może próbowała sobie udowodnić, że jest lepsza, niż uważał jej ojciec, że nie jest jedynie ładną ozdobą do rodzinnego nazwiska; że może decydować o sobie.
Zastanawiała się nad tym, czy przy nim zostać, czy raczej zostawić go tutaj i zapomnieć, ale nie wiedziała, czy eliksir pomógł dostatecznie dobrze, więc usiadła przy ścianie, wyprostowała nogi, trzymając głowę chłopaka przy swoich udach, i przykryła go kitlem i swetrem.
UsuńWlepiła spojrzenie w jego twarz. Wydawał się być spokojniejszy; czoło przestało być mokre, a policzki odzyskiwały swój kolor. To był dobry znak.
Odwróciła wzrok i wpatrzyła się w kociołek, w którym wciąż był przygotowany przez nią eliksir. Może powinna oddać Jonathanowi kilka fiolek, żeby nie odciągał jej od zajęć? Westchnęła cicho pod nosem, a przy ładnej twarzy pojawił się delikatny grymas. Powinna mieć teraz dyżur, a siedziała z chłopakiem, z którym zwyczajnie się nie lubili, i mimo że oprócz niechęci dało się wyczuć coś innego, niż nienawiść lub pogardę, to wystarczyłby moment, żeby oboje sięgnęli po różdżki.
Powinna mu w końcu powiedzieć, żeby radził sobie sam, choć dobrze wiedziała, że gdy Brew się obudzi, nie wyrzuci z siebie tej myśli. Chyba za bardzo lubiła zajmować się beznadziejnymi przypadkami, a Brew takim był.
Ludovica Lestrange
[Nie przejmuj się: ja lubię czytać dłuższe odpisy. :D I cieszę się, że wracasz do żywych!]
[Nie jesteśmy takie wredne jak koty (chyba :P), ale podrapać też potrafimy XD
OdpowiedzUsuńCześć, dziękuję za przywitanie, ja od siebie powiem, że bardzo mnie zaintrygowały te zawiłe powiązania, o których mowa. Chcę wiedzieć więcej, może Gene się do któregoś nada :D]
Geneviev
Pierwsze, ciężkie krople deszczu spadły z ciemnoszarego nieba, na czarną szatę, które spłynęły łagodnie po jej boku. Zdjęłam wcześniej nałożony kaptur z głowy i zamykając oczy uniosłam twarz ku niebu.
OdpowiedzUsuńUwielbiam to uczucie - kiedy deszcz muska moją skórę tworząc niewidziane koryta na moich policzkach. Jak delikatnie o nie uderza. Gdy orzeźwia i ochładza moją rozgrzaną skórę.
Przygryzłam lekko dolną wargę i odetchnęłam głęboko. Uwielbiam spacer po Błoniach. Robię to codziennie, niezależnie od pogody. Po całym dniu przebywania w murach szkoły tylko ta czynność pozwala mi się odprężyć i odetchnąć od natłoku rozmów innych czarodziejów.
Spojrzałam w stronę Zakazanego Lasu. Zawsze chciałam tam pójść, ale nigdy nie miałam z kim. Intrygowało mnie, czy , ptaki przestają fruwać, owady chowają się między korą drzew, słychać tylko chrzęst kamieni i bzyczenie pojedynczej pszczoły, a gdzieś niedaleko - dźwięk łamanych gałązek pod ciężarem przechadzającego się zwierzęcia.
Nie wiedzieć czemu, kiedy tylko wspominałam o Zakazanym Lesie Puchonce, z którą najbardziej się zaprzyjaźniłam, zbywała mnie machnięciem ręki i z lekko drżącym głosem zabraniała mi o tym wspominać. Prychnęłam cicho. Nigdy nie rozumiałam skąd to przerażenie. Nie twierdzę, że jestem odważna, ale ciekawość zawsze zwycięża nad strachem. „No właśnie, czego ja się tak właściwie boję?”
