
Louis Weasley
GRYFFINDOR, VI ROK — CZYSTA
KREW, Z DOMIESZKĄ GENU WILI — NAJMŁODSZE DZIECKO BILLA I FLEUR WEASLEYÓW —
BRAT VICTOIRE I DOMINIQUE — JEDENASTOCALOWA, ODPOWIEDNIO GIĘTKA,
WIERZBOWA RÓŻDŻKA Z WŁOSEM Z GŁOWY WILI — BOGINEM DRUZGOTEK — PATRONUSEM ORZEŁ
— KLUB ELIKSIRÓW — KOŁO ASTRONOMICZNE — WŁAŚCICIEL SZAREGO KOCURA, POPIOŁKA
Nie jest wystarczająco inteligentny, by przed laty przydzielono go do Krukonów, choć w głębi duszy lubi o sobie myśleć w kategoriach osoby o nieprzeciętnej mądrości. Być może dlatego, poddawszy się lekkomyślnemu pragnieniu udowodnienia czegokolwiek członkom swojej rodziny, zapisał się do klubu eliksirów. Co zdecydowanie nie było najbardziej fortunną decyzją w jego życiu. Po pierwsze bowiem, już dwukrotnie padł ofiarą swojej niezdarności i przypalił końcówki włosów, których późniejszy, nieprzyjemny swąd na dobre odstraszył jego krukońską towarzyszkę, a wraz z nią także źródło jakiejkolwiek pomocy. Po drugie i właściwie najważniejsze, odkrył, iż wszechogarniająca wilgoć lochów, doświadczana częściej niż to konieczne, nie tylko przejmuje go przeszywającym dreszczem, lecz także najwyraźniej źle wpływa na jego cerę.
Ostatecznie zatem wyszedł całkiem dobrze na tym, że los poskąpił mu typowo ślizgońskiej przebiegłości, ponieważ przynależność do domu węża oraz wiążące się z nią okoliczności niewątpliwie odebrałyby mu większość przymiotów, potęgujących nieodparty urok. Ten, mimo że towarzyszył mu od dziecka za sprawą wyjątkowo korzystnych genów, dopiero niedawno, świadomie wykorzystywany, stał się nieodzownym atrybutem osiągania celu, ułatwiając egzystencję Louisa w sposób pozornie trwały i niepokomplikowany. Nagle pojedyncze życzenie, beztrosko rzucone w przestrzeń, urzeczywistniało się szybciej, niż on byłby w stanie wyrecytować imiona swojego kuzynostwa. Toteż jego wewnętrzny łasuch tkwił w radosnym upojeniu, ilekroć w poniedziałki przed śniadaniem znajdował na swoim zwyczajowym miejscu w pokoju wspólnym porcję jeszcze gorących i obłędnie pachnących dyniowych pasztecików, których był prawdopodobnie największym fanem w okolicy, o czym zresztą nie omieszkał nierzadko napomykać. Jednocześnie był niemalże pewny, iż za słodkimi niespodziankami kryła się jego koleżanka z roku o imieniu stale umykającym mu z pamięci. Ta sama, której najlepsza przyjaciółka, irytująco często chichocząca na jego widok, we wtorki niby od niechcenia podsuwała mu najnowsze wydanie Proroka Codziennego, na jakiego kartach tak fanatycznie śledził wyniki regionalnych lig quidditcha. Z kolei w środy…
Na gacie Merlina, w porządku! Może ma w sobie więcej z wyrachowanego Ślizgona niż byłby skłonny przyznać, jednak przecież nieprzypadkowo ten stary, przemądrzały strzępek materiału, zwany ochoczo Tiarą Przydziału, tak długo zastanawiał się nad przydzieleniem go do Hufflepuffu. W pewnym stopniu wcale się nie dziwił temu chwilowemu zanikowi trzeźwości u nakrycia głowy, bo sam poddawszy się własnemu wyobrażeniu w puchońskiej żółci na moment tracił rezon. Byłoby mu w niej zdecydowanie to twarzy! Ponadto wychowywano go w oparciu o wartości, zbiorczo składające się na obraz idealnego Puchona. Problem w tym, iż on zwyczajnie nie chciał nim być. Wówczas, w wieku jedenastu lat, pragnął jedynie stać się miniaturową kopią swojego ojca, dlatego tak uporczywie gnębił myślami tiarę, próbując wymóc na niej spełnienie oczekiwanego żądania. Najwidoczniej już wtedy ciężko było mu odmówić, bo nawet magiczny przedmiot nie zdołał wyperswadować mu powrotu z raz obranej drogi, czyniąc go dumnym wychowankiem Gryffindoru.
No dobra, na tę dumę w gruncie rzeczy solennie pracował, wykształcając w sobie tę słynną odwagę, która odbijała mu się czkawką, gdy wspomnieniem powracał do francuskich odwiedzin u babki i niezłomnego pożerania żabich udek z uśmiechem na twarzy oraz wizją zielonkawych płazów, wesoło rechoczących w krzakach za rodzinnym domem. Potem rozwijając męstwo, które przyprawiło go o kilka siniaków i potężną dozę zażenowania, odczuwanego co gorsza na długo po nieszczęsnej próbie dostania się do gryfońskiej drużyny quidditcha, na dodatek na pozycję obrońcy. Do tamtej pory nie zdawał sobie sprawy, że po otrzymaniu tylu ciosów kaflem, można nadal w miarę godnie utrzymywać się na miotle. Jakby już sam fakt siedzenia na niej, nie był wystarczająco niekomfortowy! Natomiast prawości nie poświęcił ani chwili, w końcu był typowym Weasleyem. Drobne występki oraz niegroźne bagatelizowanie regulaminu miał we krwi, a niebywale ciężko oszukać pochodzenie, o czym nieco rozczarowany przekonał się, zostając pominiętym podczas wyborów prefekta. Cholera, a tak marzył o dostępie do tej sławnej, wypasionej łazienki.
No cóż… mówi się trudno i czaruje dalej!
______________________________________________________________________________
Hejka! Nie umiem w karty, więc nie wiem, czy to coś powyżej ma jakiekolwiek sens. W każdym razie, w zamyśle Louis jest fajnym gościem, dajcie mu szansę! W tytule Rowling, na zdjęciu Max Barczak.