Ostrożnie wyjęłam różdżkę z kieszeni płaszcza, z której zaczęło się tlić małe, niebieskie światełko. Stanęłam przed samym wejściem do Zakazanego Lasu i czując przyjemny przypływ adrenaliny minęłam jego „próg”. Wszystko wydawało mi się piękniejsze, a panujący wokół mrok nie był groźny. Czułam się bezpiecznie i w końcu poczułam prawdziwy spokój. Nawet wiatr muskający moje włosy był delikatny, zachęcający i wręcz zapraszał do pójścia dalej.
Po chwili doszłam do wielkiego obalonego drzewa. Usiadłam na nim bez zawahania i nawet gruba, wilgotna warstwa mchu mi nie przeszkadzała. Położyłam różdżkę obok siebie i unosząc twarz ku niebu przymknęłam oczy.
Nie rozumiem, jak mogłam bać się tu przyjść, skoro jest tu tak przyjemnie i cicho, a Zakazany Las ma być przestrogą dla niesfornych pierwszorocznych. Przecież, tu nie jest tak strasznie, prawda?
Emily Brown
[Cześć, dziękuję za przywitanie! :) I wybacz, że odpisuję dopiero teraz, złapałam jakieś straszliwe zawieszenie!
OdpowiedzUsuńPopularne ostatnio te lisy! Pamiętam, jak kilka lat temu wszyscy mieli patronusy-koty albo wilki. :D
Hm, nie jestem pewna, czy Twój pan polubiłby Verse, ale chyba w relację opartą o ewentualną niechęć również możemy pójść? :D]
Verse Millward
Ludovica nie była kimś, kto działał z przesadną empatią. Była inna od swojej rodziny i nie uciekała się do wyjątkowo okrutnej manipulacji, ale nawet ona wykorzystywała innych, używając do tego przede wszystkim swojej urody. Nie krzywdziła chłopców bezpośrednio, a raczej budowała fałszywą nadzieję, bo nie chciała wchodzić w żadne poważniejsze relacje, wiedząc, że nie skończy się to zbyt dobrze.
OdpowiedzUsuńZ Jonathanem był jednak inaczej. Nie łączyło ich nic, co mogłoby się nazwać poprawnym, bo to wszystko wyglądało jak przyciąganie i odpychanie się od siebie, jakby wzajemne połączenie miało zwiastować wybuch, który dotknąłby cały Hogwart.
Ludovica nie rozumiała, dlaczego Jonathan wciąż kusił los i był w tym wszystkim tak pewien, że zostanie przez nią uratowany. Wiedziała, że ufał temu, co umiała, a ona robiła to, co do niej należało, choć było pewne, że za to mogłaby wylądować w gabinecie dyrektora, a Ludovica cieszyła się nienaganną opinią i nie mogła jej zepsuć. Przede wszystkim dlatego, że jej ojciec bardzo interesował się jej wynikami i tym, co sobą reprezentowała w szkolnych murach.
— Nie powinieneś zacząć od dziękuję? — rzuciła w jego stronę i spojrzała po twarzy chłopaka, widząc, że jego policzki zaczynały nabierać kolorów.
Nie przeszkadzało jej to, że Jonathan był blisko niej. Przecież zazwyczaj był blisko, gdy przychodził do niej z podkulonym ogonem, a ona nigdy się od niego nie odwracała, jakby była do niego przywiązana jakąś niewidzialną nicią. Nie podobało jej się to, bo nie umiała znaleźć dobrych argumentów, dla których faktycznie ryzykowała, żeby uratować Ślizgona. Był tak arogancki, nadęty i cholernie irytujący…
Ale bliskość nigdy nie była dla niej problematyczna, bo samo ciało stało się dla niej czymś fascynującym, miało wręcz charakter doświadczalny i to, że Jonathan był blisko, nie sprawiało, że czuła się dziwnie, ale być może chodziło o to, że miała przed sobą kogoś, kogo znała i nie wydawało się to nieodpowiednie.
— To nie mój wdzięk, to twoja głupota, kochanie — odparła, wzdychając ciężko i przyłożyła dłoń do jego czoła, żeby sprawdzić temperaturę. — Powinieneś być bardziej uważny… zdajesz sobie sprawę z tego, że nie żyję tylko po to, żeby ratować twój tyłek za każdym razem jak coś spieprzysz? — spytała, patrząc beznamiętnie w jego oczy.
Nie chodziło o to, że Ludovica była tym przejęta, a o to, że przez niego musiała zrezygnować z dzisiejszej pracy w skrzydle szpitalnym, co będzie musiała wyjaśnić pielęgniarce, bo przecież Lestrange bardzo starała się o to, żeby kobieta zaangażowała ją w pracę i pozwoliła jej działać, a nie układać fiolki w szafce, jakby była nierozgarniętym pierwszakiem.
— Leż spokojnie — dodała, zaczesując jego włosy w tył, uznając, że były naprawdę miękkie, choć teraz zdecydowanie mokre. — Tak, eliksir wiggenowy. I nie muszę zostawać twoją księżniczką — Uśmiechnęła się pięknie — skoro jestem twoją królową. Beze mnie już dawno umarłbyś w katuszach, Brew.
Podniosła się delikatnie, chwytając głowę chłopaka w swoje zimne ręce i ułożyła w prowizorycznej poduszce, zrobionej z lekarskiego kitla.
— Przygotuję jeszcze eliksir wzmacniający — oznajmiła, poprawiając swoje ubrania. Zawsze musiała wyglądać nienagannie. Zawinęła kosmyk ciemnych, pachnących wanilią i miodem włosów za ucho, i podeszła do kociołka.
Pozostały w kotle eliksir wiggenowy przelała do pięciu fiolek, oznaczyła je i odłożyła, mając zamiar oddać je później w ręce Jonathana. O Ludovici każdy mógł coś powiedzieć; mógł powiedzieć, że była irytująca, piękna, ambitna, nadęta, ale jeśli chodziło o jej podejście do uczniów, to zawsze była miękko poważna, mając w sobie jakąś aksamitność, pozwalającą czule zajmować się każdym chorym. I to było niezwykłe, bo w jednej chwili nie była panną Lestrange, a po prostu Ludovicą.
Ludovica Lestrange
[Proszę się nie biczować, ważne, że odpisik wpadł. :D Ja też miałam mały zastój... ale obiecuję poprawę!]
Miał rację. Nie lubiła nudnych, zwykłych przypadków, wiedząc, że nie było to dla niej wielkim wyzwaniem. Poza tym chciała kiedyś pracować z urazami pozaklęciowymi i klątwami, więc Jace miał rację — nie satysfakcjonowało jej to. Była zbyt ambitna, żeby faktycznie przejmować się jakimś złamaniem, a Jace był jej osobistym wyzwaniem, bo przychodził do niej w najgorszym możliwym stanie.
OdpowiedzUsuńNie skomentowała tego jednak, uznając, że nie musi tego robić. Nie powiedziałaby mu o tym, bo wtedy musiałaby się przyznać, że ma do niego jakąś chorą słabość, i być może tak było, może słabość do chłopaka pchała ją do tego, żeby umieć mu pomóc za każdym razem, gdy tego potrzebował, ale czy to świadczyło jedynie o jej ambicji, czy o tym, że trochę obchodziło ją to, czy Jace będzie żyć?
Spięła mięśnie, słysząc jego komentarz o tym, że umiała ładnie wyglądać. Odwróciła się do niego przez ramię, a w jej oczach rozpętała się burza. Niemal czuła jak złość zaczęła płynąć w jej żyłach, nienawiść wsiąka w skórę, a przy arystokratycznej twarzyczce pojawia się porcelanowy grymas, który świadczy o tym, że czuje się od niego lepsza, że Jace jest nikim, a ona nie powinna brudzić sobie rąk, żeby mu pomóc.
Nienawidzi go za to, bo trafił w punkt. Umiała ładnie wyglądać. Umiała ładnie wyglądać, ładnie się uśmiechać, ubierać ładne sukienki i ładnie przyjmować komplementy — umiała skupić przy sobie wzrok, ale robiła to tylko dlatego, że ojciec zawsze kazał jej wyglądać nienagannie. Miała być idealną panną Lestrange i nikim więcej. Jedynie ozdobą. Jedynie dodatkiem, który miał ładnie wyglądać.
— Jak zwykle nie wiesz, kiedy masz się zamknąć — odparła beznamiętnie, choć miała wrażenie, że zaraz wybuchnie, i zdradziła się tym, że wyrzuciła fiolki z eliksirem wiggenowym prosto w pusty kociołek, a szkło rozbiło się głośno. — Skoro król musi mieć małżonkę, żeby ładnie przy nim wyglądała, to równie dobrze król może radzić sobie sam.
Jeśli tak chciał się bawić, to następnym razem będzie ją błagać o to, żeby mu pomogła. Będzie błagać, żeby zabrała od niego ból, a ona poczeka tak długo, aż będzie mieć pewność, że Jace zaczyna wariować. Rzuciła zaklęcie, neutralizując resztę eliksiru
Zbliżyła się do Jonathana, pochyliła się nad nim i spojrzała mu w oczy. W te cholernie irytujące ją oczy i przystawiła różdżkę do jego szyi, uśmiechając się słodko.
Nigdy nie pociągała ją władza, ale kiedy ktoś odkrywał przed nią jej słabość, pragnęła jak najszybciej zbudować wokół siebie mur z pięknego chłodu, który zawsze jej towarzyszył.
— Chcesz coś jeszcze powiedzieć? — Usiadła okrakiem przy jego klatce piersiowej i zbliżyła usta do jego ucha. — Może teraz zechcesz mi podziękować za to, że uratowałam ci życie? — spytała, dociskając delikatnie różdżkę do jego skóry i wyszeptała kolejne zaklęcie, chcąc choć go trochę przestraszyć, jakby uświadamiając mu, że byłaby w stanie go skrzywdzić, ale nie umiałaby tego zrobić. Bywała wredna i zawsze trzymała swój podbródek naprawdę wysoko, ale nie krzywdziła innych.
Zaklęcie, które uciekło z jej ust, było zaklęciem leczniczym, które miało pozwolić Jonathanowi nabrać sił. Powinien poczuć, jak przez jego ciało przechodzi fala kojącego ciepła, zabierając cały ból.
Podniosła się wolno i zabrała swój sweterek i kitel, uznając, że nie będą mu dłużej potrzebne.
— Ja nie tylko wyglądam ładnie — dodała — i chyba zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? Czy może mam ci przypomnieć, jak chwilę temu pode mną leżałeś? Beze mnie byłbyś trupem, a nie królem.
Ludovica Lestrange
Kiedy Jonathan podniósł się i ruszył w jej stronę, zrobiła krok w tył, aż w końcu jej tyłek odbił się o ławkę, a ona nie miała żadnej możliwości, żeby uciec.
OdpowiedzUsuńNie wiedziała, czy mu ufała. Nie wiedziała, czy pokazywał jej to, jaki był naprawdę, bo ona tego nie robiła. Widział w niej jedynie maniakalnie ambitną Ślizgonkę i to jej zupełnie wystarczało. Nie chciała, żeby dostrzegł to, jak bardzo nieudolna była w tym wszystkim, co prezentowała jej rodzina, jak beznadziejną córką jest dla swojego ojca i że ma już dość tych cholernie sztucznych uśmiechów, sztucznego życia i bycia panną idealną.
Czasem miała ochotę rozbić swój image chłodnej arystokratki, zebrać odłamki i skleić swój obraz tak, jak tego chciała, ale wtedy musiałaby zmierzyć się z gniewem ojca i tuzinem krzywdzących zaklęć, mających ją nauczyć posłuszeństwa.
To, że była teraz tutaj z Jonathanem, było samo w sobie ryzykowne, bo przecież ratowała go w opustoszałej sali eliksirów, nie powiadamiając o tym pielęgniarki, a powinna to zrobić, bo co, jeśli nie dałaby sobie rady?
Przesunęła spojrzeniem po jego twarzy i nie odwróciła wzroku, gdy byli naprawdę blisko siebie. Słyszała swój oddech, który przyspieszył, i jego oddech, a także ciepło, którym się otaczał, a którego nienawidziła.
Nienawidziła go. Naprawdę. Nienawidziła go, choć dobrze wiedziała, że to kłamstwo. Nie mogłaby go nienawidzić, bo w tym wszystkim, co ich łączyło, to Jonathan niszczył jej porcelanowy mur, który ją otaczał, i pozwalał jej się rozpędzić; pozwalał jej być sobą.
Zignorowała jego pytanie. Nie miała zamiaru odpowiadać, bo dobrze wiedziała, dlaczego tak było, i wiedziała też, że odpowiedź jest zawiła i krzywdząca — i Jonathan wcale nie musiał jej znać.
Bycie ładną było czymś, co chwalił jej ojciec. Miała być ładna, ładnie się uśmiechać, pięknie wyglądać w sukienkach, być posłuszna i robić to, co kazał, dlatego Ludovica tak bardzo pragnęła być najlepsza we wszystkim, dając upust swojej frustracji. Wybitne oceny i równie wybitna uczennica, chcąca udowodnić sobie, że nie jest jedynie ładną twarzą; że umie wyrwać się temu, co jej narzucono.
— Nigdy nie uciekam — powiedziała, wpatrując się w jego oczy i odbiła się od ławki, robiąc krok, aż poczuła, że jej oddech miesza się z jego oddechem. Musiała zadrzeć głowę w górę, żeby wciąż widzieć jego twarz. Jonathan był od niej znacznie wyższy. — Więc? Chcesz powiedzieć, że prowadzimy jakąś pokręconą symbiozę? Że to, co robimy ma jakikolwiek sens?
Przechyliła delikatnie głowę w bok, a jej wzrok przesunął po jego twarzy. Po czole, nosie, rozchylonych delikatnie ustach, które łapały oddech do płuc.
— Nie. Nie potrzebuję cię, Jonathan — stwierdziła, nie wiedząc jednak, czy wierzyła w to, co mówiła. — I naprawdę zaskakujące jest to, jak często spotykamy się właśnie w takich okolicznościach… robisz to specjalnie? — Przegryzła wargę, uśmiechając się złośliwie i wyciągnęła dłoń, żeby dotknąć palcami jego policzek. — Może tak naprawdę chcesz tego, żebym cię ratowała? Potrzebujesz mojej uwagi? — Zjechała kciukiem do jego brody i palcem zahaczyła o wargę. Drażniła go, a widząc w jego oczach zbierający się mrok, uśmiechnęła się niewinnie. — Przychodzisz do mnie po to, żeby poczuć, że kogoś obchodzisz?
Ludovica
Nie zdradziła swojego bólu żadnym grymasem, choć zdecydowanie nie spodziewała się tego, że Jonathan mógłby zacisnąć palce tak mocno. Musiał być wściekły. Jej słowa dotknęły go i poruszyły struny — efekt motyla, który mógł sprawić, że oboje wyciągną różdżki i przycisną je sobie do gardeł.
OdpowiedzUsuńBól nie był jej obcy. Ból dawał jej świadomość tego, że żyła; że nie zmieniła się w porcelanową lalkę. Ból był czymś, co znała, ból nie mógł jej zaskoczyć, bo był prawdziwy i kiedy się pojawiał, pozostawał okrutny.
Pozwoliła więc, żeby boleśnie ścisnął jej dłoń i poruszył nerwy — nie spuszczała spojrzenia z jego twarzy. Wciąż obserwowała pociemniałe oczy i to, jak Jonathan zmienił się pod wpływem jej słów. Jak idealnie trafiła w jego czuły punkt.
Nie wiedziała, kim tak naprawdę był, co przeżył i co musiał znosić. Nie wiedziała o nim nic, co mogłoby pozwolić jej zrozumieć jego zachowanie, tę gwałtowną reakcję. Domyślała się jednak, że był jakiś powód. Powód, który znał tylko Jonathan.
Złapała swoją dłoń, gdy w końcu ją puścił i delikatnie rozmasowała palce, chcąc przegonić ból, który uparcie się do niej przykleił. Wciąż trzymała swój podbródek wysoko, jakby wcale nie czuła się tym wszystkim poruszona. Coś jednak przelało się wewnątrz niej i zaczęło drapać, uświadamiając jej dotkliwie to, że Jonathan miał rację.
Ryzykowała dla niego.
Ale co to tak właściwie znaczyło? Dlaczego to robiła, dlaczego odrzucała sztywne zasady i poświęcała się dla kogoś, kto jej nienawidził?
Żyli w patologicznej symbiozie, nie mogąc się z niej wyrwać. Było za późno, żeby zrobić krok w tył; żeby się wycofać i wyszeptać: już wystarczy.
— Tak, ryzykuje dla ciebie, ty cholerny, arogancki dupku, bo wiem, że nikt inny nie byłby w stanie tego zrobić, a ty za swoją głupotę, mógłbyś zostać wyrzucony ze szkoły — wyrzuciła z siebie, czując, że jej głos delikatnie zadrżał. Wzruszyła ramionami, obserwując pioruny w jego oczach. — Ratuję twoje życie, bo chcę to robić. Chcę cię ratować, mimo że nawet cię nie lubię. Wkurzasz mnie i wciąż próbujesz robić wszystko, żeby udowodnić mi, jak bardzo wredny potrafisz być, jasne, możesz być wredny i właściwie mam to gdzieś, ale skoro już sugerujesz, że mogłabym cię potrzebować… podaj mi choć jeden powód, hm? Jeden powód, dla którego mogłabym cię potrzebować.
Wiedziała, że był blisko. Czuła go i czuła, jak jej oddech przyspiesza. Jonathan sprawiał, że jej emocje wrzały i mieszały się ze sobą. Pozwalał jej wyciągać swoje najgorsze cechy i rzucać tym, co oferowały.
— Jesteś chamskim, mało rozgarniętym chłopakiem, który pojawia się tylko w momencie, kiedy jest źle, kompletnie nie zauważając tego, że mam dość twoich zabaw z eliksirami i czarną magią. — Oparła ręce o jego klatkę piersiową i odepchnęła go od siebie. — Myślisz, że nie boję się tego, że nie dam sobie z tym rady? Że nie obawiam się tego, że umrzesz i to ja będę temu winna, bo nie umiałam ci pomóc? — Kolejne pchnięcie. — Jesteś tak bardzo ograniczonym w tym wszystkim, sugerując za każdym razem, że być może wcale nie mam uczuć, że możesz przyjść do mnie w każdym stanie, a ja zrobię swoje, bo przecież tego chcesz, prawda? — Popchnęła jeszcze raz.
— Wykorzystujesz mnie, a ja daję się wykorzystywać, bo… nawet nie wiem, czemu, więc pieprz się, Jonathan. Pieprz się i daj mi spokój — wyspała, krzyżując z nim spojrzenie.
Ludovica
[Dzień dobry!:)
OdpowiedzUsuńW mojej siedmioletniej karierze, tak około, nigdy nie używałam buźki Lily i to mój pierwszy raz. Ha. :D Również jej przy tym współczuję, po cichu mam nadzieję, że uda się jej w końcu im postawić i będzie dążyła za swoimi marzeniami i zacznie robić coś dla siebie, a nie ciągle dla innych. :D Pewnie nie powinnam od tego zaczynać, ale to zalinkowane zdjęcie jest po prostu cudowne, a do samego Drace mam ogromną słabość. Postać Jonathana też ciekawa i przykro mi strasznie, że wychowywał się w domu pozbawionym ciepłych uczuć. :< Na wątek piszę się bardzo chętnie. :) Jeśli wolisz może łatwiej będzie dogadać się na hangouts albo na mejlu. :D
I wybacz ten bałagan u góry. Nie wiem jakim cudem, ale pomyliłam postacie i zamiast odpisać tutaj poleciałam pod kartę Lavona... Tak chyba mogłam tylko ja zrobić. :D]
Lyra Volmer
Ludovica nie była kimś, kto pozwalał sobie tracić kontrolę nad sobą. Zawsze była chłodna i opanowana, pozostając dla wszystkich porcelanową laleczką — ładnym obrazkiem, cieszącym oko. Większość nie próbowała nawet się do niej odzywać, wierząc w to, że panna Lestrange gardziła wszystkim, co nie dotyczyło jej rodziny. Była chodzącym ideałem, bezdusznym tworem.
OdpowiedzUsuńAle jaka tak naprawdę była Ludovica Lestrange? Tego nie wiedział nikt, oprócz koronek, które nosiła, oprócz wanilii i miodu, tych wszystkich zapachów budujących jej ciało.
Była chłodem, zimnym powietrzem, dotykiem srebrnego księżyca. Kruczoczarny szept tego, że istniała; że oddychała, będąc pionkiem prowadzonym przez ojcowską rękę.
Jonathan jej nie znał.
I ona nie znała jego — jedyne, co było pewne to jedynie to, że żyli.
I wciąż wracali do siebie, wymieniając się spojrzeniami, rzucając piorunami, słowami, chwytając się ich tak, jakby łapali za ostrze, rozrywając sobie brzuchy i podcinając gardła. Patologiczna symbioza, diabelskie uzależnienie, niebezpieczna gra — gdzie był tego początek i jak miało się to skończyć?
W jej głowie było pusto, gdy Jonathan podszedł do niej w kilku szybkich krokach. Nie wiedziała, czego się spodziewać — mogło wydarzyć się tak wiele. Mógł sięgnąć po różdżkę, mógł zrobić wszystko, żeby trafiło to w nią podwójnie; mógł ją wyśmiać, kiedy zobaczył, jak jej porcelanowy mur runął, obnażając emocje; obnażając niepewność, strach i to, co kryło się pod kluczem.
Nie zdążyła nawet wypuścić z płuc oddechu, który nagle stał się boleśnie ciężki. Nie zdążyła zrobić niczego, gdy poczuła jego usta przy swoich ustach w mocnym pocałunku, który zmusił jej ciało do drżenia; który uświadomił Ludovici, że Jonathan smakował wolnością i niebezpieczeństwem. Smakował tak cholernie dobrze, tak uzależniająco dobrze.
Oddała pocałunek, obejmując jego szyję dłońmi, a zaraz potem jej palce sięgnęły do jego włosów i zacisnęły się mocno przy kosmykach, a Ludovica przyciągnęła go stanowczo do siebie, żeby czuć go bardziej; żeby czuć go lepiej.
Nie zastanawiała się nad tym, czy było to właściwe, czy przyjdzie jej tego żałować — jedyne, co było teraz ważne, to jego usta przy jej ustach. Ten pozbawiający oddechów pocałunek.
Ludovica
Ludovica nie myślała o tym, co będzie dalej. Nie myślała, bo nie chciała tego robić, wiedząc, że pocałunek niczego między nimi nie zmienił. On wciąż będzie aroganckim i złośliwym dupkiem, a ona zostanie idealną panną Lestrange. Chwila słabości poprzedzona emocjami, których nie powinno być — i w ten sposób znaleźli się tak blisko siebie, odnajdując swoje usta.
OdpowiedzUsuńNie chciała mówić niczego, co mogłoby zmienić to, co się stało, bo pocałunek był jedynie pocałunkiem. Niczego sobie nie obiecywali i Ludovica nie miała zamiaru wejść w to bardziej niż bezemocjonalna cielesność. Uczucia nie były jej ani trochę potrzebne. Uczucia niosły nadzieję, uczucia zabijały posłuszeństwo, a ona nie mogła dać się temu porwać.
Nie wymagała od Jonathana niczego, żadnych słów, spojrzeń czy gestów. Nie chciała tego, tak samo, jak nie chciała się przed nim obnażać, a zrobiła to wcześniej. Pozwoliła, żeby jej porcelanowy mur runął, ale już wznosiła go ponownie, stawiała cegiełka po cegiełce, gdy Jonathan się od niej odsunął.
Przyglądała się chłopakowi, który odwrócił się do niej plecami. Co właściwie planował zrobić? Po prostu wyjść, nie mówiąc, że to błąd? Oboje chyba czuli, że to wszystko nie powinno się stać, że to zmazywało granicę.
Jonathan był niebezpieczny i wcale nie chodziło o to, że mógłby ją jakoś skrzywdzić. Jonathan był niebezpieczny dlatego, że pozwalał jej emocjom szaleć; pozwalał jej brodzić w tym, co nie było dla niej niedostępne. Nie była kimś, kto ufał temu, co widział, nie ufała nawet sobie, bo zawsze otaczała ją samotność; zawsze unosiła wysoko podbródek, mając świadomość tego, że nikt nie powinien poznać prawdziwej Ludovici Lestrange.
Poprawiła swoje ubranie, wygładzając dłońmi materiał, a potem bez żadnego poruszenia zeskoczyła z ławki, zawijając swoje miękkie włosy za ucho.
Odwróciła głowę w stronę nauczyciela, który nagle pojawił się w klasie. Jak długo tutaj byli? Czy już kompletnie straciła poczucie czasu, dając się zamknąć Jonathanowi jego pocałunkiem?
Uśmiechnęła się miło do mężczyzny i zrobiła krok, po czym skinęła do nauczyciela z szacunkiem głową. Była idealnie opanowana, idealnie zarozumiała i idealnie chłodna, jakby przez salę właśnie przebiegł mroźny wiatr.
— Jonathan miał problem z ostatnim egzaminem, który przygotowywaliśmy — podjęła sztucznym głosem. — Dlatego uznaliśmy wspólnie, że najlepiej będzie się spotkać i uwarzyć go jeszcze raz. Mówiłam mu o technice, o której niedawno przeczytałam…
Ludovica niemal wyrecytowała rozdziały przeczytanej książki, odwołując się do ostatnich zajęć z eliksirów i dodała kilka tez od siebie, sugerując, że niektóre składniki lepiej byłoby poddusić przed wrzuceniem do kościoła. Mówiła swoim spokojnym, miękkim głosem, czarując swoją wiedzą i zaangażowaniem, a jej porcelanowa twarzyczka nie zdradzała niczego, co się tutaj działo. Ludovica nie miała zamiaru wspomnieć o tym, że właśnie uratowała Jonathana przed śmiercią i wydać go nauczycielowi.
— Dobrze, dobrze. — Profesor przerwał jej podniesieniem dłoni, westchnął ciężko i oznajmił: — Przykro mi to mówić, ale nie mogę was puścić, dlatego jutro, jak i przez następny tydzień, będziecie mieć szlaban. Sala eliksirów, czyszczenie kościółków, segregacja fiolek i mycie ich, od razu po zajęciach. Rozumiano?
Ludovica przytaknęła, a potem przeprosiła nauczyciela i ruszyła korytarzem, kryjąc swoją złość.
Ludovica